Bali. Trzydzieści zachodów słońca, w których można się zakochać - Mercedes Ron - ebook + audiobook

Bali. Trzydzieści zachodów słońca, w których można się zakochać ebook i audiobook

Ron Mercedes

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nikki dorastała na małej wyspie na Bali. Jest lekarzem weterynarii, prowadzi też zajęcia z jogi i robi masaże. Alex wylądował w tej oazie, uciekając z gwarnego Londynu. Jest zawodowym pilotem, żyje w luksusie. Mają tylko trzydzieści dni na bycie razem, więc żadne z nich nie spodziewa się wichru uczuć, które pchną ich w romans, na który żadne z nich nie jest gotowe. Przed czym tak naprawdę ucieka Alex? Jaki jest prawdziwy powód obaw Nikki? Czy można żyć miłością, która ma ustaloną datę wygaśnięcia? A może są historie miłosne, które mają tylko bilet w jedną stronę?

Seria Bali to kolejny sukces Mercedes Ron po przebojowej i zekranizowanej Trylogii winnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 46 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
4,3 (28 ocen)
20
2
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczarowana-ksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤️
00
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Relacja z określonym terminem ważności? Czy to się może udać? Dwa zupełnie różne światy. On zamożny pilot samolotów, który robi sobie przerwę od codzienności i problemów jakie pojawiły się ostatnio w jego życiu. Wyrusza w podróż na Bali, by odpocząć, nabrać dystansu, co być może pomoże mu spojrzeć w innym świetle na wiele spraw. Tam poznaje piękną, tak odmienną od kobiet, które poznał w swoim życiu, Nikki. Dziewczyna jest z zamiłowania weterynarzem. Aby związać koniec z końcem pracuje na kilka etatów co równocześnie umożliwia jej realizowanie siebie i spełnienia swojego marzenia – pomocy bezbronnym zwierzakom. Gdy Alex i Nikki spotykają się po raz pierwszy do głosu dochodzą pragnienia. Mają dla siebie tylko określony czas – pobyt mężczyzny na Balii i świadomość, że wraz z jego wyjazdem to co ich połączy będzie musiało się zakończyć… Czytając tę historię niemal mogłam usłyszeć szum fal, szelest piasku pod stopami bohaterów. Dosłownie mogłam poczuć ten egzotyczny, niemal mistyczny klim...
00
mbmamba

Nie oderwiesz się od lektury

Za zawsze się nie zawiodłam 👍
00
RimaK

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku strasznie się ciągnęła, końcówka w miarę dobra. Historia ciekawa
00
kormianska

Nie oderwiesz się od lektury

Już chce kolejne części!
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Był ubrany w gar­ni­tur od Arma­niego i buty Bemera. Z buto­nierki w kla­pie mary­narki wysta­wała ele­gancka jedwabna apaszka za ponad dwie­ście dola­rów.

Każdy, kto go nie znał, zachwy­ciłby się nim. Nato­miast każdy, kto go znał, sta­wał się wobec niego podejrz­liwy. Nie był znany z tego, że budził sym­pa­tię ani że był spo­kojny, ale z tego, co sta­no­wiło cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo tych cech. Ludzie oba­wiali się go. Jakże mieli nie oba­wiać się tego czło­wieka? Posia­dał sporo ziemi, firm, samo­lo­tów i cał­kiem oka­za­łych budyn­ków. Przez dwa­dzie­ścia lat, od kiedy został wła­ści­cie­lem przed­się­bior­stwa, wszystko szło jak z płatka… Przy­naj­mniej dla niego.

Roz­siadł się w swoim nowym fotelu przy biurku tak wiel­kim, że mogło przy nim swo­bod­nie jeść obiad dwa­na­ście osób. Spoj­rzał w okno. Jak na Lon­dyn, tam­tego dnia było dużo bar­dziej upal­nie niż zazwy­czaj. Naj­pew­niej zapro­szą go na hipo­drom. Pomimo że już przy­zwy­czaił się do pozy­cji, którą zaj­mo­wał, część jego jeste­stwa zawsze oba­wiała się, że ktoś osta­tecz­nie odbie­rze mu to, co jest jego. Z tego powodu wszystko mocno kon­tro­lo­wał i nad­zo­ro­wał. Miał naj­lep­szych pry­wat­nych detek­ty­wów i naj­lep­sze agen­cje wywiadu. Dzia­łali na jego korzyść dzięki astro­no­micz­nym łapów­kom, które on z wielką natu­ralną swo­bodą nauczył się roz­da­wać. Jed­nak tam­tego poranka obu­dził się z odmien­nym uczu­ciem, wypeł­niony dziw­nym lękiem… Było to wra­że­nie, które w niczym nie przy­po­mi­nało zwy­cza­jowo kom­for­to­wego samo­po­czu­cia.

Zadzwo­nił tele­fon. Zasta­no­wił się, czy ode­brać. Mógł zigno­ro­wać połą­cze­nie i wyje­chać na hipo­drom. Umó­wiłby się z jakąś ładną dziew­czyną, żeby pochwa­lić się nią przed przy­ja­ciółmi, wypiłby i najadłby się do woli. Póź­niej poszedłby z dziew­czyną do łóżka i spę­dziłby czas, robiąc to, co lubi naj­bar­dziej… Ale to dzwo­nił Jef­frey. Nie­stety trzeba ode­brać i nasta­wić się na nie­zbyt dobre wie­ści.

– Co się dzieje? – zapy­tał.

– Ktoś zadaje pyta­nia – odpo­wie­dział Jef­frey spo­koj­nie.

Głę­boko wes­tchnął.

– Jef­frey, zawsze jest ktoś, kto zadaje pyta­nia. Coś jesz­cze? – zapy­tał znie­cier­pli­wio­nym tonem.

– Tym razem jest ina­czej – odpo­wie­dział Jef­frey. Pauza, którą zro­bił, była dener­wu­jąca. – Inte­re­suje się ktoś z Indo­ne­zji… Kon­kret­nie z wyspy odda­lo­nej o dwa­dzie­ścia sześć mil od Bali.

Mocno ści­snął tele­fon.

– A więc nad­szedł odpo­wiedni moment, aby przy­po­mnieć pew­nej oso­bie o poro­zu­mie­niu, które zawarła ze mną dwa­dzie­ścia lat temu, nie­praw­daż?

Jef­frey przy­tak­nął.

– Dawaj mi znać o wszel­kich nowo­ściach. Chcę też mieć imię i nazwi­sko osoby, która zadaje pyta­nia, choć nie powinna.

Roz­łą­czył się i zapa­trzył w okno. Jeśli ktoś grze­bie w tej spra­wie… Ude­rzył pię­ścią w biurko i zaklął przez zaci­śnięte zęby. Wykoń­czy każ­dego, kto zagraża sty­lowi jego życia, któ­rego wypra­co­wa­nie tak wiele go kosz­to­wało. Wszyst­kich wykoń­czy.

Rozdział 1. ALEX

1 ALEX

List, tele­fon i adwo­kat. Całe moje życie pełne było zwro­tów o sto osiem­dzie­siąt stopni. Jed­nego dnia masz wszystko pod kon­trolą, przy­naj­mniej tak myślisz. Wybie­rasz drogę, podą­żasz nią, wal­czysz, żeby nikt nie prze­ko­nał cie­bie, że się mylisz ani że źle wybra­łeś. Do cho­lery, sta­wiasz się całemu światu, nawet oso­bom, które naj­bar­dziej kochasz, żeby stu­dio­wać i dobrze się przy­go­to­wać. Popeł­niasz rów­nież błędy, oczy­wi­ście mylisz się. To jedyny spo­sób, żeby się nauczyć, ale zawsze dzieje się to w oto­cze­niu, które ty kon­tro­lu­jesz.

Jestem pilo­tem, a dokład­nie dowódcą załogi. Stąd bie­rze się to prze­ko­na­nie, że lepiej popeł­niać błędy w śro­do­wi­sku kon­tro­lo­wa­nym przez sie­bie… W moim przy­padku cho­dzi o symu­la­tory lotów, które stały się czę­ścią mojego życia, od kiedy skoń­czy­łem osiem­na­ście lat. Nikogo nie chcemy zabić, głów­nie dla­tego, że jeśli to zro­bimy, to z pew­no­ścią będzie to ostat­nia rzecz, którą zro­bimy.

Odkąd pamię­tam, zawsze kocha­łem nie­bo­skłon. Pra­gną­łem być tam, w górze, wśród gwiazd. Pra­gną­łem, aby obłoki były moimi przy­ja­ciółmi i abym to ja był tym pierw­szym, który dostrzeże słońce poja­wia­jące się nad hory­zon­tem. Moim ulu­bio­nym fil­mem z dzie­ciń­stwa był Pio­truś Pan, nie dla­tego, że nie chcia­łem ni­gdy doro­snąć, ale dla­tego, że Dzwo­ne­czek roz­sie­wała magiczny pył. Marzy­łem, żebym mógł latać bez skrzy­deł i docie­rać tam, gdzie wieje naj­sil­niej­szy wiatr.

Oczy­wi­ście ta faza trwała krótko. Dość szybko stra­ci­łem dzie­cięcą nie­win­ność, zbyt szybko w sto­sunku do tego, co ja uwa­żam za nor­malne dla jakie­go­kol­wiek chłopca… Zaczą­łem opto­wać za bar­dziej reali­stycz­nym spo­so­bem wzbi­ja­nia się w niebo i lata­niem, gdy fascy­na­cja fizycz­nym wyglą­dem Dzwo­neczka wzięła górę nad zachwy­tami jej magią.

Szybko odkry­łem, co się czuje w samo­lo­cie. Gdy mia­łem dzie­sięć lat, byłem pomoc­ni­kiem pilota w awio­netce mojego ojca, a mając dwa­na­ście lat, już prak­tycz­nie potra­fi­łem pilo­to­wać ją samo­dziel­nie. Ależ to wra­że­nie! Jak wiele dał­bym za to, żeby spra­wić, aby­ście odczuli dokład­nie to samo co ja za tam­tym pierw­szym razem. Nie zapo­mnę wibra­cji sil­nika pode mną, adre­na­liny, która pły­nęła w całym moim ciele, wia­tru chłosz­czą­cego mnie po twa­rzy, hałasu śmi­gieł przed star­tem.

To chyba wtedy po raz pierw­szy zako­cha­łem się w czym­kol­wiek. Zako­cha­łem się we wszyst­kich tych wra­że­niach, uza­leż­ni­łem się od pra­gnie­nia bycia coraz dalej od ziemi i coraz bli­żej gwiazd. Mia­łem szczę­ście. Nie jest tak łatwo zna­leźć swoją pasję, tak dokład­nie wie­dzieć, co chce się zro­bić ze swoim życiem. Nie jest też łatwo stu­dio­wać i usta­wić się we wła­ści­wym punk­cie startu i jed­no­cze­śnie być wtedy w pełni wypo­sa­żo­nym w marze­nia i ener­gię. Gdy skoń­czy­łem czter­na­ście lat uzbro­iłem się w odwagę. Gło­śno i wyraź­nie powie­dzia­łem do moich rodzi­ców: „Tato, mamo… Chcę być pilo­tem”.

To było coś, co nie­któ­rym mogłoby zająć wiele lat, a nawet całe życie – odkry­cie, co się chce robić. Dla mnie już wtedy było to jasne. A pozo­stałe sprawy… No dobra, reszta to histo­ria.

Mój mózg wie­dział, że ktoś puka do drzwi, ale… Czyż nie mogą dać mi spo­koju cho­ciaż jed­nego dnia? Zła­pa­łem poduszkę i przy­kry­łem nią głowę. Sta­ra­łem się wyci­szyć zewnętrzne hałasy i prze­kli­na­łem we wszyst­kich moż­li­wych języ­kach, które zna­łem, a nie było ich mało. Kto­kol­wiek to był, życzy­łem mu wszyst­kiego naj­gor­szego, bo nie pozwa­lał mi prze­spać się spo­koj­nie.

