Berg - Quin Ann - ebook + książka

Berg ebook

Quin Ann

3,3

Opis

Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca…
– tak zaczyna się debiutancka powieść Ann Quin, arcydzieło brytyjskiej powojennej prozy awangardowej. Berg jest jednocześnie czarną komedią, dramatem psychologicznym, thrillerem i erotykiem, jak też śmiałą próbą reinterpretacji mitu o Edypie. Historia Alistaira Berga – pełnego sprzeczności mężczyzny, który nie potrafi uporać się z przeszłością ani uwolnić spod wpływu nieobecnego w jego życiu ojca, a także matki, której słowa mieszają mu szmery w głowie – podąża w najmniej spodziewanych kierunkach. To proza duszna od zapachu słodyczy, toniku do włosów i mokrego futra, jej język, gęsty i plastyczny, oscyluje między kunsztowną metaforą a niewyszukanym żartem.

Powieść Quin dryfuje, niesiona nonsensownym humorem oraz ciemnymi nurtami wyobraźni.

 

O autorce

Ann Quin (1936–1973) – brytyjska pisarka awangardowa, autorka powieści Berg (1964), Three (1966), Passages (1969) i Tripticks (1972). Urodziła się w Brighton, w rodzinie robotniczej. Po ukończeniu szkoły pracowała jako stenotypistka w kancelarii adwokackiej, a następnie jako sekretarka i lektorka w agencji wydawniczej. Na początku lat sześćdziesiątych przeniosła się do Londynu, gdzie poznała m.in. B.S. Johnsona, Alana Burnsa, Evę Figes oraz innych twórców pozostających pod wpływem pisarstwa Jamesa Joyce’a, Samuela Becketta i dzieł z nurtu nouveau roman. Debiutancka powieść Quin została bardzo dobrze przyjęta, a autorkę okrzyknięto nowym głosem brytyjskiej klasy robotniczej. Quin zmarła w niejasnych okolicznościach, utonęła nieopodal mola Brighton Palace.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Se­ria Z Kraju i ze Świata
Re­dak­tor pro­wa­dzący Ka­rol Po­ręba
Re­dak­cja Piotr Kró­lak, Ka­rol Po­ręba
Ko­rekta Ali­cja Stęp­niak, Da­rek Foks
Re­dak­cja tech­niczna Re­nata Łu­ka­szew­ska
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych Woj­tek Ja­ni­kow­ski na pod­sta­wie kon­cep­cji Prze­mka Dę­bow­skiego
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce Photo by Key­stone-France / Gamma-Key­stone via Getty Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie ma­nu­fak­tura | ma­nu­faktu-ar.com
Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­nego: eLi­tera s.c.
Ty­tuł ory­gi­nału Berg
Co­py­ri­ght © 1964, 2009 Ann Quin Co­py­ri­ght © 1964, 2009 Ma­rion Boy­ars Pu­bli­shers, Lon­don
Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich, 2023
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Je­rzy Jar­nie­wicz
Po­sło­wie: Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Ba­zar­nik
Nie­upo­waż­nione po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sty­wa­nie utworu sta­nowi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich.
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
Wy­da­nie pierw­sze elek­tro­niczne
Wro­cław 2023
ISBN 978-83-66257-44-3
Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich
Wy­daw­nic­two Osso­li­neum
ul. Szew­ska 37
50-139 Wro­cław
wy­daw­nic­two@osso­li­neum.pl
www.wy­daw­nic­two.osso­li­neum.pl

Matce

Pe­wien czło­wiek o na­zwi­sku Berg, które zmie­nił na Greb, przy­je­chał do nad­mor­skiego mia­steczka, żeby za­bić ojca...

Okno po­kryte po­se­zo­nową mgiełką. Po­nad mo­rzem, nad mia­stecz­kiem, ja­kieś ciało turla się na trzesz­czą­cym łóżku: ryba bez płetw, o pła­skim łbie i bia­łych łu­skach, uwię­ziona w po­koju z wej­ściem z ko­ry­ta­rza – w ob­sza­rze rzadko kiedy tknię­tym pro­mie­niami słońca – Ali­stair Berg, spe­cja­li­sta od re­ge­ne­ra­cji wło­sów, o za­krę­co­nych, bło­nia­stych pal­cach u stóp, roz­pięty mię­dzy ser­cem a ze­ga­rem, po­gryza coś w pół­mroku, a z sali ta­necz­nej na­prze­ciwko do­cho­dzi go śmiech. Mam tam znów pójść, wy­brać na­stępną? I tu­zin by mi nie star­czył; po­cie­sze­nie w sa­mo­gwał­cie, z ga­łęzi umy­słu zwi­sają por­no­gra­ficzne ob­razki. PO­SZU­KI­WANY na szybki nu­me­rek je­den roz­śpie­wany ko­ciak, bły­sko­tliwy, bez­tro­ski, wszystko inne bez zna­cze­nia. Ty­dzień w ob­cym mia­steczku, a jed­nak trudno mó­wić o po­stę­pie – do sta­ruszka na­wet się nie zbli­ży­łem, po tych dłu­gich la­tach obiet­nice, plany, na­pę­dzany wy­obraź­nią po­ścig, na­dal nic nie ru­szyło z miej­sca, jak wczo­raj­szy sen. Cien­kie ostrze noża, które prze­cię­łoby od­dzie­la­jące mnie od nich prze­pie­rze­nie. O, tak, wi­dzia­łem cię z nią – z tą, która dzieli te­raz z tobą ży­cie, pie­ści cię, śmieje się lub przez cie­bie pła­cze. Spo­tka­nie na scho­dach, z po­czątku wro­gie spoj­rze­nia, trzeci dzień: ukłon od­wza­jem­niony. Nowy lo­ka­tor, po­każmy mu na­szą naj­lep­szą stronę. Dzień do­bry, mi­łego dnia ży­czę. Do­bry wie­czór, zimno dziś, prawda? Jego ra­mię złą­czone z jej ra­mie­niem. Gdy go mi­jali, Berg kiw­nął głową, uśmiech­nął się lekko, tym ta­jem­ni­czym uśmie­chem osoby, która ży­czy­łaby so­bie, by nikt się do niej nad­mier­nie nie zbli­żał i nie do­py­ty­wał o toż­sa­mość. Po­tem ich śmiech po­wra­cał jak bu­me­rang, bu­rzył ściany bu­dynku, wy­wa­żał drzwi; a jesz­cze póź­niej prze­pie­rze­nie za­czy­nało drgać, gdy on kro­czył tam i z po­wro­tem po wą­skim pa­śmie dy­wanu mię­dzy szafą a łóż­kiem, od czasu do czasu rzu­ca­jąc wzro­kiem na lu­strzane od­bi­cie smu­kłego łuku, które pod­jęło się re­pre­zen­to­wać jego usta. Spod ma­te­raca Berg wy­cią­gnął ga­zetę, po­krytą pla­mami po pi­wie, i spoj­rzał na zdję­cie.

