39,99 zł
Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić
Michael Crummey, autor głośnych powieści Dostatek, Pobojowisko i Sweetland, w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim sąsiedztwie Beothuków – rdzennych mieszkańców wyspy.
Druga dekada XIX wieku. Mieszkający w głuszy osadnicy od wielu dziesięcioleci sami stanowią prawo na zajętych przez siebie terenach, na własną rękę rozprawiając się z „Czerwonymi Indianami”. Ci, spychani w głąb lądu przez Europejczyjków, nieudolnie stawiają opór, atakując białych, którzy nie pozostają im dłużni. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy wiedziony nadzieją na zażegnanie konfliktu gubernator wysyła na wybrzeże oficera marynarki wojennej Davida Buchana, mającego wyegzekwować przestrzeganie prawa i zorganizować pokojową ekspedycję na terytorium Indian. Oficer werbuje do pomocy Johna Peytona Seniora – najbardziej wpływowego osadnika nad całą zatoką Exploits – oraz jego syna, zmagającego się z niechęcią do ojca i rywalizującego z nim o względy kobiety, której przyszło wieść życie w ich domu. Mężczyźni nawet nie podejrzewają, w jak wielkim stopniu tragiczne zakończenie wyprawy wpłynie na losy jej uczestników oraz mieszkańców wybrzeża…
Crummey jak zwykle zapełnia karty książki ludźmi z charakterem. Twardzi i zawzięci osadnicy znad zatoki Exploits – podobnie jak bohaterowie Dostatku – tłumią w sobie pragnienia, nienazwane uczucia czy wspomnienia dawnych zranień, które krystalizując w niemal zupełnej izolacji, sprawiają, że każde wypowiedziane przez nich słowo nabiera ogromnej doniosłości, a pozornie błahy konflikt może zaważyć na życiu człowieka. Rzeka złodziei to także nawiązująca do najlepszych północnoamerykańskich tradycji literackich kronika podboju dziewiczego lądu, który swoim czystym pięknem wynagradza mieszkańcom trudy prostego, surowego życia.
„Rzekę złodziei pamięta się długo po zamknięciu ostatniej strony” – Washington Post
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 501
Michael Crummey
Rzeka złodziei
Przełożył Michał Alenowicz
W naszych opracowaniach historycznych i innych publikacjach pojawiają się od czasu do czasu różnorakie opisy niniejszego wydarzenia. Relacje te charakteryzują jednak liczne rozbieżności, wolę więc przedstawić tę opowieść tak, jak zasłyszałem ją z ust samego świętej pamięci Johna Peytona, sędziego pokoju z Twillingate, który to właśnie dokonał pojmania kobiety z plemienia Beothuków.
– James P. Howley, The Beothuks or Red Indians, 1915
Zanim się to wszystko wydarzyło, krainę tę opisywano różnymi nazwami.
Zatoki i nagie klify; ciągnące się w dal kępy świerczyny tak zielonej, że niemal czarnej. Górskie olchy, karłowate zarośla, brodaczki. Jeziora i sadzawki w głębi lądu połączone w misterną sieć niczym narządy w ciele zwierzęcia, krwawiące ze starych ran rzekami sączącymi się do morza wzdłuż całego wybrzeża.
Niektóre spośród ich nazw przetrwały w notesach i dziennikach ludzi dociekliwych i systematycznych, zestawiających mizerne słowniki w czasach, gdy język nie był jeszcze całkiem martwy. Annoo-ee mówiło się na drzewo, drzewa lub las. Gidyeathuc na wiatr, Adenishit na gwiazdy. Mammasheek na każdą spośród dziesięciu tysięcy drobnych wysepek otaczających wybrzeże niczym aureola, a Kadimishuite na niezliczone zdradliwe cieśniny między nimi. Każde z tych słów cechuje nieporęczny kształt rzeczy prastarej, dziwnie niepokojący ciężar muzealnego eksponatu. Przypominają narzędzia sprzed wielu stuleci, niegdyś przeznaczone do konkretnych czynności, których dziś można się jedynie domyślać. Słowo Kewis oznaczało zarówno słońce, jak i księżyc, a do tego okrągłe tarcze zegarków kradzionych europejskim osadnikom.
Whashwitt to niedźwiedź; Kosweet– karibu; Dogajavick– lis. Shabathoobet– pułapka. Słowniki przywodzą na myśl spreparowane zwierzęta; wyrazy, stanowiące niegdyś ich mięśnie i ścięgna, zamarły już w sztywnych pozach. Trzysta rzeczowników, garstka nieodmienionych czasowników. Pocałować, biec, upaść, zabić. Wskazują na coś niemo, stojąc na obrzeżach opowieści wciąż zataczającej kręgi wokół ich śmierci.
Pozostała tylko ich ziemia.
Jezioro
Marzec 1819
Obudził ją płacz dziecka domagającego się pokarmu, ułożyła więc nagie niemowlę przy piersi w świetle wczesnego poranka, tak pełnym cienia, jakby znajdowali się na dnie rzeki. Poza kobietą nikt w całym namiocie nie drgnął, sama więc o mało nie zasnęła znowu w ciszy. W powietrzu czuła czysty zimowy dzień, ostry zapach słońca i mrozu wcinający się w woń świerczyny i zwierzęcych skór.
W drzewach za namiotem rozległo się krakanie wrony. Kostropaty zew głodnej puszczy. Podczas gdy usta syna ciągnęły ją za sutek, ona nuciła pod nosem pieśń wron.
Kiedy skończyła karmić, ułożyła dziecko przy mężu i naciągnęła skórzany płaszcz, przewiązując się paskiem w talii. Podeszła do wyjścia i odgarnęła płachtę wykonaną ze skóry karibu. Na zewnątrz blask słońca odbity od lodu przyprawił ją o ból oczu. Przez chwilę stała w miejscu, przyzwyczajając się do jasności. Chłód kłuł w płucach jak cierń. Na przeciwległym brzegu gęsto zalesione wzgórza, ponad nimi księżyc ledwie widoczny na bladoniebieskim niebie. Wrona ponownie zakrakała, a pstry dźwięk położył się na czystym powietrzu niczym cień na śniegu.
Gdy obróciła się i ruszyła ku drzewom, po polanie poniósł się nagle głos nieznajomego. Mężczyzna stał na cyplu za jej plecami – samotna sylwetka w długim, czarnym płaszczu, wznosząca ramię w górę. Fala krwi uderzyła jej do głowy, zaryczała jej w uszach; wtedy krzyknęła na ostrzeżenie, biegnąc z powrotem ku wejściu do mamateeku. W środku przyskoczyła do dziecka i wzięła je w ramiona, podczas gdy inni zrywali się z posłań ułożonych wokół paleniska. Splątany gąszcz krzyków, gorączkowe poszukiwania światła, dorośli wynoszący dzieci na zewnątrz i biegnący do lasu za namiotami.
Ruszyła za prowadzoną przez męża grupką, która zbiegła na lód i popędziła ku odległemu przylądkowi. Zerknąwszy przez ramię, dostrzegła tamtego mężczyznę, który przed chwilą coś do niej zawołał, oraz pozostałych, ośmiu czy dziesięciu, wcześniej czających się w ukryciu, a teraz zbliżających się do obozu ze swoimi długimi strzelbami.
Dziecko przyszło na świat przed zaledwie trzema tygodniami; rwący ból w podbrzuszu zaczął palić ją w nogi i rozlewać się po plecach. Syn ciążył jej w ramionach jak kamień znaleziony na plaży. Gdy zawołała męża, cofnął się i wziął od niej chłopca, lecz i tak zostawała coraz bardziej w tyle. Ponownie usłyszała głos białego, którego widziała na cyplu, a spojrzawszy przez ramię, stwierdziła, że już niebawem ją dopadnie. Ubiegła jeszcze jakieś sto kroków, po czym przewróciła się na lód. Klęczała, płacząc i dławiąc się chłodnym powietrzem.
Nie podnosząc się na nogi, odwróciła się, rozwiązała pas i zadarła szatę ponad głowę, odsłaniając piersi. Mężczyzna, który ją gonił, w pościgu zdążył zrzucić swój długi płaszcz; jego włosy miały barwę uschłej trawy. Położywszy strzelbę na lodzie, odsunął broń kopniakiem. To samo uczynił z mniejszym pistoletem. Gdzieś za jego plecami dostrzegła pozostałych mężczyzn odzianych w czerń, nadbiegających ku nim pojedynczo. Zaczął coś mówić i ruszył w jej stronę, trzymając dłonie daleko od ciała. Widziała, że jest przerażony, nie potrafiła jednak dostrzec źródła jego strachu. Poklepał się ręką w pierś i powtórzył kilka swoich słów. Po raz ostatni obejrzała się przez ramię i popatrzyła w stronę przylądka, za którym zniknęli jej ludzie, a następnie obróciła się do nadchodzącego mężczyzny, okryła się i wstała, czekając na spotkanie.
Było to jeszcze przed tym, jak jej mąż wrócił z odległego brzegu, by z nimi porozmawiać, a jej twarz została przyciśnięta do włosia płaszcza tak giętkiego i szorstkiego jak brodaczki zwisające z drzew – zanim w jej uszach wybrzmiał pierwszy stłumiony strzał. A jednak już w tym momencie, wypowiadając swoje imię i wyciągając rękę, by uścisnąć dłoń tamtego, wiedziała, co straciła. Dziecko i męża. Jezioro. Ostatnie dobre miejsce.
Biały mężczyzna skinął głową, uśmiechnął się i odwrócił do towarzyszy nadchodzących ku niemu po lodzie.
Część 1
Hag n Cp OED ~ 1 c obs (1632, 1696) for sense 1 […]
1 The nightmare; freq in form old hag […] 1896 J A Folklore ix, 222 A man […] told me he had been ridden to death by an old hag […] 1937 Bk of Nfld i, 230 Nightmare is called by fishermen the „Old Hag.”
Hags, zob. OED zn. 1., przestarz., (1632, 1696) w zn. 1. […]
1. Zmora; często old ~ dosł.stara wiedźma […] 1896J A Folklore ix, 222 Powiedział mi, że stara wiedźma zamęczyła go na śmierć […] 1937 Bk of Nfld i, 230 Rybacy nazywają zmorę Starą Wiedźmą.
– Dictionary of Newfoundland English
Pysk zbójeckiej szkapy
1810
have the face of a robber’s horse: to be brazen, without shame or pity
have the face of a robber’s horse: dosł. mieć pysk zbójeckiej szkapy; być bezczelnym, pozbawionym wstydu czy litości
– Dictionary of Newfoundland English
JEDEN
Johna Peytona obudził głos ojca, na wpół zduszony krzyk niosący się po wąskim korytarzu oddzielającym sypialnie na piętrze ich domu zimowego. Z domu letniego – stojącego na Burnt Island, w pobliżu łowisk, gdzie wypływali na dorsze – przenieśli się przed zaledwie dwoma tygodniami, potrwało to więc chwilę, nim pojął, gdzie się znajduje; ciemność oraz zamęt przerwanego snu sprawiły, że łóżko i pokój stały się obce. Leżał, wsłuchując się w ciszę, nastającą zawsze po koszmarach ojca. Żaden z nich nie obrócił się na łóżku ani nie wydał jakiegokolwiek dźwięku – obaj udawali, że się nie obudzili.