– Alex, otwórz drzwi!

Cho­lera, to był Nate.

Mogłem wykrzy­czeć, że niech drzwi otwo­rzy jego pie­przona matka, ale jemu nie mogłem tego zro­bić. Nie jemu. On stale zno­sił moją obec­ność od momentu, gdy dowie­dzia­łem się, że… cho­lera, gdy dowie­dzia­łem się o „tym”.

Wewnętrzny głos kar­cił mnie, że do tej pory nie potra­fi­łem nazwać po imie­niu mojego pro­blemu. Dwa lata temu moje życie dra­stycz­nie się zmie­niło. No dobra, moje życie i moja przy­szłość też. Trudno mi było uznać, że los na­dal był takim skur­wy­sy­nem. Jesz­cze mu mało?

Znów opa­no­wał mnie lęk z ostat­nich sied­miu dni. Odno­si­łem okropne wra­że­nie, jak­bym chciał pozbyć się mojego ciała i biec w poszu­ki­wa­niu nowego. Uwiel­bia­łem to życie, któ­rego pro­wa­dze­nie tak wiele mnie kosz­to­wało, ale bar­dzo chcia­łem zamie­nić je na jakie­kol­wiek inne, bo to już ni­gdy nie będzie moje! Ta wia­do­mość na zawsze zmie­niła wszystko… a ja nie byłem na to przy­go­to­wany.

– Otwórz albo wyważę drzwi! – nale­gał Nate.

Z trud­no­ścią wsta­łem i posze­dłem do drzwi pokoju hote­lo­wego. Przede mną stał naj­bar­dziej na świe­cie spa­lony słoń­cem czło­wiek. Ach, to był mój naj­lep­szy przy­ja­ciel: Nate Oli­vieri. Znamy się od czasu, gdy ja skoń­czy­łem sie­dem­na­ście lat i mogłem zacząć moje pierw­sze ofi­cjalne godziny lotów. Nate i ja jed­no­cze­śnie uzy­ska­li­śmy tytuły pry­wat­nych pilo­tów i od tam­tego czasu byli­śmy nie­roz­łączni. Co cie­kawe, pomimo upływu lat i pomimo że znamy się tak dobrze, zdaje się, że on nie jest zdolny zro­zu­mieć pew­nych spraw. Na przy­kład gdy mówię mu: „w naj­bliż­szych dniach nie zawra­caj mi głowy”, to chcę powie­dzieć wła­śnie to, żeby w naj­bliż­szych dniach nie zawra­cał mi głowy.

– Chło­pie… Żal mi cie­bie.

– Odwal się – odpo­wie­dzia­łem.

Nie­mal przy­cią­łem mu nos, chcąc zamknąć drzwi, ale on zdą­żył wło­żyć stopę.

– Nic z tego – powie­dział. Sil­nie popchnął drzwi i wszedł do pokoju. – Do cho­lery, ależ tu śmier­dzi!

Z olim­pij­skim spo­ko­jem zigno­ro­wa­łem jego słowa i wró­ci­łem na mate­rac. Gdy­bym miał szczę­ście, mógł­bym cie­szyć się kil­koma przy­zwo­itymi godzi­nami snu.

– Zamknij te cho­lerne drzwi, jak już zmę­czysz się gada­niem głu­pot.

Nie pozwo­lił mi dojść do łóżka. Zasta­wił mi sobą drogę. Ści­sną­łem pal­cami nos. Sta­ra­łem się głę­boko oddy­chać. Nie mogę stra­cić papie­rów… – mówi­łem sobie w myślach. – Nie i jesz­cze raz nie, nie w ten spo­sób.

– Mam dobre wie­ści dla cie­bie – zapo­wie­dział mój przy­ja­ciel.

– Spra­wisz, że cofnę się w cza­sie o dwa­na­ście lat?

– Pra­wie… – odpo­wie­dział z rado­snym uśmie­chem. – Wsa­dzę twoją dupę w samo­lot i wyślę cię tak daleko, że gdy wró­cisz do Lon­dynu, będziesz nowym czło­wie­kiem.

– O czym ty ple­ciesz?

Nate uśmiech­nął się, poka­zu­jąc wszyst­kie zęby. Wie­dzia­łem, że nic dobrego nie może wynik­nąć z tak oczy­wi­stego entu­zja­zmu.

– Lecimy na Bali! – zakrzyk­nął, roz­kła­da­jąc ramiona.

– Co takiego? – zapy­ta­łem.

Jakby powie­dział to po chiń­sku. Ten język też znam, kon­kret­nie man­da­ryń­ski, ale nie do końca go opa­no­wa­łem, dla­tego mia­łem minę czło­wieka na haju.

– Lecimy! Oby­dwaj! Skon­tak­to­wa­łem się z Mal­col­mem, żeby­śmy pole­cieli we trzech, jak w sta­rych cza­sach, ale ten głu­pol na­dal sam lata po świe­cie.

– Osza­la­łeś – odpo­wie­dzia­łem. Tra­ci­łem cier­pli­wość.

– Będzie cudow­nie! Będziemy cie­szyć się słoń­cem, morzem, wspa­nia­łymi falami, cudow­nym nasi goreng… Będziemy nur­ko­wać i jeź­dzić na nar­tach wod­nych – wyli­czał pod­eks­cy­to­wany, cho­dząc z kąta w kąt. – Roz­ło­żymy się na plaży, jak foki, i zapo­mnimy o wszyst­kim. Upi­jemy się bez opa­mię­ta­nia i popie­przymy się z jakąś ładną laską, która będzie chciała zaba­wić się tak jak my. Potem… po tym wszyst­kim… wró­cimy tutaj i ty sta­wisz czoła…

– Zamknij dziób, Nate – ucią­łem jego gada­nie. – Zamknij się, bo jak nie, to, jak Boga kocham, następ­nym razem, gdy weź­miesz mnie na dru­giego pilota, otwo­rzę kabinę, obniżę lot do dwóch tysięcy metrów i wyrzucę cię z samo­lotu bez spa­do­chronu. Zro­zu­mia­łeś mnie?

Wzią­łem go za ramię, zacią­gną­łem na kory­tarz i zatrza­sną­łem za nim drzwi z hukiem.

– Gów­niana ta pobudka dla cie­bie, facet… – usły­sza­łem, jak mówił za drzwiami.

Rzu­ci­łem się na łóżko i zamkną­łem oczy. Pra­gną­łem, żeby wszystko znów było jak daw­niej. Jed­nak wie­dzia­łem, że malutka część mnie tak naprawdę tego nie chciała. To, czego potrze­bo­wa­łem, to żeby ta część domi­no­wała i wygrała całą moją wewnętrzną bitwę.

Po kilku godzi­nach, gdy otwo­rzy­łem oczy, poczu­łem przez chwilę, jakby wszystko było w porządku. To było wspa­niałe uczu­cie… Wystar­czyło, żebym się przez chwilę rozej­rzał, by zorien­to­wać się, że jest ono jak naj­dal­sze od rze­czy­wi­sto­ści. Wszystko było takie samo.

No dobra, pra­wie wszystko. Nate sie­dział przy stole w pokoju i coś pisał na moim lap­to­pie. Ner­wowo prze­cze­sa­łem włosy pal­cami, tar­ga­jąc je. Zwy­kle tak robię, gdy jestem zde­ner­wo­wany, przy­tło­czony lub zmar­twiony. W tym momen­cie było tysiąc razy gorzej niż zwy­kle.

– Co ty tu robisz? – zapy­ta­łem.

– Przy­po­mi­nam ci, że to mój hotel – odpo­wie­dział, nawet nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu kom­pu­tera.

– To hotel two­jego ojca.

Nate lekko się uśmiech­nął.

– Dokład­nie tak.

Nate jest synem wła­ści­ciela sieci luk­su­so­wych hoteli Oli­vieri. Tak, z tych Oli­vierich. Jego rodzina ma hotele na całym świe­cie. Nato­miast pier­wo­rodny syn wła­ści­ciela z olim­pij­skim spo­ko­jem posta­no­wił odejść od inte­re­sów rodzin­nych i zostać pilo­tem luk­su­so­wych pry­wat­nych samo­lo­tów. Tak samo jak ja, mniej wię­cej.

– Wyja­śnij mi więc, co robisz w moim pokoju z moim lap­to­pem?

Nate znad kom­pu­tera obrzu­cił mnie szyb­kim spoj­rze­niem. Świa­tło ekranu zwięk­szało inten­syw­ność koloru jego nie­bie­skich oczu.

– Sta­ram się zare­zer­wo­wać dwa bilety lot­ni­cze w pierw­szej kla­sie. Ci dur­nie z Qatar Air­ways zapeł­nili całą pierw­szą klasę, wolne miej­sca zostały tylko w eko­no­micz­nej.

Wywró­ci­łem oczami. Na nic zda­łoby się dys­ku­to­wa­nie z nim o tej prze­klę­tej podróży. Nate już taki jest. Wie­rzy, że cią­gnąc samo­chód bez kół, gdzieś doje­dzie…

W tym momen­cie posta­no­wi­łem liczyć na to, że się po pro­stu zmę­czy.

Spoj­rza­łem przez okno, już było ciemno. Zapewne prze­spa­łem pię­cio­go­dzinną sje­stę. Opa­dłem na sofę i prze­tar­łem twarz dło­nią. Co mia­łem robić?

Moje życie nie było przy­go­to­wane na coś takiego. Ja nie byłem przy­go­to­wany na coś takiego. Mia­łem dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, od osiem­na­stego roku życia miesz­ka­łem sam. Mia­łem zachwy­ca­jącą pracę i dużo podró­żo­wa­łem, cza­sem jed­nak wię­cej, niż chciał­bym. Poświę­ca­łem się cze­muś, co było moją pasją, ale to mnie drogo kosz­to­wało. Zawsze wie­dzia­łem, że to nie będzie trwać wiecz­nie, ale rzu­cić wszystko ot tak?! Dopiero co zaczy­na­łem żyć!

– Myślę, że poju­trze powin­ni­śmy wyru­szyć… Jeśli tak, to na miej­sce dotrzemy w ponie­dzia­łek. Ależ to idioci… Pamię­tasz, jak Wyatt popro­sił nas uprzej­mie, żeby­śmy zabrali jego i całą jego rodzinę na Maui? Pamię­tasz? Chyba zadzwo­nię do niego bez­po­śred­nio. Tak. Zoba­czymy, czy się ock­nie i zała­twi nam miej­sca w naj­bliż­szym samo­lo­cie…

Wyłą­czy­łem się i na­dal patrzy­łem przez okno. Moje zmy­sły zajęte były oświe­tloną ścianą naprze­ciwko, świa­tłami budyn­ków, samo­cho­dów i nocy. Uwiel­bia­łem Lon­dyn. To mia­sto, które ni­gdy nie śpi, tak samo jak Man­hat­tan. Poza tym jest w pew­nym sen­sie wiel­ko­pań­ski, co zawsze mi się podo­bało.

Moja matka byłaby dumna z tego, że tak pomy­śla­łem, i choć zaprze­czył­bym, gdyby mnie o to zapy­tała, to jed­nak prawdą jest, że jestem dość wyma­ga­jący w wielu spra­wach. Skła­mał­bym, mówiąc, że nie wście­kają mnie źle zro­bione rze­czy lub rze­czy i sprawy mało ele­ganc­kie. Lubię porzą­dek, spo­kój i dobrą orga­ni­za­cję. Czer­pa­łem satys­fak­cję z wie­dzy, gdzie co się znaj­duje, skąd dokład­nie pocho­dzą obiekty i byty i dla­czego są w danym miej­scu. Nie cho­dzi tylko o sprawy mate­rialne. Cho­dzi gene­ral­nie o wszystko w życiu.