Och, to on Aly, nie roz­po­zna­ła­bym two­jego nie­szczę­snego ojca? Serce za­częło mi bić, bo po tylu la­tach dziwne, że tak bez żad­nego słowa, i oto tu jest, jakby po­wstał z mar­twych. A ta ko­bieta, ta przy nim Aly, jak my­ślisz, kim ona jest?

Wcze­śniej za­uwa­żył ra­mię obej­mu­jące kru­chą szyję; ko­chanka ojca czy tylko przy­ja­ciółka? Mało praw­do­po­dobne, bo – no, na zdję­ciu wi­dać, że ich zwią­zek ma ro­man­tyczny cha­rak­ter. Już wie. Nie po­trze­bo­wał dużo czasu, by wkraść się do tego sa­mego domu, wy­na­jąć są­siedni po­kój, za­miesz­kać za ścianą. Tak, miał szczę­ście, wszystko zna­la­zło się na swoim miej­scu. Ża­den pro­blem z przy­ję­ciem tego, że roz­wój zda­rzeń, w re­zul­ta­cie upo­rczy­wego dzia­ła­nia przy­padku i po­rządku, po­wi­nien te­raz spo­wol­nić?

Tym­cza­sem do­wie­dział się, jak żyją, jak ra­zem spę­dzają czas. Dziś do­dat­kowy trop: list na sto­liku w hallu, za­adre­so­wany do pani Ju­dith Gold­stein, po­kój 19; gdzie więc pan Gold­stein – sto stóp pod zie­mią? A może dwa­dzie­ścia stóp stąd, jesz­cze jedna osoba, którą rów­nież zdra­dzono, która knuje i dra­pie za inną ścianą? Berg wsu­nął wy­ci­nek ga­zety pod ma­te­rac i usiadł na kra­wę­dzi łóżka, głowę od­chy­lił z po­wodu za­ćmie­nia, które spa­dło na po­kój, na zmiętą po­ściel i nie­da­jącą się za­mknąć ko­modę; na nie­do­mknięte drzwi do szafy, na nad­kru­szony ema­lio­wany czaj­ni­czek z wy­bla­kłymi błę­kit­nymi kwiat­kami; na ta­petę, która kłó­ciła się ze wszyst­kim w tym po­koju; na brudne na­czy­nia z rana i pół bo­chenka ciem­nego chleba – mnisi kap­tur – który przy­siadł na bla­do­żół­tej ce­ratce; na pa­sia­ste spodnie na krze­śle obi­tym ró­żo­wym chint­zem; na ka­le­sony i siat­kowe pod­ko­szulki; na skrzynkę z bu­tel­kami, pe­ru­kami, bro­szu­rami: KUP NAJ­LEP­SZY TO­NIK DO WŁO­SÓW BERGA, DO­SKO­NAŁY SPO­SÓB NA POD­STĘPNĄ DA­LILĘ: W CIĄGU DWÓCH MIE­SIĘCY PRZE­ISTO­CZYSZ SIĘ W NO­WEGO CZŁO­WIEKA. Przy łóżku, w sta­ran­nej kupce, li­sty od Edith Berg, bez­gra­nicz­nie od­da­nej swo­jemu je­dy­nemu sy­nowi.

Och Aly, nie po­doba mi się, że idziesz się z nim zo­ba­czyć. To z pew­no­ścią nie jest wła­ściwy spo­sób po­stę­po­wa­nia, cho­dzi mi o to, że on cię wcale nie po­zna, a co do­piero uzna po tylu dłu­gich la­tach.

Przez szcze­linę w za­sło­nie, efekt pracy jed­nego brud­nego palca, roz­sze­rzo­nej na tyle, by prze­ci­snął się pa­jąk, Berg oglą­dał oświe­tlony pa­łac po dru­giej stro­nie ulicy, roz­ja­śnia­jący so­lidne wik­to­riań­skie bu­dynki, oto­czone za­par­ko­wa­nymi po­jaz­dami. Po pra­wej – trój­kątny skwer ko­ściel­nego dzie­dzińca; być może stąd wła­śnie brał się za­pach spa­le­ni­zny, który co wie­czór na­wie­dzał jego po­kój; je­śli w szcze­li­nach były skrawki pa­pieru, a on pa­mię­tał, by za­mknąć okno, swąd się tu nie do­sta­wał. Za­cią­gnął okno do sa­mego dołu i na­pa­wał się wi­do­kiem par, które wcho­dziły do sali ta­necz­nej. Pew­nego dnia prze­szedł na drugą stronę i spro­wa­dził roz­chi­cho­taną ci­zię, trze­po­tała rę­koma, ter­ko­tała ję­zycz­kiem, tup­tała stóp­kami, aż po­padł w nie­moc i prze­pra­szał, że żyje, su­szona figa w kle­ją­cych się dło­niach. Cóż, nie­zły z cie­bie, mu­szę przy­znać, gość, żeś mnie tu ścią­gnął, no, mówże, czego du­sza pra­gnie, ale co to, chli­piesz, och, dupa w troki i do ma­muśki? Je­zu­niu, cze­kaj, aż im opo­wiem, co mnie dziś u cie­bie spo­tkało, ski­sną ze śmie­chu. Ach, żeby ktoś mnie wy­trze­bił; ostrzygł kę­dziory ło­nowe. To jakby ba­wić się lalką, wy­nu­rzyć się z wanny, ró­żowa ju­juba, la­tar­nia mor­ska, na ze­wnątrz skały wzno­szące się w jed­nym ciele, z któ­rego do­były się larwy, na­je­chały jego dłu­gie noce, wy­peł­zły z za­pie­czę­to­wa­nych mu­rów, po­upa­dały w za­gnie­ce­niach prze­ście­ra­deł. A da­lej wy­bla­kłe wspo­mnie­nie po­si­wia­łej twa­rzy, która okiem ły­pie, a którą ktoś spu­ścił na sznurku, by ca­ło­wała... – a na pewno nie po to, by cię udu­sić? Dzwoni Edith, tłu­mione śmieszki z Do­reen; chęć wielka, by do­kądś pójść, jak to się stało, szczyt, na jej nową szkar­łatną su­kienkę po­lał się złoty deszcz. Póź­niej wuj Billy, w domu na zwol­nie­niu, ulu­lany, prze­siąk­nięty po­tem i ty­to­niem, wciąga cię na ko­lana; ca­ło­wa­nie to tabu, wła­śnie się do­wie­dzia­łeś, to brudne, tego się nie robi, za tym idą jesz­cze okrop­niej­sze rze­czy. Jak na­gie fotki, które Nicky i Bert wkle­jali do swo­ich świę­tych ksią­że­czek, da­jąc ulgę cier­pią­cej wa­gi­nie panny Hill; uoso­bie­nie sta­ro­pa­nień­stwa, i ta jej sa­dy­styczna fa­scy­na­cja ty­łecz­kami chłop­ców. Ali­sta­irze Berg, chodź no tu, po­chyl się, o!

Ciemno, gra ra­dio. W środku coś drgnęło – dziecko mam­ro­cące we śnie. Ćma wpa­dła na ścianę, na drzwi, w świa­tło. Palce Berga po­błą­dziły, za­trzy­mały się na chwilę przy kon­tak­cie. Ćma za­skwier­czała na ża­rówce i – już bez skrzy­deł – spa­dła. Schody za­trzesz­czały, czy to sta­ru­szek, sam je­den? Berg wy­łą­czył świa­tło, otwo­rzył lekko drzwi. Za­pa­lił za­pałkę i cze­kał, nie­świa­domy, że pło­mień liże mu palce. Ja­kiś ruch nie­opo­dal, a po­tem ko­biecy głos. Wkrótce po­ja­wiła się Ju­dith, wcho­dząc po omacku, trzy­ma­jąc się ścian pół­pię­tra. Berg usły­szał brzęk klu­czy, skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych, za­my­ka­nych drzwi.

Była, nie ma wąt­pli­wo­ści, dużo młod­sza niż jego oj­ciec, atrak­cyjna, po­my­ślał, w pe­wien sztuczny spo­sób, ale komu by się chciało wni­kać w to, co ko­bieta ma pod po­wierzch­nią? Co ją przy­cią­gnęło do sta­ruszka, z pew­no­ścią nie pie­nią­dze, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, żył z niej i dzięki niej. Ja­kaś od­miana wza­jem­nej per­wer­sji? Ale ich ży­cie sek­su­alne nie cie­ka­wiło go wcale, przy­naj­mniej nie w tej chwili; niech więc in­ter­pre­ta­cja ich związku po­zo­sta­nie otwarta.

Przyj­dzie taki wie­czór, że bę­dzie się mu­siał przed­sta­wić, za­pro­po­no­wać drinka, a oj­ciec z tej pro­po­zy­cji nie omieszka sko­rzy­stać; każ­dej nocy sta­ru­szek po­ty­kał się na scho­dach, nio­sły się za nim głosy, przez go­dzinę lub dłu­żej, po­tem skrzy­pie­nie łóżka trwa­jące go­dzi­nami, do­słow­nie go­dzi­nami, gdy za­grze­by­wał się w po­ścieli.

Ziew­nął, prze­cią­gnął się; mu­zyka go roz­pro­szyła, pod­szedł do okna. Mi­kro­sko­powe oko wpa­trzone w sce­ne­rię nie­pod­da­jącą się zmia­nie, może z wy­jąt­kiem po­gody. Mło­dziaki non­sza­lancko wy­chy­lały się z okien, za nimi można było zo­ba­czyć wi­jące się kształty par, a Berg, jakby był pę­po­winą, roz­wie­sił się na splo­tach ich ra­mion i nóg. Jedno oko, po­tem dwoje, wpa­try­wało się z tam­tej strony. Za­cią­gnął za­słony, oparł się o ścianę, krztu­sząc się pa­pie­ro­sem. Uspo­koił się stop­niowo, przy­ci­snął twarz do okna. Ko­lejne oko pa­trzyło jakby przez te­le­skop, ja­kiś czas nie da­wał za wy­graną, w końcu so­bie od­pu­ścił. Sta­nął twa­rzą do po­koju. Po co po­pa­dać w ta­kie stany tylko z tego po­wodu, że ktoś go za­uwa­żył, prze­cież to ja­sne, że nie ma się czego bać, czego wsty­dzić? Roz­su­nął za­słony, świa­tła za­wi­ro­wały w każ­dym i na każ­dym do­stęp­nym przed­mio­cie, go­rącz­kowo szu­ka­jąc cze­goś, o czym się sły­szało, ale czego nie można było zo­ba­czyć. Berg trwał w tym świetl­nym stru­mie­niu, pró­bu­jąc nie ujaw­niać we­wnętrz­nego po­ru­sze­nia ani nie od­sła­niać osta­tecz­nej wer­sji swo­jego planu: prze­strze­gać re­guł i za­sad wy­bra­nej do ode­gra­nia roli; do­ku­ment od­dany, przy­pie­czę­to­wany. Czy­telny pod­pis imie­niem i na­zwi­skiem ALI­STAIR CHAR­LES HUM­PH­REY BERG; uro­dzony trze­ciego trze­ciego ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego pierw­szego. Za­wód ojca: dżen­tel­men nie­zna­nego po­cho­dze­nia, łaj­dak pierw­szej klasy. Matka: dama nie­zrów­na­nej miary, ge­nialna matka...

Te­raz, kiedy wy­sze­dłeś z woj­ska Aly, bę­dziesz mu­siał zna­leźć ja­kąś ro­botę.

W wieku lat sie­dem­na­stu od­krył, że jest bez­płodny, po­tem – po kry­jomu – za­strzyki: przy­pa­dłość nie­ule­czalna. Ale po­myśl o tych, któ­rzy wy­peł­niają swoje obo­wiązki, i co? Był jed­nym ze szczę­ścia­rzy, niech się cie­szy z każ­dego drob­nego aktu ła­ski, przy­naj­mniej nie jest im­po­ten­tem.

Cóż mój chłop­cze ja­kie plany, czy my­śla­łeś kon­ty­nu­ować ro­dzinną tra­dy­cję, to zna­czy pójść śla­dem ojca, a może ja­kiś urząd pań­stwowy – tam nie umrzesz z głodu, wiesz o tym, prawda?

Bez dwóch zdań, jak tylko znaj­dziesz się w ak­tach, z nu­me­rem, z pełną do­ku­men­ta­cją, ni­gdy cię nie za­po­mnimy. Zy­skać po­wa­ża­nie, to za­wsze było dla Edith czymś bar­dzo waż­nym, ocze­ki­wała, że bę­dzie po­rząd­nym, so­lid­nie pra­cu­ją­cym oby­wa­te­lem.

Wi­dzisz Aly, ni­gdy nie mia­łam tego, co w ży­ciu naj­lep­sze. Nie spo­dzie­wam się, to oczy­wi­ste, że mnie zro­zu­miesz, ale tego, czego mi bra­ko­wało, chcia­ła­bym by to­bie nie za­bra­kło.

Umę­czone miny, ka­szel, bywa, że przez noc, przez week­endy; sta­ranne go­le­nie, tępe ostrza, przy­jem­ność, jaką czer­pała z przy­kła­da­nia ku­lek z waty.

Aly, kiedy znów przy­je­dziesz? Te­raz gdy wiesz, że to kłam­stwo, po pro­stu się za­sta­na­wiam, bo chcia­ła­bym wie­dzieć, ale masz swoje ży­cie, nie stanę ci na prze­szko­dzie.

Twa­rzą w twarz, na­prze­ciw niej, za­ru­mie­nio­nej od szyi w górę, gdy jej ręce trze­po­czą; wy­bla­kły blask uro­dzi­no­wej broszki, ku­pio­nej za oszczęd­no­ści, w kla­pie jej sztucz­nego fu­tra, zżarta rdzą szpilka, która za­ha­cza o szyję; oczy po­ły­skliwe od łez, wstrzy­many wdech, póki para z lo­ko­mo­tywy nie zej­dzie się z dry­fu­ją­cymi na Za­chód chmu­rami. Mru­żąc oczy, Berg po­ło­żył się na ple­cach; fale jazzu, albo wolny walc, gro­ma­dziły się w ne­kro­po­lii ko­mó­rek jak wy­glan­co­wane pa­ciorki, wy­star­czy raz po­cią­gnąć, do­kąd się po­tur­lają? Wi­dzisz, gdy­bym za­czął wy­ja­śniać – nie, to nie ma sensu, skąd ten cią­gły upór, by na­oli­wić su­mie­nie?

Czas po­zba­wiony dla cie­bie zna­cze­nia, gdy po­zna­jesz ta­jem­ni­cze re­giony gór, je­zior, dżun­gli na ca­łym te­ry­to­rium zmierz­wio­nej po­ścieli. Prze­cią­gam swoje oko przez dziurkę od klu­cza, na sznurku, na któ­rym dni idą do ocle­nia; my­śli to kręte tory poza kon­trolą.

Na­ni­zać do­świad­cze­nie na nić wy­obraźni, za­grać fik­cyjne role albo wy­brać pa­towy kom­pro­mis. Pod pa­ra­so­lem tej kon­fa­bu­la­cji zbiera się ta­jemna ar­mia, po­ko­nu­jąc tych, któ­rzy gra­sują po rusz­to­wa­niach z po­rów­nań. A mimo to na­dal tu przy­cho­dzą i stra­szą swo­imi bla­dymi dy­le­ma­tami i peł­nym urazy spoj­rze­niem. Nie mia­łeś już wtedy nic do ofia­ro­wa­nia, oprócz wi­dzia­nego kie­dyś wi­ru­ją­cego bączka albo nie­bie­skiego wia­traczka, przed­miotu czci. Idea i ob­raz ze­sta­wione ze sobą wi­rują mię­dzy mi­tem a ra­cjo­nal­no­ścią, oso­bliwe lata spę­dzone pod od­po­wied­nim ką­tem; je­śli się­gnę da­leko, jesz­cze da­lej, czy mogę mieć pew­ność, że od­zy­skam for­mułę wy­kra­cza­jącą poza zwy­cza­jowe dzia­ła­nia? Jakże pro­sto by­łoby zejść osta­tecz­nie na bok, po­zwa­la­jąc, by reszta mo­gła uzy­skać roz­grze­sze­nie. Pa­mię­taj jed­nak, spo­łe­czeń­stwo nic nie jest ci winne, dla­tego ode­bra­nie so­bie ży­cia nie jest wła­ściwą re­ak­cją, żadną re­kom­pen­satą za urazę, no i skąd bym wie­dział, że przy­nio­sło wol­ność? Pa­mię­taj huś­tawki, strzel­nice, ko­niki na ka­ru­zeli; sko­ło­wane, po­gu­bione, lep­kie pa­luszki na bez­dom­nym ko­cie, mar­twym droź­dzie, osłu­pia­łym kró­liku; pęki cha­brów roz­siane na wi­tra­żach; maki na żniw­nych po­lach, pierw­szy, drugi, a może trzeci po­ca­łu­nek, zło­żony nie na ustach, w stogu siana; dro­biące szczury, ca­łusy za­pi­sane kredą na par­ko­wych ła­wecz­kach: do­sta­łem naj­wię­cej. Dni słońca i za­pa­chu do­mo­wych wy­pie­ków, kar­melu, spa­dłych ja­błek; głowa Edith z au­re­olą na tle okna w zbom­bar­do­wa­nej przy­bu­dówce. Ko­piesz, wspi­nasz się, ubie­rasz, wy­sta­wiasz ję­zyk, do­ty­kasz się z in­nymi, co by zro­bili, gdyby o tym wie­dzieli? Wzgó­rza sty­kają się z nie­bem, spo­ty­kają tych, któ­rzy za­kli­nają ścieżki śli­ma­kami albo wkła­dają fa­jer­werki w ży­wo­płoty; ra­kiety po­mył­kowo wy­strze­lone z in­nych pla­net; cała ga­lak­tyka: krze­sło wiel­ko­luda, on sam z drza­zgą w no­dze. Zwią­zany kwiet­nym wia­nusz­kiem z dziew­czyną miesz­ka­jącą po są­siedzku i za­zdro­sny o tych, któ­rzy mię­dzy no­gami mają żon­kila więk­szego niż twój.

Berg, do­strze­gł­szy, że ze­gar się za­trzy­mał, włą­czył świa­tło. Bez wie­dzy o tym, która go­dzina, czuł się wy­rzu­cony poza or­bitę. Oparł się o prze­pie­rze­nie. Po­szli już do łóżka, ktoś za­kasz­lał? Zbli­żył się do okna, sala ta­neczna była za­mknięta, co zna­czyło, że dawno już mi­nęła je­de­na­sta. Wy­chy­lił się, ale nie udało mu się zo­ba­czyć ze­gara w pu­bie. Nie ma sprawy, po­czeka, aż wy­bije go­dzina. Przej­rzał ra­chunki, wpę­dziły go w przy­gnę­bie­nie. Prze­kart­ko­wał ma­ga­zyn, po­ga­pił się przez ja­kiś czas na dziew­czynę na­my­dla­jącą się w tur­ku­so­wej wan­nie. No tak, branża my­dlana by­łaby lep­szą opcją, duże my­dełka, w kształ­cie cy­tryny, pod­su­wane za­nie­dba­nym go­spo­dy­niom do­mo­wym, spra­wia­jące im, jemu sa­memu, przy­jem­ność w ści­śle okre­ślo­nej chwili. Po­rost wło­sów, przy­znajmy, in­te­re­suje tylko męż­czyzn. Sto­suj dwa razy na noc, po­czuj ich atła­sową gład­kość. Więc czemu nie mam lwiej grzywy, czemu nie ry­czę, cho­dząc po mie­ście? A prze­pie­rze­nie, czy się prze­su­nęło? Spró­bo­wał je po­ru­szyć. Czy oboje są po dru­giej stro­nie, ten sta­ruch, jak kret, peł­za­jący po wznie­sie­niach jej ciała? Pod pre­tek­stem py­ta­nia o go­dzinę pójdź i zrób, co trzeba, ze­gar bę­dzie do­wo­dem.

