Ballady - Aleksander Fredro - ebook

Ballady ebook

Aleksander Fredro

0,0

Opis

Ballady” autorstwa Aleksandra Fredry to zbiór kilkunastu pięknych ballad oraz kilku innych wspaniałych utworów poetyckich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-65922-94-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Hedwiga

„Czemuż rycerzu daremnie „Przed Hedwigą gniesz kolana? „Chociaż od ciebie kochana, „Kochać nie będę wzajemnie. „MiłoŚć twoja mnie nie wzrusza, „Wzrok twój chytry, chytra dusza. „Zdzisław zyskał serce moje, „I mój ojciec tem się chlubi „I gdy skończą toczyć boje, „Zdzisław Hedwigę zaślubi.“

Wstał Jaromir na te słowa, Od Hedwigi zwrócił oczy; Wściekła zemsta w nim się toczy, Lecz ją w głębi duszy chowa; I czarną spuszcza przyłbicę, I prędko żegna dziewicę.

Ale Zdzisław wdzięczny, czuły, W bliskich chwilach rozdzielenia, Co nieznacznie mu się snuły, Bierze drogie zapewnienia.

Lecz już u zamku podwoi, Już go zbrojny hufiec czeka I podróż nagli daleka, Już się w srebrny pancerz stroi; I przed Hedwigą gdy stanie Wziąć ostatnie pożegnanie, Żegna, wraca — dwakroć wraca, I ustami ust dotyka, Idzie — jeszcze wzrok obraca, I wsiada na koń i znika.

Na dzikim brzegu jeziora, Gdzie płacząca brzoza rośnie, Gdzie wietrzyk szumi żałośnie, Od poranka do wieczora Od wieczora do poranka Czekając swego kochanka Piękna Hedwiga dumała. Dumała i serca drżeniem W lubą przeszłość się zwracała, I pieściła się cierpieniem.

Tak jéj cały rok ubiega, Gdy rzuciwszy w przestrzeń okiem, Spieszącego dużym krokiem Zdala rycerza spostrzega. Łza i uśmiech się cisnęły I na twarzy wraz błysnęły, Smieje się, płacze, drży, woła... Lecz, gdy rycerz przed nią staje Któż smutek opisać zdoła?! Jaromira w nim poznaje.

„Wracaj, dziewico zuchwała, „Wracaj w zamkowe podwoje, „Próżno silisz oczy twoje; „Długobyś tu wyglądała, „Już twój Zdzisław już nie żyje, „Obca ziemia go pokryje. „Niechaj matka go nie czeka, „Niechaj siostry za nim płaczą, „Już krwią zaschła mu powieka, „Już go więcéj nie zobaczą.“

Skończył rycerz a Hedwiga Już na wszystko wkoło głucha, Znikłej mowy jeszcze słucha I zbłąkanem okiem ściga Zdrajcę, co fałszywą wieścią Przejął jéj serce boleścią. Wstaje, do zamku powraca Jakby w nowe życie pchnięta, Wszystkiego pamięć utraca, Smutną tylko wieść pamięta. Uderzona obłąkaniem, Póki słońce światło ciska, Ciemnej kaplicy zwaliska Lubem miała pomieszkaniem. Tam ni jęczy ni się skarży, Ni łzę upuści po twarzy. Spokojna chociaż cierpiąca Zimne czoło o dłoń spiera, A gdy zegar dźwięk roztrąca, W czarne sklepienie spoziera. Jak zaś przyjdzie nocna pora,

W żałobne odziana szaty, Bierze lutnią, zrywa kwiaty, Zwolna idzie do jeziora. Tam nadziei już daleka Cieniów krwawych tylko czeka, I czasami bije w strony I słucha z troską jedyną, Póki lekkie, smutne tony Z szumem wiatru nie przeminą. A gdy księżyc przed jéj oczy W zupełnym swoim obwodzie, Z góry po jeziora wodzie Srebrzystą wstęgę roztoczy,

Ona myśli, że to stawa W srebrnej zbroi cień Zdzisława, Chce go wstrzymać na tym świecie, Rozpowiada swoje żale, A gdy milczy, kwiat po kwiecie Na zwodnicze ciska fale.