Trzy osoby zaj­mo­wały się utrzy­ma­niem nie­na­gan­nego porządku i dobrym zor­ga­ni­zo­wa­niem mojego domu w Prim­rose Hill. Han­nah odpo­wia­dała za przy­go­to­wy­wa­nie mi posił­ków i sta­ranne ich prze­cho­wy­wa­nie w szkla­nych naczy­niach ze szkla­nymi przy­kryw­kami. Moje ubra­nia były dosko­nale poskła­dane i wypra­so­wane i niech Bóg ma wszyst­kich w opiece, gdy­bym ja, wró­ciw­szy do domu, zna­lazł coś nie na swoim miej­scu. Byłem mania­kiem. Tak, może to brzmieć okrop­nie, ale to spra­wiło, że zosta­łem naj­młod­szym i naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nym pilo­tem w Anglii. Nie ja tak mówi­łem o sobie. Dowo­dem były medale, które otrzy­ma­łem od chwili ukoń­cze­nia nauki w Oxford Avia­tion Aca­demy.

Dla­tego osią­gną­łem to, co osią­gną­łem. Przez całe moje życie wszystko było pod kon­trolą. Wszystko było dokład­nie upo­rząd­ko­wane i mia­łem dosko­nale zor­ga­ni­zo­waną przy­szłość.

– Osza­le­jesz, gdy zabiorę cię na moją wyspę – powie­dział Nate, ponow­nie prze­ry­wa­jąc mój tok myśle­nia.

– Twoją wyspę? – spoj­rza­łem na niego łaska­wie.

– Wyśmie­waj mnie, ile chcesz. Już od czte­rech lat odwie­dzam tamto miej­sce. Jeśli ja ci mówię, że to naj­lep­sze miej­sce na świe­cie, żeby się wyłą­czyć, to jest to cał­ko­wita prawda.

Nate był preppy, tro­chę w stylu hipisa. Wybie­rał wyspę zapo­mnianą przez Boga, aby „wyłą­czyć się”, jak lubił mówić. Ucie­kał tam przed swoim codzien­nym życiem i wra­cał z „nała­do­wa­nymi aku­mu­la­to­rami”, cokol­wiek by to zna­czyło…

Ja, prawdę mówiąc, nie umia­łem przy­po­mnieć sobie, kiedy ostatni raz byłem na praw­dzi­wych waka­cjach, trwa­ją­cych dłu­żej niż cztery dni… Lubi­łem pra­co­wać i wielu klien­tów przed­się­bior­stwa zama­wiało kon­kret­nie mnie jako swo­jego pilota. To gwa­ran­to­wało mi mało wol­nego czasu i wiele nocy w pię­cio­gwiazd­ko­wych hote­lach, roz­sia­nych po całym świe­cie. Nie uskar­ża­łem się. Moja praca pozwa­lała mi pro­wa­dzić dość wygodne życie. Mia­łem zna­jo­mo­ści wśród waż­nych ludzi, z któ­rymi nawet zawie­ra­łem praw­dziwe przy­jaź­nie.

Zadzwo­nił tele­fon Nate’a i wyrwał mnie z zamy­śle­nia.

– Cześć! Tak, Wyatt, co tam u cie­bie, chło­pie? – odpo­wie­dział.

Nate wyko­nał jakiś gest w moim kie­runku, ale znów go zigno­ro­wa­łem. Wsta­łem z sofy, pod­sze­dłem do mini­baru i nala­łem sobie szklankę samej whi­sky. Gdzieś usły­sza­łem, że kaca leczy się jesz­cze więk­szą ilo­ścią alko­holu. Kimże ja jestem, żeby kwe­stio­no­wać to, jakże przy­jemne, twier­dze­nie?

– To pilne – usły­sza­łem, jak mówił Nate. – Gdyby tak nie było, nie pro­sił­bym cie­bie. Nie… Oczy­wi­ście, że nie możemy wziąć jed­nego z samo­lo­tów.

Nasze spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się. Sta­ra­łem się, żeby to wystar­czyło, aby zro­zu­miał, co mia­łem na myśli, ale on dalej mówił swoje:

– Tak… Dwa miej­sca w pierw­szej kla­sie… do Den­pa­sar, tak… Dosko­nale, chło­pie! Bar­dzo dzię­kuję! Zała­twione!

Ponow­nie pod­nio­słem szklankę do ust.

– Zmie­nisz tę swoją minę? Ja poru­szam niebo i zie­mię, żeby…

– Nie polecę, Nat – ucią­łem, nie patrząc na niego. – Nie nale­gaj. Czy mam ci przy­po­mnieć, dla­czego nie mogę tak uciec i znów zostać dup­kiem, takim jak wtedy, gdy byli­śmy żół­to­dzio­bami?

Nate spoj­rzał na mnie z sofy spo­koj­nie i pogod­nie.

– Wła­śnie ze względu na to, co się zda­rzyło, potrze­bu­jesz wyłą­czyć się cał­ko­wi­cie. Musisz wyje­chać z Lon­dynu, odda­lić się i pomy­śleć, jaki będzie twój następny ruch…

– Już nie będzie następ­nego ruchu, Nate, do cho­lery! – powie­dzia­łem.

Z wście­kło­ści ści­sną­łem szklankę. Pękła na tysiąc kawał­ków i ska­le­czy­łem się w dłoń. Prze­klą­łem przez zęby. Nate obser­wo­wał mnie, nie­wzru­szony.

– To będzie tylko trzy­dzie­ści dni, Alex. Trzy­dzie­ści dni na odna­le­zie­nie sie­bie samego. Trzy­dzie­ści dni…

– Trzy­dzie­ści dni na sta­ra­nie się, abym pojął, że moje życie, takie, jakie pro­wa­dzi­łem i zna­łem dotych­czas, skoń­czyło się na zawsze.

Nate nic nie odpo­wie­dział, a ja znik­ną­łem w łazience.

Przy­szedł czas, żebym zaak­cep­to­wał moją nową rze­czy­wi­stość.

Rozdział 2. NIKKI

2 NIKKI

Wpa­da­jące przez okno świa­tło słońca obu­dziło mnie jak zawsze. Tak samo jak codzien­nie rano prze­kli­na­łam gło­śno. Zada­wa­łam sobie pyta­nie, kiedy wresz­cie skoń­czę szyć zasłony, nad czym już pra­co­wa­łam dwa mie­siące… Można by powie­dzieć, że nie mia­łam czasu, że nie dawa­łam rady, robiąc w ciągu dnia tysiące innych rze­czy, ale były to marne tłu­ma­cze­nia. Mia­łam aż nadto czasu na uszy­cie ich, ale, mówiąc szcze­rze, okrop­nie się leni­łam.

Szy­cie zasłon nie było jed­nym z moich wielu hobby, ale wmó­wi­łam sobie, że mogę i powin­nam to zro­bić sama. Mogłam je uszyć w kilka godzin, a z nie­wielką pomocą Eko lub nawet Gusa byłyby już powie­szone. Mia­ła­bym nawet czas wsiąść na moto­cykl i dołą­czyć do grupy przy­ja­ciół, żeby obej­rzeć zachód słońca i zmierzch, czyli tak zwany przez tury­stów sun­set.

Prze­cią­gnę­łam się jak kot. Ziew­nę­łam tak, jak ni­gdy nie zro­bi­ła­bym tego w miej­scu publicz­nym, i wsta­łam z łóżka. Jesz­cze nie przy­zwy­cza­iłam się do samot­nego życia ani nie mogłam uwie­rzyć, że wszystko, co widzą moje oczy, jest moje i tylko moje. Mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata, dwa mie­siące temu unie­za­leż­ni­łam się i prze­pro­wa­dzi­łam do willi na kli­fie. Mogłam już wcze­śniej wynieść się i zamiesz­kać sama, ale za bar­dzo lubi­łam miesz­kać z moją bab­cią Kutą i wuj­kiem Kade­kiem. Zawsze mnie chro­nili i trosz­czyli się o mnie. Dora­sta­łam głów­nie przy nich dwojgu, bo moi rodzice umarli, gdy mia­łam zale­d­wie trzy lata. Ledwo ich pamię­tam, ale dobrze wiem, jaką pustkę zosta­wiła w rodzi­nie ich śmierć. Moja matka miała oczy mojej babci, a moja młod­sza sio­stra – mojego wujka. Ja, ich jedyna wnuczka i sio­strze­nica, byłam sie­rotą…

Bolało mnie mówie­nie o moich rodzi­cach. Cho­ciaż zna­łam ich tylko przez krótki czas, bar­dzo za nimi tęsk­ni­łam. Czu­łam, że zna­łam ich dobrze, jak nikt inny, dzięki mojej babci i wuj­kowi. Zawsze opo­wia­dali mi aneg­doty o mojej mamie, cho­ciaż cza­sem było im ciężko wspo­mi­nać ją. Wiem, że robili to po to, abym mogła mieć wyraźne wyobra­że­nie o niej i żebym wie­działa, jak bar­dzo mnie kochała. O moim ojcu mówili mniej. Byłby jedy­nie jakąś nie­wy­raźną zjawą z mojej prze­szło­ści, gdyby nie opo­wia­dali mi o nim w ogóle.

Dzięki opo­wie­ściom wiem o wielu rze­czach. Na przy­kład, że pie­przyk, który mam na płatku lewego ucha, jest dokład­nie taki sam jak u mojej mamy. Moje dłu­gie nogi i sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu odzie­dzi­czy­łam po moim ojcu Jaco­bie, który był Angli­kiem i dla­tego ja jestem „mie­szań­cem”, bo cała moja rodzina ze strony mamy to Azjaci pocho­dzący z Bali.

Dziw­nie jest czuć, że w moich żyłach pły­nie angiel­ska krew. Jeśli cho­dzi o wygląd zewnętrzny, mogę zapew­nić, że sil­niej­sze były geny mojej matki. Oczy­wi­ście moje sko­śne oczy nie są koloru cze­ko­la­do­wego, który domi­nuje wśród miej­sco­wej lud­no­ści. Są zie­lon­kawe i od wcze­snego dzie­ciń­stwa łama­łam sobie głowę dla­czego. Nie­któ­rzy na wyspie uwa­żali nawet, że to przy­nosi pecha. To mówi wszystko o men­tal­no­ści miej­sco­wych. Nie codzien­nie można zoba­czyć Azjatkę z zie­lon­ka­wymi oczami. Moja cera też jest mniej zie­mi­sta, ale poza tym jestem typową Balijką, jak każda miesz­ka­jąca na tej wyspie. Niech nikt nie waży się zaprze­czyć.

Myjąc zęby, zaczę­łam myśleć o tym, co mam do zro­bie­nia w ciągu dnia. Od kiedy skoń­czy­łam stu­dia wete­ry­na­ryjne, ni­gdy nie wyje­cha­łam z mojej wysepki. Jest poło­żona w odle­gło­ści kilku kilo­me­trów od głów­nej wyspy Bali. Jest wystar­cza­jąco mała, żeby wszy­scy jej miesz­kańcy znali się z widze­nia, i wystar­cza­jąco duża, żeby­śmy wszy­scy nie znali wza­jem­nie swo­ich imion. Jak dla mnie jest dosko­na­łej wiel­ko­ści.

Wycho­wa­łam się tutaj. To zawsze był mój dom rodzinny, w któ­rym byłam oto­czona przy­rodą, zwie­rzę­tami, upra­wami ryżu, oce­anem, pia­skiem, spor­tami wod­nymi i domo­wym jedze­niem. Także licz­nymi tury­stami. Tak, przy­jeż­dżają tu, żeby śnić balij­ski sen.