Peyton zwrócił głowę ku szybie, na której księżyc rozświetlał szron bladą, chłodną bielą. Rankiem miał wyruszyć w głąb lądu, by spędzić sezon na traperskim szlaku1 wiodącym na zachód od rzeki Exploits, po raz pierwszy zastawiając potrzaski bez ojca. Pół nocy przeleżał, rozmyślając o samotnej wyprawie; nie miał co marzyć o śnie. Już planował rozkład pułapek, zliczał je w głowie, szacował ogół złowionej zwierzyny oraz jej wartość na rynku. A za wszystkimi tymi kalkulacjami kryła się myśl o tym, jak mógłby zbliżyć się do Cassie, gdy na wiosnę wróci do domu objuczony futrami niczym gałąź przygięta pod ciężarem owoców. Nareszcie – jako pełnoprawny mężczyzna.
1 Obszar zajęty przez trapera zastawiającego pułapki; trasa, po której traper porusza się w sezonie; również: rozmieszczony wzdłuż tego szlaku szereg chatek czy szałasów zapewniających schronienie, zazwyczaj oddalonych od siebie o dzień drogi (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Usłyszawszy, że Cassie krząta się w kuchni na dole, dźwignął się z łóżka, przełamał cienką warstwę lodu pokrywającą wodę do kąpieli i nalał sobie pełną miednicę. Czuł ból głowy wywołany przez brak snu oraz wielogodzinne krążenie wokół tych samych myśli. Kiedy ochlapał sobie twarz i kark, zimno uspokoiło mglisty puls bólu, zgiął się więc w pasie i zanurzył głowę w wodzie, trzymając ją pod powierzchnią tak długo, jak był w stanie wytrwać bez oddechu.
Zszedłszy do kuchni, stwierdził, że z czajnika bucha już para. Cassie szykowała na patelni ryby na śniadanie, powietrze było gęste od słodkiego, dymnego zapachu smażonych kapelanów. Usiadł przy stole, wpatrując się w kobietę nachylającą się nad ogniem; jej twarz przemykała między cieniem a światłem niczym liść obracający się na słońcu. Nie podniosła wzroku, gdy powiedział „dzień dobry”.
– Zjedz dzisiaj porządne śniadanie – poradziła. – Przyda ci się.
Skinął głową, ale nic nie odpowiedział.
– John Senior się nie pokazał? – spytała.
– Słyszałem, jak krząta się po pokoju – skłamał, nie chcąc, żeby go zawołała. To był jego ostatni poranek w jej towarzystwie przed miesiącami rozłąki, pragnął więc spędzić z nią sam na sam jeszcze choć parę chwil. – W nocy ojciec znowu się miotał. Jak myślisz, co go przyprawia o taki niespokojny sen?
– O wstydzie tajny! Niesławo ukryta! – wyrecytowała Cassie, wciąż wpatrując się w kapelany na patelni. – Ból to bez bólu i bez rany rana!2
2 Wszystkie cytaty z poematów i tragedii Williama Szekspira w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.
Jakieś brednie z jej książek. – Nie mów do mnie tak uczenie o tej porze dnia – odparł.
Uśmiechnęła się do niego.
– Wiesz tyle samo co ja, prawda?
– Słuchaj, Johnie Peyton, to po prostu Stara Wiedźma. Do sedna niektórych rzeczy nie sposób dojść. – Odwróciła się od paleniska z patelnią i poniosła ją do stołu. Krzyknęła ku sufitowi, że John Senior ma schodzić na posiłek.
W dwie godziny od świtania Peyton zapakował ostatnie zapasy na sanie przed domem. John Senior zakładał psu uprząż. Ojciec miał pojechać z synem aż do Ship Cove, cały dzień drogi w górę rzeki od jej ujścia, ale obaj mężczyźni już czuli się nieswojo na myśl o rozstaniu. Każdy pilnował się, żeby nie dać się przyłapać na zerkaniu na drugiego; skupiali się na bieżących zadaniach. Peyton spoglądał ukradkowo na ojca pracującego przy psie. Był po sześćdziesiątce, miał siwe włosy, ale towarzyszyła mu aura ociężałej żywotności; rozmyślny, niezłomny upór. Linie na czole jak potoki w suchym korycie rzeki. Gładko ogolona twarz zdawała się tak surowa, że mogłaby zatrzymać topór. Peyton słyszał od innych mieszkańców wybrzeża wystarczająco dużo, by zakładać, iż ojciec zapracował sobie na tę powierzchowność. Z obawy o siebie wolał więc zbytnio nie roztrząsać rzeczy sprawiających, że John Senior zrywa się w środku nocy i krzyczy w ciemności.
Ojciec przykazał: – Pilnuj, żeby proch nie zamókł.
– W porządku – odpowiedział Peyton.
– Joseph Reilly ma chatę jakieś trzy, cztery mile na południe od twojego szlaku.
– Wiem, jak trafić do Reilly’ego.
– Jakbyś miał kłopoty, odwiedź go.
– W porządku – powtórzył.
Nadal czuł ostry ból głowy, ale teraz cierpienie było oszczędne i skupione, jakby między jego skroniami biegł pojedynczy rozgrzany drut. Wzmagało to tylko jego pośpiech i determinację. Przypłynął na Nową Fundlandię przed dziesięciu laty, by poznać fach i przejąć rodzinny interes, gdy John Senior będzie gotów się go zrzec. Decyzja ojca, by w tym roku nie zajmować się pułapkami, stanowiła pierwszą mglistą zapowiedź nadchodzącej emerytury.
Peyton oznajmił: – Na Boże Narodzenie tu nie wrócę.
John Senior ułożył sukę na boku i bacznie przyjrzał się jej łapom. – A więc w styczniu – stwierdził, nie podnosząc głowy.
Peyton przytaknął.
Z fałdów zimowego płaszcza ojciec wydobył srebrny zegarek kieszonkowy. Pracował na powietrzu z gołymi rękami; w porannym chłodzie jego palce nabiegły krwią. – Wpół do dziewiątej – powiedział. – Lepiej żegnaj się już z Cassie. I nie ociągaj się.
Podłoga w kuchni była obsypana mokrym piachem, a Cassie pracowała na kolanach, szorując deski długą, sztywną szczotką. Spódnicę podwiązała w supeł na wysokości ud. Kiedy stanął w drzwiach, przysiadła na piętach i popatrzyła na niego.
Peytonowi zaschło w gardle, oddech zacinał się krótkimi westchnieniami. Był zaskoczony siłą własnych uczuć. Tak długo je skrywał, że sam przestał doceniać ich moc. Teraz wypłynęły na powierzchnię tak gwałtownie, że coś zakłuło go w piersi. Odkaszlnął w pięść, próbując pozbyć się niespodziewanego ucisku. – Będziemy się zbierać – poinformował. Miał wrażenie, że Cassie jest w stanie dosłyszeć dudnienie jego serca przez warstwy ubrań, założył więc ręce ciasno na piersi.
Wciąż trzymając szczotkę w dłoni, uniosła przedramię, by otrzeć czoło i policzki. Powiedziała: – Uważaj tam na siebie, Johnie Peyton.
– O mnie się nie martw – odrzekł i rozczarowany spuścił wzrok na buty. Nawet jej najbardziej kojące i czułe słowa były odrobinę cięte, jakby starała się zapobiec panice rozmówcy. Zachowywała się jak osoba prowadząca płochliwego konia, mogącego znarowić się pod wpływem najdrobniejszej prowokacji. Miała w sobie podobną zawziętość i nieustępliwość jak ręka ściskająca uzdę.
Przyszło mu do głowy, że Cassie może nawet nie wstać, żeby się z nim pożegnać, a ta myśl sprawiła, że czekające go miesiące w lesie wydały mu się nagle wstrętne. Zawsze zachowywała się wobec niego dziwnie, okazując mu mieszankę wyniosłości i troski. Jakby czekała, aż on w jakiś sposób dowiedzie swojej wartości. Była od niego starsza o dobre sześć lat. Przez pierwsze dwa lata znajomości przewyższała go wzrostem, a choć wreszcie ją przerósł, przez kolejnych kilka lat wciąż pozostawała oficjalnie jego prywatną nauczycielką. Pokonywanie dystansu, który to między nimi wytworzyło, trwało dużo dłużej, niż Peyton się spodziewał. Jedyne pocieszenie znajdował w myśli, z jak wielką rezerwą traktowała wszystkich wokół. Na północno-wschodnim wybrzeżu niewiele było kobiet; co roku Cassie wysłuchiwała oświadczyn mężczyzn, którzy nie potrafili nawet zapisać własnego imienia, całe dorosłe życie przemieszkali samotnie, a od rozstania z matką nie spędzili nawet godziny w kobiecym towarzystwie. Peyton widział jak na dłoni, że Cassie czeka na coś bardziej obiecującego niż to, co tamci mężczyźni mieli jej do zaoferowania.
Pies zaszczekał przed domem; stojące w uprzęży zwierzę niecierpliwiło się, chcąc ruszać w drogę.
– Powinienem jechać – powiedział Peyton, dając już krok przez próg.
W tym momencie Cassie rzuciła szczotkę, a on, odwróciwszy się do niej, zobaczył, że podnosi się z podłogi i rozwiązuje spódnicę, zakrywając pończochy opadającymi warstwami materiału. – Czekaj – nakazała. Poszła przez korytarz do swojego pokoju za kuchnią i wróciła z sześcioma świecami zawiniętymi w arkusz papieru.
Zbliżywszy podarek do twarzy, Peyton poczuł woń pszczelego wosku. Cassie wyrabiała świece własnoręcznie i używała ich wieczorami, gdy czytała książki. Twierdziła, że wosk daje jaśniejsze światło i starcza na dużo dłużej niż łój. John Senior uważał, że to absurdalne przedsięwzięcie, a nawet Peyton miał wrażenie, iż domniemane korzyści nie mogą wynagrodzić wysiłku włożonego w zbieranie wosku i lanie świec. W dzieciństwie wpojono mu przekonanie, że lektura książek to tylko pewna forma rozrywki, jasne było jednak, że w mniemaniu Cassie jest to coś zupełnie innego. Czytała wielokrotnie Goldsmitha, Fieldinga i Miltona, jak również opasłe powieści Fanny Burney zatytułowane imionami głównych bohaterek: Camillę, Cecilię i Ewelinę. Wiele spośród sonetów Szekspira znała na pamięć i czasami recytowała po kilka linijek, zmuszając Peytona, żeby słuchał. Chciał mieć jakiś udział w jej entuzjazmie, okazać, że go dostrzega, lecz nie potrafił zaoferować lepszej odpowiedzi niż: – Zdaje mi się, że to ładne.
Kręciła głową. – Beznadziejny z ciebie przypadek, Johnie Peyton – mówiła. Pobrzmiewająca w tych słowach deklaracja bezsilności napawała go żalem, że wciąż przyprawia ją o taką rezygnację.
Podsunął jej świece. To była z jej strony rozrzutność, a on i tak zmarnowałby podarek. – Nie spakowałem ani jednej książki – wyjaśnił.
Cassie uśmiechnęła się do niego i wzruszyła ramionami. – Ich światło przyda ci się przy drobnych pracach, gdybyś musiał naprawić rakiety śnieżne albo zszyć rozdarte ubrania.
Peyton skinął głową. Dreszcz o mało nie zwalił go z nóg. Stopy miał ciężkie, jakby właśnie wszedł po cholewy do wody. Wbił w nią wzrok i powiedział: – Troszcz się o Johna Seniora, kiedy mnie nie będzie.
Cassie odwróciła się od niego i znów związała spódnicę na udach. – Zawsze się troszczę. – Uklękła na podłodze i z całą mocą naparła na szczotkę. Szorowała deski, kiedy on zamykał za sobą drzwi.
***
Cassie stała w oknie patrząc, jak mężczyźni schodzą nad wodę i ruszają wzdłuż brzegu. Śledziła ich postępy, dopóki nie zniknęli za łukiem plaży, po czym wróciła do szorowania podłogi. Deski były już nieskazitelnie czyste, lecz ona wciąż mocowała się z grudą niepokoju, opierając ciężar tułowia na szczotce i powtarzając ruchy tak zapamiętale, że paliły ją od tego ramiona. Piach skrobał o nagie słoje drewna.
Myślała o Johnie Peytonie przyglądającym jej się od progu. O wypisanym na jego twarzy uczuciu, które sprawiło, że poczuła dla niego litość i zapragnęła, by już odjechał. Należał do ludzi, którzy zawsze chcą dla wszystkich wokół tylko tego, co najlepsze, a to w mniemaniu Cassie oznaczało, że jest skazany na niejedno rozczarowanie. A do tego zapewne i na zranienie części osób, o które się troszczy. Wiedziała, że podarowanie mu świec było błędem. To jedno zmartwienie. A na dokładkę czeka ją jeszcze wiele tygodni sam na sam z Johnem Seniorem.
Cassie przywykła do spędzania w pojedynkę co najmniej dwóch miesięcy w domu zimowym podczas sezonu traperskiego, najciemniejszej pory roku. W grudniu było ledwie siedem godzin światła, podczas których musiała zająć się wszystkimi obowiązkami w obejściu, nakarmić zwierzęta nieubite na mięso jesienią, oczyścić ich przegrody, wnieść sobie do domu drewno na opał, pójść po wodę. W długie wieczory poza obejmującym jej książkę kręgiem światła panowała nieprzenikniona ciemność, a wiatr hulający w kominie zadręczał ogień w palenisku. Na wybrzeżu ani żywej duszy w promieniu dnia ciężkiej drogi. Odczuwała tyle samo radości, co lęku, wyczekując na tę samotność i konieczność polegania wyłącznie na sobie.
Kiedy dowiedziała się, że w tym roku John Senior nie zamierza zajmować się pułapkami, z początku poczuła ulgę na myśl, iż przez całą zimę będzie mogła liczyć na jego towarzystwo. Później jednak ta świadomość zaczęła ją trapić. Miała wrażenie, że została w jakiś sposób oszukana.
Oczyściwszy każdy cal podłogi, wymiotła piasek z kuchni. Spakowała do torby chleb i ser, po czym pozbierała parę indiańskich rakiet śnieżnych3, strzelbę, śrut i róg na proch. Naciągnęła gruby płaszcz i zeszła nad wodę po śladach sań. Na brzegu ruszyła w przeciwnym kierunku niż mężczyźni, przeszła półtorej mili po plaży, po czym skręciła w głąb lądu, idąc wzdłuż strumienia aż do miejsca, gdzie krajobraz otwierał się bagnistą polaną porośniętą kępami nagich olch. Śniegu spadło już na tyle dużo, że przykrył ziemię, nie było jednak jeszcze wystarczająco zimno, aby ukryte pod nim podmokłe jamy zamarzły na kamień. Cassie obeszła polanę, trzymając się linii lasu, by nie wpaść w trzęsawisko.
3Indian rackets (ang. nowofundlandzki)– rakiety śnieżne o kształcie zbliżonym do rombu, w odróżnieniu od okrągłych pot-lid rackets.
Po półgodzinie wędrówki przez zarośla zauważyła na śniegu ślady pardew. Wyraźne tropy przecinały się, biegnąc szerokimi łukami, jakby ptaki nie potrafiły iść prosto. Zdjąwszy ciężkie skórzane rękawice, powoli ruszyła przed siebie z bronią gotową do strzału. Ptaki z pewnością zmieniły już letni kamuflaż na jasne upierzenie, czyniące je niemal niewidocznymi na tle śniegu. Wypatrywała raczej ruchu – bieli na tle ciemnej świerczyny, bieli sunącej po jasnym polu.
Przed sobą spostrzegła gromadkę trzech, może czterech ptaków. Wycelowała nieco ponad nimi, a gdy broń wystrzeliła, zerwały się ze śniegu – głucha eksplozja puchu w sinym powietrzu. Jedna z pardew opadła na ziemię bez wdzięku, niczym wór piachu, po czym rzuciła się rozpaczliwie w krzaki, wlokąc za sobą bezużyteczne skrzydło i łańcuszek piór upstrzonych krwią. Cassie odwiązała rakiety i odłożyła na ziemię torbę z prowiantem oraz róg, by przecisnąć się przez świerkowe zarośla. Drzewka były tak gęste, że brnęła przez nie z trudem. Na podłożu osłoniętym przez baldachim gałęzi prawie nie było śniegu. Znalazła ptaka leżącego pod drzewem, jakby wbiegł na oślep w pień i padł nieprzytomny.
Zawsze gdy widziała upolowane zwierzę z tak bliska, musiała zacisnąć zęby, zmagając się z ukłuciem litości. Odetchnąwszy przez nos, sięgnęła po pardwę, lecz ta znowu podskoczyła i zaczęła miotać się wściekle pod gałęziami. Cassie dała krok do tyłu; okładała ptaka kolbą strzelby, dopóki nie padł bez ruchu. Przydepnęła złamane skrzydło, unieruchamiając zwierzę przy ziemi, po czym skręciła mu kark.
Rozpaliła ognisko zaraz powyżej plaży, w wymytej przez fale niszy o ścianach z torfu i korzeni, zapewniających schronienie przed wiatrem. Słońce grzało na tyle mocno, że mogła zdjąć płaszcz. Dokładnie oskubała ptaka i opaliła pierze, a następnie wypatroszyła tuszkę i nabiła ją na kij sterczący nad ogniskiem.
Zimą, kiedy zostawała sama, przychodziła tu raz czy dwa razy w miesiącu, by zapolować lub po prostu spędzić popołudnie przy ognisku. Było w tej krainie coś, co napawało ją zazdrością – jakieś ogołocenie i bezlitosność. Szum wiatru w koronach świerków czy szepty fal na plaży były hipnotyzujące; tak pozbawione znaczenia, że można je było wziąć za ciszę. Rozproszone wysepki kołyszące się na horyzoncie oceanu. Granat morza, ledwie odrębny od ciemności – barwa nieba, na którym pojawia się pierwsza gwiazda. Bez domu zimowego w zasięgu wzroku potrafiła sobie wyobrazić, że całe wybrzeże jest niezamieszkałe, nie licząc jej samej. Znajdowała w tej myśli odrobinę ukojenia.
Sięgnęła po to uczucie ponownie, nie potrafiła jednak wyminąć niepokoju, który starała się ignorować, odkąd wyruszyła. Odwracała się od niego uparcie, raz po raz, niczym pardwa wydeptująca szerokie, pokrywające się łuki, za każdym razem wracała jednak do tego samego ponurego ciężaru. Nachyliła się nad ciepłem i obróciła ptaka na kiju. Tłuszcz kapał do ogniska, a jego woń ciemniała w powietrzu niczym siniec.
***
Przez cały dzień dwaj mężczyźni podróżowali w górę rzeki Exploits, nie zamieniając ze sobą ani słowa, które nie dotyczyłoby śniegu czy temperatury powietrza. Peyton umiejscowił się na tyle sań, przepychając je przez łaty nagiej skały czy przytrzymując prosto, gdy przekraczali pochyłe warstwy lodu narastające na plaży. Cieszył go ten fizyczny wysiłek, to jednostajne pogrążanie się w zmęczeniu, zmniejszającym nieco napięcie w jego ciele, niewystarczającym jednak, by powstrzymać go przed ciągłym powtarzaniem w myślach rozmowy z Cassie. Czy gest ze świecami przyszedł jej do głowy dopiero w ostatniej chwili, czy też skrywała swoje uczucia równie głęboko, co on? Światło dobre do pracy z igłą, ale czy to oznaczało choć po części to, na co liczył? Jak szybko się od niego odwróciła; i jeszcze powiedziała „zawsze się troszczę”, gdy wspomniał o ojcu. Miał wrażenie, że w jej głosie pobrzmiewał wtedy niemal wyzywający ton.
John Senior przez większość dnia szedł przy suce i łapał ręką za uprząż, by szarpnąć lub pomóc zwierzęciu odzyskać równowagę, gdy było to konieczne. Na ścieżkach bądź odcinkach plaży zbyt wąskich, by zmieścili się obok siebie, szedł przodem, a pies dostosowywał krok tak, aby trzymać pysk zaraz za jego piętami. Gdy mieli już Ship Cove w zasięgu wzroku, John Senior przystanął nagle w szarości późnego popołudnia, a zwierzę o mało go nie przewróciło. Pies usiadł za nim i zaskowyczał.
– Co tam? – spytał Peyton.
John Senior wskazał zatokę dłonią odzianą w ciężką rękawicę. – Oto i statek – powiedział.
HMS Adonis stanowił bryłę cienia w oddali. Nie byli w stanie dostrzec łańcuchów, którymi jednostka była przycumowana do brzegu, ale nie ulegało wątpliwości, że żagle z całym takielunkiem zostały zdjęte na zimę. Nagie maszty wznosiły się nad kadłubem niczym rząd krzyży na wieżach kościoła.
– Nie widziałem jeszcze marynarki na wybrzeżu o tak późnej porze roku – stwierdził John Senior. – Jak żyję, nie widziałem.
Peyton nie pojmował wydźwięku tych słów, nie rozumiał, czy wyrażają tęsknotę, gniew czy strach. Przez całe lato docierały do nich pogłoski o dowódcy Adonisa, niejakim poruczniku Buchanie, który pływał ponoć szalupą po północno-wschodnim wybrzeżu. Słyszeli, że podobno rysuje mapę linii brzegowej, ale takie rzeczy John Senior traktował podejrzliwie niemal z przyzwyczajenia. Gdy doszły ich słuchy, że statek przezimuje w zatoce, było to jak potwierdzenie najgorszych przewidywań, choć żaden z Peytonów nie powiedział nic, czym przyznałby się do szczególnych obaw.
– Czego tu szuka cały ten Buchan? – spytał Peyton.
John Senior pokręcił głową. Mrużył oczy, wpatrując się w słońce pogrążające się w lesie. – Oficera marynarki zostaw mnie. Ty martw się tym, żeby ci nie zamókł proch. I pilnuj się na lodzie.
Peyton przytaknął. Ruszyli ku zatoce w ciemnościach zdających się wysączać z otaczającego ich terenu. Niebo nad ich głowami czerniało stopniowo, niedostrzegalnymi dla oka porcjami. Nie rozmawiali więcej o Adonisie ani o poruczniku Buchanie, ale w głowie Peytona już zaroiły się przeróżne scenariusze. Rano miał wyruszyć w kolejną całodzienną wędrówkę. Był wprawdzie wyczerpany, ale domyślał się, że na przespanie najbliższej nocy również szanse ma znikome.
***
Przez większość lipca i sierpnia oraz cały wrzesień porucznik David Buchan wysyłał ku brzegom kuter z HMS Adonisa, przeczesując zatoczki i zakamarki Notre Dame Bay w poszukiwaniu małych grupek Czerwonych Indian, zapuszczających się ponoć w te strony latem. Wraz z załogą przeczesał niemal dwieście mil linii brzegowej, wpływając w dziesiątki rzek i wąskich potoków czy maszerując godzinami przez zarośla i moczary, jeśli przy ścieżce odkryto pozostawiony przez Indian palik cumowniczy. Meszki i komary unosiły się nad wodą tak gęstymi chmarami, że raz użyta chustka czerniała. Owady właziły żołnierzom do uszu i ust, zostawiały im pod brodą krwawe naszyjniki. Kiedy jego ludzie poskarżyli się na daremny wysiłek i dławiące ich muchy, Buchan nakazał im złożyć wiosła i trzymał szalupę w miejscu, dopóki żołnierze nie zaczęli go błagać, aby pozwolił im powiosłować dla samej ulgi, którą mógł przynieść tylko powiew ruchu.
Śladów obecności Beothuków nie brakowało – znajdowali opuszczone mamateeki, niedawno wygasłe ogniska, wydeptane ścieżki. Dwukrotnie natknęli się na obozowiska z płonącym jeszcze ogniem i ptakami nachylonymi nad żarem na drewnianych szpikulcach, ich właściciele zdążyli jednak dostrzec lub posłyszeć żołnierzy i rozpłynęli się wśród drzew. Anglicy rozprawiali o tym między sobą jak o rzeczach nie z tego świata, jakby to była robota wróżek albo samego rogatego, a ich zapał do poszukiwań malał wraz ze wzrostem strachu i nieufności. Buchanowi postępowanie Indian przywodziło na myśl niemal rozmyślne zaloty, droczenie się umacniające tylko jego determinację.
Przedsięwzięcie to zaproponował oficerowi gubernator John Duckworth, nowo mianowany na urząd na Nowej Fundlandii. Spotkali się pewnego kwietniowego wieczora w London Tavern w St. John’s. Na zewnątrz było paskudnie i zimno, a ulewny deszcz ze śniegiem bębnił o szyby przy każdym podmuchu wiatru. Całe pomieszczenie oświetlała tylko lampa olejna z dwoma palnikami Arganda. Niemal zupełne ciemności oraz złowróżbna pogoda przydały ich dyskusji aury ukradkowej narady. Siedzieli nieopodal kamiennego kominka nad talerzami baraniny z groszkiem.
– Mam nadzieję, że Marie dobrze się miewa? – zagaił Duckworth.
– Tak, dobrze.
– A córeczka?
– Tak, dziękuję. Wedle ostatnich wiadomości, które do mnie dotarły.
– To dobrze – powiedział Duckworth bez entuzjazmu. – To dobrze. – Popatrzył w talerz i westchnął ciężko. – Z moich doświadczeń wynika – zwrócił się do oficera – że służba publiczna oznacza zgodę na niedogodności. – Wyliczył swoje utrapienia na palcach prawej ręki. Ćmiący kłąb bólu głowy, ataki nocnych potów, mdłości, zatwardzenia lub biegunki. Stanowiły one fizyczny wyraz poczucia niemocy płynącego z niezdolności do spełnienia oczekiwań wszystkich wokół. Spędził na urzędzie zaledwie dwa tygodnie, a już stowarzyszenie kupców w St. John’s zaczęło agitować za odwołaniem przewodniczącego sądu, Thomasa Tremletta. Należało również uporać się z efektami nielegalnych prac budowlanych na nabrzeżu, które, zgodnie ze starym zwyczajem, pod nieobecność gubernatora trwały w najlepsze przez całą zimę. Najbardziej natomiast – niewspółmiernie do jej znaczenia dla urzędu czy Korony – leżała mu na sercu kwestia Czerwonych Indian.
Przygotowując się do objęcia stanowiska na Nowej Fundlandii, Duckworth dokonał drobiazgowego przeglądu dostępnej literatury. Przekopywał się przez listy, raporty i rejestry, korespondencję poprzednich gubernatorów z Tajną Radą i Zarządem Handlu, jak również przez krótkie i nieodmiennie tragiczne historie osad rybackich zakładanych w tej kolonii w siedemnastym wieku. Podczas lektury dokumentów zaczął zwracać uwagę na pojawiające się z rzadka wzmianki o rdzennych mieszkańcach wyspy, ochrzczonych Czerwonymi Indianami ze względu na zwyczaj pokrywania skóry, ubrań, namiotów, kanu i narzędzi barwnikiem uzyskanym z ochry. Obecność Indian w literaturze była równie mglista, co na samej wyspie. Pojawiali się jako pomniejsza kategoria pośród opisów krajobrazu, pogody, fauny i uwarunkowań rybołówstwa. Niegdyś zamieszkiwali oni całe wybrzeże Nowej Fundlandii, a w początkach siedemnastego wieku zdarzały się Europejczykom nieczęste, lecz obiecujące kontakty z nimi – symboliczne transakcje handlowe, rytualne wymiany podarków. A potem kilka kluczowych nieporozumień. Dochodziło do incydentów polegających na kradzieży dóbr z angielskich osad; odpowiedzią na nie były akty przemocy. Masakry. Beothukowie zaczęli wycofywać się z terenów najechanych przez obcych; poddali najpierw półwysep Avalon, a potem brzegi Conception Bay i Trinity Bay, uciekając od gwałtownie rozprzestrzeniającej się strefy wpływów angielskiego rybołówstwa przybrzeżnego. Zachodnie wybrzeże, zwane francuskim, pozostawili pojawiającym się sezonowo Francuzom oraz sprzymierzonym z nimi Mikmakom, migrującym z wyspy Cape Breton. Mikmakowie zapuszczali się również w głąb lądu, by polować i zastawiać potrzaski nad Grand Lake oraz dalej, nawet w okolicach White Bay na północy.
Duckworth spojrzał na Buchana. – Mam nadzieję, że pana nie zanudzam, poruczniku – powiedział.
Wedle świadectw zgromadzonych w przeanalizowanej przez gubernatora literaturze, przesiedlenia Beothuków odbyły się przy zdumiewającym braku zorganizowanego oporu z ich strony. Miało się niemal wrażenie, że Czerwoni Indianie rozpłynęli się jak niemożliwy do opowiedzenia sen; że stawali się coraz bardziej nieuchwytni, w miarę jak Europejczycy zasiedlali i przemianowywali zatoki, przylądki i wyspy stanowiące niegdyś ich wyłączną własność.
Rozproszone wzmianki o Indianach stały się obiektem fascynacji – a później obsesji – Duckwortha, niczym znajome słowo, które, wciąż powracając, zaczyna sprawiać wrażenie obciążonego doniosłym znaczeniem. Przed objęciem stanowiska korespondował z członkami Tajnej Rady i udawał się na nieoficjalne spotkania z nimi w Londynie. Opowiadał się za podjęciem działań na rzecz ochrony Indian, za nawiązaniem formalnych kontaktów. Przytaczał argumenty, cytował statystyki (wprawdzie wyssane z palca, lecz nadające jego opiniom większą wagę), zastraszał i perorował, aż w końcu ludzie zaczęli go unikać – zapadali na nagłe choroby uniemożliwiające im spotkania w umówionych terminach. Przyjaciele mówili mu, że zyskuje reputację szarlatana. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej opuszczał go apetyt. Jego kark strzykał i tężał jak ciało skazańca na łożu tortur.
Duckworth odsunął się od stołu. Oświadczył Buchanowi, że w najnowszej historii Tajna Rada była powiadamiana o dramatycznej sytuacji rdzennych mieszkańców wyspy przez większość urzędujących gubernatorów. W odpowiedzi na raporty o nieludzkim barbarzyństwie, jakie osadnicy wykazywali w kontaktach z miejscowymi, wystosowano serię nieskutecznych proklamacji. Dekrety potwierdzały odpowiedzialność Korony za ochronę rdzennej ludności i nawoływały osadników do „życia w zgodzie i braterskiej przyjaźni” z Czerwonymi Indianami. W roku 1792 jakiś oficer marynarki sporządził raport na ten temat, kwestię stanu plemienia dyskutowano na zebraniu komisji, sporządzono oficjalne zalecenia w tej sprawie. Mówiło się o rezerwacie nad Notre Dame, o przykładnym ukaraniu największych zbrodniarzy znad zatoki Exploits. Tajna Rada oficjalnie przyjęła wytyczne pod rozwagę i dalej konsekwentnie je ignorowała, nie chcąc zrażać rosnącej populacji osadników braniem strony Indian. Duckworth przypomniał Buchanowi, że na ławicy Grand Banks Anglicy osiągają najobfitsze połowy dorsza na świecie, a i z rewolucji amerykańskiej wyciągnięto już pewne wnioski.
Zapijali jedzenie ciemnym melasowym piwem warzonym w tawernie. Duckworth uniósł rękę, nakazując przyniesienie kolejnych kufli. Choć w pomieszczeniu panował chłód, wysiłek związany z jedzeniem sprawił, że na czole gubernatora wystąpiły krople potu. Opowiadał dalej, twierdząc, iż w ramach własnych dociekań nie udało mu się dotrzeć do informacji o kimkolwiek, kto nawiązałby z Czerwonymi Indianami trwałe relacje oparte na obopólnym zaufaniu. Niedobitki plemienia wycofały się na północno-wschodnie wybrzeże i zimowały nad jeziorem położonym jakieś siedemdziesiąt mil w głąb lądu. Cieplejsze miesiące Indianie spędzali, żyjąc z tego, co udało im się wyszarpać z rzadko zaludnionego labiryntu wysepek na zatoce Exploits. Od maja do września wykradali jaja z gniazd na wyspach, gdzie lęgły się ptaki, polowali na foki oraz łowili łososie w rzekach, których angielscy osadnicy jeszcze nie zawłaszczyli lub nie zablokowali tamami. Wygrzebywali na wybrzeżu małże i omułki, kradli sieci i metalowe przedmioty z chat osadników, a czasami pod osłoną nocy przecinali cumy angielskich łodzi w daremnym pokazie brawury lub oporu.
Europejczycy odpowiadali na nieustanne kradzieże i wandalizm, strzelając do nich bez ostrzeżenia oraz najeżdżając i grabiąc ich obozy w odwecie. Staruszek z Twillingate Great Island, nazwiskiem Rogers, chełpił się, że ubił ich z sześćdziesięciu. Kilka osób, które Duckworth znał osobiście – nachylił się niebezpiecznie nisko nad swoim talerzem – widziało dłonie Czerwonych Indian wywieszane jako trofea przez myśliwych z rejonu zatoki Exploits.
Buchan z grubsza kojarzył wiele spośród wiadomości, którymi dzielił się z nim rozmówca, słuchał jednak, dostrzegając w gubernatorze potrzebę uświadomienia naiwnego słuchacza, żądzę pozyskania dla sprawy nowego wyznawcy. Kręcił głową z niedowierzaniem. Przytakiwał, dobywał z gardła ciche chrząknięcia odrazy, we właściwych momentach przybierał zbolały wyraz twarzy.
Przed posiłkiem Duckworth upchnął pod kamizelką lnianą serwetkę, by ochronić biały jedwab. Odchyliwszy się od stołu, metodycznie otarł dłonie chusteczką, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni surduta plik złożonych listów.
– Jeden z moich poprzedników – powiedział, ocierając kciukiem kąciki ust – zasięgnął w tej kwestii porady u sędziego pokoju, nazwiskiem Bland. – Przerzucił kartki, szukając jakiegoś ustępu, a natrafiwszy na właściwe miejsce, nadstawił list do nikłego światła lampy. – „Nim upłynie kolejne stulecie, naród angielski, podobnie jak hiszpański, może splamić swą reputację niezatartą hańbą płynącą z faktu wytępienia całej rasy ludzi” – odczytał. W jego bladych policzkach dało się dostrzec wyraźne napięcie. Na powrót zagiął papiery i położył je na stole przy łokciu oficera. – Drogi panie Buchan – zagaił.
Duckworth oparł brodę na wykrochmalonych fałdach muślinowego halsztuka i patrzył, jak porucznik powoli przerzuca listy. Buchan był Szkotem, do marynarki zaciągnął się w wieku dziesięciu lat jako chłopiec pokładowy. Podczas ostatniej wojny z Francuzami był już dowódcą HMS Nettby i walnie przyczynił się do zatopienia lub pojmania kilku wrogich okrętów. Od paru lat służył z przerwami na Nowej Fundlandii; sporządził mapy większości południowego wybrzeża. Zawodowe ścieżki obu mężczyzn przecinały się od niemal dekady, wyczuwali już w sobie instynktownie oddanie dla obowiązków i dobra Imperium. Obaj zostali utwierdzeni w swoich wrodzonych skłonnościach dzięki służbie obyczajom i prawom Britannii.
– Dzisiaj mówię z panem – rzucił Duckworth konspiracyjnie – jak z dżentelmenem i przyjacielem.
Aby uzasadnić wydatki związane z misją Adonisa, Duckworth wypisał Buchanowi rozkaz, zlecając mu spędzenie ostatnich miesięcy lata na sporządzaniu map północno-wschodniego wybrzeża. Posłał oficera na północ z datowanym na pierwszego sierpnia 1810 roku obwieszczeniem, w którym obiecał nagrodę w wysokości stu funtów każdemu, kto zdoła nawiązać przyjacielskie i oparte na solidnej podstawie stosunki z Indianami.
– Rzecz jasna, nie zostałem upoważniony do ogłoszenia takiej nagrody – przyznał Duckworth – ale te bydlęta zwyczajnie pana wyśmieją, jeśli nie obieca im pan pieniędzy.
Pod koniec września Buchan musiał przyznać, że letnia misja zakończyła się niepowodzeniem. Napisał do gubernatora, informując go, że Adonis przezimuje u brzegów Notre Dame Bay, a gdy rzeki zamarzną, on sam poprowadzi ekspedycję nad jezioro Czerwonych Indian. Mówiło się, że zimowe obozy Beothuków są dużo większe i trwalsze niż letnie, Buchan żywił więc przekonanie, że będzie w stanie wymusić dialog, jeśli uda mu się tam dotrzeć. Duckworth wyraził zgodę, dodając, że przez zimę Buchan ma pełnić funkcję objazdowego sędziego i rozstrzygać sprawy cywilne w całym okręgu. Adonis zawinął do Ship Cove – w zatoczce szkuner został przycumowany do drzew za pomocą łańcuchów o ogniwach ponabijanych mosiężnymi gwoździami, żeby nie wrzynały się głębiej w pnie.
Po konsultacjach z miejscowymi rybakami Buchan sporządził listę najbardziej prominentnych osadników na wybrzeżu i zaczął składać wizyty tym, których nie miał jeszcze okazji poznać. Przedstawiał im obwieszczenie gubernatora, opisywał swoje plany na zimę oraz – tam, gdzie wydawało się to zasadne – prosił o radę i wsparcie. W połowie października, wkrótce po tym, jak John Peyton opuścił wybrzeże i udał się w głąb lądu, by zastawiać potrzaski, Buchan wraz z niedużym oddziałem żołnierzy z Adonisa złożył wizytę w domu zimowym Johna Seniora.
DWA
– Akurat wróciłem znad Ship Cove – oznajmił John Senior. – Będzie mniej niż tydzień. Pański człowiek, Bouthland, oprowadził mnie po Adonisie.
– Wspominał mi o tym. – Buchan odsunął pusty talerz od krawędzi stołu. – Żałuję, że mnie pan nie zastał. Choć straciłbym wtedy pretekst do skorzystania z pańskiej gościnności. – Uśmiechnął się do gospodarza, tamten jednak nie podjął najmniejszego wysiłku, by odwzajemnić uśmiech. Buchan rozejrzał się szybko po kuchni. Dom był dobrze wyposażony jak na tę część świata. Był to pierwszy dwukondygnacyjny budynek, na który porucznik natknął się poza osadą Twillingate. – Okazała rezydencja, panie Peyton.
– Tutaj spędzamy zimy. Na wiosnę przenosimy się do domu na Burnt Island. W kwietniu czy maju zaczynamy łowić dorsze. Pracuje ze mną syn. Mieszka z nami Cassie. – Skinieniem głowy wskazał kobietę krzątającą się przy stole. – Kiedy do brzegów podpływają ławice kapelanów, przyłącza się do nas trzech czy czterech najemnych rybaków, żeby pomóc z tym wysypem ryb.
Dawno już skończyli jeść; Buchan skinieniem głowy nakazał kapralowi Bouthlandowi odprowadzić żołnierzy na noc do kwater dla pracowników. – Ma pan również rzeki, na których łowi pan łososie?
– Przed śmiercią ojciec spędził tu ze wspólnikiem jeden sezon, a potem ja przejąłem jego udziały. W tamtych czasach nad całą zatoką Exploits nie uświadczyłby pan chrześcijańskiej duszy. Razem z Harrym Millerem co parę lat zakładaliśmy jazy na ryby na kolejnych rzekach, obsadzaliśmy je pracownikami. Mamy teraz ponad tuzin rzek pomiędzy Gander Bay i Badger Bay. Do tego dochodzą dorsze plus zwierzęta upolowane w głębi lądu, kiedy spadnie śnieg.
– Wspominał pan, że pomaga panu syn? – O żonie nie padła żadna wzmianka, Buchan unikał więc tematu.
John Senior przytaknął. – Teraz zastawia pułapki na szlaku. To już trzecie pokolenie na tym wybrzeżu.
– Dynastia Peytonów – rzucił Buchan serdecznie.
– Nie chciałbym przeceniać siły naszego rodu, sir. John Peyton musiałby się jeszcze ożenić, że już o spłodzeniu potomka nie wspomnę. Lecz owszem, budzą się w człowieku nadzieje.
– Nie wraca pan na zimę do Anglii?
– Nie, odkąd syn przypłynął z Poole. Perspektywa powrotu do ojczyzny nie kusi już tak, jak dawniej. Szczęśliwszy jestem tutaj.
– A więc livyere4z pana. Należy pan już do rdzennych Nowofundlandczyków.
4Livyer, liver, livyere, liveyere (ang. nowofundlandzki) – „mieszkaniec”, termin używany niegdyś w odniesieniu do rybaków osiadłych na Nowej Fundlandii, w odróżnieniu od osób pracujących sezonowo.
– W pewnym sensie.
Buchan skinął głową. – Jak rozumiem, te okolice stanowią ostatni bastion Czerwonych Indian?
John Senior przyjrzał się oficerowi. W jego mniemaniu było w tym jegomościu coś z dandysa – te nieskazitelne cholewniki na wypucowanych niskich butach, te żółtobrązowe rękawiczki z koźlęcej skóry zatknięte w kieszeni munduru. Przedwcześnie siwiejące włosy, natłuszczone i zaczesane do tyłu, odsłaniały wysokie czoło. Twarz miał wąską i proporcjonalną. John Senior pomyślał, że oficer jest ładniejszy, niż to mężczyźnie przystoi.
– Jest tu wystarczająco dużo Indian, by uzasadnić podejmowanie środków ostrożności – powiedział.
Buchan przytaknął. – Ma pan z nimi częste kontakty?
John Senior zaśmiał się, wydając z siebie pojedyncze, zdławione szczeknięcie. – Można powiedzieć, że miewam kontakty z Indiańcami, owszem. W tej ich bandzie każdy ma pysk jak zbójecka szkapa.
Porucznik zerknął na gospodarza. – Co proszę?
– Są bezczelni, sir. Poniosą wszystko, nad czym nie stoi się z muszkietem w garści. To pozbawiona wstydu zgraja złodziei.
– Tego lata napotkałem na wybrzeżu pewne ślady ich obecności, nie miałem jednak dość szczęścia, by zobaczyć się z choć jednym z nich.
John Senior skubał resztki jedzenia na talerzu. Facet nazwał takie spotkanie „szczęściem”. Nie był pierwszym oficerem marynarki węszącym w tych stronach i wypytującym o czerwonych.
– Słyszałem, że ponoć rysuje pan mapę naszego wybrzeża, zgadza się?
Buchan uśmiechnął się do niego i pokiwał głową. Podróżując wzdłuż większości północno-wschodniego wybrzeża, podejmował starania, by sporządzić mapy. Ciasno zbite przybrzeżne wysepki stanowiły niemożliwą do rozwikłania zagadkę – kryły się za sobą, upodabniały jedna do drugiej i niemal nakładały na siebie. Granitowe wybrzeże było tak głęboko ponacinane zatokami i wgłębieniami, że rysunki Buchana przywodziły na myśl poszarpane ostrze piły. Z początku postrzegał tę krainę tylko jako nieuporządkowaną i dziką, potem uznał ją jednak za coś jeszcze gorszego – pustkowie pozbawione jakiegokolwiek zamysłu czy planu. Jedyne ślady angielskiego osadnictwa, na które natknęli się nad zatoką Exploits, stanowiły maleńkie, oczyszczone bez przekonania karczowiska na skraju lasu albo skupiska lichych bud stojące na nagich, skalistych cyplach. Rybacy mieszkali w jednoizbowych chatach krytych korą, jakby te ziemie już zaczęły odzyskiwać władzę nad budyneczkami. Zdawało się, że ta kraina trwa poza zasięgiem ludzkiej przedsiębiorczości czy woli. Zdarzały mu się chwile, gdy myślał, że odwzorowywanie jej na papierze jest zupełnie bezcelowe.
– Owszem, sporządzenie mapy należy do moich zadań – przyznał Buchan. – Widzę, że wieści szybko się rozchodzą.
– Jak sam się pan zapewne przekona, na wybrzeżu nie sposób utrzymać żadnej historii w tajemnicy.
Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, a ich milczenie ze wszech miar przypominało pojedynek.
– Podejrzewam zatem – zaczął Buchan – iż wie pan już co nieco o ekspedycji, którą zamierzam podjąć tej zimy. Nad jezioro Czerwonych Indian.
John Senior wzruszył ramionami. – Kapral Bouthland coś o tym wspominał. Indiańcom nie można ufać. Niech pan potem nie mówi, że pana nie ostrzegałem.
Buchan odchylił się od talerza i otrzepał spodnie.
– Panie Peyton, moja propozycja to jedyny sposób na ukrócenie wandalizmu i kradzieży, na które się pan skarży.
– Z całym szacunkiem, sir, nie jest to jedyny sposób.
– A zatem, jeśli właściwie odczytuję pańską wzmiankę, pozwolę sobie zasugerować, iż moja propozycja stanowi jedyny humanitarny sposób. Otóż chrześcijańskie miłosierdzie, panie Peyton…
– Niech pan sobie odczytuje, jak się panu żywnie podoba – wciął się John Senior. – Czerwoni Indianie to nie Kanadyjczycy. Mikmakowie to może jeszcze coś jakby chrześcijanie, owszem, bo można im przemówić do rozsądku, jeśli się człowiek pofatyguje, żeby z nimi pogadać. A ci tutaj są zezwierzęceni do szpiku kości i żadna ilość miłosierdzia nie sprawi, że zaczną się przyzwoicie zachowywać.
John Senior uniósł pustą szklankę, a Cassie napełniła ją z butelki sprezentowanej przez gościa, po czym przez stół zaoferowała rum porucznikowi. Przenikający całą kuchnię zapach peklowanej wołowiny i gotowanych warzyw sprawiał, że ciepło ognia zdawało się gęste i duszące. Buchan czuł się już dość nieprzyjemnie podpity. Gdy ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, Cassie odstawiła butelkę.
Buchan nachylił się i przemówił do swoich złożonych dłoni. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że osadnicy żyjący pośród Czerwonych Indian musieli podejmować nadzwyczajne środki, by ochronić siebie oraz swoje mienie.
Z gardła Johna Seniora dobiegł cichy pomruk obrzydzenia. – To, z czego pan sobie zdajesz sprawę, niewarte jest funta zgniłej ryby. Nie pan musiałeś pogrzebać to, co zostało z Harry’ego Millera. Znaleźliśmy ciało w lesie, leżało na brzuchu. Zaczaili się na niego w zaroślach za jego chatą i podziurawili mu plecy jak banda tchórzy. A potem uciekli z jego głową.
Buchan przypatrzył się mężczyźnie siedzącemu naprzeciw. Przypomniał mu się ustęp z jednego z listów przekazanych mu przez gubernatora w London Tavern. Możliwe, że wydalenie Peytona znad brzegów zatoki Exploits – pisał Bland – okaże się kluczowym krokiem na drodze do zamierzonego celu.
– Domyślam się, że sprowokowało to odwet.
John Senior podał pusty talerz Cassie, która zabrała również nakrycie Buchana i odniosła naczynia do spiżarni.
– Ja zapatrywałem się na to tak, że mamy prawo przelać nieco krwi – powiedział cicho, jakby się bał, że zostanie podsłuchany. – Następnej zimy zebrałem grupę mężczyzn i ruszyłem z nią w górę rzeki. Poprzysięgliśmy, że za to, co zrobili Harry’emu Millerowi, będziemy mordować dużych i małych.
Maszerowali, wykorzystując wszystkie godziny światła, a do tego – jeśli pozwalał na to księżyc – również i pierwszych kilka godzin ciemności. Lód był czysty i płaski, pokonywali więc nawet po dwadzieścia mil dziennie. Jedli tylko suchary i kawałki gotowanej, solonej wieprzowiny. Zdawali się karmić wyłącznie wściekłością i rozmowami o zemście. Dzień drogi za drugim wodospadem natrafili na obóz Beothuków wtulony w zagajnik, zatrzymali się więc, by naładować broń i zrzucić z ramion plecaki.
– Niektórych wzięły wyrzuty sumienia i oznajmili, że kobiet i dzieci nie będą zabijać – wyjaśnił John Senior. – Nie miałem prawa się z nimi wykłócać, powiedziałem więc do grupy: „Dobra, pokażmy im, jak się walczy fair” – mówił wprost do świec stojących na stole, jakby oficera nie było w pomieszczeniu. – Wtedy ruszyliśmy naprzód, gotowi zabrać sobie część ich dobytku, jeśli uciekną. A gdyby stanęli do walki, zamierzaliśmy wybić ich do nogi, bez litości.
Opowiedział porucznikowi, jak na pierwszy znak ich obecności mieszkańcy obozu rozpierzchli się po lesie. Oddali kilka strzałów, żeby ich przepłoszyć; dźwięk niósł się echem po brzegach rzeki, podczas gdy między drzewami cichły pokrzykiwania Beothuków. Stanęli na opustoszałej polanie i popatrzyli po sobie. Pojedyncza wrona beształa ich z czubka drzewa. John Senior wzniósł broń i strzelił do ptaka, a ten poszybował nad rzekę, zatoczył krąg nad obozem i zniknął w lesie. Noc spędzili w jednym z mamateeków, wystawiając warty po dwóch mężczyzn. Rano podpalili namioty i ruszyli w drogę powrotną na wybrzeże, zabierając ze sobą tyle futer, ile tylko zmieściło się na saniach, oraz tyle świeżego mięsa karibu, ile zdołali upchnąć w plecakach.
Kiedy John Senior skończył opowieść, w izbie zapadło milczenie. Buchan oparł się i westchnął cicho. Zdawał sobie sprawę, że bez jakiegoś ustępstwa ze strony tego człowieka przedsięwzięcie gubernatora spali na panewce, a w tym momencie rokowania są beznadziejne.
Do kuchni wróciła Cassie, więc odwrócił się, by na nią popatrzeć. Dziwna sprawa, żeby kobieta w jej wieku pozostawała tak długo na służbie i wciąż była niezamężna. Jej oblicze zaczynało już ciemnieć i pokrywać się zmarszczkami pod wpływem pogody i upływu lat, miało jednak w sobie coś osobliwego, co przykuwało jego uwagę. Jakiś element całości był lekko przesunięty względem środka – może nos albo zdawkowo uśmiechnięte usta. Niedowidziała na jedno oko, które przymykała niemal całkowicie, krzątając się przy swoich obowiązkach. Przez cały wieczór nie odezwała się prawie słowem; nagle przeszło mu przez myśl, że może jest niedorozwinięta.
– Panno Jure – zagaił – jestem ciekaw, jakie jest pani zdanie na ten temat.
– Mam stanowisko, poruczniku, a nie zdanie – odparła.
Buchan uśmiechnął się do niej. – Rozumiem. – Ledwie dostrzegalny brak proporcji w jej twarzy wciąż nie dawał mu spokoju, odwrócił się więc i szybko powiódł wzrokiem po izbie, szukając czegoś, co mogłoby przyjść mu z pomocą. – Czy zechciałaby panna nas na chwilę przeprosić? – spytał wreszcie.
Cassie spojrzała na Johna Seniora, który skinął głową, nie odrywając oczu od porucznika. – Za panów pozwoleniem – powiedziała.
– Jestem panu winien przeprosiny – zaczął Buchan. – Być może wyraziłem się niejasno. Jeśli sądzi pan, że dziś wieczór przyszedłem do pana z groźbą, to doszło do nieporozumienia. Istota rzeczy jest taka, że spraw nie można już załatwiać dawnymi sposobami. W St. John’s urzęduje teraz sąd. Czerwoni Indianie znajdują się pod ochroną Korony.
John Senior przez jakiś czas obracał szklankę w dłoniach, wreszcie wziął obfity haust rumu. Zanim przełknął alkohol, potrzymał go chwilę w ustach, pozwalając, by palił go powoli. Sięgnąwszy po butelkę, napełnił swoją szklankę i bez pytania nalał również Buchanowi.
– Przez wiele lat, zapewne z konieczności, wraz ze swoimi ludźmi stanowił pan tutaj prawo – kontynuował Buchan. – Nie moja to rzecz, by teraz to osądzać. Dowiedziawszy się jednak o wielu grabieżach dokonanych przez obie strony konfliktu, jako sędzia pokoju jestem zobowiązany do poinformowania o nich gubernatora Duckwortha.
John Senior powoli odsunął krzesło od stołu, przeszedł przez izbę i stanął tyłem do paleniska, jakby nagle poczuł przeciąg.
– Panie Peyton, gubernator będzie z pewnością patrzył bardzo przychylnie na tych, którzy wesprą nas w naszych staraniach. – Wyjął z kieszeni obwieszczenie Duckwortha i rozprostował je na stole. – Zdaję sobie sprawę, że nie interesuje pana nagroda finansowa. Może jednak zaciekawi pana fakt, iż poza pieniędzmi gubernator obiecuje, że każdy, kto przyczyni się do pomyślnego zakończenia naszego przedsięwzięcia, „będzie pochlebnie wzmiankowany Jego Królewskiej Mości, a także otrzyma od gubernatora wszelkie poparcie i dalsze wyrazy aprobaty, jakich ten władny jest udzielić”. – Podniósł oczy znad pergaminu, po czym starannie złożył arkusz i schował go do kieszeni. – Czy możemy liczyć na pańskie wsparcie, panie Peyton?
John Senior wyjął z kieszeni kamizelki srebrny zegarek i otworzył kopertę. Przez chwilę wpatrywał się w tarczę, nie zwracając najmniejszej uwagi na czas. – Mam pewne wątpliwości, czy coś dobrego nam przyjdzie z wyprawy nad to jezioro w środku srogiej zimy.
– Dobro i zło niech pan zostawi mnie, panie Peyton. Proszę tylko o pomoc w moich staraniach.
John Senior popatrzył na swoje stopy i z roztargnieniem pokiwał głową. – Oczekuję, że gubernator usłyszy pochlebne słowo na mój temat.
Buchan o mało się nie uśmiechnął, zdołał się jednak opanować. – Jeśli dobre słowo będzie panu potrzebne, może pan na mnie liczyć.
***
Pili obaj przez resztę wieczora. John Senior zamaszyście wlewał w siebie kolejne porcje rumu, wykazując żałobliwą determinację człowieka próbującego utopić zwierzę, którego nie jest już w stanie wykarmić. Buchan zmuszał się, by dotrzymać mu kroku, jakby wszystkie osiągnięcia tego wieczora wciąż były kruche i zależne od tego, czy dorówna starszemu mężczyźnie, zdolnemu do spożycia potężnych ilości alkoholu.
Udało mu się dotrzeć do łóżka bez niczyjej pomocy i zdjąć z siebie wystarczająco dużo ubrań, by móc pocieszać się, że nie jest jeszcze zalany w sztok, lecz gdy tylko padł na zimną pościel, ogarnęło go zamroczenie, z którego wytrącił go dopiero wzbierający szkwał mdłości. Najciszej jak potrafił poczłapał po schodach na dół i pchnął drzwi, zmagając się z porywistym wiatrem. Pobiegł za róg domu i zwymiotował na śnieg, trzymając się za brzuch i tupiąc w miejscu, podczas gdy wstrząsały nim konwulsje.
Wróciwszy do domu, w kuchni zastał Cassie klęczącą przy kominku. Roztrącała stosik węgli obsypany uprzednio popiołem i osłonięty odwróconym garnkiem. Nieśmiała jasność świeżego ognia wędrowała po jej twarzy, gdy wpatrywała się w palenisko. Na ramionach miała wełniany szal.
– Miałem nadzieję, że nikogo nie obudzę – powiedział.
– I tak leżałam bezsennie – skłamała. – Niech pan siada. – Skinęła brodą na kuchenną leżankę. – Zaparzę panu coś na uspokojenie kiszek.
Buchan pokręcił głową gwałtownie i z przesadą. – Nie chciałbym obudzić również pana Peytona.
– Ze stanu, w jakim znajduje się John Senior, gdy zaśnie, wyrwać go może wyłącznie Stara Wiedźma. A zapewniam pana, że w takim wypadku to my najpierw usłyszymy jego, bez względu na to, jak byśmy tu nie hałasowali. Niech pan siada – nakazała. – Woda zagotuje się w ciągu kilku minut.
Usiadł na wąskim łóżku, obejmując brzuch ramieniem, jakby ktoś go dźgnął nożem. – Ostatnimi czasy nie najlepiej się czuję.
– Niewielu jest takich, co dotrzymają Johnowi Seniorowi kroku przy flaszce. Nie ma się czego wstydzić.
Szybko na nią zerknął, a ona uśmiechnęła się do niego, mocno zaciskając usta. Krzywy uśmiech – pomyślał. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz. Miał na sobie tylko podkoszulek i parę długich kalesonów. Buty z niską cholewą naciągnął na gołe stopy. Cassie zdjęła szal i zarzuciła mu go na ramiona.
– Błagam – żachnął się Buchan, wyciągając rękę, by się od niej opędzić.
– No, no – skarciła go Cassie. – Słyszałam, jak w samej bieliźnie krztusi się pan wymiocinami pośrodku śnieżnej zawiei. Przy mnie nie musi pan już bronić swojej dumy.
Niepewnie skinął głową. Odnosiła się do niego ze swobodą nieprzystającą do jej roli w gospodarstwie. Mrugnęła do niego niedowidzącym okiem. – Mam lekką słabość do kalek, poruczniku – przyznała. – Powinnam była się zająć pielęgnowaniem chorych.
Kiedy woda się zagotowała, Cassie zaparzyła mu herbatę i posłodziła ją ciemną melasą. Buchan siedział, ściskając kubek na kolanach, przysunęła więc sobie krzesło do ognia, by usiąść naprzeciw niego. Twarz miał białą jak ściana, oczy tak zapuchnięte, że zmieniły się w dwie szparki. W geście podziękowania pozdrowił ją wzniesionym kubkiem i zaczął sączyć gorący płyn.
– Klucz do picia z Johnem Seniorem leży w tym – tłumaczyła – że należy polewać samemu. Mniej się wtedy rzuca w oczy to, jak bardzo człowiek zostaje w tyle.
– Panno Jure, chciałbym panią o coś spytać – zwrócił się do niej nagle Buchan.
Cassie czekała na pytanie. Wyglądało na to, że oficer albo szuka odpowiednich słów, albo zapomniał już, o czym myślał.
– Poruczniku?
Uśmiechnął się, ale nie spojrzał na nią. – Obawiam się, że pytanie może być odrobinę niedelikatne – ostrzegł.
Wzruszyła ramionami. – Nie wydaje mi się, żeby warto było się jeszcze krygować.
– A zatem, jeśli tak się sprawy mają – zaczął. Popatrzył na nią błędnym wzrokiem. – Jestem ciekaw, dlaczego jeszcze nie wyszła pani za mąż.
– Poruczniku, mówi pan o małżeństwie tak, jakby było nieuniknione. Niczym śmierć.
– Niektórzy patrzą na to w ten sposób. – Przymknął oczy. – Ale to żadna odpowiedź na moje pytanie.
Nie odezwała się ani słowem.
– Proszę wybaczyć moją bezpośredniość – przeprosił. Po kolejnej chwili milczenia domyślił się: – Zdarzało się pani odrzucać oświadczyny.
– Zdarzało się, owszem.
– I żaden pani nie odpowiadał?
– Każdy chciał mnie stąd zabrać – wyjaśniła. Rozejrzała się po kuchni.
Buchan wodził wzrokiem za jej oczami. – To znaczy od pana Peytona.
Znowu wzruszyła ramionami, ale nie zaprzeczyła.
– Kocha go pani?
– U Johna Seniora najbardziej cenię sobie to – oznajmiła – że nigdy nie próbował rozmawiać ze mną o miłości.
– Słowo daję, nie pojmuję, jak czymś takim miałby zaskarbić sobie pani uczucia.
– Owszem – skwitowała. – Słowo daję, że pan nie pojmuje.
Buchan przez chwilę siedział bez słowa, oddając się pijackim rozważaniom o siedzącej przed nim kobiecie i jej położeniu. Zdawało mu się, że wiedzie nazbyt samotnicze życie jak na pannę nie dość starą, by skreślić nadzieje na zamążpójście. Nie omieszkał jej o tym napomknąć.
Przechylała głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciała zaprzeczyć, ale, uczciwie rzecz biorąc, nie mogła. – Zdarzają się w życiu gorsze rzeczy – stwierdziła – niż samotność.
Zanim Buchan zdążył cokolwiek na to odpowiedzieć, wstała i odsunęła krzesło na jego miejsce przy stole. – Da pan radę sam wejść po schodach?
Ponownie wzniósł kubek, jakby chciał w ten sposób zademonstrować ogrom swojej trzeźwości.
– Szal proszę zostawić na leżance.
Odwróciła się, żeby wyjść, ale ją zatrzymał. – Panno Jure – powiedział. – Będę ogromnie zobowiązany, jeśli zgodzi się pani nie robić z tego wielkiej historii. – Bezsilnie wskazał ręką siebie i otoczenie.
Cassie założyła ręce pod piersiami i uśmiechnęła się. – Jak to jest, że mężczyźni czują większą obawę przed wyjściem na głupca niż przed samym robieniem rzeczy głupich?
Buchan pokiwał głową. – Zaczynam rozumieć, dlaczego tak wielu chciało panią stąd zabrać.
***
Zawieja szalała przez cały kolejny dzień, nie pozwalając Buchanowi i jego ludziom wyruszyć do Ship Cove zgodnie z planem. Porucznik był jeszcze zmarnowany po wieczornych ekscesach, bez żalu pozostał więc na miejscu. John Senior spędził z nim tyle czasu, ile był w stanie usiedzieć bezczynnie, po czym ubrał się, by zajrzeć do zwierząt. Buchan zaproponował, że z nim pójdzie, ale Peyton ruchem ręki dał mu znak, by został na swoim krześle. – Niech się pan mną nie przejmuje – powiedział. – Cassie! – rzucił w stronę spiżarni. – Zaparz porucznikowi herbaty.
Buchan przyglądał się nieśmiałym, przepraszającym wzrokiem, jak kobieta wystawia kubki na kuchenny stół.
– Doszedł pan do siebie? – spytała. Nie było w jej głosie współczucia, lecz drwiny również nie dosłyszał.
– Już mi lepiej, dziękuję.
Przez chwilę rozmawiali o wściekłej pogodzie i wynikających z niej rokowaniach na zimę. Kiedy wyczerpali temat, zapadło między nimi niezręczne milczenie. Wreszcie Cassie przerwała ciszę: – Jak długo pan u nas zabawi, poruczniku?
– Sądzę, że wyruszymy do Ship Cove, gdy tylko pogoda się poprawi.
Pokręciła głową, ale nie popatrzyła na niego. – Chodziło mi o to, jak długo zostanie pan na północno-wschodnim wybrzeżu.
– Och, ma się rozumieć. Zaledwie do wiosennych roztopów. Wypłyniemy do St. John’s, gdy tylko popęka lód skuwający morze.
Cassie przytaknęła. – Wróci pan jeszcze w nasze strony? Ma pan tutaj stacjonować?
– Nie – odparł. – Ta wyprawa jest związana z pewnym szczególnym zadaniem. Wyłączając wszelkie nieprzewidziane wydarzenia, raczej tu nie wrócę.
Cassie wciąż kiwała głową, lecz nic już nie powiedziała. Znowu zapadło milczenie. Buchan klepnął się dłońmi w kolana.
– Panno Jure, wczoraj wspominała pani, że Johna Seniora dręczą jakieś zmory?
– Czyż nie przytrafia się to czasami każdemu, poruczniku?
– Mówiła pani, że usłyszymy, jeśli to się zdarzy.
– Czasem słyszę przez sufit, jak zrywa się z łóżka w środku nocy i na coś krzyczy. Mój ojciec też raz czy dwa razy miał do czynienia ze Starą Wiedźmą.
W jej głosie dosłyszał defensywny ton, który odwiódł go od drążenia tematu, zmienił więc wątek: – Nie sposób nie zwrócić uwagi na pani bibliotekę. – Podniósł wolumin leżący na blacie. Książki były porozkładane po całym domu. – Niewiele widziałem prywatnych księgozbiorów tej wielkości.
– Większość z nich nabyła mama – wyjaśniła. Jej matka była córką pastora, kobietą wyedukowaną. Wobec braku szkół na wyspie kupcy z St. John’s najmowali ją, by uczyła ich dzieci pisać i czytać. Płacili książkami sprowadzanymi z Anglii na statkach handlowych.
– Z tego, co mówił John Senior, wnoszę, iż pani sama również odebrała nadzwyczaj staranną edukację?
– To pana dziwi, poruczniku?
– Owszem, pani obecność w tym miejscu wydaje mi się, powiedzmy… – poprawił się na krześle – dość niecodzienna. Jak to się stało, że zamieszkała pani tutaj? – Szeroko rozłożył ręce, jakby dawał do zrozumienia, że może zinterpretować słowo „tutaj” tak ogólnie, jak sobie tego życzy.
– Krótka odpowiedź na pańskie pytanie jest taka, że gdy John Peyton przypłynął z Anglii, John Senior zatrudnił mnie jako nauczycielkę i gospodynię.
– A jaka jest długa odpowiedź? – Pozwolił, by milczenie chwilę potrwało, po czym dodał: – Nie wydaje mi się, żeby warto było się jeszcze krygować, panno Jure.
Uśmiechnęła się i odchrząknęła. Powiedziała mu, że wychowała się w St. John’s. Matka urodziła się i dorastała w Nowej Szkocji, ale wyszła za mąż wbrew woli rodziców i przeprowadziła się na Nową Fundlandię, by żyć poza kręgiem stałego światła ich dezaprobaty. Cassie rozejrzała się po izbie i popatrzyła na swoje dłonie. – Nie mam skłonności do opowiadania takich historii – powiedziała.
Pokiwał głową. – Potrafię zachować dyskrecję – zapewnił. Zachęcił ją gestem ręki.
Ojciec był właścicielem szynku na nabrzeżu w St. John’s, do spółki z niejakim Harrowem, wielkim, korpulentnym jegomościem z Devon. Harrow był kawalerem po czterdziestce, który wiele lat przesłużył w marynarce, a zanim osiadł w St. John’s, mieszał w kilku różnych krajach na całym świecie. Nie było takiej pory dnia czy nocy, żeby nie tkwił w knajpie, nalewając trunki, znosząc z niezłomnym humorem pijackie napaści klientów i zwlekając z krzeseł tych, którzy padli bez czucia przy stołach, aby zrobić miejsce dla nowych. W marynarce stracił oko; czarną dziurę ziejącą w jego twarzy okrywała przepaska. Spał po trzy, cztery godziny na dobę w maleńkiej izbie na zapleczu tawerny i zdawał się nie mieć żadnych zainteresowań czy ambicji sięgających poza cztery ściany jego małego, ponurego królestwa. Jego zapamiętałość sprawiła, że ojciec Cassie miał więcej swobody niż można by się spodziewać, mógł więc wypuszczać się na letnie wędrówki, czytać ile dusza zapragnie oraz pić do woli i często.
– Szczerze mówiąc, zazwyczaj to ostatnie – wyznała.
Przez nawyki ojca jej rodzina stała się w mieście przedmiotem różnych spekulacji i swego rodzaju uprzedzającej pogardy. Matka niegdyś cieszyła się niejakim szacunkiem jako kobieta wykształcona, lecz z wolna zaczęła tracić zlecenia na prywatne lekcje, a wraz z nimi i uznanie. Ludzie zaczęli unikać ich rodziny tak, jak w biblijnych historiach stroniło się od trędowatych – jakby przez fizyczny kontakt mogli zarazić się chorobą. Jedynymi gośćmi w ich domu byli mężczyźni, których ojciec sprowadzał z tawerny.
– I właśnie tutaj pojawia się John Senior? – spytał Buchan.
Przytaknęła. Powiedziała, że zdarzyło się to jesienią, gdy na koniec sezonu rybacy przypływali na targ ze swoimi połowami. Ojciec przyszedł do domu z Johnem Seniorem i Harrym Millerem, spędziwszy uprzednio cały wieczór na piciu po różnych knajpach nad wodą. Po chwili koturnowych powitań i prezentacji kobiety usunęły się do pokoju na piętrze, słyszały jednak, jak Miller wyśpiewuje sprośne przyśpiewki, wstawiając imiona Cassie i jej matki wszędzie, gdzie tylko udało mu się je wpasować. Pokrzykiwał do nich przez sufit, składając im lubieżne propozycje.
Dostrzegła wyraz niedowierzania na twarzy Buchana. Wyjaśniła, że w tamtych czasach nie było to w ich życiu szczególnie niecodzienne wydarzenie.
Nazajutrz, pod nieobecność ojca, złożył im wizytę John Senior. Cassie czytała właśnie matce Gwałt na Lukrecji. Zamknęła książkę i podniosła się z krzesła, by stanąć twarzą w twarz z mężczyzną. Uśmiechał się z zakłopotaniem, jak ktoś skonfrontowany ze wstydliwą pamiątką po człowieku, którym był niegdyś. Zapytał ją o jej lekturę, o to, gdzie nauczyła się czytać i czy przekazała już komuś tę umiejętność. Gdy odpowiadała, przytakiwał, nie będąc w stanie ukryć złośliwego uśmieszku.
– Męża nie ma w domu – odezwała się w końcu matka.
John Senior pokręcił głową. – Przyszedłem, aby złożyć wyrazy uszanowania obu paniom oraz przeprosić za pana Millera.
– Bardziej na miejscu byłyby przeprosiny od samego pana Millera – powiedziała matka.
– Pani Jure, jeśli chodzi o przeprosiny, to warto czasem przyjąć je tam, gdzie można je otrzymać.
Cassie przerwała opowieść i nalała herbaty najpierw do kubka Buchana, a potem do swojego. Liście moczyły się w wodzie tak długo, że płyn był czarny i miał posmak kory. Poszła do spiżarni po cukier i śmietankę. Poruszała się powoli i w lekkim roztargnieniu, jakby była w tym domu obca i nie wiedziała, gdzie co leży. Buchan dopiero teraz stwierdził z zaskoczeniem, że kobieta lekko utyka, jakby słaniała się na nogach.
– Co się pani stało w nogę? – zapytał, gdy wróciła na miejsce. Nie miał wątpliwości, że ma to jakiś związek z jej opowieścią.
Przez chwilę mu się przypatrywała, po czym pochyliła się i podciągnęła ciężkie fałdy spódnicy ponad kolano. Zsunąwszy pończochę na kostkę, powiodła palcem po szkarłatnej bliźnie biegnącej wzdłuż goleni. Wyjaśniła, że w wieku dwunastu lat spróbowała odebrać ojcu flaszkę, nad którą samotnie pracował w domu. Zrzucił ją ze schodów.
Żołądek podszedł Buchanowi do gardła. Upadek. Uderzenie. W jej wyznaniu dostrzegł tę samą niespodziewaną bezpośredniość, którą okazała poprzedniego wieczora, otulając go szalem. Było coś dziecięcego w tej zakładanej przez nią poufałości, w braku względu na klasę i stan. Poczuł nagły przypływ zażenowania, jakby wtargnął do pokoju, w którym się przebierała.
Podciągnęła pończochę i zsunęła zmarszczoną spódnicę na miejsce. Jej brązowe oczy były tak ciemne, że zdawały się składać tylko ze źrenic.
Piszczel pękła i przebiła skórę. Kość wystająca z nogi była bladozielona i uwalana krwią. Matka siadła przy głowie Cassie, trzymając jej zaciśnięte dłonie i zawodząc, a ojciec przyklęknął nad nią, aby przyjrzeć się ranie.
– Coś ty zrobił? – syknęła matka. – Coś ty zrobił naszemu dziecku?
Powtarzała wciąż to pytanie, a za każdym razem jej głos przybierał na sile, tak że w końcu wpadła niemal w gniewną histerię, ojciec odpowiedział więc krzykiem.
– Zamknij się, Myra! Zamknij się. – Kiedy wreszcie zamilkła, pogroził jej palcem i jeszcze raz powtórzył nakaz. Oboje byli rozedrgani. – Zamknij się – huknął. Nalał rumu do szklanki i wręczył ją Cassie. – Wypij tyle, ile dasz radę. – Potem napełnił szklankę i sam wypił wszystko duszkiem. – Trzymaj ją mocno – polecił żonie.
Gdy nastawił kość, matka przygotowała pastę z jaja i mąki, by okryć ranę. Po obu stronach nogi rodzice uwiązali ciasno dwa sztywne kije. Cassie wyjaśniła, że szrama i zmiana w jej chodzie okazały się mniej poważne, niż można by się spodziewać w tych okolicznościach.
– Na podstawie samego pani świadectwa – zauważył cicho Buchan – można odnieść wrażenie, że ojciec pani jest potworem.
Cassie posłała mu odważne, niemal oskarżycielskie spojrzenie. – Ludzie być powinni tym, czym z pozoru są – stwierdziła, bezradnie wzruszając ramionami. – Znałam go też jako innego człowieka, kiedy byłam mała. Zanim alkohol go odmienił.
Musiał się od niej na chwilę odwrócić. Spuścił wzrok i zajrzał do swojego kubka.
– Wie pan, matka poświęciła dla niego wszystko – dodała.
– Nadal mieszkają w St. John’s?
– Ojciec tak. Mama zmarła zanim wyjechałam, po chorobie, która przykuła ją do łóżka na prawie rok. Kiedy się kładła, miała na głowie burzę czarnych włosów, a po kilku miesiącach była już zupełnie siwa.
Opowiedziała mu, że mięśnie rąk i nóg matki zanikały, tak że pod skórą wyczuwało się coś wiotkiego i pozbawionego życia niczym język dorsza. Oparte na materacu pięty poczerniały od pęcherzy wypełnionych krwią.
– Nigdy bym nie podejrzewała, że łóżko może wyrządzić człowiekowi taką krzywdę – stwierdziła.
Buchan odstawił kubek na blat i złożył dłonie na kolanach.
– Pod koniec chciała, żebym czuwała przy niej nocami. Podejrzewam, że bała się umrzeć samotnie w ciemności. Kiedy zasypiałam w fotelu, budziła mnie i prosiła, żebym zapaliła świecę i coś jej poczytała.
Zmienił pozycję splecionych nóg. – Wiem, co to znaczy stracić matkę – oznajmił.
Cassie przekrzywiała głowę to w jedną, to w drugą stronę. – Szczerze mówiąc, to było wręcz nierealne. Historie, które jej czytałam, wydawały się bardziej rzeczywiste niż jej konanie. – Sprawiała wrażenie zawstydzonej tą wzmianką, dodała więc szybko: – Potem sama nie miałam pojęcia, co z sobą począć. Rozważałam przeprowadzkę do Nowej Szkocji, myślałam o Ameryce. Nie miałam jednak środków.
– I wtedy znowu pojawił się John Senior? Rycerz na białym koniu?
– Marny z pana szyderca – powiedziała, ale zdobyła się na uśmiech. – W październiku przypłynął do St. John’s i wtedy doszły go słuchy o śmierci mojej matki. Zaproponował, że gdy wróci na wiosnę, może zabrać mnie na północno-wschodnie wybrzeże, bym uczyła jego syna i opiekowała się domem. Dodał, że Harry Miller nie żyje od pięciu lat. Powiedział, że mogę poświęcić zimę na rozważenie jego propozycji. Ja podjęłam już jednak decyzję. Spakowałam książki matki do kufra i kazałam go zanieść na pocztę nad przystanią. A potem napisałam do Johna Seniora, który spędzał zimę w Poole.
– I odtąd nie odwiedzała pani St. John’s?
Cassie wzruszyła ramionami. – Pamięć o matce zabrałam ze sobą. Do reszty mojego życia w tamtym mieście nie warto wracać.
– A zatem – spytał cicho Buchan – czyżby to była swego rodzaju pokuta? – Zakreślił ręką łuk, wskazując kuchnię.
– Bardzo katolicka interpretacja, poruczniku. – Ponownie się do niego uśmiechnęła.
– Być może – przyznał, kiwając głową. – Możliwe, że zbyt wiele czasu spędziłem wśród Irlandczyków.
Doszedł do wniosku, że to kwestia całej twarzy. Konturów biegnących od skroni po czubek brody. Linie te wykazywały ledwie dostrzegalny brak symetrii. Jakby jej oblicze zostało zniekształcone podczas ciężkiego porodu i później niezupełnie wróciło do normy.
– Mam tu wszystko, czego chcę – powiedziała powoli, przez co Buchan odniósł wrażenie, iż ostrzega go, aby nie próbował się jej sprzeciwiać czy podważać jej słów.
– Pani książki – odezwał się, podnosząc z blatu jedną z nich. – Pani poematy.
Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. – Dobra książka nigdy człowieka nie zawiedzie.
W tym momencie John Senior otworzył drzwi, tupiąc za progiem i strzepując śnieg z rękawów. Cassie odwróciła głowę i westchnęła cicho, czując ulgę, że rozmowa została przerwana. Wstała od stołu i poszła do spiżarni po trzeci kubek.
***
Przez kolejnych sześć tygodni Buchan odwiedzał Johna Seniora trzykrotnie, nakreślając plany ekspedycji i prosząc go o rady we wszystkich związanych z nią kwestiach, jakby stary osadnik był oficerem wyższym rangą od niego. Przystał na zaangażowanie większej liczby mężczyzn niż pierwotnie zakładał. Zmieniał termin wymarszu, najpierw aby mieć pewność, że rzeka zamarznie i pozwoli na bezpieczną podróż z saniami, a następnie, aby odczekać, aż najbardziej doświadczeni myśliwi Peytona wrócą z lasów i zasilą szeregi ich grupy.
Choć jazy na łososie i traperskie szlaki co roku sięgały coraz dalej w górę rzeki Exploits, jedynym Anglikiem, który w ciągu ostatnich czterdziestu lat zapuścił się aż nad jezioro Czerwonych Indian, był William Cull.
– Tylko on może równać się ze mną pod względem czasu spędzonego na tym wybrzeżu – wyjaśnił John Senior. – Jak z pewnością się pan domyśla, to już nie młodzik, ale jegomość nie da za wygraną, dopóki nie wykona powierzonej roboty.
Pod koniec listopada, po pierwszym wściekłym zimowym sztormie, który uwięził ich w domu na kilka dni, pojechali zaprzęgniętymi w psy saniami do White Bay, gdzie John Senior pomógł oficerowi zwerbować Culla.
TRZY
W głębi lądu jesień była rześka od wczesnego śniegu, a chłód sprawił, że zwierzęta stały się nieco bardziej nieostrożne niż zwykle o tej porze. Peytonowi poszczęściło się z kunami, łasicami i wydrami, natomiast przy bobrach spotkało go rozczarowanie. Na początku listopada przeniósł pułapki nad szereg potoków i sadzawek biegnący dwie mile od chaty Reilly’ego nad rzeką Exploits. Trzy tygodnie później, zakończywszy obchód po tym odcinku, nadłożył drogi, by zajrzeć do Reilly’ego i jego żony, Annie Boss.
Nie bacząc na ziąb, gospodarz szeroko otworzył drzwi i przyjrzał się Peytonowi. Był wysokim, chudym jak szczapa Irlandczykiem z pociągłą twarzą, zwężającą się niczym ostrze siekiery. – O, to ty? – spytał. – Annie! – zawołał przez ramię. – Ten gołowąs zabłądził! Nie ostrzegałem cię, że tak właśnie będzie?
– Przymknij się, Reilly – wycedził Peyton.
Gospodarz odstąpił od drzwi, pozwalając młodszemu mężczyźnie schronić się przed mrozem. Na powitanie poklepał go po plecach.
Nie