Noc już siódma cień rozwodzi, Kiedy Zdzisław pełen sławy Z długiéj powraca wyprawy I w zamkową bramę wchodzi. Lecz, o jakże wieść straszliwa Duszę jego wskróś przeszywa; Biegnie, pędzi, z serca drżeniem Hedwigi, Hedwigi woła; Hedwigi lubem imieniem Brzmiało powietrze dokoła. I już ledwie sobą włada,

Gdy swą kochankę spostrzega, Z szarpiącem czuciem dobiega, Na kolana przed nią pada. „Hedwigo! — rzekł cichym głosem — „Przestań płakać nad mym losem; „Zdzisław, twój Zdzisław nie w grobie, „Jego życiem miłość twoja, „Tu jest — tu klęczy przy tobie, „Hedwigo! kochanko moja!

Wstaje Hedwiga — głos znany Gdy się odbił o jej uszy, Łzę wyrwał i ulżył duszy — Wznosi wzrok swój obłąkany, Wzdycha, drżącą dłoń podaje, Lecz Zdzisława nie poznaje I tak mówi do rycerza: „Mile głos twój w sercu bije, „Ciężką boleść w niem uśmierza, „Ale Zdzisław już nie żyje. „Niechaj matka go nie czeka, „Niechaj siostry za nim płaczą, „Już go więcej nie zobaczą, „Już krwią zaschła mu powieka. „Patrzaj, patrzaj, w srebrnej zbroi „Cień Zdzisława oto stoi. „Lecz niestety już się kryje — „Chodź rycerzu, ach chodź ze mną, „Mile głos twój w sercu bije, „Jutro znowu przyjdziesz ze mną.

Odtąd czas wiecznym biegł torem, A księżyc znikał, czy wzrastał, Zawsze widział, zawsze zastał Smutną parę nad jeziorem, Zawsze w swej miłości stali Przy sobie siebie czekali. Podział, ta ulga w cierpieniu; Dla nich próżnym nieba darem, A w ich srogim położeniu Smierć straszną, życie ciężarem.

Tak cierpieli razem z sobą, Aż po wielu noc ubiegu Znaleziono ich na brzegu Wspólną okrytych żałobą, Spoglądali w twarze swoje, Ale martwi już oboje. Tam grobowiec im wzniesiony I tam w nocnéj, głuchéj ciszy Szelest zbroi i dźwięk strony

Czasem jeszcze pasterz słyszy.

Złamanie wiary

„W koło rycerze, spełnijcie puhary

„W znak świętéj zgody i rycerskiej wiary!

„Brat mój, zdrajca poległ w grobie, „Nie chcę daléj mściwym czynem „Ojca winę karać w tobie; „Bądź Zdzisławie moim synem.“ Mówił Zbigniew, a dziecina Drżąc kolana przed nim zgina.

W koło rycerze spełnili puhary W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.

Zbigniew, w twarzy godność błoga, Oczy ku niebu zwrócone, Wzniósł prawicę, wezwał Bogu I na miecze w krzyż złożone Na święte rycerskie prawa Przysiągł być ojcem Zdzisława.

Dwakroć rycerze spełniają puhiary W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.

A gdy bankiet już skończony Powstał opiekun sieroty I skarb sobie powierzony Od nieszczęścia i od cnoty, Z ufnością przed stryjem stawi Zwierza, żegna, błogosławi.

Wzniosły się mosty, noc opada szara, Coraz wyraźniej słychać bieg zegara,

Czasem jeszcze zamki wrzasną I ślą odgłos w długie mury, Światła w oknach nikną, gasną — Spoczął w ciszy gmach ponury,

Puszczyk tylko krzyk żałoby Ciągnie z wiatrem po nad groby.

Ni brat w mogile, ni wdowa strapiona Zemsty z Zbigniewa nie wydarli łona.

Od Klary niegdyś wzgardzony Zgasił miłość, przysiągł zgubę, Dziś ma zamiar już spełniony, Wyrwał matce dziecie lube. Cieszyła się dusza sroga Niepomna wiary i Boga.

Północ wybiła — zdrajca za miecz chwyta, Wychodzi, droga prowadzi go skryta,

Idzie zwolna, staje, słucha, Wkoło troskliwie spoziera — Nic nie słychać, cisza głucha — Idzie daléj, drzwi otwiera, I gdzie wiodła zemsta krwawa, Staje przy łożu Zdzisława.

„Ha! mam cię! — rzecze — mam cię wężu młody, „Na świat wydany na Zbigniewa szkody! „Téj, co niegdyś mną wzgardziła, „Niedojrzały, nędzny płodzie; „Twoja godzina wybiła, „Wtedy z tobą będę w zgodzie, „Wtedy spocznie serce moje, „Gdy się twoją krwią napoję.“

Zbudzone dziecko ramiona wyciąga, A Zbigniew chwyta, ściska i urąga: „Chodź dziecino, chodź w objęcie, „Daj usteczka pocałować; „Matcem przyrzekł chować święcie, „Ja też muszę cię pochować.“ Rzekł i śmiał się... i stal błysła I krew dziecka z życiem bryzła.

Wtenczas jakiegoś życia zimne tchnienie Długie wokoło poruszyło cienie,

Drzwi zwolna trąciły progi, Szyby w ołowiach zadrżały, A zabójca pełen trwogi Twarz wybladłą, wzrok zdziczały W zakrwawione kryjąc szaty W odległe pędzi komnaty.,

Ale zaledwie rzucił się na łoże, Drgnął, chwycił, puścił... i wątpić nie może,

Trup krwią mokry, śmiercią skrzepły Zaległ przy nim tuż przy boku, Ciała do siebie przylepły Nierozdzielne w każdym kroku; Jakby magnes ze żelazem Biegną, stają i drżą razem.

Jak Laokoon wężami ściśnięty, Kiedy rękami ślizkie chwyta skręty,

Widać, palce jak zawięzły, Jak się każdy nerw napręża;

Zda się w sztuki targać węzły, Zda się w miazgę zgniatać węża. Ale węże zawsze żyją, Pną się zawsze, zawsze wiją.

Tak zbójcę trupie objęły ramiona, Głaszczą go, pieszczą i tulą do łona;

Strącił jedno, pnie się drugie, Zerwał drugie, pierwsze wraca, I zdjął oba — próżna praca, Nogi wietkie, jak chmiel długie, W koło kolan, aż po pięty Trzykroć wiją splot zaklęty.

To znowu nagle szyja rośnie, rośnie, Kark mu obwija i stawia miłośnie,

Twarz przed twarzą, zimne obie — Wtedy oczów wklęsłość pusta Ciągnie żywy wzrok ku sobie, Wtedy wargi kleją usta; Ssać się zdają, ssać łakomie Dech błądzący w mąk ogromie.

I tak co doba z północy wybiciem Wznawia się ciągle walka śmierci z życiem...

I po zamku chód wędrowny Jak na puszczy bieg jelenia; To powolny, to gwałtowny Dudni głucho pod sklepienia,

Dudni ciągle przez krużganki Od podziemnic aż na blanki.

A kiedy w gniazdo przekleństwa i sromu Uderzył w końcu potężny raz gromu,

I oświetlił wkoło lasy, Jeszcze ciągle wśród pożogi Te pieszczoty, te zapasy Wiodły z sobą straszne wrogi. A gdy padły, padł gmach cały, Wichry na świat jęk pognały.

Ogniem piorunu skopciałe zwaliska, Na które słońce promieni nie ciska Ani nocna rosa spada, I których widok daleki Zgrozę w trwożną duszę wkłada, Świadkiem będą w późne wieki Świętości rycerskiéj wiary, I zbyt bliskiéj zbrodniów kary.

Pielgrzym

Przyjdzie człowiek dziewiczéj wiary, Wielkiéj wiary w Boga i ludzi, O kiju pielgrzymim stąpi na ziemię naszą, I jak święty Wincenty à Paulo żebrać będzie, Ale żebrać miłości braterskiéj.

Ziemia cicha, niebo czyste, Mgły opadły, a jutrzenka Pozdrowienie światu śle. Z jasnej góry naszej świętej Schodził człowiek bosą nogą I paciorek zmawiał swój; A uboga na nim szata I pielgrzymi w ręku kij. Jak się zowie, nikt nie zgadnie Zkąd przybywa, nikt nie powie; A gdzie idzie? — idzie w świat. Idzie żebrać nie szeląga, Nie pokarmu, nie pokoju, Nie spoczynku w cichym śnie; Lecz miłości żebrać idzie U braci dla braci brat. Jedno słowo, jeden uścisk, Choćby łezkę, choćby uśmiech, I zgadniętą nawet myśl, Wszystko przyjmie, wszystko schowa Do skarbonki swego serca, Aby rosnął święty skarb, Bo miłości jedno ziarnko Milionowy daje plon. Poszedł pielgrzym w czarne bory, W ostre skały, dzikie jary; Gdzie wilgotny, wieczny zmrok; Śród odmętu, śmiechu, kłótni I swawoli rozuzdanej Przy ognisku łotrów siadł; Rzekł: „Bóg z wami,“ a łotrowie Milcząc stali zbici w kłąb.

Zaczął mówić, skąd przychodzi, Co tam słyszał, co tam widział, Za borami jaki świat; A łotrowie się zbliżyli, U nóg jego się pokładli, Do ust jego lgnął ich słuch, On zaś do nich jak do braci Jak przechodni mówił brat: „Na weselnych byłem godach; „Aż się serce radowało, „Taki piękny był to dzień, „Stuletniego starca prawnuk „Wiódł dziewicę przed ołtarze, „Brat mu jego dawał ślub. „A rodzina jak gromadka „Jedną duszą wzniosła pieśń. „Starzec klęknął i dzięk czynił, „Że mu Pan Bóg błogosławił „I to tyle, tyle lat; „Potem powstał — miłość Boga „Miłość ludzi, szczęście swoje „Przekazywał na swój ród... „I błagalne, korne modły „Na schylone głowy lał. „Po mszy świętej szła gromadka,„Przodem dziatwa jak motyle„Przez obszary własne szła; „Na obszarach złote kłosy, „A na drzewach złoty owoc, „A w pasiekach liczny ul; „Błogosławił Bóg ich pracy, „Bo braterska zgoda w niej.

„A przed chatą umajoną „Jak usiedli na trawniku, „Jak wianek z wonnych ziół, „Bo nad niemi jak obłoczek „Rój aniołków srebrnem skrzydłem „Miłość wspólną w serca wiał, „I sumienia cichy pokój „I wesołą czystą myśl.“ Gdy tak mówił o rodzinie I o dzieciach i o chatce, I o skarbie boskich łask, Myśl niejedna w przeszłość biegła, I westchnęła pierś niejedna, To westchnienie pielgrzym wziął, A zaś pamięć cnego życia W upominku łotrom dał. Potem poszedł dalej w drogę I pod strzechą nizkiej chatki Na dębowej lawie siadł. Jak rodzinie swojej własnej Skąd przychodzi, co tam widział, Rozpowiadał obcy gość; Słuchał skargi, dzielił żale Do rodziny potem rzekł: „Chleb wasz czarny, ciężka praca, „Jako biednym bratniej rady, „Bratniej ręki trzeba wam; „Proście o nie, lecz nie słowem „Ale sercem — miłość tylko „Ściągnąć może bratni dar; „A pokora bez miłości — „W białej szacie czarny fałsz.

„Nigdy ojciec dziecku swemu „Zamiast ryby nie da węża, „Ani kamień da za chleb, „Bo kochany kochanemu „Gdy udziela, to jak sobie, „Bo miłości szczęściem, dział. „A w miłości łatwe życie, „Bo ją z siebie dał nam Bóg. „Póki zawiść w progu waszym „Póty pokój nie zawita „Pod ubogiej chaty strop, „Gdzie niezgoda z Boską wolą, „Tam nienawiść gniazdo ścieli, „Truje strawę, zrywa sen; „Bo nienawiść Boska plaga „W nienawiści trudno żyć. „Chleb wasz czarny, ciężka praca, „Nieście Bogu je w ofierze, „On wam za to miłość da“. Pod tem słowem, pod tem światłem Lodowata serc skorupa Roztopniała w czystą łzę... Łzę wziął pielgrzym, miłość bratnią W upominku biednym dał. Potem poszedł dalej w drogę I w złocone wstąpił progi, Po kobiercach drogich szedł. Tam bogacze, lecz nędzarze, Bo rodzice w konającem Swojem dziecku topią wzrok, Śledzą słuchem i dotknięciem, Czy iskierka jeszcze tli.

Ukląkł pielgrzym przy kolebce I gorąco Boga prosił, By rodzicom pomoc dał; Potem powstał, wziął za ręce I do łona ich przycisnął, I zapłakał z niemi współ, Od kolebki odprowadził I jak ojciec do nich rzekł: „Wielka miłość w sercach waszych, „Lecz namiętnie wydobyta, „W jeden tylko zbiegła punkt; „Jakby cienka grudka złota „Cała leży w téj kolebce, „Tam wasz oddech, tam wasz świat; „Jak kolebkę śmierć wypróżni „Nie zostanie w sercach nic. „Lecz z miłości złotéj grudki „Snujcie jakby z pajęczyny „Nieskończoną, cienką nić; „A za krańce waszych murów „Na rozległe wkoło strzechy, „Na zagrody nędznych chat, „Na wędrowne koczowiska „Rozciągnijcie złotą nić. „A miłości waszéj ogniem „Zamiast jednéj tu iskierki „Zajaśnieją krocie gwiazd; „Jakby wstęgą was okrążą, „Jak rodziców was pozdrowią, „Dla was z wami będą żyć. „Téj rodziny, tego życia „Nie przeżyje żadne z was.

„A jeżeli dziecie wasze „Po promieniu Boskiéj woli „W lazurowy wzleci świat; „Wtenczas złote końce nici „Anioł w niebie trzymać będzie, „Anioł, serce waszych serc.“ Tak rzekł pielgrzym, a płacz głośny Przeszedł zwolna w cichy płacz. Pognębieni wznieśli ducha I z krynicy łask odwiecznych Zaczerpnęli nową moc. Nad kolebką swego dziecka Ślubowali miłość bratnią; Ślub miłości pielgrzym wziął I rodzicom w upominku Dziecka świeży uśmiech dał. Potem poszedł daléj w drogę I po ostrych cierniach, głogach Na skalisty wstąpił szczyt, Gdzie tronuje wszelka wiedza, Gdzie w świątyni jéj mistrzowie Rozdzielają światła zdrój Na wsze strony ziemskiéj kuli, Dokąd tylko sięga myśl. Przed mistrzami wszelkiéj wiedzy Pielgrzym nizko skłonił głowę I z pokorą do nich rzekł: „O mistrzowie, Bóg jest z wami, „Bo zadanie wasze święte, „Duch oświaty ślecie w świat; „Bo ciemnota matka błędu, „A błąd tylko czyni złym.

„Lecz słuchajcie, o mistrzowie, „A słuchajcie sercem waszem „Méj przestrogi kornych słów: „Między wami a poziomem „Archimeda jest zwierciadło, „Co tu świeci, pali tam, „Jeśli miłość kroplą rosy „Nie odwilży roli wprzód. „Nadaremnie rozum gore, „Jeśli serce we mgle skryte,