Fatal­nie się czu­łam, gdy musia­łam opu­ścić wysepkę, żeby stu­dio­wać w cen­trum Bali. Abso­lut­nie nie byłam przy­zwy­cza­jona do miej­skiego życia, cho­ciaż to mia­sto jest karzeł­kiem w porów­na­niu z jakim­kol­wiek innym, zwy­kłym mia­stem. Nie­po­koił mnie hałas uliczny i ten w cen­trach han­dlo­wych. Trudno mi było przy­zwy­czaić się do cho­dze­nia wszę­dzie w butach i w ubra­niu, jak na spo­tka­nie służ­bowe. Cho­ciaż cztery lata trwa­nia nauki powinny wystar­czyć, abym przy­zwy­cza­iła się do tego, to jak tylko mia­łam dyplom ukoń­cze­nia stu­diów pod pachą, wsia­dłam do mojej łódki i poże­gna­łam ten zewnętrzny świat, sze­roko uśmie­cha­jąc się z ulgą. Ja nie nada­wa­łam się ani tro­chę do życia w takim ryt­mie. Moje życie było tutaj, z moją rodziną i ze wszyst­kimi moimi psami…

Jedyne, co podo­bało mi się w życiu na głów­nej wyspie, to moż­li­wość pój­ścia do kina i pozna­nie mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Mar­got, która…

Dźwięk tłu­mio­nego szcze­ka­nia przy­kuł moją uwagę i prze­rwał roz­my­śla­nia.

Uśmiech­nę­łam się i otwo­rzy­łam okno w łazience, żeby wyj­rzeć. Mój dom był na górze klifu. Poza prze­pięk­nymi wido­kami na morze mogłam widzieć stok ze scho­dami pro­wa­dzą­cymi do moich drzwi. Wła­śnie tam każ­dego ranka cze­kał na mnie mój ulu­biony pies, mój anioł stróż, mój cudowny Batú.

Temat bez­dom­nych zwie­rząt na tere­nach nad­mor­skich Bali zawsze odbie­rał mi sen. To był jeden z powo­dów, że zosta­łam wete­ry­na­rzem. To bar­dzo smutne, że bez­domne psy bar­dziej postrze­gane są jako plaga. Dla mnie to naj­pięk­niej­sze zwie­rzęta, uprzejme i wierne; nie­moż­liwe, że w ogóle ist­nieją w tym dziw­nym i ulot­nym świe­cie, który nazy­wamy Zie­mią.

Są setki bez­dom­nych psów, wałę­sa­ją­cych się po pla­żach w poszu­ki­wa­niu czu­ło­ści i jedze­nia. Nawet wielu tury­stów je przy­gar­nia. Nie­któ­rzy trzy­mają te psy przez lata w swo­ich domach na wyspach, ale porzu­cają je, gdy tylko przy­cho­dzi czas powrotu tury­sty do domu rodzin­nego. Szczę­śli­wie nie wszy­scy są tacy. Dzięki tury­styce i zachod­niej kon­cep­cji zwie­rzę­cia towa­rzy­szą­cego te zwie­rzęta dostają jedze­nie. Mimo to jest coraz wię­cej bez­dom­nych psów, a rdzenni miesz­kańcy wyspy postrze­gają je jako zagro­że­nie lub roz­no­si­cieli klesz­czy. Nie­sławą cie­szy się okru­cień­stwo nie­któ­rych miej­sco­wych. Są zdolni zro­bić wszystko, żeby tylko pozbyć się tych psów, nawet je otruć i wła­śnie tu zaczyna się moja praca wete­ry­na­rza.

Nie było łatwo ani tanio zaopie­ko­wać się tak dużą liczbą zwie­rząt. Ponadto te psy nie prze­stają się roz­mna­żać, bo nie są kastro­wane. Wyda­wa­łam pra­wie całą moją pen­sję na zakup nie­zbęd­nych rze­czy do opieki nad nimi, czemu wielu ludzi się dzi­wiło. Pra­co­wa­łam prak­tycz­nie od rana do nocy. To było nie do wytrzy­ma­nia, ale ja nie zna­la­złam innego wyj­ścia.

Mia­łam tyle eta­tów, że cza­sem tra­ci­łam rachubę. Byłam jedy­nym pro­fe­sjo­nal­nym wete­ry­na­rzem na wyspie, każ­dego ranka dawa­łam lek­cje jogi w róż­nych pen­sjo­na­tach i wil­lach, trzy razy w tygo­dniu byłam prze­wod­ni­kiem dla upraw­nio­nych płe­two­nur­ków, a kiedy nie było innej opcji, poma­ga­łam przy sprzą­ta­niu naj­bar­dziej luk­su­so­wego kom­pleksu na wyspie. To było spek­ta­ku­larne. Mia­łam do opo­rzą­dze­nia wille nad morzem i w zasięgu wzroku wszel­kie luk­susy, jakie może­cie sobie wyobra­zić, ale to była praca, któ­rej naj­bar­dziej nie­na­wi­dzi­łam. Pomimo że był to kom­pleks nale­żący do rodziny Mar­got i cza­sem mogłam dodat­kowo zaro­bić, nie było spo­sobu na uwol­nie­nie się od tury­stów, któ­rzy uwa­żali się za kogoś lep­szego od innych.

W takich miej­scach jak Bali ten rodzaj kom­plek­sów wypo­czyn­ko­wych jest bar­dzo popu­larny. Moja wysepka jest bar­dziej nasta­wiona na obec­ność tury­stów-hipi­sów, któ­rzy przy­jeż­dżają tu z zamia­rem upra­wia­nia eks­tre­mal­nych spor­tów wod­nych, na lek­cje jogi, na sur­fo­wa­nie na naj­lep­szych falach Indo­ne­zji… albo pra­wie tylko po to.

Więk­szość ludzi przy­jeż­dża na wyspę na kilka dni i wyjeż­dżają, gdy odkryją, że nie jest to naj­bar­dziej luk­su­sowe miej­sce na Bali. Ale my coraz bar­dziej zbli­żamy się do bycia luk­su­so­wym miej­scem. Są inwe­sto­rzy, któ­rzy nie prze­stają budo­wać kolej­nych tury­stycz­nych kom­plek­sów na każ­dym skrawku nie­za­go­spo­da­ro­wa­nej ziemi.

Zigno­ro­wa­łam szcze­ka­nie Batú i wró­ci­łam do moich obo­wiąz­ków. Jeśli chcia­łam być o siód­mej rano na mojej pierw­szej lek­cji jogi, to już powin­nam się pośpie­szyć. Wyszłam z łazienki i zła­pa­łam pierw­sze z brzegu leg­ginsy i top. Ucze­sa­łam się w wysoko upięty kucyk. Zarzu­ci­łam na plecy matę do jogi i torbę z kom­ple­tem nie­zbęd­nych rze­czy: ubra­niem na zmianę, butelką wody i bana­nem do zje­dze­nia w połu­dnie.

Batú osza­lał z rado­ści, gdy zoba­czył, że scho­dzę po scho­dach. Cho­ciaż byłam spóź­niona, zatrzy­ma­łam się, żeby przy­wi­tać go jak Pan Bóg przy­ka­zał. Nasza histo­ria była szcze­gólna. Ten pies zasłu­gi­wał na całą moją czu­łość i wyjąt­kowe trak­to­wa­nie, nawet kosz­tem innych psia­ków, cho­ciaż ni­gdy nie mówi­łam tego gło­śno.

Czule go pogła­ska­łam. Pozwo­li­łam mu wska­ki­wać na mnie, sta­ra­jąc się unik­nąć popla­mie­nia mojego bia­łego kom­pletu, i pośmia­li­śmy się tro­chę. Tak, upie­ram się przy twier­dze­niu, że psy się uśmie­chają, śmieją się, pła­czą i robią wszystko to, co robimy my, ludzie, tylko one robią to w psiej wer­sji. Po wza­jem­nym oka­za­niu sobie wystar­cza­ją­cej ilo­ści miło­ści poszłam w kie­runku moto­cy­kla.

Sku­ter dosta­łam w pre­zen­cie od wujka, gdy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat. Nie prze­strasz­cie się. To późny wiek na posia­da­nie jed­no­śladu, jeśli weź­mie się pod uwagę, że tutaj dzieci jeż­dżą na moto­cy­klach już po ukoń­cze­niu dzie­sią­tego roku życia. Mój, to była stara vespa, cho­ciaż ja lubi­łam mówić, że vespa jest vin­tage. Sku­ter chyba był już stary, zanim go dosta­łam w pre­zen­cie… Ale woził mnie wszę­dzie, nie mogłam narze­kać, speł­niał swoją funk­cję, a ja w zamian wyda­wa­łam moją krwa­wicę na jego naprawę co dwa–trzy tygo­dnie.

Za każ­dym razem, gdy udało mi się włą­czyć sil­nik, dzię­ko­wa­łam bogom.

– Jedziemy, Batú!

Batú odpo­wie­dział szczek­nię­ciem i oboje prze­mie­rzy­li­śmy drogę w dół, na plażę, na moją lek­cję jogi. Pies biegł za mną, z wywie­szo­nym języ­kiem, ale szczę­śliwy z powodu swo­jej poran­nej prze­bieżki. Wielu ludzi uczy swoje psy sie­dze­nia na pod­pór­kach pod stopy w sku­te­rach, ale Batú nie jest mały. Jest więk­szy niż więk­szość psów miesz­ka­ją­cych na wyspie, jest pra­wie wiel­ko­ści labra­dora. Był mie­szań­cem, jak ja, być może mie­szanką labra­dora i hisz­pań­skiej rasy podenco (podob­nej do charta) i miał tro­chę poma­rań­czowe umasz­cze­nie. Jestem pra­wie pewna, że Batú nie pocho­dził z Bali. Histo­ria, jak go ura­to­wa­łam, jest bar­dzo smutna. Cza­sem ludzie potra­fią być okrutni.

Mimo smut­nych wspo­mnień uśmiech­nę­łam się, widząc go w lusterku sku­tera. Był nie­zwy­kle żywotny i wesoły, czym pro­mie­nio­wał na oto­cze­nie. Byłoby cudow­nie, gdy­bym mogła prze­ka­zać wam moje szczę­ście, jakie czu­łam za każ­dym razem, gdy ura­to­wa­łam jakie­goś psa lub mu pomo­głam.

Zasko­czył mnie dźwięk klak­sonu cię­ża­rówki i spra­wił, że pra­wie spa­dłam z vespy.

– Cho­lera! – burk­nę­łam.

W tej samej chwili Batú zaczął szcze­kać jak osza­lały. Cię­ża­rówka zatrzy­mała się i wysiadł z niej ktoś, z kim abso­lut­nie nie mia­łam ochoty roz­ma­wiać.

– Prze­pra­szam, Nikki, nie widzia­łem cie­bie!

I dla­tego trą­bił?! Dla­czego mnie nie widział?

– Nic się nie stało, Jeremy – powie­dzia­łam, siląc się na uprzejmy uśmiech.

Batú u mojego boku zaczął szcze­kać i war­czeć na Jeremy’ego. Pies był bar­dzo opie­kuń­czy dla mnie, ale na Jeremy’ego reago­wał wyjąt­kowo ner­wowo.

– Jak się masz? – Jeremy zapy­tał mnie, korzy­sta­jąc z tego, że nie jechał żaden samo­chód.

Moja rela­cja z Jere­mym była nieco nie­kom­for­towa. Mię­dzy nami do cze­goś tam doszło. Nie było to nic nad­zwy­czaj­nego; przez kilka tygo­dni spo­ty­ka­li­śmy się. Był jed­nym z synów tury­stów, uro­dzo­nym na wyspie i wycho­wał się jak my, był jed­nym z „adop­to­wa­nych”, jak mie­li­śmy zwy­czaj ich nazy­wać, bo nie pocho­dzili stąd, ale w rze­czy­wi­sto­ści byli miej­sco­wymi; nie wiem, czy wyra­żam się jasno.

