Apostata - Łukasz Czarnecki - ebook + audiobook

Apostata ebook i audiobook

Czarnecki Łukasz

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy spoglądasz w otchłań, również otchłań spogląda w ciebie.

Od ponad wieku jedyny Kontynent Ekumeny dzieli na pół linia okopów. W tym frontowym pasie Nieludzkiej Ziemi skażonej magią bojową wojska demokratycznej Republiki ścierają się ze sfanatyzowanymi wojownikami teokratycznego Cesarstwa Yoryckiego. Tymczasem z dala od zgiełku pól bitewnych toczy się zupełnie inna walka, może nawet ważniejsza dla losów cywilizacji: niekończąca się batalia przeciwko mrocznym kultom, które oddają cześć złowrogim bytom zrodzonym u zarania czasu. Wyznawcy demonów nie spoczną, póki nie uwolnią swych panów z więżącej ich Otchłani, by ci mogli pochłonąć ludzkość, tak jak czynili to z innymi rasami zasiedlającymi Ekumenę przez miliony lat.

Motywy z mitologii Lovecrafta, historyczne inspiracje, nowe światy i demoniczna groza w zaskakującym debiucie powieściowym z pogranicza fantastyki, kryminału i horroru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 58 min

Lektor: Apostata

Oceny
3,8 (80 ocen)
26
23
20
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pkaniewski85

Całkiem niezła

Jeden z najgłośniejszych debiutów tego roku, zarówno dla miłośników fantastyki jak i grozy w duchu Samotnika z Providence. Tyle tylko, że Apostata Łukasza Czarneckiego zawiera misz masz gatunkowy, ale z grozą ma niewiele wspólnego. Kapitan Arthur Wellington pełni rolę dochodzeniowca w Wydziale Walki z Okultyzmem. Kiedy znalezione zostają zwłoki mężczyzny z wyciętymi na nich tajemniczymi symbolami, które wskazują na rytualny mord. Wie, że sprawa może być głośna. Giną kolejni ludzie, a policja podejrzewa, że są oni jedynie zapowiedzią zabicia tego, na kim zależy mordercy. Media natomiast podłapały już głośny temat i wnikliwie przyglądają się pracy śledczych. Ci natomiast wyczuwają zbliżające się dla wszystkich zagrożenie. Wybudzony został ten, którego nigdy nie powinno się budzić.   Od razu warto zaznaczyć, że Apostata to fantastyka łącząca w sobie elementy grozy i kryminału. Pełno tu magicznych rytuałów i symboliki okultystycznej, jednak absolutnie nie straszy. Za to początek wywołu...
10
Inky_xd

Nie polecam

Omg... O czym to niby było? Jak skonstruowany jest ten swiat? O co w tym wszystkim chodzi? Ani troche nie widze w tej książce sensu. Zmarnowany czas przez piękną okładkę :(
00
piterk

Dobrze spędzony czas

Wciągający początek dłuższej historii. Nieco rozwleczona. Dużo czekania na akcję i mało akcji właściwej ale i tak nie żałuję czasu z nią spędzonego.
00
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

nietuzinkowa. fajne pomysły i niezły humor. ogółem dobry horror
00
Megi19788

Z braku laku…

2,5 nie tego oczekiwałam
00

Popularność




Copyright © Łukasz Czarnecki 2022

RedakcjaPiotr Mocniak, Tomasz Brzozowski, Anna Hadała-Żołnik, Julia Diduch-Stachura

Korekta Pracownia 12a

Projekt wnętrza książki, ilustracje, skład Aleksandra Pieńkosz

Ilustracje na okładce i mapaPiotr Sokołowski

Opracowanie graficzne okładki, strona tytułowa, zdjęcie autoraTomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Źródła cytatówFryderyk Nietzsche, Poza dobrem i złem. Preludium do filozofii przyszłości, tłum. Grzegorz Sowiński, Wydawnictwo A, Kraków 2001 Jacek Kaczmarski, Hymn [1980], w: Jacek Kaczmarski, Wiersze i piosenki, Instytut Literacki, Paryż 1983; Edgar Allan Poe, Robak zdobywca, tłum. Antoni Lange, w: Edgar Allan Poe, Miasto w morzu i inne utwory poetyckie, Vesper, Warszawa 2018; Johann Wolfgang von Goethe, Faust, część pierwsza, tłum. Emil Zegadłowicz, wolnelektury.pl; Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, tłum. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1993