Pu­ka­nie do ich drzwi, pan­tera dra­pie pa­zu­rem po drew­nie, dra­pa­nie za­mie­nia się w ło­mot, na który nikt nie od­po­wiada. Spró­bo­wał klamki. Byli tam na pewno, też po­mysł, uda­wać, że jest ina­czej, prze­cież nie zbu­dził ich ze snu. Za­kasz­lał, wes­tchnął, cho­dząc tam i z po­wro­tem po pół­pię­trze. Ma wró­cić do po­koju, stam­tąd krzyk­nąć, wrza­snąć, jakby tkwił w sa­mym środku noc­nego kosz­maru? Nie ru­szał się z gór­nego pię­tra, od­cięty od reszty domu, od są­siedz­twa. Wy­szli, a może już nie żyją – ko­pu­lują za dużo, za szybko? Zszedł je­den sto­pień, z głową po­chy­loną, roz­wa­ża­jąc, jak naj­le­piej wkro­czyć w ko­lejne zda­rze­nie. Dru­gie drzwi, kiedy tam miesz­kał, po­zo­sta­wały czę­ścią ściany, przez szcze­linę od czasu do czasu do­by­wał się ci­chy po­mruk albo szum ra­dia. Gdyby za­pu­kał, o go­dzinę spy­tał, czy szcze­lina na­tych­miast by się nie zwarła, nie po­zo­sta­wia­jąc miej­sca na­wet na oko, a co do­piero na pa­lec? Za­wa­hał się na progu, dwie­ście jar­dów od Pa­lais de Dance. Barwne bi­lety, pęk­nięte ba­lony i pre­zer­wa­tywy od­dzie­lały chod­nik od ulicy. Berg po­chy­lił się nie­znacz­nie do przodu, żeby zo­ba­czyć ze­gar w pu­bie. Gdy się od­wró­cił, wi­dział bu­dynki, nad­cią­ga­ją­cych ol­brzy­mów. Schwyć gwiazdy, ścią­gnij księ­życ, niech bę­dzie moim pęp­kiem, dziurką od gu­zika przy­datną do mo­jej iden­ty­fi­ka­cji oso­bi­stej.

Przez twarz prze­śli­zgnął mu się cień. Berg roz­ło­żył sze­roko ra­miona. Bła­gam, zo­staw­cie mnie tu, gdzie je­stem, z tym, co mam, ni­czego mi nie po­trzeba, ze­stro­iłem się ze swoim świa­tem. Za­mknął oczy i jak płód prze­to­czył się przez chod­nik. Wargi su­che li­ście roz­warły się po­woli. Czy kie­dy­kol­wiek by­łem we­wnątrz?

Łzy Edith, bez­rad­nej i lę­kli­wej wśród krzep­kich ma­mu­siek. Od­kry­łeś: przy­jem­no­ści, ja­kie nie­sie sy­pial­nia, czym jest uro­czy chło­piec w wieku lat dzie­wię­ciu, jak to jest, gdy cię ktoś wy­ko­rzy­sta.

Och Aly, wo­la­ła­bym, że­byś zmarł, niż gdy­byś miał przy­nieść mi ten po­tworny wstyd, ten straszny smu­tek. Skąd u cie­bie ta ob­mier­zła chuć, wy­pra­łeś moje ży­cie z ra­do­ści.

Za­okrą­glone, za­dra­pane ko­lana, włosy skrę­cone w loczki; ma­min­sy­nek z niego, zwy­czajny ma­min­sy­nek; nie ma ta­tu­sia, a ma­muś od­daje się w za­staw, by opła­cić na­leż­no­ści; głupi ma­min­syn­ko­waty Berg, tak bar­dzo bra­kuje mu jaj, że nie po­trafi na­wet się wy­szczać. Czy była to więc gra: coś do­sta­jesz, a po­tem, prę­dzej czy póź­niej, ci to od­bie­rają? Wci­snął pięść w otwartą dłoń, po­du­mał nad nią, jakby była pa­pryczką, która nie­spo­dzia­nie może się otwo­rzyć, ujaw­nić o niebo pysz­niej­sze wnę­trze. Czy świat na ze­wnątrz go po­tępi, że tak bar­dzo go­tów jest wszystko to so­bie od­pu­ścić – ale czy fak­tycz­nie aż tak bar­dzo je­steś go­tów? Prze­ci­wień­stwa to sym­bioza wieku, który nie przy­jął bi­letu w jedną stronę do ziemi ni­czy­jej. Wła­sny bi­let po­dar­łem już dawno temu, w ogro­dach, na równo przy­strzy­żo­nych, ta­ra­so­wych traw­ni­kach, gdzie mo­tyle i rzad­kie ga­tunki kwia­tów, tu i tam, szpie­dzy dzia­ła­jący w ka­na­łach świa­tła oświe­tla­ją­cych chłopca, który zo­stał po tam­tej stro­nie ży­wo­płotu. Dzie­ciak, nie­przy­jemny i cho­ro­wity, pra­gnący tylko uzna­nia u tych, któ­rzy są zdrowi i har­dzi, któ­rzy pa­ra­dują w szy­tych na miarę gar­ni­tu­rach, z bry­lan­tyną we wło­sach. Twoje po­gry­zione przez szczury, po­pla­mione man­kiety i koł­nierz zszyty z tyłu; twoje dziu­rawe po­de­szwy, przez które wcho­dzi błoto, chlu­po­cze. Ale kiedy je­steś już sam, kiedy pa­trzysz na to z góry, na zwie­rzęta i kwiaty, kro­cząc przez wzgó­rza, gdzie przy­wi­tał cię na­tu­ralny po­rzą­dek, ta po­wolna zmy­sło­wość okrą­ża­jąca słońce, ga­lo­pu­jąca na grzbie­cie wia­tru przez tra­wia­ste lasy, wtedy nic się już nie li­czy, bo wszystko już wie, co i jak zna­czysz. Sta­nął, ko­ły­sząc się, na środku drogi, pa­trzył w oczy ojca; oczy, które wta­czały się do środka, zwią­zane ni­cią bie­gnącą przez grzbiet nosa, z pyp­cia na pra­wym po­liczku z jed­nym ciem­nym wło­skiem. Berg zro­bił krok wstecz, da­lej od za­pa­chu al­ko­holu i stę­chłego ty­to­niu. Sta­ru­szek zbli­żył się do niego, pró­bu­jąc skrę­cić fajkę. Hej, po­cze­kaj chwilę, czy to nie ty je­steś tym go­ściem, który wy­na­jął są­siedni po­kój, osiem­nastkę? No, tak my­śla­łem, rzu­casz mi się za czę­sto w oczy, ko­lego, po­wiem ci krótko, daj czło­wie­kowi spo­kój. Ję­zyk je­dzie po bi­bułce, jasz­czurka, która się waha, po­tem smaga, ogo­nem smaga, i znika. Że od niego, od tego sta­ruszka, po­cho­dzę – ja? Nie, nie, le­piej gdy­bym zo­stał z ob­ra­zem ła­god­nego, sza­nu­ją­cego się ojca, który zmarł tylko w mo­ich my­ślach. Plan za­dzia­łał, zna­ko­mi­cie, pra­wie przy­pad­kiem, a jakże, bu­dzi po­dej­rze­nie: be­stia bez cu­gli? Ale trzeba mi iść da­lej, jak do tej pory, jak za­pla­no­wa­łem. Ujaw­nie­nie toż­sa­mo­ści mia­łoby te­raz fa­talny sku­tek. Berg chwy­cił sta­ruszka za ra­mię, ale ten zde­cy­do­wa­nie go ode­pchnął. Do­bra, do­bra, sam so­bie po­ra­dzę, dzięki. Pa­trzył, jak oj­ciec kuś­tyka do domu.

Taka oka­zja, zmar­no­wana. Na­wet w tej chwili mógłby wsz­cząć bójkę, ze­trzeć się ze swoim sta­rym, po­wa­liłby go na zie­mię, na płask, w try­miga. A co z tym, co po­zo­sta­nie? No, on by po­zo­stał, to za mało? Ale jak w ro­man­sie, zbyt ła­twe to wszystko; dla­tego czyn­no­ści wstępne na­le­ża­łoby roz­cią­gnąć w cza­sie; po­flir­to­wać tro­chę z moż­li­wo­ściami. Stoi w drzwiach, chwieje się, po­dejdź, chwyć go za ra­mię, spro­wadź do par­teru, wy­tnij mu myszkę, po­dziel włos na czworo, zmiażdż mózg, uduś go. Tu twój syn, sły­szysz, tak, pa­mię­taj o ko­bie­cie, którą zo­ba­czy­łeś i na którą mia­łeś chętkę, wpę­dzi­łeś ją, jak to się mówi, w kło­poty, zgo­dzi­łeś się po­ślu­bić, a po­tem...

Po­trzebny był mu po­wód, twemu ojcu Aly, ja­kiś po­wód, wojna hisz­pań­ska? No, tak, mo­głaby się nadać. Tak czy owak, wy­szedł pew­nego wie­czoru, po­wie­dział, że sko­czy do pubu, i ni­gdy nie wró­cił. Do­piero po paru ty­go­dniach za­uwa­ży­łam, że znik­nęła moja bi­żu­te­ria, moje fu­tro i świnka, którą trzy­ma­łam spe­cjal­nie dla cie­bie.

Berg zbli­żył się do domu. Oj­ciec, prze­wie­szony przez po­ręcz, wpa­try­wał się w sa­dzawkę z rzy­go­wi­nami. To ja­sne, że nic ich nie może łą­czyć, że ni­gdy się nie po­ro­zu­mieją. Ale zbyt długo pie­lę­gno­wał w so­bie ten ideał, ten pa­ra­dok­salny dy­le­mat, który chcia­łoby się z sie­bie ze­trzeć, prze­kształ­cić w gi­gan­tyczne obe­rwa­nie chmury, omi­nąć słońce, za­si­lać się wła­sną mocą, mocą jed­no­znaczną.

Bez emo­cji, uprzejmy są­sie­dzie, rób, czego się od cie­bie ocze­kuje. Wcią­gnął sta­ruszka na szczyt scho­dów, pu­ścił go. Oj­ciec, ję­cząc, oparł się o ba­lu­stradę. No, do­bra, jesz­cze tylko pchnąć i le­cimy, mój drogi. Kto by się do­wie­dział, skoro oj­ciec był w ta­kim upo­je­niu? Biedny Na­tha­niel Berg, zna­li­śmy go do­brze, za­wsze twier­dził, że go­rzała go w końcu za­bije. Usły­szał wo­ła­nie Ju­dith, wy­pro­sto­wał się. Sta­ru­szek za­skam­lał, psiak, na któ­rego gniewa się jego pani. No, idźże, pad­nij u jej stóp, po­liż ją, liż ją tu, liż ją tam, po­mię­dzy, nad owło­sie­niem, po słodko pach­ną­cym py­sku, ru­chem wio­sen­nych fal. Drzwi za­mknęły się. Oj­ciec za­dy­go­tał. Berg pod­niósł go, chwy­ta­jąc pod ra­miona, i za­cią­gnął do swo­jego po­koju, gdzie rzu­cił go na łóżko. Wy­gląda jak an­tyk – w ja­kim jest wieku? Koło sześć­dzie­siątki? Może star­szy? A Ju­dith? Pod bar­wio­nymi wło­sami twarz nie­źle upu­dro­wana, trudno po­wie­dzieć, ni­gdy nie był dość bli­sko, przy­naj­mniej do tej pory. Skóra sta­ruszka jak wa­rzywo, oczy – za­rdze­wiałe czubki pi­ne­zek. Berg go ro­ze­brał, do­brał się do brud­nej bie­li­zny, po­dar­tej na ple­cach – trzy dziury od kul – a na żół­tej po­marsz­czo­nej skó­rze zo­ba­czył roz­le­gły ta­tuaż.

Zro­bił go so­bie, ro­zu­miesz, dla za­bawy, tak przy­naj­mniej mó­wił. Niech bę­dzie, ale trudno by­łoby o lep­szą, pew­niej­szą iden­ty­fi­ka­cję.

Berg pal­cem wska­zu­ją­cym po­woli prze­je­chał po li­te­rach EDITH MI­ŁOŚĆ MOJA I RA­DOŚĆ; a ni­żej: PA­MIĘCI UKO­CHA­NEJ MATKI. Jego oczy po­wę­dro­wały bez­wol­nie w górę, ku ża­rówce dyn­da­ją­cej mu nad głową, bli­sko, co­raz bli­żej. Wy­rwij, wy­peł­nij kwia­tami, po­ury­waj płatki, je­den za dru­gim, po­łóż się pod won­nym pu­chem. Po­czuł po­now­nie smród spa­le­ni­zny ogar­nia­jący po­kój, po­czuł swąd ciała. Okrył sta­ruszka ko­cem, za­mknął okno, choć zda­wał so­bie sprawę, że te­raz za­pach uno­sić się bę­dzie przez całą noc, ale przy odro­bi­nie szczę­ścia nad ra­nem się ulotni. Może ten lo­kal na­prze­ciwko to kre­ma­to­rium?

Kuc­nął przy pal­niku ga­zo­wym i pa­trzył, jak go­tuje się mleko – mu­cha, która za­raz tam wpad­nie. Po­tworny błąd, że ścią­gnął sta­ruszka do swo­jego po­koju, można było po­cze­kać do na­stęp­nego dnia. Kiedy szy­bo­wał nad mle­kiem, zo­ba­czył brą­zową plamkę uno­szącą się na po­wierzchni. Wy­jął ćmę ły­żeczką i do­ci­snął do kra­wę­dzi spodka. Oparł się ple­cami o nie­równą po­duszkę, pęk­nięte sprę­żyny, wy­tarte skó­rzane pod­ło­kiet­niki. Spoj­rzał raz czy dwa na ojca, przez chwilę zda­wało mu się, że nie śpi, wię­cej, że pa­trzy na niego, ale przyj­rzaw­szy mu się z bli­ska, Berg zo­ba­czył na łóżku tylko le­żące twa­rzą w dół ciało, jedna noga, zwi­sa­jąca z koca, ki­wała się co ja­kiś czas, wy­sy­ła­jąc se­kretne sy­gnały w stronę prze­pie­rze­nia. Sły­szał Ju­dith, jak cho­dzi po po­koju, dźwięki ta­le­rzy, dziwne ssące od­głosy – może się liże? Była nie­brzydką ko­bietą, ale nie w jego ty­pie. Za­mie­szał mleko i zdjąw­szy ko­żuch, na­ło­żył go na ćmę na spodku. Nie, wcale nie była brzydka; ob­fite piersi kom­pen­so­wały wszystko, czego mo­gło jej bra­ko­wać. Się­gnął po lu­sterko. Je­śli przy­jęła męż­czy­znę zbli­ża­ją­cego się do sześć­dzie­siątki, kogo mo­głaby od­trą­cić? Po­tarł się po nie­ogo­lo­nej bro­dzie, przy­gła­dził włosy, po­szu­kał przy­pi­na­nej muszki. Pra­wie dżen­tel­men, tylko jesz­cze do­rzuci tę jedną nutkę, tę minę nie­mal ła­skawą.

Coś w to­bie Aly musi być, ary­sto­krata z uro­dze­nia, twój oj­ciec był taki sam, albo chciał wie­rzyć, że jest.

Za­uwa­żył po­pla­miony, prze­tarty płaszcz ojca, dziu­rawe skar­petki i z uśmie­chem na twa­rzy wy­szedł, za­mknął drzwi, klucz po­ło­żył na gór­nym gzym­sie. Opłaca się dzia­łać roz­waż­nie, oj­ciec może się na­gle obu­dzić i czmych­nąć z po­koju. Czyż­bym za dużo za­kła­dał? Za­pu­kał ci­cho do ich drzwi, które po chwili uchy­liła Ju­dith, bez tchu, za­ru­mie­niona, marsz­cząc czoło. Berg pró­bo­wał za­cho­wać uśmiech, który przy­mie­rzał, przy­pi­na­jąc muszkę, ale ką­ciki jego ust opa­dły, kiedy Ju­dith przy­mknęła nieco drzwi. Czy może mu po­wie­dzieć, która go­dzina? Po­cią­gnęła no­sem, zlu­stro­wała go od góry do dołu, po czym znik­nęła, ale wkrótce była z po­wro­tem. Co miała na so­bie, że roz­le­gał się wo­kół niej sze­lest – li­ście po­bu­dzone wia­trem? Nie­stety, nie po­wiem panu, ale z pew­no­ścią wszystko już za­mknięte. Za­uwa­żył, że spu­ściła wzrok i znów mu się przy­gląda, pa­trzy na jego po­gnie­cione spodnie, wy­tarte ko­lana, tłu­ste plamy mię­dzy gu­zi­kami. Nie wi­dział pan przy­pad­kiem pana Berga na ulicy? Tak, te­raz, kiedy o nim wspo­mniała, zdaje mu się, że tak, że wi­dział, to mu­siał być pan Berg, wi­dział, jak roz­ma­wia z kimś w pu­bie. Jej palce, które za­ba­wiały się gu­zicz­kiem mię­dzy pier­siami, od­fru­nęły, za­nu­rzyły się w cien­kiej, zło­tej siatce, oka­la­ją­cej gąszcz żół­tych wło­sów. Dy­stans mię­dzy ich po­ko­jem a pół­pię­trem po­więk­szył się. Spoj­rzał na swoje stopy, je­den but miał roz­sz­nu­ro­wany. Po­chy­lił się i za­czął ba­wić się koń­ców­kami sznu­ró­wek. Może wy­buch­nie pła­czem, rzuci mi się w ra­miona, ukoję ją, uspo­koję – a wtedy? Wpa­try­wał się w za­mknięte drzwi, słu­chał, ale ni­czego nie usły­szał. Ru­szył do swo­jego po­koju, się­gnął po klucz, wy­czuł go pal­cami, wró­cił i znowu za­stu­kał w ich drzwi. Usły­szał, jak Ju­dith krzyk­nęła, ni­czym dziecko. Drzwi nikt nie otwie­rał. Jej głos się pod­niósł – tak jak zmie­niają się głosy ko­biet, by do­pa­so­wać się do sy­tu­acji, za­spo­koić ich po­trzeby. Dy­stans po­więk­szył się. No, do­brze, a co tym ra­zem? Berg zro­bił krok do tyłu, jakby w ukło­nie. Po­trzebny szy­ling. No, niech pan wej­dzie, ro­zej­rzę się.

Na progu ich po­koju: po­kój udra­po­wany, jak się wy­da­wało, cał­ko­wi­cie pur­pu­ro­wym ak­sa­mi­tem, przy­po­mina egip­ski gro­bo­wiec, kwa­dra­towy i słabo oświe­tlony. Usta Ju­dith otwarły się, za­mknęły, przej­rzały me­lon za­wisł w po­wie­trzu. Berg wszedł głę­biej.

Me­ble przy­sia­dły tu i tam – se­na­to­rzy na kon­fe­ren­cji. W jed­nym ką­cie stała duża po­zła­cana klatka, w któ­rej pa­pużka dzio­bała piórka albo stu­kała w srebrny dzwo­nek. Kot sy­jam­ski roz­wi­nął się z kłębka i prze­cią­gał na ak­sa­mit­nej po­duszce. Ściany po­koju po­kry­wały cięż­kie wik­to­riań­skie or­na­menty, a wy­pchana zwie­rzyna spo­glą­dała ze swo­ich szkla­nych dom­ków na wo­skowe kwiaty i owoce. Usły­szał sze­lest Ju­dith za pa­ra­wa­nem, ty­ka­nie ze­gara. Pod­szedł bo­kiem do łóżka – czy prze­pie­rze­nie się prze­su­nęło? Zja­wiła się Ju­dith, po­chy­lona nad to­rebką, a po­tem wy­pro­sto­wała się, ści­ska­jąc w ręku dwa klipsy, swoje klej­noty. Trze­pot skrzy­deł za­nie­po­koił kota tak bar­dzo, że za­trząsł mu się ogon – długa sto­noga na kra­wę­dzi sofy; so­wie oczy szu­ka­jące oczu Berga krę­ciły się w or­bi­tach ognia i wody, gdy Ju­dith po­dała mu szy­linga. A może po kie­li­szeczku przed snem, pa­nie Greb, do­brze mó­wię, Greb, czy wo­lałby pan coś moc­niej­szego? Za­ci­snął palce na cie­płej mo­ne­cie w kie­szeni. Nie od­mó­wił­bym kubka go­rą­cej cze­ko­lady. Wska­zała na sofę, upstrzoną kęp­kami ko­ciej sier­ści. Na drzwiach od szafy wi­siał urzęd­ni­czy, szary gar­ni­tur w prążki, para za­mszo­wych bu­tów wy­sta­wała spod łóżka obok pary nie­bie­skich, pu­cha­tych pan­to­fli. Ju­dith po­now­nie za pa­ra­wa­nem. Berg pod­szedł bli­żej, na­chy­lił się nad łóż­kiem. Ci­sza; czy ten łaj­dak stra­cił do reszty świa­do­mość, zwy­czaj­nie mnie oszu­kał? Mu­szę stąd wyjść, wyjść nie­zwłocz­nie, do­wie­dzieć się, co jest grane. Od­su­nął się od łóżka. Ju­dith omio­tła po­kój wzro­kiem. Wska­zał ręką na prze­pie­rze­nie. Zo­sta­wi­łem czaj­nik na ga­zie, za­po­mnia­łem, pójdę zo­ba­czyć, co z nim, po­trwa mi­nutkę. Za­cią­ga­jąc rę­kawy na po­strzę­pione man­kiety ko­szuli, ru­szył ku drzwiom. Kot sko­czył, otarł się o nogi Berga; oczy, żółte szpule, ob­ra­cały się na ze­wnątrz i do środka, zwę­żały się i zmie­niały w szty­lety.

Gdy wró­cił do sie­bie, sta­ru­szek za­le­wał łóżko rzy­gami; wy­mio­ciny pię­trzyły się na koł­drze, na dy­wa­niku. Berg znowu za­mknął drzwi. Kiedy Ju­dith przy­szła z cze­ko­ladą, za­uwa­żył, że za­ło­żyła po­domkę ze świe­cą­cego, czar­nego ma­te­riału, zmie­niła fry­zurę, któ­rej już nie trzy­mała sia­teczka; oczy były pre­cy­zyj­nie po­ma­lo­wane w stylu orien­tal­nym. Są­czył cze­ko­ladę, pa­trząc, jak ona po­woli są­czy swoją. Psia po­goda ostat­nio. Pod psem aura. Jest tu pani od nie­dawna, prawda? Czym się pan zaj­muje, re­ge­ne­ra­cją wło­sów, och, to bar­dzo nie­co­dzienne za­ję­cie. Berg uśmie­chał się, gdy Ju­dith pusz­czała kółka z dymu, gła­skała kota, który roz­cią­gnął się na jej udach, ła­pami gnio­tąc po­kryte atła­sem ko­lana. Se­ba­stian to ko­chany ko­tek, prawda, do­trzy­muje mi to­wa­rzy­stwa, choć Na­thy nie dba o Seby’ego. Nie prze­sta­wała za­nu­rzać pa­lusz­ków w fu­terku, gdy grzbiet kota wy­giął się w łuk; gło­śne mru­cze­nie wi­bro­wało w prze­strzeni po­koju. Ale ma prze­cież Berty’ego, po praw­dzie zaj­muje się tą cho­lerną pa­pugą bar­dziej niż mną, nie prze­sa­dzam, aż chce mi się wyć, szkoda, że pan nie wie, jak on z nią roz­ma­wia, a kiedy Na­thy’ego nie ma w domu, Berty nie za­śpiewa, ani nutki, pro­szę so­bie wy­obra­zić, mieć w domu pa­pugę, która pal sześć, że nie mówi, ale na­wet nie śpiewa. No, a jak Na­thy wci­ska głowę mię­dzy pręty, kiedy ją karmi, do sa­mej klatki! A pan ko­cha zwie­rzęta, pa­nie Greb? Seby nie jest oczy­wi­ście praw­dzi­wym ko­tem, wie o wszyst­kim, co się tylko po­wie, nie­które słowa mu­simy mu li­te­ro­wać, ro­zu­mie pan. Seby, Seby, moje złotko, mój ślicz­no­tek.

Fałdki po­domki Ju­dith ro­ze­szły się, two­rząc zmarszczki, od­ci­na­jąc się da­leko, da­leko od głę­bo­kiej szcze­liny w środku. Tak, czuć cho­ro­bli­wie słodką woń spod pach – trawa po desz­czu. Berty nie jadł cały dzień, Na­thy’ego nie było w domu, choć ku­pi­łam naj­lep­sze ziarno, dąsa się, a uwie­rzy pan, że zwie­rzę tej wiel­ko­ści ma uczu­cia? Któ­re­goś dnia Seby nie­mal ją za­bił, ale nie mogę go za to wi­nić. Niech pan spoj­rzy, jak ona pa­trzy, no, wi­dać, że mnie nie­na­wi­dzi. Berg zer­k­nął na ptaszka ko­ły­szą­cego się w klatce, jak prze­krzy­wia głowę, a jego oczka, jak ka­mie­nie mor­skie, prze­świ­tują przez pręty. Ostroż­nie od­sta­wił ku­bek na pseu­do­ja­poń­ski sto­lik, się­gnął po pa­pie­rosa.

Ju­dith po­dała mu