– Dobrze, dobrze, tylko jestem spóź­niona – sta­ra­łam się prze­krzy­czeć szcze­ka­nie psa.

– Ach, oczy­wi­ście! Wybacz mi! – powie­dział, wysi­la­jąc się na uśmiech. – Joga, prawda? – zapy­tał.

Przy­tak­nę­łam ski­nie­niem głowy.

– Może któ­re­goś dnia wstą­pię na twoje lek­cje – powie­dział.

Musia­łam bar­dzo się kon­tro­lo­wać, aby na mojej twa­rzy nie dało się zauwa­żyć nie­chęci z powodu ewen­tu­al­no­ści jego ponow­nej obec­no­ści na moich lek­cjach. Jeremy’ego nic innego nie obcho­dziło mniej niż joga, ale wie­dział, że dzięki temu może być o okre­ślo­nej godzi­nie i w okre­ślo­nym miej­scu przy mnie, cho­ciaż nie był moim part­ne­rem. To wszystko było… nie­zręczne, bar­dzo nie­zręczne.

– Genial­nie – powie­dzia­łam. – Do zoba­cze­nia, Jeremy. Miłego dnia! – doda­łam, przy­śpie­sza­jąc i omi­ja­jąc go na sku­te­rze.

Nie umknęło mojej uwa­dze wście­kłe spoj­rze­nie Jeremy’ego na Batú. Nie zdzi­wiło mnie to. Obaj nie lubili się wza­jem­nie. W rze­czy­wi­sto­ści Jeremy nie­na­wi­dził psów. To był jeden z powo­dów, dla któ­rych nie udało nam się zostać razem na dłu­żej.

Mówię jeden z powo­dów, bo było wiele innych, aby nie być z Jere­mym… Całymi dniami mogła­bym opi­sy­wać je, poczy­na­jąc od tego, że Jeremy bar­dzo mnie kon­tro­lo­wał i był nie­wia­ry­god­nie zazdro­sny. W jakim momen­cie chło­pak, który mnie zachwy­cał, stał się obse­syj­nie nie­zno­śny wobec mojego roz­kładu zajęć? „Gdzie będziesz dzi­siaj o godzi­nie jede­na­stej?”, „Dla­czego widzia­łem cię dzi­siaj jedzącą śnia­da­nie w Yamu?”, „Czy dzi­siaj o trzy­na­stej spo­tkamy się, czy znów musisz jeść obiad z twoim wuj­kiem?”, „Dla­czego dzi­siaj rano roz­ma­wia­łaś z Eko, nie mia­łaś pracy?”.

Ale kosz­mar!

Roz­sta­nie z nim było naj­lep­szą decy­zją, jaką pod­ję­łam w ciągu roku, ale wyda­wało się, że on jesz­cze się w tym nie zorien­to­wał. To było żało­sne. W porów­na­niu z chło­pa­kami z wyspy Jeremy raczej mi się podo­bał… Chło­paki z Zachodu, to była moja klę­ska. Dużo bar­dziej mi się podo­bali niż jaki­kol­wiek miej­scowy. Ten fakt w takim samym stop­niu mnie roz­bi­jał, jak i cie­szył. Cie­szył, bo czu­łam się bliż­sza mojej mamie, w końcu ona zako­chała się w Angliku; roz­bi­jał, bo na wyspę tury­ści przy­jeż­dżali tylko na krótki czas. Nie­wielu decy­do­wało się pozo­stać tu na stałe, a ja nie lubi­łam tra­cić czasu na bez­sen­sowne rela­cje. Jeremy był wyjąt­kiem i wyda­wało się, że jest dosko­na­łym roz­wią­za­niem. Nie­wąt­pli­wie był Ame­ry­ka­ni­nem, z jego blond wło­sami i nie­bie­skimi oczami. Miał figurę sur­fera, nieco krzywy uśmiech bia­łego czło­wieka. Poza tym był „adop­to­wany”, ale oczy­wi­ście nie mógł nawią­zać poważ­nej rela­cji z kimś, czyje atry­buty można opi­sać w dwóch zda­niach.

W dzie­sięć minut doje­cha­łam na lek­cję. Odby­wa­łam ją w jed­nym z wielu kom­plek­sów prze­zna­czo­nych dla tury­stów na wyspie, na drew­nia­nej plat­for­mie naprze­ciwko morza. Naj­lep­sze w tych lek­cjach jogi było to, że zmu­szały mnie do codzien­nych poran­nych tre­nin­gów, a przy oka­zji zawie­ra­łam fajne zna­jo­mo­ści. Zazwy­czaj ludzie nie zosta­wali długo, na kilka dni, co naj­wy­żej na trzy mie­siące, jeżeli przy­jeż­dżali na pełny kurs jogi.

Było miło pro­wa­dzić lek­cje sportu, który kocha­łam całą duszą i wie­dzia­łam, że te zaję­cia dobrze robią tym, któ­rzy zaczęli go prak­ty­ko­wać. „Joga to styl życia”, zawsze powta­rzała mi moja bab­cia. „Pomaga utrzy­mać spo­kój umy­słu i aktywne ciało”, wspa­niała sprzecz­ność. Ponadto tym, któ­rzy ją prak­ty­ko­wali, pozwa­lała utrzy­mać sprawne ciało o wspa­nia­łym wyglą­dzie i umoż­li­wiała przy­bie­ra­nie nie­wia­ry­god­nych pozy­cji.

– Dzień dobry! – powi­ta­łam dziew­czyny z mojej grupy, bo jej człon­kami były same kobiety.

Nie zawsze tak bywało. Cza­sem przy­cho­dzili męż­czyźni, cho­ciażby narze­czeni zmu­szeni przez swoje part­nerki. Cza­sem przy­cho­dził ktoś cie­kaw­ski, kto chciał spró­bo­wać, ale prze­ko­naw­szy się, że jest za mało giętki, by nadą­żać za tokiem lek­cji, nie wra­cał. Kie­dyś zor­ga­ni­zo­wa­łam dzień prak­ty­ko­wa­nia jogi męskiej, ale nie wszystko się udało. Gdy musieli usta­wić się w pozy­cji na pie­ska, twa­rzą do pod­łoża, zro­zu­mia­łam, że mózg face­tów nie funk­cjo­no­wał dobrze, gdy widzieli przed sobą wypiętą pupę dziew­czyny, a jed­no­cze­śnie sta­rali się naśla­do­wać moje ruchy.

„Moje” dziew­czyny uśmiech­nęły się ze zmę­czo­nym wyra­zem twa­rzy i usta­wiły się tak, żeby każda dobrze mnie widziała.

– Roz­pocz­niemy od pozdro­wie­nia słońca.

To było pra­wie dosłowne. Lek­cja została tak zapla­no­wana, że trwała dokład­nie tyle czasu, ile słońcu zaj­mo­wało wyj­ście zza hory­zontu i powi­ta­nie nas. To okropne wsta­wać tak wcze­śnie, ale na koniec nie było przy­jem­niej­szego uczu­cia niż powi­ta­nie słońca. Warto było ćwi­czyć aż do wyczer­pa­nia mię­śni, a póź­niej zanu­rzyć się w morzu, w poma­rań­czo­wym i żół­tym bla­sku świtu.

Cza­sem zada­wa­łam sobie pyta­nie, jak nie­któ­rzy ludzie mogą żyć z dala od morza, pia­sku, od jedy­nych w swoim rodzaju, nie­po­wta­rzal­nych zacho­dów słońca. Jak ludzie mogą woleć prze­by­wać w dra­pa­czach chmur, zamiast żyć w łącz­no­ści z przy­rodą?

Myślę, że trzeba było wycho­wać się na wyspie. Moje postrze­ga­nie świata było bar­dzo odmienne od tego, jakie mają inni ludzie na świe­cie. Na nie­szczę­ście wiele osób uważa, że sprawy mate­rialne są waż­niej­sze od jakiej­kol­wiek przy­jem­no­ści zwią­za­nej z naturą… Czy nie rozu­mieją, że zachód słońca jest za darmo? No dobrze, może kosz­to­wać cię jed­nego dolara, jeśli zdo­bę­dziesz dobrze schło­dzone piwo Bin­tang…

Zakoń­czy­łam lek­cję i poże­gna­łam się uśmie­chem z moimi uczen­ni­cami. Gdy wszyst­kie wyszły, upew­ni­łam się, że nikt mnie nie widzi, i pode­szłam do tro­chę ukry­tych, ale dobrze mi zna­nych kamieni. Zdję­łam strój spor­towy i byłam zupeł­nie naga. To była moja mała, tajemna przy­jem­ność – kąpiel nago o świ­cie. Zawsze gdy mogłam, tak robi­łam i pra­wie ni­gdy nikogo nie było. Żeby dojść do tych skał, trzeba było przejść przez omszały teren, który tury­ści omi­jali tylko dla­tego, że był zie­lony. No dobrze, dla­tego też, że była siódma rano.

Jak ni­gdy rado­wa­łam się teraz moją ulu­bioną kąpielą w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca, aż poczu­łam, że moje mię­śnie zre­lak­so­wały się po ostrym spor­to­wym wysiłku. Na Bali woda zazwy­czaj ma umiar­ko­waną tem­pe­ra­turę, co jest bar­dzo dobre… cza­sami. Nato­miast rano jest dużo chłod­niej­sza niż w ciągu całego dnia. Dla­tego cie­szy­łam się nią jak mała dziew­czynka, któ­rej dali lizaka. Prze­pły­nę­łam kilka dłuż­szych odcin­ków, po czym zwy­czaj­nie usia­dłam na skale otu­ma­niona bar­wami nieba. Wszystko jedno, ile wscho­dów i zacho­dów słońca widziały moje oczy, zawsze powo­do­wały we mnie to samo wra­że­nie bycia mikro­sko­pijną cząstką wszech­świata, a w środku buzo­wały mi emo­cje.

Skoń­czy­łam moją szcze­gólną, krótką medy­ta­cję i wyszłam z wody. Sta­nę­łam na skale, żeby się prze­cią­gnąć, jak­bym wstała po małej drzemce. Nagle wtedy… Spoj­rza­łam w lewo, chyba zawo­łano mnie po imie­niu. Nie. Wszystko na­dal trwało w ciszy, prze­ry­wa­nej jedy­nie śpie­wem pta­ków i szu­mem fal.

Napo­tka­łam spoj­rze­nie męż­czy­zny, który obser­wo­wał mnie z jed­nej z willi Mar­got. Był wystar­cza­jąco daleko, aby nie dostrzec mojej twa­rzy, ale wystar­cza­jąco bli­sko, żeby dostrzec, że jestem naga. To było dziwne. Nor­mal­nie pośpiesz­nie zakry­ła­bym się i ucie­kła bie­giem, ale nie zro­bi­łam tego. Sta­łam nie­ru­chomo, jak mnie Pan Bóg stwo­rzył, patrzy­łam spo­koj­nie na osobę obser­wu­jącą mnie bez żad­nych skru­pu­łów. On opie­rał się ramio­nami o barierkę i mogłam widzieć, jak wiatr lekko poru­szał jego włosy. On, w prze­ci­wień­stwie do mnie, był ubrany. Cho­ciaż nie dostrze­głam rysów jego twa­rzy, było coś, co spo­wo­do­wało ucisk w moim żołądku.

Nie umiem tego wyja­śnić, ale tro­chę emo­cjo­nu­jące było to, że pozwo­li­łam mu obser­wo­wać się nagą, mimo że nie wie­dział, kim jestem…

To było jak zaka­zana gra, w któ­rej ni­gdy nie wiemy, kim są gra­cze.

Nie wiem, jak długo obser­wo­wa­li­śmy się wza­jem­nie, ale w końcu musia­łam zacząć się ubie­rać. Wło­ży­łam majtki i ubra­nie, które przy­nio­słam sobie w ple­caku. Męż­czy­zna nie poru­szył się, na­dal obser­wo­wał każdy mój ruch, nie mru­ga­jąc oczami. Przy­naj­mniej wyda­wało mi się, że nie mru­gał. Z miej­sca, w któ­rym sta­łam, nawet nie mogłam dostrzec, jakiego koloru miał oczy ani jakie miał usta, policzki, uśmiech, czy miał brodę, czy był ogo­lony…

Widzia­łam jedy­nie, że stał pochy­lony nad barierką, a z odle­gło­ści wyda­wał się duży i czu­łam, że na co dzień był pra­co­ho­li­kiem.

Przez moment mia­łam chęć poma­chać do niego. Byłoby to śmieszne, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści spo­tka­nia.

Zeszłam ze skały i wyszłam z plaży, czu­jąc, że prze­ży­łam nie­zwy­kle ero­tyczny i odważny moment w moim życiu.

Rozdział 3. ALEX

3 ALEX

Co ja tu robię?, zapy­ta­łem sam sie­bie, patrząc na łódkę przede mną i na idiotę, mojego naj­lep­szego przy­ja­ciela, przy­jaź­nie roz­ma­wia­ją­cego z kapi­ta­nem.

– Alex, podejdź tu! – krzyk­nął z brzegu morza.

Fale rzu­cały łódką na wszyst­kie strony. Czyżby tu jesz­cze nie wyna­le­ziono pomo­stów? Pod­sze­dłem do Nate’a. Byłem ledwo przy­tomny po pięt­na­stu godzi­nach podróży, z prze­siadką w Kuala Lum­pur i krótką chwilą na praw­dziwy odpo­czy­nek. Tak, podró­żo­wa­li­śmy pierw­szą klasą, ale moja głowa abso­lut­nie się nie zre­lak­so­wała, bo nie prze­sta­wa­łem zada­wać sobie tego samego pyta­nia: Jak to moż­liwe? Jak mogłem być takim imbe­cy­lem, tak nie­od­po­wie­dzialny…?

– To jest Nero, zawie­zie nas na wyspę, o któ­rej tyle ci opo­wia­da­łem.

Przy­tak­ną­łem ski­nie­niem głowy. Nie mia­łem ochoty pod­trzy­my­wać bez­sen­sow­nej roz­mowy z nikim. Tym bar­dziej z jakimś Nero.

– Kiedy wyru­szymy? – zapy­ta­łem, obser­wu­jąc morze. Przy­pływ nie bar­dzo nam sprzy­jał, ale cał­ko­wi­cie nie zga­dza­łem się na noc­leg w jakimś mar­nym hote­liku w Den­pa­sar.

– Natych­miast, pro­szę pana – powie­dział Nero.

Zawo­łał swo­ich mary­na­rzy, jeśli w ogóle można ich tak nazy­wać, bio­rąc pod uwagę łódkę. Roz­po­częli przy­go­to­wa­nia do wypły­nię­cia.

– Czy to pana bagaż? – zapy­tał mnie, wska­zu­jąc na czarną walizkę sto­jącą obok mnie.

Przy­tak­ną­łem. Spoj­rza­łem na Nate’a, który tasz­czył ten swój nie­chlujny ple­cak, i pokrę­ci­łem głową z dez­apro­batą. Podró­żo­wać z ple­ca­kiem, powie­dzia­łem do sie­bie. Ja ni­gdy nie zro­zu­miem tego kon­ceptu albo lepiej mówiąc, tego stylu życia. Uwiel­bia­łem podró­żo­wa­nie, pozna­łem naj­dal­sze zakątki świata, jeź­dzi­łem samo­cho­dami z nie­zna­jo­mymi, zawie­ra­łem przy­jaź­nie na pla­żach i uda­wa­łem zako­cha­nego przez dwa­dzie­ścia cztery godziny. W moim życiu popeł­ni­łem wszel­kiego rodzaju sza­leń­stwa, ale teraz już mie­li­śmy swoje lata. Dla odmiany Nate, jak się zdaje, pozo­stał w oko­li­cach dzie­więt­nastki.

– Czy pamię­tasz, jak kie­dyś umia­łeś sza­leć? – zapy­tał Nate, zauwa­ża­jąc, że krzywo spo­glą­dam na jego ple­cak.

– Czy pamię­tasz, jak w mie­siąc tyli­śmy pra­wie sie­dem ton?

Nate uśmiech­nął się jak dziecko.

– Jakże można to zapo­mnieć… Było super! Alex, tu, na Bali, życie wygląda ina­czej. To inna bajka. Tu kwe­stie mate­rialne nie mają zna­cze­nia, rozu­miesz?

– Jeśli wszystko, co mate­rialne, nie ma zna­cze­nia, to dla­czego zare­zer­wo­wa­łeś naj­droż­szą willę na wyspie?

Nate znów uśmiech­nął się sze­roko.

– Ach, kochany przy­ja­cielu… Bo wła­ści­cielka jest moją przy­ja­ciółką – gdy to powie­dział, jego oczy zamgliły się na moment.

– No jasne. Z pew­no­ścią tylko dla­tego – odpo­wie­dzia­łem.

– Wiesz, że przy­jeż­dżam tu każ­dego roku. Aż za dobrze wiesz, że ucie­kam przed świa­tem na mie­siąc i zawsze tu jest moja kry­jówka.

– Czy dla­tego, że masz nie­równo pod sufi­tem?

– Nic z tych rze­czy. Jak tu pobę­dziesz, gdy poznasz ludzi, prze­ko­nasz się do tego miej­sca.

– Nie zamie­rzam nikogo pozna­wać, Nate. Zgo­dzi­łem się tu przy­je­chać, żeby wię­cej nie musieć cie­bie słu­chać. Prawda jest taka, że też nie mia­łem nic lep­szego do roboty, w ocze­ki­wa­niu, aż moje życie zmieni się na zawsze.

– Ależ dra­ma­ty­zu­jesz. Już ci powie­dzia­łem, że nie…

– Nate, zamknij się.

Nate zamilkł, a ja podzię­ko­wa­łem nie­bio­som, że nie dokoń­czył zda­nia.

Wsie­dli­śmy do łodzi. Moja walizka była bar­dzo nie­wy­godna do nosze­nia, ale to nie był mój pro­blem, by zna­la­zła się na pokła­dzie. Obser­wo­wa­łem kry­sta­liczną wodę, która nas ota­czała. Ni­gdy nie byłem na Bali. Ow­szem, podró­żo­wa­łem po Indo­ne­zji, jed­nak… Cho­ciaż trudno mi było przy­znać to gło­śno, cząstka mnie chciała poznać wyspę, o któ­rej tyle sły­sza­łem. Nate był uciąż­liwy. Raz na rok sta­wał się hipi­sem. Trwało to póź­niej kilka mie­sięcy, ale po pew­nym cza­sie wra­cał do normy. To zna­czy ten sam preppy, który cho­dził ze mną do klubu, wycho­dził na imprezy do naj­lep­szych dys­ko­tek w mie­ście i ubie­rał się w gar­ni­tury od Arma­niego.

Nie uda­wał kogoś, kim nie był. Choć­bym nie wiem jak się sta­rał – ja też ni­gdy nie uda­wałem. Jed­nak, z dru­giej strony, nie­źle robiło mi tro­chę zapo­mnie­nia o wszyst­kim lub przy­naj­mniej sta­ra­nie się, żeby zapo­mnieć.

– Pamię­tasz, gdy byli­śmy mło­dzi i pra­gnę­li­śmy zasma­ko­wać kło­po­tów? – zapy­tał zre­lak­so­wany Nate.

Wyjął papie­rosa ze swo­jego wstręt­nego ple­caka i zapa­lił go, patrząc na morze.

Wie­dzia­łem, że nie miał nic złego na myśli, wypo­wia­da­jąc te słowa, ale tro­chę się wewnątrz zago­to­wa­łem. Czyż­bym prze­stał być tamtą osobą? Z Nate’em prze­ży­łem wszyst­kie moż­liwe przy­gody. Był czas, gdy raj­co­wało mnie wzię­cie ple­caka i wyru­sze­nie w impro­wi­zo­waną podróż. Nawet aktyw­nie uczest­ni­czy­łem w jej zor­ga­ni­zo­wa­niu. Daw­niej byli­śmy trzema musz­kie­te­rami. Nate, Mal­colm i ja prze­mie­rzy­li­śmy naj­lep­sze plaże, sur­fu­jąc; byli­śmy w róż­nych miej­scach, prze­ży­li­śmy wszel­kie doświad­cze­nia. Jed­nak od kilku lat wszystko się zmie­niło. Już nie podró­żo­wa­li­śmy razem ina­czej niż tylko służ­bowo i od roku nie widzie­li­śmy Mal­colma. Kon­kret­nie od czasu, gdy zde­cy­do­wał, że nie chce już podró­żo­wać razem z nami, tylko chce to robić na wła­sny rachu­nek. „Żeby odna­leźć samego sie­bie”, jak nam powie­dział.

– Spójrz, już docie­ramy do celu – Nate pod­niósł się z miej­sca i patrzył do przodu.

Mogłem dostrzec drzewa pal­mowe i biały pia­sek. Gdy zako­twi­czy­li­śmy łódź przy brzegu, były tam też inne małe łódki, takie jak nasza. Z miej­sca, do któ­rego przy­pły­nę­li­śmy, wyspa nie wyda­wała się zbyt duża. To cie­kawe, że ze wszyst­kich podróży, które zawsze odby­wa­li­śmy, Nate do tej pory ni­gdy nie nale­gał tak mocno, żebym mu towa­rzy­szył.

– Jesteś gotowy na mie­sięczne wyłą­cze­nie się i relaks?

Nic nie odpo­wie­dzia­łem, ale coś tam we mnie drgnęło… może odro­binę.

Wysie­dli­śmy z łodzi i poszli­śmy do samo­chodu, który cze­kał na nas w pobliżu. Nie stał na pia­sku, tylko na jezdni z fatal­nym asfal­tem.

– Pan Lenox? – zapy­tał męż­czy­zna, który przy­szedł po moją walizkę. – Pozwoli pan?

Przy­tak­ną­łem i wsie­dli­śmy do samo­chodu. Był dość stary, acz­kol­wiek w takich miej­scach to nor­malne. Nie było widać nowych samo­cho­dów, wybór marek też mocno ogra­ni­czony.

Jecha­li­śmy dro­gami kiep­sko lub wcale nie­po­kry­tymi asfal­tem i obser­wo­wa­łem ota­cza­ją­cych nas ludzi. Było dużo tury­stów, ale też sporo lud­no­ści miej­sco­wej. Miej­sco­wych widać było na uli­cach, jak sprze­dają owoce i warzywa. Były obwoźne stra­gany z żyw­no­ścią, drzewa pal­mowe, moto­cy­kle i bar­dzo dużo psów. Sta­ra­łem się zapa­mię­tać każdą ulicę. To, co naj­bar­dziej fascy­no­wało mnie w podró­żach, to pozna­wa­nie innych kul­tur, obser­wo­wa­nie innej rze­czy­wi­sto­ści, a przede wszyst­kim – roz­ma­wia­nie z ludźmi, któ­rzy myślą, jedzą i żyją w spo­sób bar­dzo odmienny od mojego.

Samo­chód jechał ulicą do miej­sca, w któ­rym okrą­ży­li­śmy klif. Droga była dość wąska i roz­ta­czał się z niej widok na morze.

– Osza­le­jesz, jak zoba­czysz wille, to raj.

Wkrótce doje­cha­li­śmy. Do momentu otwar­cia bramy kom­pleksu nie mogłem zgo­dzić się z moim przy­ja­cie­lem. Jakoś nie dostrze­ga­łem raju.

Droga z kamien­nych płyt, mię­dzy któ­rymi stała woda. Powi­tało nas czte­rech pra­cow­ni­ków. Wszy­scy ubrani byli w coś w rodzaju bia­łych uni­for­mów, prze­pa­sa­nych fio­le­to­wymi pasami. Domy­śla­łem się, że to był ich służ­bowy strój.

– Witaj­cie, pano­wie – ode­zwali się zgod­nym chó­rem.

Było już późno. W cza­sie drogi słońce scho­wało się za linią hory­zontu nad morzem, cho­ciaż było jesz­cze tro­chę poma­rań­czo­wych pro­mieni bar­wią­cych nie­bo­skłon. Stra­ci­li­śmy pełen spek­takl zachodu, gdy prze­mie­rza­li­śmy wyspę.

Domy­śla­łem się, że warto tu obser­wo­wać zachody słońca. Przez chwilę mogłem sobie wyobra­zić, że leżę na pia­sku z piwem w dłoni, zapa­trzony w piękny widok… Być może zdo­łam zapo­mnieć o pro­ble­mach.

– Pro­simy, pro­simy – wska­zy­wał nam drogę jeden z pra­cow­ni­ków.

Szli­śmy za nim aż do lobby, żeby się zamel­do­wać. Popro­szono nas o dane rezer­wa­cji, dowody oso­bi­ste i jedną kartę kre­dy­tową. Rozej­rza­łem się wokół. Nie wyglą­dało to na żaden hotel ani nic podob­nego. Za recep­cją była otwarta jadal­nia. Zda­wało się, że jest na samym skraju klifu, obok znaj­do­wały się inne wille. Z klifu roz­cią­gał się nie­sa­mo­wity widok na ocean.

Nate, wraz ze mną, roz­glą­dał się na boki. Zacho­wy­wał się jakoś podej­rza­nie ostroż­nie, a przy­naj­mniej tak mi się zda­wało. Dokład­nie w chwili, gdy zamie­rza­łem zapy­tać go, co mu jest, do cho­lery, ode­zwał się do mnie recep­cjo­ni­sta.

– Oto panów klu­cze do waszych willi. Pan, panie Lenox, ma luk­su­sową pry­watną suite z wido­kiem na morze. Pan, panie Oli­vieri, suite junior, obok basenu, jak zawsze.

Roze­śmia­łem się, bo nie wie­rzy­łem wła­snym uszom.

– Suite junior? Dla niego?

Gdy Nate zamie­rzał mi odpo­wie­dzieć, pewna piękna rudo­włosa dziew­czyna poja­wiła się w tyl­nych drzwiach recep­cji hote­lo­wej. Obda­rzyła nas aniel­skim, a zara­zem lodo­wa­tym uśmie­chem.

– Natha­niel – ode­zwała się, nie spusz­cza­jąc wzroku z mojego przy­ja­ciela.

– Mar­got – odpo­wie­dział i jak­kol­wiek to byłoby nie­wy­obra­żalne, on wła­śnie drżał… Ze zde­ner­wo­wa­nia?

Dziew­czyna spoj­rzała na mnie. Zorien­to­wa­łem się, że to ta przy­ja­ciółka, o któ­rej mówił mi Nate. Muszę przy­znać, że była piękna. Miała rudawe włosy, zacze­sane do tyłu i przy­trzy­mane dia­de­mem, co powo­do­wało, że jej pie­go­wata twarz była cał­ko­wi­cie odsło­nięta. Oczy błę­kitne jak niebo i nos tak zadarty jak u postaci z fil­mów ani­mo­wa­nych.

– Witamy w Raj­skich Wil­lach – powie­działa, poka­zu­jąc to, co nas ota­czało. – Panie Lenox, powie­dziano mi, że to pana pierw­sza wizyta na naszej kocha­nej i uwiel­bia­nej wyspie. Życzę, aby pana pobyt tutaj był jak naj­lep­szy i satys­fak­cjo­nu­jący. Jeśli cze­go­kol­wiek będzie pan potrze­bo­wać, pro­szę bez waha­nia pytać moich współ­pra­cow­ni­ków, acz­kol­wiek jestem pewna, że Natha­niel będzie potra­fił dosko­nale poka­zać panu naj­pięk­niej­sze miej­sca na wyspie, prawda?

Nate, z kil­ku­se­kun­do­wym opóź­nie­niem, przy­tak­nął.

– Oczy­wi­ście… Tak, ekhem, pokażę mu naj­faj­niej­sze miej­sca.

– Dzię­kuję, Mar­got. Pozwo­lisz, że będę mówił do cie­bie po imie­niu? – ode­zwa­łem się. Sta­ra­łem się zigno­ro­wać nowego dziw­nego Nate’a, któ­rego mia­łem przed sobą. Zda­wało się, że jego głowa znaj­duje się w tysiącu miejsc jed­no­cze­śnie, a on jest cał­ko­wi­cie zamro­czony.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­działa z pięk­nym uśmie­chem, odsła­nia­jąc białe zęby. – Czy życzy pan sobie, abym zapro­wa­dziła pana do willi? Na początku droga może zda­wać się zawiła…

– To oczy­wi­ste… Ja z trud­no­ścią pamię­tam, jak dotrzeć do mojej – powie­dział Nate, doszedł­szy nieco do sie­bie. Nie mógł ode­rwać wzroku od naszej gospo­dyni.

– Komang, zapro­wadź pana Oli­vie­riego. Ja pokażę panu Leno­xowi, gdzie jest jego pokój.

Spoj­rza­łem a Nate’a. Te suche decy­zje Mar­got chyba tro­chę go roz­cza­ro­wały. Jed­nak nie zdą­ży­łem powie­dzieć cze­go­kol­wiek ani wymie­nić spoj­rze­nia z moim przy­ja­cie­lem.

– Odpocz­nij – ode­zwał się do mnie. – Jutro rano spo­tkamy się na wspól­nym śnia­da­niu – dodał, jed­no­cze­śnie przy­gła­dza­jąc swoje blond włosy, jakby chciał osta­tecz­nie zapa­no­wać nad nie­daw­nym roz­tar­gnie­niem.

Przy­tak­ną­łem w mil­cze­niu i posze­dłem za rudo­włosą dziew­czyną. Nie była zbyt wysoka, a obci­sły strój dosko­nale pod­kre­ślał krą­gło­ści jej poślad­ków.

Nie trzeba było być wyjąt­kowo inte­li­gent­nym, żeby zorien­to­wać się, że mię­dzy tymi dwoj­giem jest coś lub coś było. Napię­cie tak cięż­kie i gęste, że można je było kroić nożem, acz­kol­wiek nie miało cha­rak­teru sek­su­al­nego; to było coś wię­cej. Nate ni­gdy nie mówił mi o żad­nej dziew­czy­nie ze „swo­jej wyspy”, jak lubił nazy­wać to miej­sce. Oczy­wi­ście byłem świa­dom tego, że gdy przy­je­chał na Bali, jego prio­ry­te­tem była roz­rywka, ponad wszelką twór­czą aktyw­ność. Gdy mówię „roz­rywka”, myślę o upra­wia­niu seksu ze wszyst­kim, co się poru­sza. To samo robił w Lon­dy­nie czy w każ­dym prze­klę­tym miej­scu, do któ­rego podró­żo­wa­li­śmy, ale ni­gdy nie wspo­mniał o tej jakiejś Mar­got. Przy­naj­mniej nie do chwili, gdy nasze stopy sta­nęły na tej wyspie.

– Tutaj jest pana willa, pro­szę pana.

– Możesz mówić do mnie Alex – powie­dzia­łem, obser­wu­jąc ją z góry, bo byłem wyż­szy od niej.

W odpo­wie­dzi uśmiech­nęła się.

– W willi w środku masz łóżko, łazienkę, małą kuch­nię i pry­watny basen. Jeśli cze­goś będziesz potrze­bo­wać, przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę jeste­śmy w recep­cji. Możesz zadzwo­nić, wybie­ra­jąc numer dzie­więć w tele­fo­nie sto­ją­cym przy łóżku.

Przy­tak­ną­łem. Pra­gną­łem być sam i odpo­cząć. Pada­łem ze zmę­cze­nia.

– Dzię­kuję, Mar­got – odpo­wie­dzia­łem.

Ona kiw­nęła głową i ode­szła kory­ta­rzem. Wło­ży­łem klucz do zamka w drzwiach i wsze­dłem do mojej oso­bi­stej oazy. Mój przy­ja­ciel nie mylił się… To było coś nie­wia­ry­god­nego.

Cała willa, z wyjąt­kiem sypialni i łazienki, była wła­ści­wie luk­su­so­wym, zada­szo­nym tara­sem. Stała dokład­nie na kli­fie, za któ­rym roz­cią­gało się morze, a szum fal był dobrze sły­szalny. Wystrój mini­ma­li­styczny i nowo­cze­sny, tak jak lubi­łem. Mały, a jed­no­cze­śnie obszerny basen znaj­do­wał się dokład­nie na wyso­ko­ści, na któ­rej wizu­al­nie łączył się z kolo­rem morza.

Wsze­dłem do sypialni przez prze­su­wane drzwi. Gra­ni­towa pod­łoga i wiel­kie białe łoże ude­ko­ro­wane kwia­tami uło­żo­nymi w kształ­cie serca. Nie powstrzy­ma­łem się przed wywró­ce­niem oczami. Na meblu na bagaż już leżała moja walizka, gotowa do otwar­cia.

Wsze­dłem pod prysz­nic. Potrze­bo­wa­łem zmyć z sie­bie zapach lot­ni­ska i samo­lotu. To były zapa­chy budzące moje obrzy­dze­nie, choć wią­zały się z tym, w jaki spo­sób zara­bia­łem na życie.

Pośpiesz­nie wzią­łem prysz­nic, bo pra­gną­łem zna­leźć się jak naj­szyb­ciej w łóżku. Upał na zewnątrz był nie do znie­sie­nia, dla­tego byłem wdzięczny, że sypial­nia była przy­go­to­wana, z włą­czoną kli­ma­ty­za­cją.

Wło­ży­łem białe slipki i szybko prze­tar­łem włosy. Zosta­wi­łem je cał­ko­wi­cie potar­gane, każdy kosmyk ster­czał w innym kie­runku. Rzu­ci­łem się na łóżko i nie obcho­dziło mnie zupeł­nie, że była godzina dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści.

Musia­łem odzy­skać siły, aby móc uło­żyć i zaak­cep­to­wać moją nową rze­czy­wi­stość, która mnie teraz cze­kała… A przy­naj­mniej tę, która będzie trwać przez następ­nych trzy­dzie­ści dni.

Cho­lera, zapo­mnia­łem zasu­nąć zasłony. Pomimo pole­ceń z mojego mózgu, żeby mocno zasnąć, nic z tego nie wycho­dziło. Prze­kli­na­łem, prze­wra­ca­jąc się na wiel­kim łóżku i pró­bu­jąc przy­kryć głowę jedną z podu­szek.

Sta­ra­łem się pospać jesz­cze kilka godzin, ale było to nie­moż­liwe, bo ptaki świer­go­tały, świa­tło prze­ni­kało przez okno i mor­skie fale gło­śno szu­miały. Spoj­rza­łem na zega­rek na sto­liku noc­nym. Boże mój… Prze­spa­łem ponad dwa­na­ście godzin? Pomru­ga­łem oczami, żeby prze­ko­nać się, czy zega­rek nie jest zepsuty i nie wska­zuje nie­wła­ści­wej godziny. Rzu­ci­łem kolejne prze­kleń­stwo, już poza­mia­tane, nie zasnę. Nie czu­łem zmę­cze­nia, tylko raczej jet lag.

Robiło się jasno i wsta­wa­łem, zie­wa­jąc jak zwie­rzę, które budzi się z hiber­na­cji. Widoki były cudowne. Otwo­rzy­łem prze­suwne drzwi pokoju. Szyby zapa­ro­wały, bo usta­wi­łem niską tem­pe­ra­turę kli­ma­ty­za­cji. Gdy wysze­dłem, ude­rzyła mnie fala gorąca.

Co robili miej­scowi, żeby nie umrzeć spie­czeni na skwarki? My, Anglicy, nie jeste­śmy przy­zwy­cza­jeni do tak upal­nego kli­matu. Naj­wyż­sza tem­pe­ra­tura w Anglii osiąga trzy­dzie­ści stopni Cel­sju­sza i Bóg nie chce, aby była wyż­sza. Jed­nak walory tak łaska­wej pogody były bar­dzo obie­cu­jące.

Wysze­dłem na taras, żeby podzi­wiać wspa­niałe widoki. Stam­tąd mogłem patrzeć na ocean, czego ni­gdy nie robi­łem z żad­nego innego hotelu. To było nie­sa­mo­wite wido­wi­sko, ze spek­ta­ku­lar­nymi bar­wami poranka. Przed­ra­mio­nami opar­łem się na barierce tarasu i wdy­cha­łem pełną pier­sią czy­ste powie­trze.

Czyżby Nate miał rację? Wystar­czyło spę­dzić kilka dni na tej wyspie, żeby pomo­gło mi to zaak­cep­to­wać moje nowe życie?

Myśla­łem o moich pro­ble­mach, gdy coś w oddali przy­kuło moją uwagę. Zoba­czy­łem dziew­czynę ską­paną w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca. Sta­łem, obser­wu­jąc ją. Widzia­łem, jak nur­ko­wała i zni­kała na kilka chwil i wra­cała na powierzch­nię wody. Poło­żyła się na wodzie na ple­cach i poka­zała całe swoje ciało… cho­lera, cał­ko­wi­cie wszystko. Jej nagie piersi wysta­wały dum­nie ponad wodę, jak małe boje. Znów zanu­rzyła się cała, pły­nąc w kie­runku skał.

Nagle poczu­łem się pod­eks­cy­to­wany, cho­ciaż nie powi­nie­nem. Moje wycho­wa­nie i dobre maniery kazały mi prze­stać na nią patrzeć. Pomy­śla­łem, że muszę usza­no­wać jej pry­wat­ność, zapewne była prze­ko­nana, że nikt jej nie widzi. Ale co to za pomysł kąpać się nago w morzu? Oczy­wi­ście, było to bar­dzo roman­tyczne dla takich dusz jak Nate. Ale nie dla nor­mal­nych ludzi, z dobrymi manie­rami, dobrze wycho­wa­nych, z zasa­dami… Przez kilka chwil wyobra­ża­łem sobie, że ja robię to samo, ale jedy­nie pomy­ślaw­szy o tym, już poczu­łem się nie­zręcz­nie.

Mimo tego moje oczy nie chciały prze­stać na nią patrzeć. Działo się tak, jakby wszystko wokół zni­kło, a cały mój świat sku­pił się tylko na tej chwili. Nie ist­niało nic innego poza tą chwilą i intym­no­ścią, którą dzie­li­łem z nie­zna­jomą.

Dziew­czyna weszła na skałę i poka­zała swoje dłu­gie nogi i pła­ski brzuch. Ciemne, mokre dłu­gie włosy opa­dały jej na plecy. W tym momen­cie zorien­to­wała się, że patrzę na nią. Czyżby dla­tego, że tak inten­syw­nie poże­ra­łem ją wzro­kiem? Jed­nak nie zro­biła tego, czego się spo­dzie­wa­łem. Nie zakryła dłońmi swo­jego nagiego ciała. Rów­nież nie wzięła pośpiesz­nie ręcz­nika, żeby się nim zakryć, ani nie ubie­rała się. Tylko patrzyła na mnie i wytrzy­mała mój wzrok.

Odle­głość, jaka nas dzie­liła, prak­tycz­nie unie­moż­li­wiała roz­róż­nie­nie rysów naszych twa­rzy. Sądzi­łem, że widzę, jak przy­gryza dolną wargę i lekko ści­ska uda, pod­czas gdy patrzymy na sie­bie. Każde z nas weszło w pry­wat­ność dru­giej strony. Każde z nas prze­ży­wało chwile odmienne i odmienne życie, ale w tej chwili podzie­li­li­śmy się tym wyjąt­ko­wym momen­tem pro­stoty cie­le­snej… i wzro­ko­wej.

Przez chwilę wyobra­zi­łem sobie spo­tka­nie z tą piękną dziew­czyną, zda­rze­nie bez zobo­wią­zań… W myślach zoba­czy­łem nas śmie­ją­cych się i razem piją­cych piwo. Widzia­łem nas kąpią­cych się w świe­tle księ­życa, pie­ści­łem języ­kiem jej ciało. Wyobra­zi­łem sobie, że dopro­wa­dzam ją do śmie­chu.

Stwo­rzy­łem sobie fan­ta­zję cał­ko­wi­cie odle­głą od rze­czy­wi­sto­ści i ja byłem jej pro­ta­go­ni­stą. Gdy tak marzy­łem, ota­cza­jące nas kolory prze­stały być bar­wami świtu i prze­isto­czyły się w świa­tło zbyt inten­sywne, abym mógł na­dal marzyć i wyobra­żać coś sobie. Było to tak, jak­bym wyszep­tał jej na ucho, że spek­takl wła­śnie się koń­czy.

Naga dziew­czyna odwró­ciła wzrok. Schy­liła się, żeby zebrać swoje rze­czy. Ubrała się i zeszła ze skały, nie patrząc za sie­bie.

Oddał­bym wszystko, aby wró­ciły te chwile. Nie tylko dla­tego, że był to począ­tek histo­rii war­tej opo­wie­dze­nia, ale dla­tego, że był to począ­tek cze­goś zna­czą­cego. Tak zaczęło się coś, co trudno mi wyra­zić sło­wami, coś, z powodu czego ści­ska mi się serce na samo wspo­mnie­nie tego, co już się stało i co się sta­nie póź­niej.

Aj, Nikki, jakże zabu­rzysz mój świat… i jakże ja zabu­rzę twój.

Rozdział 4. NATE

4 NATE

Już minęło dwa­na­ście mie­sięcy. Ani jej nie widzia­łem, ani abso­lut­nie niczego nie wie­dzia­łem, co się z nią działo przez ten czas. Była tam i, o matko, jaka była piękna! Wyda­wała się daleka, jak zawsze. Co mnie cze­kało? Zła­ma­łem jej serce w naj­gor­szy moż­liwy spo­sób.

Mar­got i ja zoba­czy­li­śmy się pierw­szy raz i pozna­li­śmy się, gdy pierw­szy raz przy­je­cha­łem na wyspę. Byłem wtedy mło­dym chło­pa­kiem, łaj­da­kiem i idiotą. Nie sądzę, abym bar­dzo się zmie­nił. Gdy przy­je­cha­łem na Bali, chcia­łem żyć peł­nią życia. Byłem przy­stoj­nym i boga­tym face­tem, który chciał na maksa wszyst­kiego spró­bo­wać. Wyspa urze­kała, miała w sobie coś, czego nie umia­łem wyja­śnić. Było tak, jakby pozba­wiała nas wszel­kiego zła, pozo­sta­wiała nas nagimi, aby­śmy mogli prze­żyć emo­cje, któ­rych nie mogli­by­śmy prze­żyć w żad­nym innym miej­scu.

Pozna­łem ją w tym samym hotelu. Ona wtedy jesz­cze nie zarzą­dzała wil­lami. Miała zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat i zaczy­nała drugi rok stu­diów uni­wer­sy­tec­kich. Była na Bali na swo­ich let­nich waka­cjach. Jakby to było dzi­siaj, pamię­tam moment, w któ­rym zoba­czy­łem jej postać pła­wiącą się w base­nie. Włosy ogni­stego koloru przy­cią­gnęły wzrok, a póź­niej cała ona sku­piła na sobie moją uwagę. Wyszła z wody, oble­piona stro­jem pły­wac­kim. Nic w nim nie było sek­sow­nego, ale był dosko­nale dopa­so­wany.

Pamię­tam jej uśmiech, gdy spo­strze­gła, że ją obser­wuję. Mia­łem ręcz­nik prze­wie­szony przez ramię i zapo­mnia­łem, że zamie­rza­łem popły­wać w base­nie.

– Ty wynaj­mu­jesz willę z ogro­dem, prawda? – zapy­tała mnie, osu­sza­jąc się ręcz­ni­kiem.

Przy­tak­ną­łem. Wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści i pod­sze­dłem do niej.

– Ty jesteś córką wła­ści­cieli czy się mylę?

– To takie oczy­wi­ste? – odpo­wie­działa. Przy­kryła się ręcz­ni­kiem i wyci­snęła wodę z wło­sów, owi­ja­jąc je w róg ręcz­nika.

– Sądzę, że ty i twój ojciec jeste­ście jedy­nymi rudo­wło­symi, któ­rzy zarzą­dzają wil­lami w Indo­ne­zji.

Roze­śmiała się.

– Nie myśl sobie. Tury­ści zawład­nęli wszyst­kim.

– Jestem Angli­kiem i ni­gdy nie widzia­łem dziew­czyny tak mar­chew­kowo rudej jak ty. Jesteś jak kopia Pippi Poń­czo­szanki.

– Nie wiem, kto to jest – odparła nieco roz­gnie­wana.

Z jakie­goś powodu, któ­rego na­dal nie rozu­miem, jej gniew spra­wił, że się uśmiech­ną­łem.

– Nie zali­czy­łaś sie­bie do grupy „tury­stów”. Czy to zna­czy, że jesteś miej­scowa? – zapy­ta­łem.

Obser­wo­wa­łem jej liczne piegi, pokry­wa­jące nie­mal całą twarz. Były cudowne, jak nie­skoń­czona galak­tyka.

– Jestem adop­to­wana – odparła z pro­stotą. Zapa­trzy­łem się w nią zasko­czony.

– Tak nazy­wają nas, tych uro­dzo­nych tutaj, ale będą­cych dziećmi cudzo­ziem­ców – wyja­śniła. – Moi rodzice prze­pro­wa­dzili się na Bali, zanim się uro­dzi­łam. Przy­dzie­lono im zie­mię, aby mogli zbu­do­wać cały ten kom­pleks, i już nikt nie dał rady usu­nąć ich stąd. Ja uro­dzi­łam się nie­da­leko tej wyspy, w Den­pa­sar. Wró­ci­łam tam tylko na stu­dia, na uni­wer­sy­tet.

Przy­ta­ki­wa­łem, słu­cha­jąc. Wyda­wało mi się fascy­nu­jące to, co mi opo­wia­dała. Przede wszyst­kim jej swo­ista forma samo­obrony w chwili, gdy wyja­śniała mi swoje korze­nie. To było tak, jakby chciała pod­kre­ślić sta­now­czo, że to jej miej­sce. Nie byłem zdolny wyobra­zić sobie moich rodzi­ców, któ­rzy postą­pi­liby podob­nie jak jej, ale to wyda­wało mi się nie­sa­mo­witą przy­godą. Porzu­cić swoje dotych­cza­sowe życie, wyje­chać na Bali, roz­krę­cić inte­res, mieć córkę i wycho­wać ją tak daleko od wszyst­kiego, co dotych­czas znali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki