Bękart ze Stambułu - Elif Shafak - ebook + książka

Bękart ze Stambułu ebook

Elif Shafak

4,2

Opis

NAJGŁOŚNIEJSZA POWIEŚĆ Elif Shafak!

W deszczowe popołudnie pewna kobieta wchodzi do gabinetu lekarza z zamiarem dokonania aborcji. Ma dziewiętnaście lat. To, co wydarzy się za chwilę, zmieni jej życie na zawsze. Dwadzieścia lat później nastoletnia Asya mieszka wraz z matką w jednej z dzielnic Stambułu, otoczona jedynie ekscentrycznymi ciotkami, bo w jej rodzinie od lat mężczyźni umierają młodo. Spotkanie z kuzynką z Ameryki, która przyjeżdża do Turcji, aby zgłębić owianą tajemnicą historię swojej rodziny, diametralnie zmienia jej wyobrażenie o najbliższych. Wkrótce okazuje się, że duchów krążących nad ich przeszłością jest o wiele więcej, niż obie mogły się spodziewać.

Ta wielokulturowa opowieść o rodzinie jest jednocześnie opowieścią o barwnej, ale tragicznej historii Turków i Ormian, o smakach i zapachach kuchni tureckiej oraz ormiańskiej, a także o odwiecznej tęsknocie i poszukiwaniu własnej tożsamości.

Odważna i namiętna powieść.

Paul Theroux

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (65 ocen)
27
26
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
girlonwheel

Całkiem niezła

Elif Shafak urzekła mnie książką "10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie" - było emocjonalnie i przepięknie 💙 Tutaj teoretycznie jest podobnie, jednak dla mnie zbyt długo i rozwlekle 😑 "Bękart ze Stambułu" to saga rodzinna. Autorka opisuje rozległą turecką rodzinę, wagę historii i dziedzictwa, konflikt ormiańsko-turecki, politykę, wiarę, bunt i sprzeczności. Dodatkowo rozbite rodziny i przyjaźń między podziałami. Wplata przeszłość między teraźniejszość, zabobony między religię, nowoczesność między dawne zwyczaje. A to wszystko oczami kobiet 🇹🇷 Zdecydowanie nie jest to szybka literatura. Jest to powieść na pewnym poziomie skomplikowana, niejednoznaczna, wielowątkowa i filozoficzna. Autorka pisze prostym językiem, ale niezwykle barwnym - opisuje szczegóły architektury, wyglądu czy jedzenia ✍️ Ja tak naprawdę wciągnęłam się od około 350 strony, gdy wszystkie historie zaczęły się łączyć a wątki wyjaśniać. Nie przeczytałabym jej drugi raz, ale doceniam 📖 🚩 UWAGA (TW mogą zawi...
00
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

Kocham styl pisania autorki, książka oczywiście dobra, ale Shafak ma jeszcze lepsze inne książki
00
sniff

Całkiem niezła

Napisana wyjątkowo barwnym językiem
00
redor

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, poruszająca, głęboka. cudowna książka, chociaż z pewnością nie jest to lekka i łatwa lektura.
00
Karolinka1988

Nie oderwiesz się od lektury

Historia niezwykłej rodziny składającej się z samych kobiet, mieszkającej w Stambule. Mężczyźni w tej rodzinie umierają młodo. Jedyny mężczyzna z tej rodziny mieszka od 20 lat w USA. Do Stambułu przyjeżdża jego pasierbica Amy, by poznać historię swojej rodziny. Dziewczyna jest w połowie Ormianką. Jej rodzina wyemigrowała do USA po ludobójstwie Ormian w 1915 roku. Ludobójstwo Ormian jest ważnym wątkiem w powieści. Władze tureckie do tej pory nie przyznały się do tej zbrodni. Sami Turcy prawie nic nie wiedzą na ten temat. Po pierwszym wydaniu tej powieści autorce wytyczono proces o szkalowanie tureckosci. Czy przeszłość ma wpływ na teraźniejszość? Jak żyć z piętnem historii? Czy historia jest ważna? A może liczy się tylko teraźniejszość? Powieść próbuje odpowiedzieć na te pytania. Język jest prosty. Dużo tu realizmu magicznego. Autorka nie moralizuje i nie narzuca czytelnikom gotowych rozwiązań. Powieść oceniam 10/10.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Bastard of Istanbul

Copyright © 2007 by Elif Shafak

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Michał Kłobukowski, 2010

 

Redaktor prowadząca • Weronika Jacak

Marketing i promocja • Katarzyna Kończal

Redakcja• Katarzyna Raźniewska

Korekta• Anna Zientek, Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • Barbara Adamczyk

Projekt okładki i stron tytułowych • Ula Pągowska

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66736-56-6

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Eyupowii Pehrazat Zeldom

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powiadają,

Że stworzenia boskie były niegdyś liczne jak zboże,

A nadmierne gadulstwo uchodziło za grzech…

 

Wstęp do tureckiej baśni…

…i do ormiańskiej

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Cynamon

 

 

 

 

 

Nie będziesz przeklinał niczego, co spada z nieba. Nawet deszczu.

Choćby żabami prało, nawet przy najgorszym oberwaniu chmury ani lodowatym śniegu z deszczem nie wolno miotać obelg przeciwko niczemu, co zsyłają niebiosa. Wszyscy to wiedzą. Zeliha też.

Lecz gdy w ten pierwszy lipcowy piątek szła chodnikiem, mijając auta tkwiące w beznadziejnym korku, kiedy pędziła, już i tak spóźniona, na umówioną wizytę, to klęła jak szewc, sycząc przez zęby, przeklinała spękane płyty chodnikowe, swoje wysokie obcasy, idącego za nią trop w trop mężczyznę i wszystkich kierowców, którzy gorączkowo trąbili klaksonami, chociaż każdy mieszkaniec miasta przecież wie, że hałas wcale nie pomaga rozładować korków, przeklinała dynastię Osmanów za to, że podbili niegdyś Konstantynopol, a potem uparcie trwali przy tym głupim pomyśle, no i klęła deszcz, tak… ten cholerny letni deszcz.

Bo w tym mieście deszcz to istna męka. Gdzie indziej na świecie rzęsista ulewa jest pewnie dla prawie wszystkich i prawie wszystkiego miłym podarunkiem: sprzyja plonom, sprzyja faunie i florze, a także kochankom, których zapał doprawia kroplą romantyzmu. Ale nie w Stambule. Już mniejszao to, że mokniemy albo i się brudzimy. Deszczw szczególności budzi gniew. Sprowadza błoto, chaos i wściekłość— jakbyśmy i bez deszczu mieli ich za mało. A do tego jeszcze ta szarpanina. Za każdym razem szarpanina. Jak kocięta wrzucone do kubła z wodą, my wszyscy, całe dziesięć milionów, podejmujemy daremną walkę z kroplami. Nie można powiedzieć, że jesteśmy w tych zmaganiach zupełnie osamotnieni, bo uczestniczą też w nich ulice o przedpotopowych nazwach wydrukowanych przez szablon na blaszanych tabliczkach, rozrzucone po mieście nagrobki rzeszy świętych, czekające na prawie każdym rogu sterty śmieci i ohydnie przepastne wykopy, z których mają niebawem wyrosnąć szpanerskie nowoczesne budynki, no i mewy… Wszystkich nas to złości, kiedy niebo otwiera się i pluje nam na głowy.

Lecz gdy ostatnie krople dotykają ziemi, a wiele innych chwiejnie przysiada na świeżo umytych liściach, w tej bezbronnej chwili, kiedy nie bardzo wiemy, czy wreszcie przestało padać, a i sam deszcz jeszcze nie całkiem to wie, w tej właśnie szczelinie wszystko się uspokaja. Przez jedną długą minutę niebo zdaje się przepraszać za ten bajzel, z którym nas zostawiło. A my, jeszcze ze strużkami wody we włosach, z błotem za mankietami i chmurnym wzrokiem, odwzajemniamy spojrzenie nieba, które ma teraz jaśniejszy odcień i jest przejrzyste jak nigdy. Spoglądamy w górę i chcąc nie chcąc też się uśmiechamy. Wybaczamy niebu; wybaczamy mu za każdym razem.

Chwilowo jednak wciąż jeszcze lało, a Zeliha nie bardzo była w nastroju do wybaczania. Nie miała czym się osłonić przed deszczem, bo powiedziała sobie, że skoro jest wystarczającą idiotką, żeby wyrzucić pieniądze na kolejną parasolkę od kolejnego ulicznego handlarza, a potem gdzieś ją zapodziać, gdy tylko słońce znów wyjrzy zza chmur, to powinna całkiem zasłużenie przemoknąć do nitki. I tak było już zresztą za późno. Dosłownie ociekała wodą. Deszcz ma między innymi to wspólnego ze smutkiem, że człowiek stara się unikać jednego i drugiego, chce pozostać bezpieczny i suchy, alew razie niepowodzenia zaczyna w końcu widzieć zjawisko nie jako sekwencję kolejnych kropel, lecz nieprzerwaną kaskadę, wtedy zaś może ostatecznie pogodzić się z tym, że się skąpie.

Deszcz kapał z jej ciemnych loków na szerokie ramiona. Zeliha tak jak wszystkie kobiety z rodziny Kazancı od urodzenia miała kędzierzawe, kruczoczarne włosy, ale w przeciwieństwie do swoich krewniaczek chciała, żeby takie były. Jej zielonkawe oczy, zazwyczaj szeroko otwarte i płonące inteligencją, zwężały się niekiedyw dwie szparki, emanujące czystą obojętnością wrodzoną tylko trzem rodzajom ludzi: beznadziejnie naiwnym, beznadziejnie zamkniętym w sobiei żywiącym beznadziejną nadzieję. Ponieważ jednak nie należała do żadnej z tych kategorii, trudno było zrozumieć tę obojętność, chociaż pojawiała się ona tylko na mgnienie. Przez moment wyraźnie widoczna, okrywała jej duszę baldachimem narkotycznego znieczulenia, aby po chwili się ulotnić, a wtedy Zeliha zostawała sama we własnym ciele.

W ów pierwszy lipcowy piątek czuła się właśnie tak: odrętwiała jak w narkozie, a dla kogoś tak żywiołowego jak ona był to nastrój mocno niszczący. Czyżby dlatego ani trochę nie interesowały jej zmagania z miastem, ani zresztą z deszczem? Podczas gdy poziom zobojętnienia wznosił się w nieji opadał, posłuszny niczym jojo własnemu rytmowi, wahadło jej nastroju kołysało się między dwoma biegunami, mroźnym i kipiącym.

Gnała przed siebie, a sprzedawcy parasoli, płaszczy od deszczu i płomiennie barwnych plastikowych chustek przyglądali jej się z rozbawieniem. Potrafiła ignorować te spojrzenia, tak jak ignorowała wszystkich mężczyzn, którzy zgłodniałym wzrokiem wpatrywali się w jej ciało. Uliczni przekupnie patrzyli też z przyganą na błyszczące kółko w jej nosie, jakby właśnie ono stanowiło znamię sprzeniewierstwa wobec zasad moralnych, a tym samym dowodziło, że jest c h u t l i w a. Była szczególnie dumnaz tego kółka, bo sama sobie przekłuła nozdrze. Owszem, bolało, ale kółko stało się faktem, a wrazz nim jej własny styl. Ani natrętni mężczyźni, ani wymówki kobiet, ani to, że chodzenie po spękanym bruku i wskakiwanie na promy graniczyło z niemożliwością, ani nawet ciągłe utyskiwanie jej matki… żadna siła na ziemi nie mogła powstrzymać Zelihy— i tak już wyższej niż prawie wszystkie kobiety w mieście— od noszenia jaskrawych minispódniczek, obcisłych bluzek, które uwydatniały jej bujne piersi, gładkich niczym atłas nylonowych pończoch, no i tych butów na niebotycznych obcasach.

Kiedy nadepnęła na kolejny obluzowany brukowiec i zobaczyła, że tryska spod niego błoto, zostawiając na jej lawendowej spódniczce ciemne plamy, puściła jeszcze jedną wiązankę przekleństw. Jako jedyna kobieta w całej swojej rodzinie i w ogóle jednaz bardzo nielicznych Turczynek posługiwała się plugawym językiem tak bezceremonialnie, donośnie i umiejętnie, więc gdy już raz zaczęła kląć, nieprędko przestawała; można było sądzić, że nadrabia zaległości w imieniu pozostałych kobiet. Tym razem też sobie nie żałowała. Biegnąc przez miasto, klęła jego zarządców, dawnych i obecnych, bo od czasów jej dzieciństwa nigdy się nie zdarzyło, żeby po deszczu takie obluzowane brukowce zaznaczono, a potem ułożono jak należy. Wtem jednak umilkła i zadarła podbródek, jakby jej się zdawało, że ktoś ją zawołał po imieniu, lecz zamiast rozejrzeć się za kimś znajomym, rzuciła nadąsane spojrzenie w zasnute chmurami niebo. Popatrzyła w nie zezem, westchnęła w roztercei rzuciła kolejną klątwę, dla odmiany wymierzoną przeciwko deszczowi. W świetle niepisanychi niepodważalnych zasad swojej babki zwanej Mateńką dopuściła się w ten sposób jawnego bluźnierstwa. Nikt nie musi lubić deszczu, oczywiście nie istnieje taki nakaz, ale pod żadnym pozorem nie wolno przeklinać niczego, co pochodzi z nieba, bo nic nie leje się z niego samo przez się, lecz wyłącznie za sprawą Allaha Wszechmocnego.

Zeliha oczywiście znała niepisane i niepodważalne zasady Mateńki, ale w ten pierwszy lipcowy piątek była w zanadto buntowniczym nastroju, żeby się nimi przejmować. A zresztą słów raz wypowiedzianych nie da się cofnąć, albowiem wszystko, co w życiu robimy, staje się faktem i natychmiast odchodzi w przeszłość. Zeliha nie miała czasu żałować. Była spóźniona na badanie u ginekologa. Wiązało się z tym niebagatelne ryzyko, bo gdy kobieta zauważy, że spóźniła się na taką wizytę, może po namyśle w ogóle z niej zrezygnować.

Raptem podjechała do niej żółta taksówka z pokrytym naklejkami tylnym zderzakiem. Za kierownicą siedział smagły mężczyzna o wyglądzie brutala, z sumiastym wąsem i złotą jedynką w ustach; wyglądał na takiego, co zaczepia kobiety, kiedy akurat nie prowadzi auta; wszystkie okna taksówki były otwarte, a z radia odkręconego na cały regulator leciała nadawana przez miejscową stację rockową piosenka Madonny Likea Virgin. Wybitnie tradycyjny wygląd mężczyzny zupełnie nie pasował do jego upodobań muzycznych. Taksówkarz ostro zahamował, wychylił głowę przez okno, gwizdnął na Zelihę i szczeknął:

— Daj trochę!

Jego dalsze słowa zagłuszyła odpowiedź Zelihy:

— Co cię napadło, palancie? Kobieta w tym mieście nie może już spokojnie przejść ulicą, czy co?

— Ale po co masz chodzić, kiedy mogę cię podwieźć?— zapytał taksówkarz.— Chyba nie chcesz, żeby to seksowne ciałko zmokło, co?

„Już mnie opuszcza strach, dla ciebie wszystko, co mam”, obwieszczała gdzieś na dalszym planie Madonna, a Zeliha zaczęła pomstować, łamiąc w ten sposób kolejną niepisaną i niepodważalną zasadę— tym razem nie Mateńki, lecz kobiecego rozsądku: Nigdy nie ubliżaj natrętowi.

 

Złota reguła rozsądku dla mieszkanki Stambułu: Kiedy facet zaczepia cię na ulicy, nigdy nie odpowiadaj, bo kobieta, która odpowie natrętowi— zwłaszcza przekleństwami— tylko go jeszcze bardziej podbechta!

 

Zeliha znała tę zasadę i wiedziała, że nie opłaca się jej łamać, ale ten pierwszy lipcowy piątek był niepodobny do żadnego innego, ją zaś opętało własne drugie „ja”, dużo bardziej beztroskie i bezczelne, a przy tym straszliwie rozwścieczone. To ta druga Zeliha zajmowała większość jej przestrzeni wewnętrznej i wszystkim kierowała, decydując za dwie. Pewnie dlatego dalej klęła, drąc się na całe gardło. Zupełnie zagłuszyła Madonnę, aż przechodnie i sprzedawcy parasoli zbiegli się, ciekawi, o co ta awantura. W tym całym zamieszaniu facet, który od pewnego czasu za nią lazł, spłoszył się, zrozumiawszy, że nie warto zadzierać z wariatką. Ale taksówkarz nie był tak roztropny ani nieśmiały, bo przyjął ten wybuch z szerokim uśmiechem. Zeliha zauważyła jego zdumiewająco białe, nieskazitelne zęby i mimo woli zadała sobie pytanie, czy to porcelanowe koronki. Czuła, jak w jej brzuchu znów stopniowo wznosi się fala adrenaliny, wzniecając w żołądku wir, przyśpieszając pulsi nasuwając myśl, że spośród wszystkich kobiet z jej rodziny akurat ona ma największe dane po temu, żeby kiedyś zabić mężczyznę.

Na szczęście dla niej kierowca stojącej tuż za taksówką toyoty właśnie wtedy się zniecierpliwił i nacisnął klakson. Zeliha oprzytomniała, jakby zbudzona ze złego snu, i wzdrygnęła się, oceniwszy swoją ponurą sytuację. Jak zawsze w takich razach przeraziła się własnej skłonności do przemocy. Natychmiast ucichła i raptownie skręciła, usiłując przecisnąć się przez tłum. Tak się jednak śpieszyła, że jej prawy obcas utknął pod obluzowanym brukowcem. Wściekle szarpnęła nogą, wyciągając ją z kałuży, która zebrała się pod kamieniem. Oswobodziła wprawdzie stopę razem z butem, ale obcas się ułamał, przypominając jej o pewnej zasadzie, o której ani na chwilę nie powinna była zapominać:

 

Srebrna reguła rozsądku dla mieszkanki Stambułu: Kiedy facet zaczepia cię na ulicy, nie trać panowania nad sobą, bo kobieta, która przestaje nad sobą panować i zbyt ostro odcina się natrętowi, tylko pogarsza sytuację!

 

Taksówkarz parsknął śmiechem, klakson stojącej za nim toyoty znowu zatrąbił, deszcz się wzmógł, a kilku przechodniów jednogłośnie cmoknęło z dezaprobatą, chociaż trudno było zgadnąć, co ich tak oburza. Zeliha dostrzegła wśród zamieszania mieniącą się tęczowo naklejkę na zderzaku taksówki: NIE MÓW, ŻEM NĘDZNIK. NĘDZNICY TEŻ MAJĄ SERCE. Gdy tak stała, bezmyślnie wpatrując się w te słowa, ogarnęło ją nagle bezgraniczne znużenie: była zmęczona i skonsternowana, jakby nie borykała się z codziennymi problemami mieszkanki Stambułu, lecz próbowała złamać tajemniczy szyfr— stworzone wyłącznie z myślą o niej dzieło jakiegoś dalekiego umysłu— do którego jako zwykła śmiertelniczka nie znalazła dotąd klucza. Taksówka i toyota wkrótce odjechały, przechodnie rozeszli się każdy w swoją stronę, a ona wciąż stała, trzymając w ręku ułamany obcasz taką tkliwością i bezbrzeżnym żalem, jakby to był martwy ptak.

W jej chaotycznym wszechświecie mogły, owszem, pojawiać się martwe ptaki, ale na pewno nie tkliwość i bezbrzeżny żal. Zabraniała sobie tylko uczuć. Wyprostowała się i pokuśtykała przed siebie, poruszając się tak zgrabnie, jak jej na to pozwalał brak obcasa. Wystawiała na pokaz swoje oszałamiające nogi, śpiesząc przez idący pod parasolami tłum, z którego wybijała się jak fałszywa nuta. Była lawendową nicią, zdecydowanie obcym odcieniem wrzuconym w kobierzec brązów i szarości przeplatających się z innymi brązami i szarościami. Choć jej ubiór z nimi nie harmonizował, tłum okazał się wystarczająco pojemny, żeby wchłonąć tę dysharmonię i włączyć ją w swoją kadencję. Nie był bowiem konglomeratem setek dyszących, spoconych, obolałych ciał, ale jednym dyszącym, spoconym, obolałym ciałem w strugach deszczu. Deszcz ani słońce nie sprawiały zresztą większej różnicy. Chodzenie po Stambule tak czy owak polegało na dostrajaniu się do rytmu tłumu.

Mijając dziesiątki wędkarzy o nieokrzesanym wyglądzie, którzy w milczeniu stali ramię w ramię wzdłuż starego mostu Galata, każdy z parasolemw jednej ręce, a spinningiemw drugiej, Zeliha zazdrościła im, że potrafią godzinami w milczeniui bezruchu czekać na rybę, która albo w ogóle nie istniała, albo była zupełnie mikroskopijna, więc mogła w najlepszym razie najwyżej posłużyć jako przynęta na inne, wiecznie nieuchwytne ryby. Jakże zdumiewało ją to, że umieli osiągać wiele, w istocie mało co osiągając, i wracali do domu zadowoleni z minionego dnia, choć z pustymi rękami! Na tym świecie pogoda ducha sprzyja szczęściu, a szczęście sprzyja pogodzie ducha— takw każdym razie przypuszczała Zeliha. Zdana była w tej sprawie jedynie na przypuszczenia, bo sama nigdy takiej pogody ducha nie zaznała i nie spodziewała się zaznać. Przynajmniej nie dziś. Na pewno nie dziś.

Idąc zygzakiem przez Wielki Bazar, zwolniła kroku, chociaż jej się śpieszyło. Nie miała czasu na zakupy, ale przyglądając się wystawom sklepów, podjęła mocne postanowienie, że wejdzie tylko na chwilę i troszkę się rozejrzy. Zapaliła papierosa, a gdy z jej ust uniosła się kręta smuga dymu, od razu poczuła się lepiej i prawie całkiem odprężyła. W Stambule kobiety palące na ulicach nie cieszą się zbytnim szacunkiem, ale co ją to obchodzi? Wzruszyła ramionami. Czy nie wypowiedziała już wojny całemu społeczeństwu? To pomyślawszy, poszła w stronę starszej części bazaru.

Niektórzy tamtejsi sprzedawcy tak dobrze ją znali, że byli z nią po imieniu, zwłaszcza jubilerzy. Miała słabość do wszelkiego rodzaju błyskotek. Kryształowe szpilki do włosów, broszki ze sztucznych brylantów, lśniące kolczyki, wpinki z masy perłowej do butonierki, pasiaste szaliki, atłasowe torebki, szyfonowe chusty, jedwabne pompony, no i buty, zawsze na wysokich obcasach. Ilekroć mijała bazar, wstępowała przynajmniej do paru sklepów, targowała się ze sprzedawcami i w końcu płaciła znacznie niższą cenę od tej, jakiej pierwotnie od niej żądali, za rzeczy, których początkowo wcale nie miała zamiaru kupować. Dziś jednak tylko przespacerowała się obok kilku stoisk i rzuciła okiem na parę wystaw. Na tym poprzestała.

Nieco dłużej zabawiła przy stoisku ze słojami, puszkami i flakonami pełnymi ziół i przypraw wszelkiego koloru i rodzaju. Przypomniała sobie, że jednaz sióstr (ale która?— tego już nie pamiętała) prosiła ją rano o kupno cynamonu. Zeliha była najmłodszą z czterech kobiet, które w żadnej sprawie nie mogły dojść do porozumienia, lecz każda niezachwianie wierzyła we własną słuszność i uważała, że niczego cennego nie dowie się od pozostałych, za to sama mogłaby je wiele nauczyć. Wydawało się to równie okropne jak przegrana na loterii, kiedy człowiek chybia zaledwie o jeden numer: z jakiejkolwiek strony spojrzałoby się na tę sytuację, nie sposób się wyzbyć poczucia krzywdy nie do naprawienia. Zeliha kupiła jednak cynamon, ale nie sproszkowany, tylko w laskach. Sprzedawca zaprosił ją na herbatę, papierosa i pogawędkę, a ona przyjęła wszystkie trzy propozycje. Siedziała więc i rozmawiała, nonszalancko sunąc wzrokiem po półkach, aż jej spojrzenie zatrzymało się na szklanym serwisie do herbaty. On także był jedną z rzeczy, których nie potrafiła sobie odmówić: składały się nań szklanki w złote gwiazdki, cienkie, delikatne łyżeczki i kruche głębokie spodki ze złotymi paskami wokół ścianek. Wiedziała, że w domu jest już co najmniej trzydzieści rozmaitych serwisów do herbaty, które sama kupiła. Ale przecież nic się nie stanie, jeżeli kupi jeszcze jeden, skoro tak łatwo się tłuką.

— Takie są cholernie nietrwałe…— szepnęła ledwie dosłyszalnie.

Spośród wszystkich kobiet z rodziny Kazancı tylko ona potrafiła się wściekać na szklanki do herbaty, kiedy się tłukły. Siedemdziesięciosiedmioletnia Mateńka nauczyła się patrzeć na to zupełnie inaczej.

— Znowu złe oko!— wołała, ilekroć szklanka pękała, rozsypując się w drobny mak.— Słyszałyście ten złowieszczy dźwięk? Trzask! Ależ odbił się echem w moim sercu! To było czyjeś złe oko, zazdrosne i złośliwe. Niech Allah ma nas wszystkich w opiece!

Ilekroć tłukła się szklanka albo pękało lustro, Mateńka wzdychała z ulgą. No bo skoro z powierzchni tej szaleńczo wirującej ziemi nie sposób zetrzeć wszystkich niegodziwców, niech już lepiej ich złe oczy uderzają w szklaną barierę, zamiast wnikać w głąb niewinnych bogobojnych duszyczek i rujnować im życie.

Kiedy po dwudziestu minutach Zeliha wparowała do eleganckiego biura w jednejz najzamożniejszych dzielnic, w prawej ręce trzymała złamany obcas, a w lewej nowy serwis do herbaty. Serce jej zamarło, kiedy po przejściu przez próg zdała sobie sprawę, że zostawiła na Wielkim Bazarze paczkę cynamonu w laskach.

______________

 

W poczekalni siedziały trzy źle uczesane kobiety i prawie łysy mężczyzna. Zeliha natychmiast zauważyła pozę każdej z pacjenteki cynicznie wydedukowała, że najmłodsza najmniej się niepokoi, bo tylko leniwie kartkuje jakieś kobiece czasopismo i nawet nie chce jej się go czytać: pewnie przyszła po kolejną receptę na pigułki antykoncepcyjne; pulchna blondynka przy oknie (tuż po trzydziestce, z rozpaczliwie domagającymi się ufarbowania czarnymi odrostami) nerwowo kołysała się na piętach, myślami zapewne przebywając gdzie indziej: prawdopodobnie czekała na okresowe badanie i coroczny wymaz. Trzecia— w chustce na głowie i z mężem u boku— sprawiała wrażenie najmniej opanowanej: miała usta skrzywione w podkówkę i zmarszczone brwi. Chyba nie może zajść w ciążę— pomyślała Zeliha. Stwierdziła w duchu, że to rzeczywiście bywa kłopotliwe, chociaż wszystko zależy od punktu widzenia. Osobiście nie uważała bezpłodności za najgorszy los dla kobiety.

— Ach, witam!— zaszczebiotała rejestratorka, zmuszając się do głupkowatego, sztucznego uśmiechu, który miała już tak dobrze przećwiczony, że nie wydawał się ani głupkowaty, ani sztuczny.— Czy to pani nie dotarła na czternastą?

Miała chyba kłopoty z wymową głoski „r” i jakby po to, żeby nadrobić ten brak, ogromnie się starała ją uwydatniać, podnosząc głos i tym szerzej się uśmiechając, ilekroć natrafiała językiem na ów złowrogi dźwięk. Pragnąc oszczędzić jej trudu, Zeliha natychmiast i może zanadto energicznie skinęła głową.

— A w jakiej właściwie sprawie pani przychodzi, panno czternasta?

Zeliha zdołała zignorować niedorzeczność tego pytania. Wiedziała aż nazbyt dobrze, że w życiu straszliwie jej brakuje właśnie takiej kobiecej pogody ducha, bezwarunkowej i wszechogarniającej. Niektóre kobiety uśmiechają się jakby z powołania, z iście spartańskim poczuciem obowiązku. Jak można się nauczyć z taką naturalnością robić coś równie nienaturalnego?— zdumiewała się Zeliha. Odłożyła jednak na później to pytanie, choć uparcie trzymało się ono rąbka jej uwagi, i odparła:

— Chcę przerwać ciążę.

Odpowiedź ta zawisła w powietrzui wszyscy czekali, aż osiądzie. Oczy rejestratorki najpierw zmalały, potem zrobiły się wielkie, a uśmiech znikł z jej twarzy. Zeliha chcąc nie chcąc odetchnęła z ulgą. Kobieca pogoda ducha, bezwarunkowa i wszechogarniająca, budziła w niej mściwe odruchy.

— Zapisałam się na wizytę…— powiedziała, wsuwając za ucho jeden pukiel włosów; reszta okalała jej twarz i spływała na plecy jak gruba czarna burka. Zeliha zadarła podbródek, uwydatniając w ten sposób orlą ostrość swojego nosa, i uznała za stosowne powtórzyć raz już rzucone oświadczenie. Wyszło może trochę głośniej, niż zamierzała, a może właśnie w sam raz: — …bo muszę przerwać ciążę.

Nie wiedząc, czy ma zapisać nową pacjentkę tak jak każdą inną, czy też skarcić ją wzrokiem za zbytnie zuchwalstwo, rejestratorka trwała w bezruchu, przed nią zaś leżał wielki zeszyt w skórzanej okładce. Minęło kilka sekund, zanim wreszcie zaczęła w nim coś skrobać. Tymczasem Zeliha wymamrotała:

— Przepraszam za spóźnienie.— Zegar na ścianie wskazywał, że spóźniła się czterdzieści sześć minut, a gdy na sekundę utkwiła spojrzenie w cyferblacie, zrobiła taką minę, jakby zaraz miała odpłynąć.— Wszystko przez ten deszcz…

Była wobec deszczu trochę niesprawiedliwa, bo przecież do spóźnienia przyczyniły się także korki, popękane brukowce, władze miejskie, ten facet, co za nią lazł, i taksówkarz, nie mówiąc już o zakupach, postanowiła jednako nich nie wspominać. Owszem, pogwałciła złotą regułę rozsądku dla mieszkanki Stambułu i sprzeniewierzyła się srebrnej, ale postanowiła trzymać się miedzianej.

 

Miedziana reguła rozsądku dla mieszkanki Stambułu: Kiedy facet zaczepia cię na ulicy, lepiej zapomnij o tym incydencie, gdy tylko ruszysz w dalszą drogę, bo jeżeli będziesz go przez cały dzień wspominać, jeszcze bardziej stargasz sobie nerwy!

 

Zeliha miała dość rozumu, aby wiedzieć, że nawet gdyby wspomniała o męskich zaczepkach, pozostałe kobiety nie tylko by jej nie poparły, ale byłyby skłonne (jak zwykle w tego rodzaju przypadkach) potępić nękaną przez mężczyzn siostrę. Poprzestała więc na zwięzłej odpowiedzi, obwiniając jedynie deszcz.

— Ile ma pani lat?— zapytała rejestratorka.

Dopiero to pytanie było naprawdę irytujące, a w dodatku całkowicie zbędne. Zeliha zmrużyła powieki i wpatrzyła się w rejestratorkę, jakby była ona czymś w rodzaju półmroku, z którym oko musi się oswoić, zanim cokolwiek wyraźnie zobaczy. Nagle przypomniała sobie pewną smutną prawdę na własny temat: swój wiek. Podobnie jak wiele kobiet, które przywykły zachowywać się, jakby były starsze i dojrzalsze niż w rzeczywistości, martwiła się, żenaprawdę jest dużo młodsza, niżby chciała.

— Skończyłam— przyznała— dziewiętnaście.

Gdy tylko to powiedziała, zarumieniła się, jakby wszyscy obecni zdybali ją nagą.

— Oczywiście będzie nam potrzebna zgoda pani męża— powiedziała rejestratorka, wcale już nie szczebiocząc, i bez chwili zwłoki zadała kolejne pytanie, z góry podejrzewając, jaka będzie odpowiedź.— Czy jest pani mężatką, jeśli wolno spytać?

Zeliha spostrzegła kątem oka, że pulchna blondynka na prawo od niej wierci się z zakłopotaniem, tak samo jak siedząca po lewej kobieta w chustce na głowie. W miarę jak dociekliwe spojrzenia wszystkich obecnych przytłaczały ją coraz cięższym brzemieniem, widoczny na jej twarzy grymas przeistaczał się w błogi uśmiech. Nie żeby te trudne chwile były dla niej przyjemne, ale głęboko zakorzeniona obojętność podszepnęła jej, że nie warto się przejmować cudzymi opiniami, bo w ostatecznym rozrachunku i tak nic od nich nie zależy. Ostatnio postanowiła usunąć ze swojego słownika pewne wyrazy i gdy teraz wspomniała tę decyzję, stwierdziła, że właściwie może zacząć od słowa „wstyd”. Nie miała jednak odwagi głośno powiedzieć tego, co dla wszystkich w poczekalni stało się już tymczasem oczywiste. Nie istniał żaden mąż, który musiałby się zgodzić na przerwanie ciąży. Nie istniał żaden ojciec. Nie było do kogo mówić BA-BA[1], bo istniała tylko PUST-KA.

Na szczęście dla Zelihy brak męża okazał się przy załatwianiu formalności wręcz korzystny, bo dzięki niemu nie potrzebowała niczyjej pisemnej zgody. Biurokratom, którzy ustalali przepisy, mniej zależało na ratowaniu nieślubnych dzieci niż potomków par małżeńskich. W Stambule dziecko bez ojca było tylko jednym z wielu bękartów, a bękarta uważano za jeden z wielu chwiejnych zębów w dziąśle miasta, w każdej chwili gotów wypaść.

— Miejsce urodzenia?— ponuro ciągnęła rejestratorka.

— Stambuł!

— Stambuł?

Zeliha wzruszyła ramionami, jakby pytała: A niby gdzie miałabym się urodzić? Gdzie, jeśli nie tu? Należy do tego miasta! Przecież ma to wypisane na twarzy, prawda? Bądź co bądź uważała się za prawdziwą stambulankę, więc jakby po to, żeby skarcić rejestratorkę, która nie dostrzegła czegoś tak oczywistego, obróciła się na ułamanym obcasie i nie czekając, aż ktoś jej to zaproponuje, usiadła na krześle obok kobiety w chustce. Dopiero wtedy zwróciła uwagę na jej męża, który z zażenowania zupełnie znieruchomiał, jakby go sparaliżowało. Lecz nie tyle potępiał Zelihę, ile był do głębi zakłopotany tym, że w tej bezsprzecznie kobiecej strefie jest jedynym mężczyzną. Spojrzała na niego z przelotnym współczuciem. Miała ochotę zaprosić go, żeby wyszedł z nią na balkon na papierosa, bo z pewnością palił. Istniało jednak spore ryzyko, że zostanie źle zrozumiana. Niezamężna kobieta nie mogła zaproponować czegoś takiego żonatemu mężczyźnie, a żonaty mężczyzna w obecności żony zachowałby się wrogo wobec innej kobiety. Dlaczego trudno jest przyjaźnić się z mężczyznami? Czemu zawsze tak musi być? Czemu nie można po prostu wyjść na balkon, żeby wypalić papierosa i zamienić parę słów, a potem odejść każde w swoją stronę? Zeliha przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu— nie dlatego, że była zmęczona jak pies (chociaż owszem, była) ani że miała już serdecznie dosyć oznak zainteresowania (które zresztą istotnie jej się przejadły): chciała po prostu znaleźć się przy otwartym oknie i posłuchać dźwięków ulicy. Do poczekalni przeniknął zachrypnięty głos ulicznego przekupnia:

— Mandarynki… świeże, pachnące mandarynki…

— Krzycz sobie, krzycz— mruknęła pod nosem Zeliha.

Nie lubiła ciszy. Cisza budziła w niej zgrozę. Zeliha umiała się pogodzić z tym, że ludzie gapią się na nią na ulicy, na bazarze, w poczekalniu lekarza, tui tam, dniemi nocą; było całkiem do przyjęcia, że patrzą i rozdziawiają usta, a potem znowu wytrzeszczają oczy, jakby dopiero co ją zauważyli. W ten czy inny sposób zawsze mogła odeprzeć ich wzrok. Ale wobec milczenia była bezbronna.

— Mandarynkarzu… mandarynkarzu… Po czemu kilo?!— wrzasnęła jakaś kobietaz otwartego okna na piętrze domu po drugiej stronie ulicy.

Zelihę zawsze bawiło to, z jaką łatwością, prawie bez najmniejszego wysiłku mieszkańcy tego miasta nadają całkiem zwyczajnym zawodom zupełnie nieprawdopodobne miana. Do nazwy prawie każdego ze sprzedawanych na targu towarów wystarczyło dodać końcówkę „arz”, żeby coraz dłuższy wykaz miejskich profesji natychmiast wzbogacił się o kolejny termin. Zależnie od wystawionego na sprzedaż asortymentu człowiek mógł więc zostać „mandarynkarzem”, „wodziarzem”, „obwarzankarzem” albo… „skrobankarzem”.

Zeliha nie miała już żadnych wątpliwości. W nowo otwartej klinice w sąsiedztwie swojego domu zrobiła sobie próbę ciążową, chociaż z góry była pewna wyniku. W dniu „wielkiego otwarcia” personel kliniki urządził dla grona wybrańców huczne przyjęcie, a wszystkie bukiety i wieńce ustawiono rzędem przed wejściem, żeby przechodnie też dowiedzieli się o uroczystości. Zanim Zeliha nazajutrz po otwarciu odwiedziła klinikę, większość kwiatów zdążyła zwiędnąć, ale broszury reklamowe ani trochę nie zblakły. DO KAŻDEGO BADANIA KRWI NA CUKIER DARMOWA PRÓBA CIĄŻOWA!— oznajmiały fosforyzującymi wersalikami. Zeliha wprawdzie nie wiedziała dotąd, że istnieje jakikolwiek związek między tymi dwoma rodzajami badań, lecz i tak dała próbkę krwi do analizy. Okazało się, że z cukrem nie ma problemów, ale za to jest w ciąży.

— Może już pani wejść!— zawołała rejestratorka, stając w drzwiachi szykując się do walki z kolejną głoską „r”. Tym razem miała się ona pojawić w słowie, które w tym zawodzie trudno było pominąć.— Doktor… czeka na panią.

Zeliha zerwała się z krzesła, chwytając złamany obcasi pudło z serwisem do herbaty. Poczuła, że wszyscy zwracają ku niej głowy i śledzą każdy jej gest. W zwykłych okolicznościach czym prędzej pomaszerowałaby do gabinetu, lecz tym razem jej ruchy były wyraźnie spowolnione, niemal rozleniwione. Chciała już wyjść z poczekalni, gdy raptem przystanęła i obróciła się jak za naciśnięciem guzika, doskonale wiedząc, na kogo spojrzeć. Skupiła wzrok na tej mocno rozgoryczonej twarzy. Kobieta w chustce miała skrzywione usta, a z jej piwnych oczu biła niechęć. Poruszała wargami, przeklinając lekarza i tę dziewiętnastolatkę, gotową pozbyć się dziecka, którym Allah powinien był obdarzyć ją samą, a nie jakąś tam roztrzepaną dziewczynę.

______________

 

Potężnie zbudowany lekarz trzymał się prosto, emanując siłą. W przeciwieństwie do rejestratorki nie patrzył karcąco ani nie zadawał niemądrych pytań. Zachowywał się, jakby chciał zgotować pacjentce jak najmilsze powitanie. Dał jej do podpisu parę dokumentów, a potem jeszcze kilka, na wypadek gdyby w trakcie zabiegu albo później nastąpiły powikłania. Zeliha stwierdziła, że w jego obecności traci tupet i ma coraz cieńszą skórę; był to zły znak, bo ilekroć traciła tupet i dostawała cienkiej skóry, robiła się krucha jak szklanka do herbaty i czuła, że jest bliska płaczu i nic na to nie poradzi. A właśnie tego serdecznie nienawidziła. Od wczesnego dzieciństwa darzyła płaksiwe kobiety głęboką pogardą, więc postanowiła, że nigdy nie będzie taka jak te aż nazbyt liczne chodzące niedole, co bez przerwy leją łzy i biadolą. Zabroniła sobie płakać i aż do owego pierwszego lipcowego piątku na ogół całkiem nieźle potrafiła wytrwać w tym postanowieniu. A jeśli czasem oczy wzbierały jej łzami, po prostu wstrzymywała oddech i wspominała daną sobie obietnicę. Zrobiła więc to, co zawsze, żeby stłumić płacz: głęboko odetchnęła i zadarła podbródek na dowód, że jest silna. Niewiele to dało, bo wstrzymany oddech wyrwał jej się z płuc w postaci szlochu.

Lekarz nie okazał zdziwienia. Był przyzwyczajony. Kobiety w takiej sytuacji zawsze płaczą.

— No, no— powiedział uspokajająco, wciągając gumowe rękawice.— Wszystko się uda, nie ma się czego bać. To będzie tylko drzemka. Zaśnie pani, coś się przyśni, a zanim sen się skończy, obudzimy panią i odeślemy do domu. I wszystko pani zapomni.

Kiedy Zeliha płakała, każdy jej grymas stawał się łatwo czytelny, a policzki zapadały się, uwydatniając najbardziej znamienny rys twarzy: nos! Wybitnie orli, podobnie jak u reszty rodzeństwa odziedziczony po ojcu; ona miała jednak trochę inny niż całe rodzeństwo— z ostrzejszym garbkiem i nieco przedłużonymi nozdrzami.

Lekarz poklepał ją po ramieniu i podał chusteczkę do otarcia oczu, a potem całe pudełko. Zawsze trzymał przy biurku. Producenci leków rozdawali te jednorazowe chusteczki za darmo. Prócz długopisów, notesów i innych drobiazgów z nazwami swoich firm produkowali też chusteczki dla pacjentek, które płakały i nie mogły przestać.

— Figi… pyszne figi… smaczne dojrzałe figi!

To ten sam sprzedawca czy inny? Jak na niego wołają klienci…? Figarz…?— pomyślała Zeliha, leżąc bez ruchu na stole w niepokojąco białym, nieskazitelnie czystym gabinecie. Ani jego wyposażenie, ani nawet noże nie przerażały jej tak jak ta niezmącona biel. Biały kolor poniekąd przypominał ciszę. Jedno i drugie było wyprane z życia.

Próbując uciec przed kolorem ciszy, zajęła się czarną plamą na suficie. Im uporczywiej się w nią wpatrywała, tym bardziej plama upodabniała się do czarnego pająka, który początkowo trwał w bezruchu, potem jednak zaczął łazić to tu, to tam. Rósł, w miarę jak zastrzyk rozpełzał się po żyłach Zelihy. Dziewczyna już po kilku sekundach poczuła taką ociężałość, że nie mogła nawet ruszyć palcem. Gdy spróbowała nie dać się unieść narkotycznej drzemce, znowu się rozszlochała.

— Czy aby na pewno pani tego chce? Może wolałaby pani jeszcze się namyślić— rzekł lekarz aksamitnym tonem, jakby Zeliha była kupką kurzu, którą łatwo mógłby zdmuchnąć, jeśliby choć trochę podniósł głos.— Gdyby chciała pani dłużej się zastanowić, jeszcze nie jest za późno.

Ale właśnie było już za późno. Zeliha wiedziała, że trzeba to załatwić teraz, w pierwszy lipcowy piątek. Teraz albo nigdy.

— Nie ma się nad czym zastanawiać. Nie mogę jej urodzić— usłyszała własne słowa.

Lekarz skinął głową. I nagle wdarła się do gabinetu piątkowa modlitwa z pobliskiego meczetu, jakby tylko czekała na ten gest lekarza. Po kilku sekundach przyłączył się do niej drugi meczet, a potem następne. Zeliha skrzywiła się z niesmakiem. Była wściekła, że modlitwę, którą pierwotnie ułożono po to, żeby śpiewały ją czyste ludzkie głosy, odczłowiecza głos zelektryfikowany, rycząc na całe miasto przez mikrofony i głośniki. Zgiełk stał się wkrótce tak ogłuszający, jakby w nagłośnieniu wszystkich okolicznych meczetów coś się popsuło. A może to jej własny słuch raptem niezwykle się uwrażliwił?

— To potrwa tylko minutę… Spokojna głowa.

Powiedział to lekarz. Zeliha spojrzała na niego pytająco. Czyżby tak wyraźnie miała wypisaną na twarzy niechęć do elektromodłów? Nie żeby chciała się z nią kryć. Spośród wszystkich kobiet z rodziny Kazancı ona jedna była jawnie niewierząca. W dzieciństwie lubiła sobie wyobrażać, że Allah jest jej najlepszym kolegą, i to był oczywiście całkiem niezły układ, tylko że równocześnie przyjaźniła się z gadatliwą pieguską, już od ósmego roku życia nałogowo palącą papierosy. Jej matka sprzątała u rodziców Zelihyi była tłustawą wąsatą Kurdyjką, której nie zawsze chciało się golić. Przychodziła dwa razy w tygodniui zawsze przyprowadzała ze sobą córeczkę. Dziewczynki bardzo się polubiły i kiedyś nawet specjalnie skaleczyły się w palce wskazujące, żeby zmieszać krew z krwią, i w ten sposób zawarły dozgonny siostrzany związek. Przez tydzień chodziły z palcami owiniętymi zakrwawionym bandażem na znak siostrzanej więzi. W tamtych dniach Zeliha przy każdej modlitwie myślała o tym zakrwawionym bandażu, marząc, jakby to było fajnie, gdyby Allah też mógł zostać siostrą krwi… j e j w ł a s n ą…

Wybacz mi— kajała się natychmiasti powtarzała tę prośbę jeszcze dwa razy, bo Allaha trzeba przepraszać po trzykroć: wybacz mi, wybacz, wybacz.

Wiedziała, że źle robi. Allaha nie można i nie należy sobie wyobrażać w ludzkiej postaci. On nie ma palców ani zresztą krwi. Trzeba się wystrzegać przypisywania mu— a raczej Jemu— ludzkich cech; niełatwo tego uniknąć, skoro każde z jego— a raczej Jego— dziewięćdziesięciu dziewięciu imion określa cechę, którą odznaczają się także ludzie. Jest wszechwidzący, ale nie ma oczu; wszystko słyszy, ale nie ma uszu; wszędzie sięga, ale nie ma rąk… Z tego całego bagażu informacji ośmioletnia Zeliha wywnioskowała, że Allah może być podobny do nas, lecz my nie możemy być podobni do Niego. Czy też na odwrót? Musiała w każdym razie oduczyć się myślenia o nim— a raczejo Nim— w rodzaju męskim.

Może by jej to nawet tak strasznie nie wadziło, gdyby pewnego popołudnia nie zobaczyła zakrwawionego bandaża na wskazującym palcu swojej siostry Feride. Widocznie mała Kurdyjka z nią także zawarła związek krwi. Zeliha poczuła się zdradzona. Dopiero wtedy zaświtało jej, że w gruncie rzeczy żywi do Allaha pretensję nie o to, że brak mu— a raczej Mu— krwi, leczo nadmiar sióstr, z którymi tą nieistniejącą krwią jest związany, ma więc za dużo podopiecznych i w końcu nikim naprawdę się nie opiekuje.

Wkrótce potem epizod przyjaźni z małą Kurdyjką dobiegł końca. Konak był wielki i zapuszczony, a mama Zelihy zrzędliwa i uparta, więc sprzątaczka po pewnym czasie zwolniła się ze służby, zabierając córeczkę. Straciwszy najlepszą koleżankę, której przyjaźń okazała się zresztą dość wątpliwej próby, Zeliha czuła lekką urazę, ale sama nie wiedziała do kogo: do sprzątaczki, bo odeszła, do własnej matki, bo skłoniła sprzątaczkę do odejścia, do najlepszej koleżanki, bo grała na dwie strony, do starszej siostry, bo odebrała jej siostrę krwi, czy wreszcie do Allaha. Ponieważ inne osoby były całkowicie niedosiężne, postanowiła mieć za złe Allahowi. A skorow tak młodym wieku czuła się jak niewierna, nie widziała powodu, żeby nie trwać w tej niewierności, kiedy już dorosła.

Do chóru dołączyło jeszcze jedno wezwanie na modlitwę, rzucone z kolejnego meczetu. Modlitwy powielały się w echach, jakby ktoś rysował koła w kołach. Leżąc w gabinecie ginekologa, Zeliha o dziwo zaczęła się martwić, że spóźni się na kolację. Zastanawiała się, co wieczorem podadzą na stół i która z sióstr będzie tym razem gotowała. Każda miała swoją specjalność, więc zależnie od tego, której przypadła rola kuchmistrzyni, Zeliha powinna życzyć sobie takiej lub innej potrawy. Miała ochotę na faszerowaną zieloną paprykę— szczególnie podstępne danie, bo każda siostra przyrządzała je po swojemu. Faszerowana… zielona… papryka… Zeliha oddychała coraz wolniej, a pająk zaczął zjeżdżać w dół. Usiłowała skupić wzrok na suficie, ale czuła się, jakby przebywała w zupełnie innej sferze niż reszta osób w gabinecie. Wkroczyła do królestwa Morfeusza.

Było tam zbyt widno, wszystko na wysoki połysk. Wolno, ostrożnie szła przez most, na którym roiło się od samochodów i pieszych, a także od nieruchomych wędkarzy, którym z końców spinningów zwisały żyłki, a z żyłek— wijące się robaki. Kiedy tak szła zygzakiem przez tłum, każdy nadepnięty brukowiec kolebał jej się pod stopą i z trwożnym zdumieniem stwierdzała, że pod nim jest tylko pustka. Niebawem ze zgrozą zdała sobie sprawę, że co na dole, to i w górze, więc z błękitnych niebios spadają brukowce. A ilekroć któryś lądował, na moście ubywał z chodnika kolejny kamień. Nad niebem i pod ziemią było to samo: PUST-KA.

Gdy tak z nieba leciał deszcz brukowców, wybijając w moście coraz większą dziurę, przeraziła się, że ta zgłodniała czeluść w końcu ją pochłonie.

— Przestańcie!— krzyknęła, bo kamienie wciąż umykały jej spod stóp.

— Przestańcie!— rozkazała pojazdom, które mknęły ku niej i ją rozjeżdżały.

— Przestańcie!— błagalnie zwróciła się do przechodniów, którzy spychali ją z drogi.

— Proszę, przestańcie!

______________

 

Kiedy się zbudziła, miała mdłości i leżała w nieznanym pokoju. To, jakim cudem tam dotarła, było zagadką, której nie zamierzała rozwiązywać. Nie czuła nic a nic— ani bólu, ani smutku. Pomyślała więc, że w końcu obojętność wzięła górę. Widocznie na czystym białym stole w sąsiednim gabinecie wyłuskano z niej nie tylko dziecko, lecz i zmysły. Może miało to nawet jakąś dobrą stronę. Może odtąd będzie chodzić na ryby i wreszcie wytrwa, godzinami stojąc bez ruchu, bez zniecierpliwienia, bez poczucia, że została w tyle, jakby życie było chyżym zającem, którego wolno jej jedynie obserwować z oddali, ale schwytać go nigdy nie zdoła.

— Nareszcie oprzytomniałaś!— Rejestratorka stała przy drzwiach, wziąwszy się pod boki.— Mój boże! A toś nam napędziła strachu! Coś okropnego! Masz pojęcie, jak wrzeszczałaś? To było straszne!

Zeliha leżała nieruchomo, nawet nie mrugnąwszy okiem.

— Ludzie na ulicy pewnie myśleli, że cię zarzynamy, czy co… Ciekawa jestem, dlaczego policja nie zadzwoniła do drzwi!

Dlatego, że mówisz o stambulskiej policji, a nie o jakimś umięśnionym gliniarzuz amerykańskiego filmu— pomyślała Zeliha, kiedy wreszcie pozwoliła sobie mrugnąć. Nadal nie całkiem rozumiała, czym tak rozzłościła rejestratorkę, ale nie widziała powodu, żeby jeszcze bardziej ją złościć, więc podała pierwsze z brzegu wyjaśnienie:

— Może krzyczałam z bólu…

Lecz ta na pozór przekonująca wymówka natychmiast spotkała się z kontrą:

— Wykluczone, kochana. Przecież doktor… nie przeprowadził zabiegu. Nie tknęliśmy cię palcem!

— Jak to…?— zająknęła się Zeliha, próbując nie tyle uzyskać odpowiedź, ile pojąć doniosłość własnego pytania.— To znaczy… że mnie nie…

— Nie, nic nie zrobiliśmy— westchnęła rejestratorka, łapiąc się za głowę, jakby miała początki migreny.— Doktor nie miał ruchu, bo się darłaś na całe gardło. Nie straciłaś przytomności, kobieto, a gdzie tam; najpierw bredziłaś, a potem zaczęłaś wrzeszczeć i przeklinać. Od piętnastu lat niczego podobnego nie widziałam. Morfina musi działać na ciebie dwa razy wolniej niż normalnie.

Zeliha podejrzewała, że ta opowieść jest nieco przesadzona, ale nie miała ochoty się spierać. Dwie godziny po przyjściu do ginekologa wiedziała już, że w jego gabinecie pacjentka ma milczeć, póki jej o coś nie spytają.

— A jak już wreszcie odpadłaś, trudno było uwierzyć, że znowu nie zaczniesz się drzeć, więc doktor powiedział: zaczekajmy, aż jej się rozjaśni w głowie. Jeżeli naprawdę chce przerwać ciążę, będzie jeszcze na to czas. Przenieśliśmy cię tutaj i daliśmy ci pospać. No i pospałaś!

— Czyli nie było żadnego…— Słowa, które zaledwie przed dwiema godzinami tak śmiało wypowiedziała przy obcych ludziach, nie chciały jej teraz przejść przez gardło. Dotknęła własnego brzucha, prosząc wzrokiem o pociechę, chociaż rejestratorka ze wszystkich ludzi na ziemi najmniej nadawała się do roli pocieszycielki.— Czyli ona ciągle tam jest…

— Przecież jeszcze nie wiesz, czy to ona czy on!— odparła rejestratorka, jakby to było oczywiste.

Ale Zeliha wiedziała. Po prostu wiedziała, i już.

Wyszła na ulicę o zmroku, ale czuła się, jakby był dopiero wczesny ranek. Deszcz ustał i życie wydawało się piękne, prawie znośne. Chociaż na jezdniach trwał chaos, a chodniki tonęły w błocie, po deszczu rześka woń osnuwała całe miasto aurą świętości. Tu i ówdzie w błotnistych kałużach brodziły dzieci, delektując się tym drobnym grzeszkiem. Jeżeli istniała kiedyś odpowiednia pora, żeby grzeszyć, musiała to być właśnie tamta ulotna chwila: jeden z rzadkich momentów, gdy czuje się, że Allah ma nas nie tylko na oku, lecz i pod opieką; jedna z tych chwil, kiedy czujemy Jego bliskość.

Jest prawie tak, jakby Stambuł przemienił się w rozkoszną metropolię, romantyczną i malowniczą jak Paryż— pomyślała Zeliha, chociaż nigdy nie była w Paryżu. Tuż obok przefrunęła mewa, wykrzykując zaszyfrowany komunikat, który najmłodsza z sióstr Kazancı nieomal zrozumiała. Przez pół minuty wierzyła, że zaczyna życie od nowa.

— Czemu nie pozwoliłeś mi tego zrobić, Allahu?— usłyszała własny pomruk, lecz zaraz w popłochu pokajała się przed tkwiącą w niej samej ateistką.

Wybacz mi, wybacz, wybacz.

Pod wysokim łukiem tęczy pokuśtykała do domu, trzymając w objęciach pudełko ze szklankami do herbaty i ułamany obcas, jakoś mniej przygnębiona niż w ostatnich tygodniach.

______________

 

I tak to w ów pierwszy lipcowy piątek koło ósmej wieczór Zeliha wróciła do domu. Był to cokolwiek podupadły konak o wysokich pokojach, który pochodził z epoki Osmanów i wyraźnie odstawał stylem od sąsiadujących z nim z obu stron pięciokrotnie wyższych nowoczesnych apartamentowców. Wdrapała się po krętych schodach i zastała wszystkie panie Kazancı w jadalni na piętrze; siedziały wokół szerokiego stołu, zajęte kolacją, bo najwidoczniej nie widziały powodu, żeby czekać z nią na Zelihę.

— Witamy nieznajomą! Chodź, zjedz z nami!— zawołała Banu, która właśnie wykręcała sobie szyję, ogryzając kurze skrzydełko, upieczone na chrupko w piekarniku.— Prorok Mahomet radzi nam dzielić się jedzeniem z obcymi.

Ustai policzki lśniły jej, jakby specjalnie wysmarowała sobie kurzym tłuszczem całą twarz, a nawet błyszczące sarnie oczy. Była o dwanaście lat starsza i o piętnaście kilogramów cięższa od Zelihy, wyglądała więc raczej na jej matkę niż siostrę. Twierdziła, że ma dziwaczny układ trawienny, który magazynuje wszystko, co przyswoi; brzmiałoby to bardziej przekonująco, gdyby w dodatku nie utrzymywała, że umiałby on nawet czystą wodę przerobić na tłuszcz, nie można zatem mieć do niej pretensji, że tyle waży, ani zalecać diety.

— Zgadnij, co dziś na kolację— rzekła radośnie, kiwając palcemw stronę Zelihy, zanim chwyciła kolejne kurze skrzydełko.— Faszerowana zielona papryka!

— Widać mam dzisiaj fart!— odparła Zeliha.

Jadłospis wyglądał imponująco, a zarazem znajomo. Prócz ogromnej kury podano chłodnik na jogurcie, karnıyarık, pilaki, wczorajszekadın budu köfte, turşu, świeżo upieczone obwarzankiçörek, ajranw dzbanie, noi faszerowaną zieloną paprykę. Zeliha natychmiast przysunęła sobie krzesło. Wprawdzie nie miała najmniejszej ochoty uczestniczyć w rodzinnej kolacji po tak ciężkim dniu, ale głód wziął górę.

— Gdzie byłaś, panienko?— zrzędliwie spytała jej matka Gülsüm, która w jednymz wcześniejszych żywotów mogła być Iwanem Groźnym. Wyprostowała się, zadarła podbródek i zmarszczyła brwi, a potem zwróciła w stronę Zelihy wykrzywione oblicze, jakby spodziewała się odczytać dzięki temu jej myśli.

Gülsüm i Zeliha siedziały więc twarzą w twarz, łypiąc na siebie spode łba. Gotowe były się pokłócić, ale żadna nie chciała zacząć. Zeliha pierwsza spuściła oczy. Wiedząc aż nazbyt dobrze, jak bardzo nie opłaca się folgować nerwom w obecności matki, z wymuszonym uśmiechem spróbowała odpowiedzieć na jej pytanie, chociaż tylko okrężną drogą.

— Na bazarze były dzisiaj spore przeceny. Kupiłam szklany serwis do herbaty. Po prostu śliczności! Szklanki są w złocone gwiazdki, a do tego jeszcze dali łyżeczki w taki sam wzorek.

— Tylko że to wszystko tak łatwo się tłucze, niestety— szepnęła Cevriye, druga co do starszeństwa z sióstr Kazancı. Uczyła historii Turcji w prywatnym liceum i zawsze jadała zdrowe, zrównoważone posiłki, a włosy upinała w nienaganny kok, tak ciasno zwinięty na karku, że nie wymykał się ani jeden kosmyk.

— Byłaś na bazarze? A gdzie mój cynamon w laskach?! Przecież mówiłam ci rano, że będziemy dziś jadły budyń ryżowy, a w domu nie ma już ani odrobiny cynamonu, żeby go przyprószyć— powiedziała Banu, marszcząc brwi między jednym a drugim kęsem chleba, lecz ten problem zajął ją zaledwie na ułamek sekundy. Miała na temat chleba własną teorię, którą chętnie raz po raz wygłaszała i sama stale stosowała w praktyce: otóż jej zdaniem przy każdym posiłku należało spożywać odpowiednią ilość pieczywa, bo w przeciwnym razie żołądek „nie wiedziałby”, że jest pełny, i domagałby się dalszych porcji jedzenia. Aby zaś naprawdę p o j ą ł własną pełnię, trzeba było do wszystkich potraw zjadać przyzwoite ilości chleba. Jadła więc kartofle z chlebem, ryż z chlebem, makaronz chlebem, börek z chlebem, a gdy chciała przekazać swojemu żołądkowi jeszcze bardziej dobitny komunikat, jadła z chlebem nawet sam chleb. Kolacja bez chleba byłaby jawnym grzechem, który Allah może by w ostateczności darował, ale Banu na pewno by go nie wybaczyła.

Zeliha zesznurowała usta i nic nie powiedziała, dopiero teraz przypomniawszy sobie, co się stało z laskami cynamonu. Zbywając pytanie milczeniem, nałożyła sobie na talerz faszerowaną paprykę. Zawsze z łatwością odgadywała, czy dolmajest dziełem Banu, Cevriye czy Feride. Papryki Banu pełne były różnych różności, których pozostałe siostry wyraźnie skąpiły, takich jak fistaszki, orzechy nerkowca i migdały. Z kolei Feride tak napychała je ryżem, że podczas jedzenia musiały pęknąć. Kiedy ta skłonność do zbyt szczodrego wypychania papryk farszem łączyła się z umiłowaniem najrozmaitszych przypraw, każda dolmaprzyrządzona przez Feride aż pękała od ziół i różnych pikanterii. Jedne ich kombinacje smakowały wyśmienicie, a inne wręcz okropnie. Gdy zaś rolę kucharki grała Cevriye, papryki zawsze były słodsze, bo posypywała cukrem absolutnie wszystko, co jadalne, jakby chciała w ten sposób zrównoważyć cierpkość swojego osobistego wszechświata. A tego dnia właśnie ona gotowała.

— Byłam u lekarza…— szepnęła Zeliha, starannie obierając paprykę z jasnozielonej skórki.

— Ach, ci lekarze!— skrzywiła się Feride, podnosząc widelec, jakby chciała pałeczką wskazać na mapie daleki łańcuch górski, zwracając się nie do własnej rodziny, lecz do uczniów podczas lekcji geografii. Nie lubiła patrzeć ludziom w oczy. Wolała mówić do przedmiotów. Powiedziała więc do talerza Zelihy:— Nie widziałaś porannej gazety? Wycięli dziewięcioletniemu dziecku wyrostek i zapomnieli wyjąć mu z brzucha nożyczki. Masz pojęcie, ilu doktorów w tym kraju powinno trafić do więzienia za błędy w sztuce lekarskiej?

Spośród wszystkich pań Kazancı właśnie Feride najlepiej znała się na zabiegach medycznych. W ciągu ostatnich sześciu lat stwierdzono u niej osiem różnych chorób o coraz bardziej obco brzmiących nazwach. Nie sposób było stwierdzić, czy to lekarze nie umieją postawić rozstrzygającej diagnozy, czy sama Feride pracowicie dorabia się wciąż nowych przypadłości. Z czasem stało się to zresztą obojętne. Zdrowie psychiczne tak czy owak było ziemią obiecaną, krainą Shangri-la, do której Feride, deportowana z niejw wieku kilkunastu lat, zamierzała kiedyś jednak powrócić. Po drodze odpoczywała na rozmaitych postojach o dziwacznych nazwach i poddawała się koszmarnym kuracjom.

Od wczesnego dzieciństwa była dziwna. W szkole sprawiała mnóstwo trudności; interesowała się wyłącznie geografią fizyczną, a i w tej dziedzinie ciekawiło ją tylko kilka wybranych zagadnień, z warstwami atmosfery na czele. Jej ulubionym tematem był rozpad ozonu w stratosferzei związek między oceanicznymi prądami powierzchniowymi a wzorcami atmosferycznymi. Przyswoiła sobie całą wiedzę, jaką zdołała zgromadzić o cyrkulacjiw górnych partiach stratosfery, właściwościach mezosfery, wiatrach dolinnych i bryzach morskich, cyklach słonecznych i tropikalnych szerokościach geograficznych, a także kształcie i rozmiarach Ziemi. O wszystkim, co zapamiętała w szkole, perorowała potemw domu, urozmaicając każdą rozmowę wiadomościami o atmosferze. Ilekroć popisywała się wiedzą z dziedziny geografii fizycznej, przemawiała z niespotykanym zapałem, wznosząc się ponad chmury i skacząc przez kolejne warstwy atmosfery. A rok po maturze zaczęła dziwaczeć i tracić kontaktz rzeczywistością.

Jej zainteresowanie geografią fizyczną z czasem bynajmniej nie osłabło, ale zachęciło ją do spenetrowania kolejnego obszaru zagadnień, z którego czerpała odtąd głęboką przyjemność, a mianowicie sfery wypadków i katastrof. Codziennie czytała trzecią stronę bulwarówek. Kraksy samochodowe, seryjne zabójstwa, huragany, trzęsienia ziemi, pożary i powodzie, śmiertelne choroby, zakaźne przypadłości, nieznane wirusy… Sprawdzała, co nowego na ich temat napisano, i odnotowywała w swojej wybiórczej pamięci miejscowe, krajowe i międzynarodowe nieszczęścia tylko po to, żeby kogoś znienacka o nich powiadomić. Zawsze potrafiła szybko nadać rozmowie mroczny ton, bo od urodzenia skłonna była w każdej opowieści widzieć nieszczęście, a w razie potrzeby zmyślić je na poczekaniu.

Słuchacze nie martwili się tymi wiadomościami, bo już dawno przestali jej wierzyć. Najbliższa rodzina nauczyła się po swojemu radzić sobie z obłędem, mylnie uznając go za rodzaj braku wiarygodności.

U Feride najpierw stwierdzono „stresopochodne owrzodzenie trawienne”, ale nikt z rodziny nie potraktował serio tej diagnozy, ponieważ określenie „stres” stało się tymczasem słowem-wytrychem. Gdy tylko zaistniało w tureckiej kulturze, mieszkańcy Stambułu zgotowali mu tak euforyczne przyjęcie, że na ulicach zaroiło się od pacjentów cierpiących na tę czy inną postać stresu. Feride nieustannie podróżowała od jednej stresogennej choroby do drugiej, ze zdumieniem odkrywając, jak bezkresną tworzą one krainę, nie było bowiem chyba takiej dolegliwości, której nie można by przypisać stresowi. Potem zamarudziła chwilę w okolicach zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych, amnezji dysocjacyjnej i depresji psychotycznej. Kiedy spróbowała się otruć, wykryto u niej psiankę słodkogórz i właśnie tę nazwę najbardziej sobie upodobała spośród całej nomenklatury swoich przypadłości.

Na każdym etapie podróży w szaleństwo zmieniała kolor włosów i uczesanie, więc lekarze, którzy usiłowali śledzić zmianyw jej psychice, zaczęli po pewnym czasie prowadzić rejestr fryzur. Figurowały w nim włosy krótkie, średnie, bardzo długie, a raz nawet zgolone do gołej skóry; nastroszone, przygładzone, podkręcone lub zaplecione w warkocze; pokryte całymi tonami lakieru, żelu, wosku albo kremu do modelowania; przystrojone baretkami, błyskotkami lub wstążkami; ufryzowane na punka, upięte w koczek na czubku głowy, z pasemkami, farbowane na wszelkie możliwe odcienie; wszystko to były jednak przelotne epizody, a choroba pozostawała niezmiennym faktem.

Feride utknęła na dłużej w stadium „ciężkich zaburzeń depresyjnych”, po czym przerzuciła się na „osobowość pograniczną”. Krewni tłumaczyli sobie ten termin dosyć dowolnie. Matka uważała, że słowo „pograniczny” oznacza problemy z policją, celnikamii nielegalnością, toteż widziała w Feride „cudzoziemską przestępczynię”. Stała się więc jeszcze bardziej podejrzliwa wobec szalonej córki, której zresztą od początku nie ufała. Siostry były wręcz przeciwnego zdania: „pograniczność” kojarzyła im się głównie z wyobrażeniem krawędzi, ono zaś nasuwało wizję śmiertelnie niebezpiecznego urwiska. Przez dłuższy czas ogromnie troszczyły się o Feride, jakby była ona lunatyczką chodzącą po murze wielometrowej wysokości i mogła w każdej chwiliz niego runąć. Natomiast Mateńce, która znała francuski, „pograniczność” podsuwała obraz bordiury, czyli ozdobnej obwódki kwietnika, babka przyglądała się więc wnuczce ze szczerym zaciekawieniem i sympatią.

Całkiem niedawno Feride wywędrowała w obszar innej jednostki chorobowej, której nazwy nikt nie potrafił wymówić, a tym bardziej nie śmiał jej po swojemu tłumaczyć: hebefrenii. Pozostała odtąd wierna tej nowej etykietce, jakby z zadowoleniem stwierdziła, że nareszcie uzyskała rozpaczliwie jej potrzebną jasność definicji. Lecz niezależnie od diagnozy i tak żyła zgodnie z prawami swojej urojonej krainy, ani na chwilę jej nie opuszczając.

W ten pierwszy lipcowy piątek Zeliha nie zważała jednak na znaną wszystkim niechęć siostry do lekarzy. Kiedy zaczęła jeść, poczuła, jaka głodna była przez cały dzień. Prawie odruchowo sięgnęła po çörek, nalała sobie z dzbanka ajranu, zgarnęła widelcem na talerz jeszcze jedną zieloną paprykę i wreszcie zdradziła wszystkim prawdę, która ją rozpierała:

— Byłam dzisiaju ginekologa…

— U ginekologa!— natychmiast powtórzyła Feride, ale powstrzymała się od szczegółowszych komentarzy. Spośród wszystkich lekarzy akurat z ginekologami miała najmniej do czynienia.

— Poszłam usunąć ciążę— wyjaśniła Zeliha, nie patrząc na nikogo.

Banu upuściła kurze skrzydełko i spojrzała na własne stopy, jakby maczały one palce w tej aferze; Cevriye zacisnęła usta; Feride przenikliwie krzyknęła, a potemo dziwo parsknęła gromkim śmiechem; ich matka w napięciu potarła sobie czoło, czując pierwszą zapowiedź straszliwego bólu głowy; a Mateńka… no cóż, Mateńka dalej spokojnie jadła chłodnik— może dlatego, że w ostatnich miesiącach mocno przygłuchła. A może weszła już w pierwsze stadium demencji. Albo po prostu uważała, że nie ma o co wszczynać rwetesu. Z Mateńką nigdy nie było wiadomo.

— Jak mogłaś oddać na rzeź własne dziecko?— z nabożnym lękiem zapytała Cevriye.

— To nie jest żadne dziecko!— odparła Zeliha, wzruszając ramionami.— Na razie powiedziałabym raczej, że to k r o p e l k a. Takie podejście byłoby dużo bardziej naukowe.

— Naukowe! Ty nie podchodzisz do tego naukowo, tylko z zimną krwią!— Cevriye wybuchła płaczem.— Z zimną krwią! Jesteś po prostu zimnokrwista!

— No, to mam dobrą wiadomość. Wcale go nie zabiłam… a raczej jej… zresztą, bez różnicy!— Zeliha spokojnie obróciła się twarzą do siostry.— Chociaż, owszem, chciałam, nie przeczę. Naprawdę chciałam! Próbowałam tę kropelkę usunąć, ale mi się nie udało.

— Jak to?— zapytała Banu.

— Allah przysłał mi wiadomość— bezbarwnym tonem odrzekła Zeliha, nadrabiając miną. Wiedziała wprawdzie, że czego jak czego, ale właśnie tego nie należało mówić takiej rodzinie jak jej własna, ale nie ugryzła się w język.— Leżę ja na stole operacyjnym, znieczulona, z jednej strony stoi przy mnie lekarz, a z drugiej pielęgniarka. Za parę minut zacznie się operacja i będzie po dziecku. Na zawsze! Już, już mam stracić przytomność, aż tu słyszę z najbliższego meczetu popołudniową modlitwę… Dźwięki miękkie jak aksamit spowijają mnie całą. A potem modlitwa się kończy i słychać szept, jakby ktoś mówił mi prosto do ucha: „Zaprawdę, nie zabijesz tego dziecka!”.

Cevriye wzdrygnęła się, Feride nerwowo zakasłała w serwetkę do ust, Banu z trudem przełknęła, a Gülsüm zmarszczyła brwi. Tylko Mateńka pozostała w swojej dalekiej, lepszej krainie i skończywszy chłodnik, grzecznie czekała, aż podadzą jej następne danie.

— I wtedy…— ciągnęła Zeliha— ten tajemniczy głos rozkazuje mi: „Oooo, Zeliho! Oooo, zakało porządnej rodziny Kazancı! Pozwól temu dziecku żyć! Jeszcze tego wprawdzie nie wiesz, ale wyrośnie z niego przywódca, który zasiądzie kiedyś na monarszym tronie”.

— Wykluczone!— wtrąciła Cevriye, nauczycielkaw każdym calu, nie tracąc okazji, żeby popisać się znajomością przedmiotu.— Monarchów już nie ma, jesteśmy nowoczesnym narodem.

— „Oooo, grzesznico, to maleństwo będzie rządzić ludźmi!— mówiła dalej Zeliha, udając, że nie słyszy pouczeń.— Nie tylko ten kraj, nie tylko cały Bliski Wschód i Bałkany, ale wszystek świat pozna jego imię. Twoje dziecko stanie na czele szerokich rzesz i przyniesie ludzkości pokój i sprawiedliwość!”— urwała i głośno wypuściła powietrze.— W każdym razie mam dla was dobrą nowinę! Dziecko wciąż jest ze mną! Niedługo postawimy na stole jeszcze jedno nakrycie.

— Bękart!— zakrzyknęła Gülsüm.— Chcesz wprowadzić do rodziny nieślubne dziecko. Bękarta!

Wywołane tym słowem wrażenie stopniowo się rozprzestrzeniało niczym kręgi na wodzie, gdy wrzuci się do niej kamyk.

— Wstydź się! Zawsze ściągałaś hańbę na rodzinę.— Twarz Gülsüm wykrzywił gniew.— Jak ty wyglądasz z tym przekłutym nosem… Ten cały makijaż i odrażająco krótkie spódnice, a zwłaszcza te wysokie obcasy! Takie są skutki, kiedy ktoś się stroi… jak kurwa! Powinnaś dniem i nocą dziękować Allahowi; dziękuj mu za to, że w tej rodzinie nie ma mężczyzn. Zabiliby cię.

Niezupełnie tak było. Owszem, Gülsüm mogła mieć rację, mówiąc o zabijaniu, lecz co się tyczy braku mężczyzn w rodzinie Kazancı, minęła się z prawdą. Istnieli mężczyźni o tym nazwisku. Gdzieś na świecie. Ale rodzina Kazancı rzeczywiście liczyła znacznie więcej kobiet niż mężczyzn. Ci bowiem umierali młodo i nagle, jakby nad całym rodem ciążyła przechodząca z pokolenia na pokolenie klątwa. Na przykład mąż Mateńki, Rıza Selim Kazancı, ni stąd, ni zowąd padł trupem w wieku sześćdziesięciu lat, nie mogąc zaczerpnąć tchu. W następnym pokoleniu Levent Kazancı wzorem ojca i dziadka umarł na serce, zanim dożył pięćdziesiątych pierwszych urodzin. Wyglądało na to, że wraz z upływem pokoleń mężczyźni z tej rodziny żyją coraz krócej.

Pewien stryjeczny dziadek uciekł z rosyjską prostytutką i tylez tego miał, że ukradła mu wszystkie pieniądze i zamarzł na śmierć w Sankt Petersburgu; inny krewniak przeniósł się na tamten świat, kiedy w stanie mocno wskazującym na spożycie przechodził przez autostradę i potrąciło go auto; rozmaici bratankowie umierali w wieku zaledwie dwudziestu paru lat: jeden utopił się, pływając po pijanemu przy pełni księżyca, drugiemu wpakował kulę w pierś chuligan świętujący zwycięstwo swojej ulubionej drużyny w mistrzostwach piłkarskich, a trzeci wpadł do dwumetrowego rowu, który władze miejskie kazały wykopać w związku z remontem rynsztoków. Daleki kuzyn Ziya zastrzelił się bez widocznego powodu.

W kolejnych pokoleniach mężczyźni z rodu Kazancı umierali młodo, jakby posłuszni niepisanej regule. W obecnym pokoleniu rekord długowieczności wynosił czterdzieści jeden lat. Postanowiwszy przełamać złą passę, drugi stryjeczny dziadek dokładał wszelkich starań, żeby wieść zdrowy żywot, sumiennie wystrzegając się obżarstwa, seksu z prostytutkami, kontaktów z chuliganami, alkoholui innych środków odurzających, a i tak w końcu zmiażdżyła go spadająca bryła betonu, kiedy mijał przypadkiem plac budowy. A był jeszcze daleki krewny Celal, najukochańszy mąż, którego Cevriye straciła wskutek bijatyki. Z niewyjaśnionych powodów zamknięto go na dwa lata za łapownictwo. Przez ten czas obecność Celala w rodzinie sprowadzała się do rzadkich listów z więzienia, tak niejasnych i zdystansowanych, że gdy nadeszła wiadomość o jego śmierci, wszyscy prócz wdowy poczuli się, jakby stracili trzecią rękę, której i tak nigdy nie mieli. Opuścił ten padół podczas bójki, ale nie zginął od ciosu ani pchnięcia, tylko dlatego, że nadepnął na kabel pod napięciem, szukając dogodniejszego miejsca, żeby popatrzeć, jak dwaj inni więźniowie okładają się pięściami. Cevriye po stracie ukochanego sprzedała dom i zamieszkała w pieleszach rodu Kazancı jako posępna nauczycielka historii, po spartańsku zdyscyplinowana i opanowana. I tak jak w szkole wypowiedziała wojnę ściąganiu, tak i w domu wszczęła krucjatę przeciwko impulsywności, nieładowi i spontaniczności.

Pozostawał jeszcze Sabahattin— tyleż czuły i dobroduszny, ile skłonny do trzymania się w cieniu mąż Banu. Chociaż był zaledwie powinowatym, a w dodatku wyglądał niezwykle czerstwo i zdrowo, chociaż małżeństwo na papierze nadal trwało, Banu— prócz krótkiego okresu tuż po miodowym miesiącu— częściej bywała w rodzinnym konaku niż w domu swojego męża. Ich fizyczne oddalenie bardzo rzucało się w oczy, więc gdy oznajmiła, że jest w ciąży i urodzi bliźniaki, wszyscy stroili sobie z niej żarty, bo poczęcie wydawało się w jej przypadku techniczną niemożliwością. Ale czyhający na każdego mężczyznę z rodu Kazancı złowrogi los wcześnie dosięgnął obu chłopców. Kiedy jej synkowie umarli od chorób dziecięcych, zanim nauczyli się porządnie chodzić, Banu na stałe przeprowadziła się do rodzinnego domu i w późniejszych latach składała mężowi tylko sporadyczne wizyty. Zaglądała czasem do niego, żeby sprawdzić, czy sobie radzi, lecz robiła to raczej jak troskliwa nieznajoma niż kochająca połowica.

No i oczywiście był jeszcze Mustafa, jedyny syn w obecnym pokoleniu, drogocenny klejnot, zesłany przez Allaha wśród czterech córek. Levent Kazancı koniecznie chciał mieć syna, który odziedziczyłby po nim nazwisko, więc cztery siostry wyrosły w poczuciu, że są we własnym domu niezbyt mile widzianymi gośćmi. Najpierw urodziły się trzy dziewczynki. Banu, Cevriye i Feride czuły się jak uwertury poprzedzające właściwy utwór, przypadkowe preludia w życiu seksualnym rodziców pragnących za wszelką cenę wydać na świat męskiego potomka. Najmłodszą dziewczynkę poczęto zaś w nadziei, że los okaże się hojny dwa razy z rzędu. Zeliha dobrze wiedziała, że gdy wreszcie urodził się chłopiec, rodzice chcieli sprawdzić, czy nie uda im się fuksem spłodzić drugiego.

Mustafę hołubiono od dnia narodzin. Podjęto szereg środków, żeby go ocalić przed ponurym losem czyhającym na wszystkich męskich przedstawicieli drzewa genealogicznego. W niemowlęctwie dla ochrony przed złym okiem obwieszano go różańcami i amuletami; kiedy zaczął chodzić, trzymano go pod nieustannym nadzorem i aż do ósmego roku życia nie obcinano mu włosów; nosił je długie jak dziewczynka, żeby wprowadzić w błąd Azraela, anioła śmierci. Ilekroć trzeba go było zawołać, mówiono: „Chodź tu, dziewczynko!”. Dobrze się uczył, ale w liceum miał ciężkie życie z powodu swojej nietowarzyskości. Widocznie nie mógł się pogodzić z tym, że w klasie jest tylko jednym z wielu, skorow rodzinnym domu królował. Z czasem do tego stopnia go znielubiano, że gdy po maturze Gülsüm chciała wydać przyjęcie dla niego i jego kolegów, nie miała kogo zaprosić.

Ponieważ Mustafa był tak wyniośle aspołeczny wśród obcych i tak niezaprzeczalnie wielbiony jako król we własnym domu, a przy tym wraz z każdymi kolejnymi urodzinami coraz bliższy zguby sądzonej wszystkim mężczyznom z rodziny Kazancı, postanowiono wysłać go za granicę. W ciągu miesiąca sprzedano biżuterię Mateńki, a za zdobyte w ten sposób pieniądze osiemnastoletni potomek rodu wyruszył ze Stambułu do Arizony, aby ukończyć studia na wydziale inżynierii rolnictwa i biosystemów, potem zaś— taką przynajmniej żywiono nadzieję— doczekać starości.

Gdy zatem w ów pierwszy lipcowy piątek Gülsüm drwiąco stwierdziła, że Zeliha powinna dziękować losowi za brak mężczyzn w rodzinie, niezupełnie minęła się z prawdą. Najmłodsza córka nie odpowiedziała, tylko poszła do kuchni, żeby poszukać i nakarmić jedynego samca w domu— srebrzyście pręgowanego kocura odznaczającego się nienasyconym apetytem, niezwykłym zamiłowaniem do wody i licznymi symptomami stresu społecznego, które w najlepszym razie można było uznać za dowody niezależności, a w najgorszym— za objawy nerwicy. Kot wabił się Pasza Trzeci.

Konak rodziny Kazancı był domem całych pokoleń kotów, które następowały po sobie tak jak ludzkie pokolenia; każdego z nich kochano i w przeciwieństwie do ludzi wszystkie zmiotła z tego świata wyłącznie starość. Choć każdy kot miał swój niepowtarzalny charakter, w ich drzewie genealogicznym ścierały się dwa geny. Z jednej strony był więc gen „szlachetny”, pochodzący od długowłosej, płaskonosej, białej jak puder persicy, którą Mateńka jako młoda oblubienica przywiozła ze sobą pod koniec lat dwudziestych („Ten kot to chyba cały jej skromny posag”— kpiły sąsiadki). Rywalizował z nim gen „uliczny”, zawleczony przez niezidentyfikowanego, lecz zapewne płowego dachowca, z którym biała persica zdołała się sparzyć podczas jakiejś eskapady. W kolejnych pokoleniach kocich lokatorów urodzonych pod tym dachem na zmianę brał górę to jeden, to drugi z genów. Po pewnym czasie rodzina Kazancı przestała się fatygować wymyślaniem coraz to nowych imion i odtąd stosowała wyłącznie kryteria genealogiczne. Jeśli kociak wyglądał na potomka gałęzi arystokratycznej, czyli był biały, puszysty i płaskonosy, nadawano mu imię Paszy Pierwszego, a jego późniejszym sobowtórom— Paszy Drugiego, Trzeciego i tak dalej… Jeśli zaś wywodził się z linii dachowców, nazywano go Sułtanem: imię to budziło większy szacunek, sugerowało bowiem, że dachowce są samodzielnymi, niepodległymi duchami i nie muszą nikomu schlebiać.

Te różnice nazewnictwa nadal odzwierciedlały się w psychice wszystkich bez wyjątku kotów z domu Kazancıch. Te z odłamu arystokratycznego wyrastały na wyniosłe, niesamodzielne, spokojne osobniki: nieustannie się wylizywały, po każdym pogłaskaniu zmywając z siebie wszelki ślad kontaktu z człowiekiem; pozostałe były bardziej ciekawskie i żywiołowe, a ponadto gustowały w dziwacznych luksusach, na przykład zajadały się czekoladą.

Pasza Trzeci jako typowy przedstawiciel swojej linii zawsze poruszał się w pompatycznym rytmie, jakby stąpał po tłuczonym szkle. Miał dwa ulubione zajęcia i oddawał im się przy każdej sposobności: lubił gryźć przewody elektryczne i obserwować ptaki oraz motyle, bo był zbyt leniwy, żeby się za nimi uganiać. Ta druga zabawa czasem mu się nudziła, ale pierwsza— nigdy. Zdążył już przynajmniej raz pogryźć, podrapać albo chociaż pogiąć lub inaczej uszkodzić wszystkie kable w domu. Mimo licznych porażeń w dobrym zdrowiu dożył późnego wieku.

— Masz, Pasza. Dobry kot— powiedziała Zeliha, dając mu parę kawałków fety, jego ulubionego sera.

Włożyła fartuchi zaczęła się mozolić z całą górą garnków, rondlii talerzy. Kiedy skończyła zmywanie i się uspokoiła, powlokła się z powrotem do stołu w jadalni; słowo „bękart” wisiało jeszcze nad nim w powietrzu, a matka Zelihy wciąż miała zmarszczone brwi.

Kobiety siedziały bez ruchu, póki któraś nie przypomniała sobie o deserze. Pokój wypełniła słodka, kojąca woń, kiedy Cevriye zaczęła rozlewać do kompotierek ryżowy budyń z wielkiego kotła. Ze swobodą, jaką daje wprawa, rozdzielała go chochelką, a Feride podążała za nią trop w trop, posypując każdą kompotierkę wiórkami kokosowymi.

— Z cynamonem byłby dużo smaczniejszy— jęknęła Banu.— Jak mogłaś zapomnieć go kupić…

Zeliha