Pan Jowialski - Aleksander Fredro - ebook + audiobook + książka

Pan Jowialski ebook i audiobook

Aleksander Fredro

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pan Jowialski” to komedia Aleksandra Fredry. Tytułowy Pan Jowialski stał się symbolem starszego gawędziarza, który nieustannie zamęcza otoczenie powtarzaniem historyjek.

 

W treść sztuki wplecione są bajki jak Osiołkowi w żłoby dano, Małpa w kąpieli, Paweł i Gaweł, Czyżyk i zięba, funkcjonujące także jako osobne utwory. „Pan Jowialski” należy do najczęściej wystawianych sztuk Fredry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 101

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 35 min

Lektor: Jacek Kiss

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2019

ISBN: 978-83-65922-81-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Osoby

PAN JOWIALSKI. PANI JOWIALSKA, jego żona. SZAMBELAN JOWIALSKI, ich syn. SZAMBELANOWA, jego żona. HELENA, córka Szambelana z pierwszego małżeństwa. JANUSZ. LUDMIR. WIKTOR. LOKAJ.  Rzecz dzieje się na wsi w domu P. JOWIALSKIEGO.

AKT I.

(OGRÓD).

Scena I.

Ludmir, Wiktor.

(Obydwaj w dreliszkowych szpencerach, słomianych kapeluszach, tłómoczki na plecach. — Ludmir wchodzi na scenę, oglądając się na wszystkie strony)

Wiktor(za sceną).

 Dokąd! dokąd! ja dalej nie idę.

Ludmir.

Jeszcze tylko kilka kroków, panie kolego — dwadzieścia nie więcéj. Tu, pod to drzewo. — Patrz co za boskie miejsce do spoczynku: chłód, trawnik, strumyk szemrzący....

Wiktor(wchodząc kulejąc z tłómoczkiem w ręku).

 Chmury! góry! księżyc! gwiazdy! wszystko razem w twojej głowie. (rzucając kapelusz i tłómoczek pod drzewo) Dobrze mi tak! — Bardzo, bardzo dobrze. — Po kiego diabła mnie było wdawać się z poetą! Z tym szalonym człowiekiem! (kładzie się na ziemi koło tłómoczka, Ludmir chodzi nucąc) Kto dobrze wiersze pisze, myślałem że i dobrze w głowie mieć musi — ale gdzie tam! co inszego papier, co inszego świat. (po krótkiém milczeniu) Śpiewaj sobie, śpiewaj!

Ludmir.

 Cóż mam robić?

Wiktor.

 Nie słyszałeś com mówił?

Ludmir.

 Słyszałem.

Wiktor.

 Ja to do ciebie mówiłem.

Ludmir.

 Wiem.

Wiktor.

 Przeklęta flegma!

Ludmir.

 Nie flegma, ale cierpliwość — Spocony napiłeś się nieostrożnie zimnej wody i paraliż tknął twój rozum, ale ja zaczekam: mam nadzieję że wróci do zdrowia.

Wiktor(zrywając się, siada).

 Ja rozum straciłem? ja? — A to mi się podoba.

Ludmir.

  Chwała Bogu, że ci się coś przecie podoba.

Wiktor.

 Ale pewnie nie to, że ubrany jak na redutą, włóczę się od wsi do wsi — Ale na rozum nigdy zapóźno, rób więc sobie co chcesz, a ja wiem co zrobię.

Ludmir.

 Naprzykład?

Wiktor.

 Pójdę, najmę wózek...

Ludmir.

 Z końmi, czy bez koni?

Wiktor.

 Z końmi, czy osłami — najmę do pierwszéj poczty, a ztamtąd pocztą wracam do domu.

Ludmir.

 A potém?

Wiktor(coraz niecierpliwiéj).

 A potem wielkiemi literami napiszę...

Ludmir.

 Wyrysuj lepiej, bo piszesz nie tęgo, a rysujesz ładnie.

Wiktor.

 Więc wyrysuję, wyrysuję łokciowemi literami...

Ludmir.

 Gotyckiemi zapewne, z różnemi....

Wiktor.

 Jakiemibądź, nieznośny i przeklęty poeto — ale jak najwyraźniejszemi: że szalony i jeszcze raz szalony, kto się wdaje ze stworzeniami nazwanemi poety.

Ludmir.

 A ten łokciowy.... wszak łokciowy?

Wiktor.

 Sążniowy.

Ludmir.

 Sążniowy, wyrysowany napis?

Wiktor.

 Zostanie dla dzieci, wnuków, prawnuków.

Ludmir.

 Więc chcesz się żenić?

Wiktor.

 Być może.

Ludmir.

 Bo przecie nie zechcesz mieć wnuków, prawnuków...

Wiktor.

 Koniec końców, wracam do mojego cichego pokoiku, do moich obrazów, do moich ołówków.

Ludmir(śpiewa).

Niemądry, kto śród drogi Z przestrachu traci męztwo...

Wiktor.

 Powiedz mi: po co ja się włócze za tobą?

Ludmir.

 Twoja teka napełniona rysunkami za mnie odpowie.

Wiktor(z przesadą).

 Chodź ze mną Wiktorze — udamy się w odłogiem leżącą krainę — tam pierwotną naturę śledzić będziemy. — Zamki na śnieżnych szczytach Karpat, nieme świadki przeszłości — skały zwieszone, co chwila od wieków grożące upadkiem — potoki rwące, czarne świerki i kwieciste róże razem — do nowych dzieł natchną nas obu. Tam dalecy od świata... Ale gdzie ja mogę sobie przypomnieć te wszystkie słowa, któremi dnie całe jak Syrena...

Ludmir.

 Tylko nie z Dniestru, bardzo proszę.

Wiktor.

 Jak Syrena więc z Pełtewy, nęciłeś mnie do tej nieszczęsnej podróży. — I zamiast zamków, skał, potoków, jakiejś dzikiej, okropnej i zachwycającej razem natury, której nawet wyobrażenia mieć nie mogłem — włóczymy się od karczmy do karczmy. Tam podparty na ręku, słuchasz godzinami całemi rozmowy chłopów, żydów, furmanów i każesz mi rysować jakiegoś pijanego mularza, rachującego żyda, rozprawiającego organistę.

Ludmir.

 Ach, organista, organista! ten wart miliona, ten cię unieśmiertelni — udał ci się doskonale — tylko trzeba abyś go trochę poprawił — podbródek za duży. Wyborny, wyborny organista! pokażno go.

Wiktor.

 Daj mi święty pokój! — Wolisz ty pokazać salceson i wino.

Ludmir.

 Aha! otóż i słowo zagadki — pan głodny — pan złego humoru. Zaraz panu służyć będę! (dostając) Ale to jednak zakała dla sztuk pięknych, że wy, penzlowi i ołówkowi panowie tak jesteście chciwi tego materyalnego pokarmu.

Wiktor.

 A wy, kałamarzowi i piórowi tylko powietrzem żyjecie! tylko natchnieniem Muzy! Uderz więc w złoty bardon — wznieś pieśni wieszcze — niech kamyki tańcują — drzewa płaczą — a ja tymczasem jeść będę, (czas jakiś milczenie) Powiedz mi, mój kochany Ludmirze...

Ludmir.

 Oho! kochany Ludmirze — salceson skutkował.

Wiktor.

 Żart na stronę — powiedz mi, czego ty się dobrego spodziewasz w twoich brudnych karczmach? czego ty szukasz między prostym ludem?

Ludmir.

 Prostego rozumu.

Wiktor.

 Piękny rozum! piją i po pijanemu bają.

Ludmir.

 Jedz jeszcze, jedz, kochany Wiktorze, bo z twojej uwagi miarkuję, żeś jeszcze diable głodny. — Każdy nasz spoczynek, każdy nocleg w karczmie, niebyłże godnym opisania?

Wiktor.

 Szkoda pióra.

Ludmir.

 Ach, kiedy też już zejdziemy z tych woskowanych posadzek, na których ciągle kręcimy się i kręcimy aż do nudzącego zawrotu głowy. — Znajdziesz, bądź pewny, między prostym ludem: rozsądek, dowcip, przenikliwość, przebiegłość, lecz inaczej wyrażone; może za ostro, ale za to lepiej. Tam wszystko właściwe nosi nazwisko: kmotr zowie się kmotrem, a łotr łotrem — tam w każdym wyrazie jest myśl, dobra czy zła, ale jest. Nie tak jak w naszych salonach: kwiaty na kwiaty sypią, a dmuchnij, niema nic, zupełnie nic. Dlatego też i my autorowie wolimy trzymać się kwiecistych nicości — łatwiej stroić niż tworzyć. — Ty wina pić nie będziesz?

Wiktor.

 Dla czego nie będę pić?

Ludmir(wypiwszy).

 Myślałem że nie będziesz dla złego humoru; nic tak nie szkodzi, jak wino na żółć wzburzoną.

Wiktor.

 Dolejże.

Ludmir.

 Jak te Van-Dyki piją! — Oddaj że mi szklaneczkę.

Wiktor.

 Dopieroś wypił.

Ludmir.

 Otóż... coś miałem mówić... (pije) Razem wydamy opis naszej podróży; do każdego rozdziału ty dołączysz rycinę.

Wiktor(zrywając się).

 Otóżto! to rzecz cała! — Chciał rycin do swoich baśni i pokazał mi gruszki na wierzbie. A ja, ja głupi dałem się uwieść jakiemiś zamkami.

Ludmir.

 Po części prawda.., ale i W Karpatach będziemy.

Wiktor.

 Jakbym tam już był.

Ludmir.

 Może nam się uda spotkać Szandora.

Wiktor.

 Jakiego Szandora? Co za Szandora?

Ludmir.

 No Szandora, romantycznego herszta rozbójników, o którym rozpowiadają cuda złego i dobrego razem, a którego nikt jeszcze dotąd nie widział.

Wiktor.

 Nie jestem ciekawy poznać pana Szandora.

Ludmir.

 Przekonasz się, że jest mnóstwo najpiękniejszych widoków, godnych twojego penzla.

Wiktor.

 I mnie było być tak ślepym! mnie było jemu wierzyć! mnie o głodzie i chłodzie włóczyć się dla jego rycin.

Ludmir(z udanem zachwyceniem).

 Patrz, i tu, nie boskiże to widok? ten dom w kwiatach — ta rzeka — drzewa — dalej, wioska — w głębi, sine Karpaty.

Wiktor.

 W samej rzeczy — piękny widok — i światło jak ładnie pada na te świerki.

Ludmir(klękając).

 Mam ci służyć za stolik. Połóż tekę na mojej głowie.

Wiktor(chwyta tłómoczek a potém rzuca).

 Nie, nie — znowu mnie chcesz zbałamucić.

Ludmir(z udanem zachwyceniem).

 To światło! to światło! A ten cień! ach, jestem w zachwyceniu.

Wiktor.

 A ja nie. I rób co chcesz, ja wracam do domu.

Ludmir(prosząc).

 Wiktorze zostań!

Wiktor.

 Nie mogę.

Ludmir.

 Wiktorku!

Wiktor.

 Ledwie postąpić zdołam.

Ludmir.

 Wiktoreczku! Van-Dyku! Rubensie!

Wiktor.

 Daremne gadanie.

Ludmir(wstając).

 Niechże cię kaci porwą, przeklęty bazgraczu! Ale przynajmniej przyrzekasz, że zastanę rysunki wykończone?

Wiktor.

 Ja bazgracz.

Ludmir.

 Nie, nie. Ty wiesz, że jesteś mój Van-Dyk, Salvator Rosa.

Wiktor.

 Van-Dyk i Salvator Rosa — co ten plecie!

Ludmir.

 Będą rysunki?

Wiktor.

 Będą, będą. — Adieu!

Ludmir.

 Bywajże zdrów, najupartszy człowieku, jakiego kiedy Bogowie na ten padół płaczu w nieprzebłaganym gniewie wyrzucili.

Wiktor(odchodząc).

  Dobrze, doorze.

Ludmir(wołając za nim).

 A organiście popraw podbródek. Pamiętaj.

Wiktor(za sceną).

 Pamiętam, pamiętam.

Scena II.

Ludmir(sam).

 Poszedł — szkoda — za ostro z miejsca go zażyłem; wielka dla mnie strata. (siadając) Tak, od dziś dnia porzucam złocone komnaty, przenoszą się pod skromne strzechy; tam jeszcze człowiek jest przejrzystym. Ukształcenie za gęstym już werniksem przeciągnęło wyższe towarzystwa. Wszystkie charaktery jednę powierzchowność wzięły; niema wydatnych zarysów. Co świat powie, to jest teraz duszą powszechną. Skąpiec dawniej w przenicowanej chodził sukni, trzymał ręce w kieszeni. Teraz sknera, sknerą tylko w kącie: troskliwość o mniemanie przemogła miłość złota; i ubogiego hojnie obdarzy, byle świat o tém wiedział. Zazdrośny gryzie wargi i milczy. Tchórz mundur przywdziewa. Tyran się pieści; słowem wszystko zlewa się w kształty przyzwoitości. W każdym człowieku dwie osoby; sceny musiałyby być zawsze podwójne jak medale, mieć dwie strony. Komedya Moliera koniec wzięła... Ale jakaś para tu się zbliża — wybaczcie, podsłuchiwać muszę; jeszcze mi kilka rozdziałów trzeba. Udam śpiącego.

(Kładzie się pod drzewem).

Scena III.

Szambelanowa, Janusz, Ludmir.

Janusz.

 Helena kocha mnie, niema wątpienia. I dlaczegóżby nie miała kochać? — Jestem dobrze urodzony, jestem młody, przystojny, rozumny i mam wieś, jakiej daleko poszukać.

Ludmir(na stronie).

 Ten widzę, chce zbijać moje rozumowanie.

Janusz.

 Nie rozumiem zatém tej zwłoki, której żąda i to już po raz trzeci.

Szambelanowa(mówi powoli, ale zawsze decydująco).

 Ja bardzo dobrze rozumiem; ale te wszystkie wykręty na nic się nie przydadzą. Pójdzie za Waćpana, ja za to ręczę. I już dawno byłaby panią Januszową, gdyby nie przeciwności, które ja tylko jedna zwalczyć jestem zdolną i które zwalczę. (zażywa czasami tabaczkę)

Janusz.

 W ręku pani Szambelanowej szczęście moje.

Szambelanowa.

 W całej rodzinie Jowialskich za grosz rozsądku, to jest rzeczą dowiedzioną i lubo mi nie chcą wierzyć, ja im zawsze powtarzam. Bo ja każdemu prawdę lubię powiedzieć powoli, grzecznie i wyraźnie. — Stary Jowialski nie pyta się co się dzieje, jak się dzieje w domu, byle tylko miał kogo, coby słuchał jego przysłów, bajek i dykteryjek. W jego ręku jednak majątek. — C’est la chose. —

Janusz.

 Bardzo mnie lubi.

Szambelanowa.

 Co on lubi! jesteś wesoły, siadaj; jesteś smutny, idź za drzwi. — Stara zaś Jowialska, jestto tylko cień swojego najukochańszego małżonka; na nic nie ma już czucia i myśli, tylko na dowcipne słowa swojego bożyszcza, z których śmieje się od lat pięćdziesięciu po dziesięć godzin na dzień. — Cest une misère!

Ludmir(na stronie).

 Ho ho! tu są charaktery.

Szambelanowa.

 Mój mąż dobre stworzenie, ciele, głupkowaty — bez żadnego zdania i dla tego poszłam za niego po nieszczęśliwym przypadku mojego pierwszego męża ś. p. Jenerał-Majora Tuza. Nie wiem czy słyszałeś o przypadku, jakim utonął? Vous savez?

Janusz.

 Słyszałem, słyszałem, Mościa Dobrodziejko.

Szambelanowa.

 Mój mąż więc teraźniejszy, którego Paniczem w domu zowią, lubo ma lat pięćdziesiąt, nie ma żadnego zdania. U niego wszystko: dobrze, bardzo dobrze — byle nie trudnił się niczém jak tylko swojemi ptaszkami, byle jadł dobrze, spał jeszcze lepiej. To jest człowiek nie do obudzenia, jak worek grysu. Hélas!

Janusz.

 Powiedział mi wczoraj, że bardzo będzie szczęśliwy mieć za zięcia tak rozumnego człowieka.

Szambelanowa.

 Trzy razy w godzinie powie czarno, biało i znowu czarno, a nawet nie wie, że zmienił zdanie. Mon Dieu!

Janusz.

 Zatem robi co Pani Dobrodziejka rozkaże.

Szambelanowa.

 Robi co każę, niema wątpienia, bo robić musi; ale za chwilę zrobi także co mu jego strzelec każe. — Szczerze Waćpanu powiadam, że na wotywę dam, jak się z tego domu wydobędę. Co jednak prędzej nastąpić nie może, aż Helena za mąż pójdzie — gdyż stary Jowialski, który bez licznego towarzystwa obejść się nie może, przy naszym ślubie wieś nam wypuszczając położył warunek, iż póty przy nim mieszkać będziemy, póki Helena za mąż nie pójdzie. — Vous figurez-vous.

Janusz.

 A natenczas.

Szambelanowa.

 Ona z mężem tu bawić będzie. Ale trzeba powiedzieć: ni do dziada, ni do ojca nie podobna. Dobre dziecko moja pasierbica, lecz ma swoje wole i uporek, a ja tego nie lubię — przytém główka trochę romansami i poezyami zawrócona. I do tego, panie Januszu, należałoby się trochę stosować. — Je vous prie.

Janusz.

 Mając dobrą wieś, mam być romansowym?

Szambelanowa.

 Zdałoby się.

Ludmir(na stronie).

  Romansowa! co za pole!

Szambelanowa.

 Helena chciałaby jakiegoś smętnego wielbiciela, trawiącego noce śród grobowców. — Là!

Janusz.

 Na to się nie piszę.

Szambelanowa.

 Jakaś tajemna tęsknota, skargi na niesprawiedliwość ludzi, a nawet może i lekka zgryzota sumienia — jak to się dowiedziałam przypadkiem z jej dziennika — nie szkodziłyby wcale.

Ludmir(na stronie).

 Jaromir, Alp, Lara. Rozumiem.

Janusz.

 To być nie może — ja jestem uczciwym dziedzicem i honorowym Deputatem. — Ale zdaje mi się, że już czas będzie na śniadanie.

Szambelanowa.

 W samej rzeczy, chodźmy.

Janusz.

 Służę pani, (postrzegając Ludmira) A!...

Szambelanowa(przestraszona).

 A! — Co? Żaba?

Janusz.

 Nie, jakiś pan Sans-façons śpi sobie pod drzewem.

Szambelanowa.

 Komuż ma spać, jeżeli nie sobie? Voyons!

Janusz.

 Ale tu, w ogrodzie.

Szambelanowa.

 Jakiś wędrownik.

Janusz.

 I butelka próżna w krzaku. — Spił się więc obywatel.

Szambelanowa.

 Niechże się wyśpi.

Janusz.

 Trzebaby mu jaką sztuczkę spłatać.

Szambelanowa.

 Ach, znowu! — Allons!

Janusz.

 Trzeba się bawić — Pan Jowialski cieszyć się będzie.

Szambelanowa.