Źródła ilustracji wykorzystanych w książceMateriały graficzne z XIX wieku (papier, bordiury, ryciny) ze zbiorów biblioteki Polona/polona.pl, znajdujące się w domenie publicznej: Zbiór traktatów z zakresu ortografii, gramatyki i prozodii arabskiej; Sur les chevaux orientaux et provenants des races orietales. T. 2; Czasopismo „Amorek”; dodatek muzyczny dla prenumeratorów „Wędrowca”; Kajetan Koźmian, Stefan Czarniecki: poemat w 12 pieśniach, 1858; reklamy prasowe: Skorowidz mieszkańców miasta Warszawy z przedmieściami na rok 1854

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-66873-08-7

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Przyjaciołom.Zwłaszcza Karolinie Chomickiej i Erykowi Królczykowi

Nie dla wiwatów człowiekowi dłonie

Nie dla nagrody przykazania Boże

Bo każdy oddech w walce ma swój koniec

Walka o dusze końca mieć nie może

Jacek Kaczmarski

Ofiarnicy

Mężczyzna miał jasne, kręcone włosy; jego szeroką, grubo ciosaną twarz o perkatym nosie i prostokątnej szczęce znaczyły liczne ślady po ospie. Ubrany był w stary, wielokrotnie łatany garnitur o niemodnym kroju, taki, jakie robotnicy kupowali od handlarzy starzyzną, by – w swoim mniemaniu – szykownie wyglądać w świątyniach. Kapitan Arthur Wellington ze zdumieniem zauważył, że garnitur denata przypomina jeden z noszonych dawno temu przez jego ojca. A może to był właśnie ten? Rzeczy, które ich dawni właściciele wyrzucili na śmietnik, potrafiły czasem przebyć naprawdę zadziwiającą drogę…

Wellington przyglądał się mężczyźnie z uwagą, zastanawiając się, kim mógłby być. Zgadywał chłopskie pochodzenie denata. Wyglądał on bowiem na jednego z prostych ludzi, którzy przyciśnięci nędzą porzucali swoje rodzinne wioski i w poszukiwaniu lepszego życia udawali się do dużych miast. Może właśnie tak było w tym przypadku? Trzeba to będzie jeszcze sprawdzić. Na razie pewne było jedno: skądkolwiek mężczyzna pochodził i czegokolwiek szukał, w stolicy Republiki znalazł jedynie śmierć.

Jego pozbawione życia ciało spoczywało teraz na ulicznym bruku z kłutą raną serca i poderżniętym gardłem. Spoczywało, co trzeba przyznać, w idealnym porządku: denat został ułożony na plecach, z dłońmi splecionymi na piersiach. Na jego twarzy zabójcy umieścili trzy asowe monety: dwie na powiekach, a trzecią na ustach, tak że razem tworzyły odwrócony trójkąt. Zgodnie z logiką ciało mężczyzny powinno leżeć w kałuży krwi, jednak mordercy starannie zebrali ją z chodnika i wykorzystali do namalowania siedmiu okręgów wokół ciała w ten sposób, by zwłoki stanowiły średnicę najmniejszego z nich. Po obu stronach owej „średnicy” pyszniły się krwistoczerwono dwa rzędy równo zapisanych znaków: lengijskich ideogramów po lewej oraz kambyzeskich klinów po prawej. Opisane były również poszczególne okręgi, z tym że dominowały tu znaki lengijskie, gdzieniegdzie przetykane piktogramami, których pochodzenia Wellington wolał nawet nie dociekać.

– Nie ma co, pięknie nam się dzień zaczyna – mruknął kapitan, zapalając cygaro.

Rozejrzał się dookoła i westchnął ciężko. Za cienką taśmą, której podlegli mu funkcjonariusze użyli do odizolowania denata i jego najbliższego otoczenia od „normalnego życia”, tłoczyli się gapie, wśród których były nawet dzieci. Pomimo wczesnej pory tłum gęstniał z każdą chwilą. Co gorsza, oprócz gapiów „cywilnych” zaczęli pojawiać się też ci „urzędowi”. Jeden z nich, młodzieniec z rudą zwichrzoną czupryną, dziko wymachując legitymacją prasową, szarpał się właśnie z próbującym przeszkodzić mu w przekroczeniu taśmy umundurowanym na czarno policjantem.

– Panie oficerze! Oficerze! – wykrzykiwał w kierunku Wellingtona przedstawiciel czwartej władzy. – Jestem z „Gazety Ludowej”! Proszę pozwolić mi wejść! Obywatele Republiki mają prawo wiedzieć, co im grozi w ich własnej stolicy!

– Nie wycieraj sobie gęby Republiką, śmieciu! – zahuczał basem niski, obdarzony bujnym wąsem, elegancko ubrany grubas w meloniku, który dopiero co wyłonił się z tłumu. – Już my wszyscy wiemy, co ty i twoi koledzy zrobilibyście z Republiką, gdyby tylko dać wam wolną rękę!

Nowo przybyły majestatycznym krokiem podszedł do innego pilnującego miejsca zbrodni policjanta i wyciągając rękę, podstawił mu niemal pod sam nos dokumenty.

– William Harvey, „Głos Republiki” – oświadczył. – Oficjalny organ rządowy, rozumie pan? Żądam, aby ktoś kompetentny udzielił mi informacji na temat tego, co tu się stało.

Stanowcze żądanie pana Harveya spotkało się z milczącą odmową funkcjonariusza, którego jedyną reakcją na bezczelne zachowanie dziennikarza w meloniku był… całkowity brak reakcji. Policjant stał nieruchomo niczym posąg, a jego wzrok błądził gdzieś ponad niewysokim przedstawicielem „Głosu Republiki”, jakby w ogóle nie zarejestrował obecności mężczyzny. Pojawienie się kolegi po fachu zauważył za to dziennikarz „Gazety Ludowej” i wywołało to natychmiastową zmianę w jego zachowaniu. Młodzieniec zaprzestał beznadziejnych prób pokonania blokującego mu drogę policjanta i sforsowania barierki. Ledwie usłyszał z ust Williama Harveya epitet, jego twarz poczerwieniała, obrzucił niskiego reportera morderczym spojrzeniem i wrzasnął na przytrzymującego go funkcjonariusza:

– Puszczaj, senacki pachołku! Skoro nie mogę zobaczyć z bliska miejsca zbrodni, to niech choć obiję ryj tej optymackiej świni!

Tymczasem „optymacka świnia”, widząc kompletny brak zainteresowania ze strony blokującego przejście policjanta, zaczęła coraz głośniej domagać się rozmowy z kimś kompetentnym. Wellington powoli tracił cierpliwość.

– Ja jestem ten kompetentny. Dawaj pan dokumenty! – warknął, podchodząc do barierki. Rozradowany przedstawiciel „Głosu Republiki” natychmiast spełnił żądanie kapitana. Wellington zaczął dokładnie oglądać podaną mu legitymację prasową, marszcząc przy tym co chwila krzaczaste brwi, tak jakby raz za razem odnajdywał w tej małej książeczce jakieś nieprawidłowości. Po dłuższej chwili legitymacja powróciła do pana Harveya, który schował ją do kieszeni marynarki. Wyjął za to pióro oraz notes, a następnie wziął głęboki wdech i otworzył usta, chcąc zadać kapitanowi pierwsze z długiej listy pytań. Niestety, spotkało go gorzkie rozczarowanie.

– Charlie! – Wellington zwrócił się do policjanta, któremu przed chwilą dziennikarz bezskutecznie próbował przedstawić swoje dokumenty. – Ta legitymacja jest fałszywa. Pokaż panu, jak służby mundurowe traktują oszustów.

Na twarzy młodszego funkcjonariusza Charlesa Warda, ciężko przeżywającego niedawne odejście z wojska, gdzie służył jako działonowy golema, zagościł szeroki uśmiech, po czym w ruch poszła wisząca u jego boku gumowa pałka.

– Czy zastanawiałeś się kiedyś, Arthurze, nad znaczeniem słowa „dyplomacja”? – zapytał podwładnego komisarz John Dust.

Szef Wydziału do spraw Okultyzmu Departamentu Policji w Denet był grubym, wyłysiałym sześćdziesięciolatkiem o czerwonej twarzy i dużych, wiecznie spoconych dłoniach, którego podwładni w rozmowach nazywali pieszczotliwie „Starym”. Pytaniu komisarza towarzyszyło piorunujące spojrzenie rzucone znad zdobiących jego nos złocistych binokli. Spojrzenie to sprawiło, że stojący po drugiej stronie biurka Wellington, pomimo wzrostu, którym znacznie górował nad przełożonym, poczuł się nagle wyjątkowo mały. Kapitan nerwowym ruchem dłoni przeczesał swoją rudą brodę.

– Coś mi się obiło o uszy… – zaczął, próbując obrócić całą sytuację w żart. To był jednak błąd.

– Obiło ci się o uszy, baranie?! Jakoś bardzo w to wątpię! – ryknął komisarz, po czym oskarżycielsko wskazał palcem na leżący przed nim stosik gazet.

– Wiesz, co piszą w wydaniach popołudniowych? Wiesz?! Chyba nie! To pozwól, że ci powiem! „Głos Republiki” donosi o, ekhm… proszę, posłuchaj sobie: „Podczas gdy kwiat naszej młodzieży ryzykuje swoje życie w walce z yorycką nawałą, szeregi służb, mających chronić społeczeństwo przed bandytyzmem, zapełniają rozmaitej maści dekownicy, brutale i życiowi nieudacznicy, rekompensujący sobie własną miałkość stosowaniem przemocy względem porządnych obywateli i…”. Słyszysz, kim jesteś!? Brutalem i dekownikiem, cholera jasna! Zapomnieli, że jeszcze jesteś jakimś cholernym cudotwórcą, bo po raz pierwszy za mojej pamięci „Gazeta Ludowa” zgadza się z tą… jak to szło, aha, z tą „propagandową tubą senackich łajdaków”. Nie śmiej się, do jasnej cholery! Na twoje polecenie spałowano niewinnego człowieka, i w dodatku dziennikarza z gazety będącej oficjalnym organem senatu! Czy ty wiesz, że będę musiał stanąć na głowie, żeby ci, kretynie jeden, uratować dupę?! A teraz siadaj!

Wellington posłusznie przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw komisarza.

– Gadaj, co z tym facetem, którego znaleziono dziś rano. Wiemy już, kto to jest?

– Jeszcze nie, szefie, ale pracujemy nad tym. Na razie zajęliśmy się przede wszystkim tłumaczeniem znaków z rytualnego kręgu i ustaleniem, z czym właściwie mamy do czynienia…

– À propos tego, z czym mamy do czynienia… – Komisarz gwałtownym ruchem wyciągnął jedną z gazet i podsunął ją Wellingtonowi.

– „Zaranie”? Wybaczy szef, ale to gazeta Młodych Smoków, a ja z reguły nie czytam prasy nacjonalistycznych bojówek…

– Mniejsza o to, co czytasz! Strasznie podniecili się tym morderstwem i poświęcili mu aż dwa artykuły. Autor pierwszego stawia tezę, że za mordem stoją yoryccy agenci, bo, cytuję, „Yoryci to fanatycy religijni, zdolni do popełniania wszelkiej niegodziwości w imię swojego fałszywego boga”. