Ballada o Czarnym Tomie - Victor LaValle - ebook + książka

Ballada o Czarnym Tomie ebook

Lavalle Victor

3,8

Opis

Ludzie przybywają do Nowego Jorku w poszukiwaniu magii i nic ich nie przekona, że jej tam nie ma. Charles Thomas Tester żyje z naciągania frajerów. Kantuje mieszkańców Harlemu, Flushing Meadow i Red Hook, żeby zapewnić sobie i ojcu dach nad głową i coś do jedzenia. Wie, że odpowiednio dobrany garnitur potrafi rzucić silny czar, a futerał na gitarę zapewnia mu niewidzialność. Zdaje sobie również sprawę, że wypisana na jego skórze klątwa przyciąga uwagę zamożnych białych i posłusznych im gliniarzy. Kiedy jednak dostarcza okultystyczną książkę samotnej czarownicy mieszkającej w sercu Queens, otwiera drzwi do królestwa prawdziwej magii i przyciąga uwagę istot, których lepiej byłoby nie budzić. W Brooklynie zanosi się na burzę, która może pochłonąć świat. Czy Czarny Tom dożyje chwili, w której burza się rozpęta?

Osadzona w Nowym Jorku czasów Jazz Age nowelka LaValle'a o czarownikach i kanciarzach to doskonały przykład na to, jak może – i powinna – wyglądać weird fiction. – Laird Barron, autor The Beautiful Thing That Awaits Us All

Tętniąca gniewem, pisana z pasją. – The New York Times Book Review

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (53 oceny)
15
17
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GutMad

Z braku laku…

Taki sobie lovecraftiański fanfik do Koszmaru z Red Hook
00
CybirbV

Dobrze spędzony czas

Naprawdę niezła laurka dla Lovecrafta. LaValle czerpie z konkretnych historii ojca Cthulhu i choć nie jest rewolucyjny, to umiejętnie naśladuje mistrza. Połknęłam całość podczas jednego posiedzenia.
00
simonsith

Całkiem niezła

ujdzie. ale wolę Lovecrafta
00
MrM4ld0r0r

Nie polecam

Książka zaczyna się całkiem ciekawie, ale później, niestety, nie potrafi udźwignąć swojego potencjału. Tylko dla fanów wszystkiego, co jest jakkolwiek związane z lovecraftowską mitologią.
00

Popularność




Część I

Tommy Tester

1

Ludzie przy­by­wa­jący do Nowego Jorku stale popeł­niają ten sam błąd. Nie widzą mia­sta. Doty­czy to nie tylko Man­hat­tanu, ale także oko­lic bar­dziej odle­głych od cen­trum, takich jak Flu­shing Meadows w Queens czy Red Hook w Bro­okly­nie. Przy­by­wają w poszu­ki­wa­niu magii (dobrej albo złej) i nic ich nie prze­kona, że żad­nej magii tam nie ma.

Miało to swoje dobre strony. Nie­któ­rzy nowo­jor­czycy nauczyli się wyko­rzy­sty­wać ten feler w ich rozu­mo­wa­niu. Nale­żał do nich Char­les Tho­mas Tester.

Nie­zwy­kle ważny dzień roz­po­czął się w miesz­ka­niu Char­lesa w Har­le­mie. Char­les miał zle­ce­nie dostawy do pew­nego domu w Queens. Cha­wirę w Har­le­mie dzie­lił ze swoim nie­do­ma­ga­ją­cym ojcem, Oti­sem, który umie­rał po kawałku od czasu śmierci żony. Byli z Irene mał­żeń­stwem przez dwa­dzie­ścia jeden lat i mieli jedno dziecko, Char­lesa Tho­masa, który osią­gnął już wpraw­dzie upraw­nia­jący do samo­dziel­no­ści wiek lat dwu­dzie­stu, ale w dal­szym ciągu grał rolę dobrego syna i zara­biał na utrzy­ma­nie umie­ra­ją­cego sta­ruszka. Nacią­gał fra­je­rów, żeby zapew­nić im obu dach nad głową i pełną michę, a od czasu do czasu obsta­wić coś w tota­li­za­to­rze. I Bóg mu świad­kiem, że led­wie mu wystar­czało.

Krótko po ósmej wyszedł z miesz­ka­nia ubrany w szary fla­ne­lowy gar­ni­tur: spodnie z man­kie­tami, ale sfa­ty­go­wane, rękawy wyraź­nie przy­krót­kie, mate­riał nie­zły, choć tro­chę wyświe­cony. Ten strój nada­wał mu okre­ślony pozór – Char­les wyglą­dał w nim jak dżen­tel­men bez dżen­tel­meń­skiego konta w banku. Dobrał do tego czarne skó­rzane pół­buty z przy­tar­tymi noskami i ciem­no­brą­zowy kape­lusz poli­cyjny zamiast fedory. Sfa­ty­go­wane rondo zdra­dzało wiek kape­lusza, ale to rów­nież sprzy­jało prze­krę­towi, który pla­no­wał Char­les. Na koniec wziął jesz­cze fute­rał na gitarę jako nie­zbędny sty­lowy doda­tek. Samą gitarę zosta­wił w domu, u boku przy­ku­tego do łóżka ojca, a w fute­rale miał tylko żółtą ksią­żeczkę nie­wiele więk­szą niż talia kart.

Wycho­dząc z miesz­ka­nia przy zachod­niej 144. ulicy, Char­les Tho­mas Tester sły­szał dobie­ga­jące z sypialni na tyłach dźwięki gitary: ojciec potra­fił przez pół dnia brzdą­kać i pod­śpie­wy­wać sobie do wtóru radia sto­ją­cego przy łóżku. Char­les spo­dzie­wał się wró­cić przed połu­dniem – z pustym fute­ra­łem i peł­nym port­fe­lem.

– Who’s that wri­ting? – zaśpie­wał ojciec. Jego śpiew brzmiał nieco ochry­ple, ale to tylko przy­da­wało mu urody. – Pytam: who’s that wri­ting?

– John the Reve­la­tor – odpo­wie­dział Char­les ostat­nim wer­sem refrenu i wyszedł. Wła­sny głos wpra­wiał go w zaże­no­wa­nie, tak bar­dzo był nie­me­lo­dyjny. Przy­naj­mniej w porów­na­niu z gło­sem ojca.

W domu nazy­wali go Char­le­sem, na ulicy zaś był znany jako Tommy, Tommy Tester z nie­od­łączną gitarą w ręce. Nosił ją by­naj­mniej nie dla­tego, że aspi­ro­wał do bycia muzy­kiem; prawdę powie­dziaw­szy, znał led­wie parę pio­se­nek na krzyż, a jego głos, kiedy śpie­wał, można by od biedy nazwać drżą­cym, przy czym i tak byłby to kom­ple­ment. Jego ojciec, z zawodu murarz, i matka, która przez całe życie była słu­żącą, uwiel­biali muzykę: on gry­wał na gita­rze, ona umiała przy­sza­leć na for­te­pia­nie, więc natu­ralną koleją rze­czy Tommy’ego Testera cią­gnęło na scenę. Jego dra­mat pole­gał na tym, że bra­kło mu talentu. Lubił sobie wyobra­żać, że jest arty­stą; inni nazwa­liby go kan­cia­rzem, hochsz­ta­ple­rem, nacią­ga­czem, ale on ni­gdy tak o sobie nie myślał. Żaden porządny oszust tak nie myśli.

W sta­ran­nie dobra­nym stroju bez wąt­pie­nia wyglą­dał na olśnie­wa­ją­cego muzyka bez centa przy duszy. Przy­cią­gał uwagę i dobrze się z tym czuł. Szedł na sta­cję kolejki, jakby wybie­rał się na wspólne gra­nie z Wil­liem „Lio­nem” Smi­them. Kie­dyś zresztą naprawdę zagrał z jego zespo­łem; Wil­lie wyrzu­cił go po jed­nej pio­sence. Mimo to Tommy z dumą obno­sił się z fute­ra­łem na gitarę, jak uda­jący się do pracy biz­nes­men z nese­se­rem.

W roku 1924 w Har­le­mie pano­wało istne sza­leń­stwo. Rze­sze Murzy­nów ścią­gały z całego Połu­dnia i z Indii Zachod­nich i dziel­nica, już i tak zatło­czona, nagle musiała wchło­nąć praw­dziwe ludz­kie mro­wie. Tommy Tester nie miał nic prze­ciwko temu. Kiedy wcze­snym ran­kiem spa­ce­ro­wał po Har­le­mie, czuł się jak poje­dyn­cza kro­pla krwi w ogrom­nym ciele, które wła­śnie się budzi. Cegła i zaprawa, tory kole­jowe na wia­duk­cie, całe mile pod­ziem­nych insta­la­cji – to mia­sto tęt­niło życiem, roz­kwi­tało za dnia i w nocy.

Ze względu na fute­rał Tommy zaj­mo­wał wię­cej miej­sca niż prze­ciętny pasa­żer. Przy wej­ściu na sta­cję przy 143. ulicy musiał pod­nieść go nad głowę, żeby zmie­ścić się na scho­dach pro­wa­dzą­cych na peron. Żółta ksią­żeczka prze­wa­lała się w środku z głu­chym stu­ko­tem, ale ważyła nie­wiele. Poje­chał aż na 57. ulicę, gdzie prze­siadł się na pociąg linii Roose­velt Ave­nue Corona. Drugi raz jechał do Queens; pierw­szy był wtedy, kiedy pod­jął się tego oso­bli­wego zada­nia, które dzi­siaj miał zre­ali­zo­wać do końca.

Im dalej w głąb Queens zapusz­czał się Tommy Tester, tym bar­dziej rzu­cał się w oczy. We Flu­shing miesz­kało znacz­nie mniej Murzy­nów niż w Har­le­mie. Zsu­nął kape­lusz nieco niżej na czoło. Dwa razy kon­duk­tor zaj­rzał do wagonu – i dwa razy przy­sta­nął obok Tommy’ego, żeby go zagad­nąć. Naj­pierw zapy­tał, czy jest muzy­kiem; stuk­nął przy tym w fute­rał, jakby ten był jego wła­sno­ścią. Potem zain­te­re­so­wał się, czy Tommy nie prze­ga­pił swo­jego przy­stanku. Inni pasa­że­ro­wie demon­stra­cyj­nie oka­zy­wali brak zain­te­re­so­wa­nia ich roz­mową, cho­ciaż Tommy wie­dział, że z cie­ka­wo­ścią cze­kają, co powie.

– Tak, pro­szę pana, gram na gita­rze – odparł za pierw­szym razem.

– Nie, pro­szę pana, jadę jesz­cze dwa przy­stanki – za dru­gim.

Stać się nie­po­zor­nym, nie­wi­dzial­nym, potul­nym: przy­datna sztuczka dla czar­nego w dziel­nicy bia­łych. Uży­teczna tech­nika prze­trwa­nia. Na ostat­nim przy­stanku, przy Main Street, Tommy wysiadł razem z resztą pasa­że­rów – głów­nie imi­gran­tów z Irlan­dii i Nie­miec – i ruszył po scho­dach w dół, na poziom ulicy. Miał jesz­cze kawa­łek do przej­ścia.

Po dro­dze zdu­mie­wał się sze­ro­ko­ścią ulic i wido­kiem domów z ogród­kami. Mimo że dziel­nica roz­ro­sła się i ogrom­nie uno­wo­cze­śniła od czasu, gdy roz­cią­gały się tu holen­der­skie i bry­tyj­skie gospo­dar­stwa rolne, wycho­wa­nemu w Har­le­mie Tommy’emu oko­lica wyda­wała się siel­ska i osza­ła­mia­jąco roz­le­gła. Sze­roko roz­po­starte ramiona świata natury nie­po­ko­iły go wcale nie mniej od bia­łych ludzi: zarówno te pierw­sze, jak i ci dru­dzy byli mu zupeł­nie obcy. Mija­jąc na ulicy bia­łych, szedł przy­gar­biony, ze wzro­kiem utkwio­nym w chod­nik. Miesz­kańcy Har­lemu sły­nęli ze swo­jego dostoj­nego kroku, u sie­bie prze­cha­dzali się dumni jak lwy, tutaj jed­nak sta­rał się kryć z tą manierą. Przy­glą­dano mu się bacz­nie, nikt go jed­nak nie zatrzy­mał. Kamu­flaż dzia­łał. W końcu pośród nie­zli­czo­nych kwar­ta­łów zabu­dowy dom­kowo–ogród­ko­wej Tommy Tester zna­lazł cel swo­jej wyprawy.

Nie­duży wol­no­sto­jący dom nie­mal ginął wśród drzew. Resztę par­celi aż do następ­nej prze­cznicy zaj­mo­wała kost­nica i dom wyglą­dał jak narośl na sady­bie umar­łych. Tommy Tester skrę­cił na dróżkę do drzwi. Nie musiał nawet pukać: zanim poko­nał trzy schodki na ganek, drzwi wej­ściowe się uchy­liły. W progu, na wpół ukryta w cie­niu, stała wysoka, chuda kobieta – Ma Att. Tak wła­śnie kazała się nazy­wać, na żadne inne imię nie reago­wała. I tak wła­śnie go wcze­śniej zatrud­niła, tutaj, na ganku, w pół­otwar­tych drzwiach. Do Har­lemu doszły wie­ści, że potrze­buje pomocy, a on był czło­wie­kiem, który mógł dla niej zdo­być to, czego pra­gnęła. Wezwała go do sie­bie i zle­ciła mu robotę, nie wpu­ściw­szy go za próg. Tak samo miało być i teraz. Rozu­miał jej zacho­wa­nie, a przy­naj­mniej domy­ślał się jego przy­czyn: co by powie­dzieli sąsie­dzi o kobie­cie, którą Murzyni odwie­dzają w domu jakby ni­gdy nic?

Odpiął zamknię­cie fute­rału i go otwo­rzył. Ma Att wychy­liła się zza progu, wysta­wia­jąc głowę na świa­tło dnia. W fute­rale spo­czy­wała ksią­żeczka nie więk­sza od dłoni Tommy’ego. Na obu jej okład­kach w kolo­rze zie­mi­stej żółci wid­niały trzy słowa: Zig. Zag. Zig. Tommy nie wie­dział, co zna­czą, i kom­plet­nie go to nie inte­re­so­wało. Nie czy­tał książki, ni­gdy nawet nie dotknął jej gołymi rękami. Został wyna­jęty do jej prze­trans­por­to­wa­nia i to wła­śnie zro­bił. Wie­dział, że nie powi­nien robić nic wię­cej, i mię­dzy innymi dla­tego ide­al­nie nada­wał się do tego zada­nia. Dobry macher nie jest cie­kaw­ski. Dobry macher po pro­stu chce zaro­bić.

Ma Att pod­nio­sła na niego wzrok znad ksią­żeczki. Wyda­wała się lekko roz­cza­ro­wana.

– Nie kusiło cię, żeby zaj­rzeć do środka? – zapy­tała.

– Musiał­bym sobie za to poli­czyć eks­tra – odparł.

Nie uznała jego odpo­wie­dzi za zabawną. Tylko pocią­gnęła nosem, to wszystko.

A potem się­gnęła do fute­rału i wyjęła z niego ksią­żeczkę. Ruch był tak szybki, że ksią­żeczka led­wie miała oka­zję zła­pać choćby jeden pro­myk słońca, a mimo to, gdy zni­kała w mro­kach domu, snuła się za nią wątła smużka dymu. Wystar­czył prze­lotny kon­takt ze słoń­cem, żeby zaczęła się tlić.

Ma Att ude­rzyła otwartą dło­nią w okładkę i zga­siła iskierkę.

– Gdzie ją zna­la­złeś?

– Jest w Har­le­mie takie jedno miej­sce – odparł Tommy, zni­żyw­szy głos. – Towa­rzy­stwo Wik­to­riań­skie. Nawet naj­więk­sze zaka­piory boją się tam zapusz­czać. Tam ludzie tacy jak ja han­dlują książ­kami takimi jak ta. I nie tylko.

– Towa­rzy­stwo Wik­to­riań­skie – powtó­rzyła szep­tem Ma Att. – Ile musia­ła­bym zapła­cić, żeby­ście mnie przy­jęli?

Tom otak­so­wał ją wzro­kiem. Ile byłaby w sta­nie zapła­cić? Chwilę zasta­na­wiał się nad sumą, ale osta­tecz­nie pokrę­cił głową.

– Źle bym się z tym czuł, gdyby coś się pani tam stało. Przy­kro mi.

Mie­rząc go wzro­kiem, Ma Att zasta­na­wiała się, jak bar­dzo paskud­nym miej­scem może być to całe Towa­rzy­stwo Wik­to­riań­skie. Jak by nie patrzeć, czło­wiek han­dlu­jący takimi książ­kami nie mógł być sła­bia­kiem.

Wycią­gnęła rękę i jed­nym pal­cem postu­kała w zawie­szoną od zewnątrz na ścia­nie skrzynkę na listy. Tommy ją otwo­rzył. W środku zna­lazł swoją zapłatę. Dwie­ście dola­rów. Prze­li­czył pie­nią­dze od razu, przy Ma Att. Wystar­czy na pół roku opła­ca­nia czyn­szu, mediów, jedze­nia i całej reszty.

– Nie powi­nie­neś się krę­cić w tej oko­licy po zacho­dzie słońca – ostrze­gła go. Nie brzmiało to, jakby się o niego mar­twiła.

– Wrócę do Har­lemu przed obia­dem. Tam z kolei nie radził­bym pani poka­zy­wać się ani wie­czo­rem, ani nawet za dnia.

Uchy­lił kape­lu­sza, zatrza­snął pusty fute­rał i odwró­cił się tyłem.

W dro­dze powrot­nej na sta­cję posta­no­wił odszu­kać swo­jego kum­pla Buc­keye’a. Buc­keye pra­co­wał dla Madame St. Clair, har­lem­skiej kró­lo­wej tota­li­za­tora. Tommy chęt­nie obsta­wiłby dzi­siaj numer domu Ma Att. Jeśli wygra, będzie mógł sobie kupić nowy, lep­szy fute­rał. A może nawet wła­sną gitarę.

2

– Fajne pudło.

Tommy Tester nie musiał nawet pod­no­sić wzroku, żeby wie­dzieć, że oto tra­fił nowego fra­jera. Wystar­czył mu widok butów tego gościa i oku­cia pięk­nej laseczki. Brzdą­kał na gita­rze, oswa­ja­jąc się z brzmie­niem nowego instru­mentu, i nucił, zamiast śpie­wać, bo łatwiej było mu ucho­dzić za uta­len­to­wa­nego muzyka, dopóki nie otwie­rał ust.

Wypad do Queens w zeszłym mie­siącu natchnął go do kolej­nych podróży. Na uli­cach Har­lemu wprost roiło się od gita­rzy­stów, trę­ba­czy i śpie­wa­ków, przy któ­rych Tommy Tester mógł się scho­wać. On miał trzy pio­senki w swoim reper­tu­arze – oni trzy­dzie­ści. Albo trzy­sta. Tym­cza­sem zdał sobie sprawę, że wra­ca­jąc od Ma Att, nie napo­tkał po dro­dze ani jed­nego grajka. Uliczne muzy­ko­wa­nie mogło być normą w Har­le­mie, Five Points czy w co bar­dziej nowo­cze­snych kawał­kach Bro­oklynu, ale spory obszar mia­sta pozo­sta­wał w grun­cie rze­czy niczym innym jak tylko ogromną, napu­szoną wio­chą. Żaden muzy­kant z Har­lemu nie zamie­rzał tłuc się pocią­giem do Queens albo w wiej­sko-sie­lan­kowe rejony Bro­oklynu w nadziei na pie­nią­dze zamiesz­ku­ją­cych te oko­lice oszczęd­nych imi­gran­tów. Co innego Tommy Tester, który tylko uda­wał muzyka: on z pew­no­ścią mógł się tam wybrać. Te wszyst­kie pepiki, polaczki i irole z przed­mieść nie miały zie­lo­nego poję­cia o porząd­nym jaz­zie, więc gra­jący jego marną namiastkę Tommy i tak mógł tam być gwiazdą.

Wró­ciw­szy od Ma Att, obga­dał to wszystko grun­tow­nie ze swoim sta­rusz­kiem. Otis Tester po raz kolejny zapro­po­no­wał, że zała­twi mu robotę mura­rza; miałby fach w ręku. Miły gest ze strony kocha­ją­cego tatki, ale na Tommy’ego nie podzia­łał. Tommy Tester w życiu nie powie­działby tego gło­śno, nie chciał ranić sta­ruszka, ale od pracy na budo­wach ojciec doro­bił się tylko garba i sęka­tych pal­ców. Zara­biał jak czarny, nie jak biały, co w roku 1924 było rze­czą powszechną, ale nawet i tych pie­nię­dzy cza­sem nie dosta­wał, jeśli maj­strowi zachciało się zatrzy­mać wię­cej niż zwy­kle we wła­snej kie­szeni. Co miał czar­nuch zro­bić? Komu się poskar­żyć? Był zwią­zek zawo­dowy, ale Murzy­nów nie przyj­mo­wali. Mniej­sze pie­nią­dze i nie­pew­ność wypłaty – takie były realia tej roboty. Podob­nie jak koniecz­ność mie­sza­nia zaprawy, kiedy pomoc­ni­kom nie chciało się przyjść do pracy. Ludzie z firm, które zatrud­niały Otisa Testera, zapew­niali go, że jest jed­nym z nich, a potem znaj­do­wali zastęp­ców na jego miej­sce w tym samym dniu, w któ­rym ciało odma­wiało mu posłu­szeń­stwa. Otis, dumny z natury, pró­bo­wał zaszcze­pić swo­jemu jedy­na­kowi poczu­cie obo­wiązku, ale Tommy Tester nauczył się tylko, że lepiej samemu zna­leźć spo­sób na zara­bia­nie pie­nię­dzy, bo ten świat nie sprzyja boga­ce­niu się czar­nych. Zresztą, dopóki pła­cił za miesz­ka­nie i jedze­nie, czego się sta­ru­szek cze­piał? Kiedy puścił numer domu Ma Att i wygrał, tak jak to sobie wyma­rzył, kupił piękną nową gitarę i fute­rał. Od tam­tej pory regu­lar­nie gry­wali z ojcem w duecie do późna w noc. Tommy nawet tro­chę się pod­cią­gnął w śpie­wa­niu.

Posta­no­wił jed­nak nie wra­cać do Flu­shing. Macher­skie prze­czu­cie mówiło mu, że nie chciałby się ponow­nie spo­tkać z Ma Att. Było nie było, w książce, którą jej zawiózł, bra­ko­wało jed­nej kartki, prawda? Ostat­niej. Tommy Tester zro­bił to celowo. Książka bez ostat­niej kartki była bez­u­ży­teczna. Nie­szko­dliwa. Zro­bił to, ponie­waż dokład­nie wie­dział, co kazano mu dostar­czyć. Naj­wyż­szy Alfa­bet. Nie musiał go czy­tać, żeby zda­wać sobie sprawę z jego mocy. Nie sądził, by star­sza pani potrze­bo­wała żół­tej ksią­żeczki do nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej lek­tury. Nie doty­kał jej gołymi rękami, nie prze­czy­tał ani jed­nego słowa ze środka, ale były spo­soby na to, żeby bez­piecz­nie usu­nąć ostatni arkusz per­ga­minu. Prawdę powie­dziaw­szy, arkusz ten spo­czy­wał w tej chwili u niego w miesz­ka­niu, zło­żony na czworo i wsu­nięty do pudła rezo­nan­so­wego sta­rej gitary, którą zawsze zosta­wiał ojcu. Ostrze­żono go, żeby nie pró­bo­wał czy­tać żół­tej ksią­żeczki, więc zasto­so­wał się do tego zale­ce­nia. To jego ojciec wyrwał ostat­nią kartę, a sta­ru­szek nie umiał czy­tać. Jego anal­fa­be­tyzm sta­no­wił zabez­pie­cze­nie. Tak należy robić prze­wały na wie­dzy tajem­nej. Omi­jać reguły, ale ich nie łamać.

Dzi­siaj Tommy Tester zawi­tał do kal­wiń­skiego kościoła we Flat­bush w Bro­okly­nie – rów­nie daleko od domu jak Flu­shing, a nie ryzy­ko­wał spo­tka­nia z roze­źloną cza­row­nicą. Ubrał się tak samo jak na spo­tka­nie z Ma Att. Usa­do­wił się przed kutym żela­znym ogro­dze­niem przy­ko­ściel­nego cmen­ta­rza. Kape­lusz, odwró­cony dnem do dołu, posta­wił sobie przy nogach. Była w tym odro­bina teatrzyku, ale w ten spo­sób zamie­rzał przy­cią­gnąć odpo­wied­niego czło­wieka. Czarny jazz­man w pełni swo­jej wypło­wia­łej chwały pod­śpie­wu­jący obok cmen­ta­rza.

Tommy Tester znał dwie pio­senki jaz­zowe i jedną blu­esową. Przez dwie godziny grał blu­esa, bo ten brzmiał uro­czy­ściej. Już nawet nie wysi­lał się na słowa, ogra­ni­czył się do akor­dów i mor­mo­rando. I wła­śnie wtedy pod­szedł do niego jego­mość w dro­gich butach, z ele­gancką laseczką w ręce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki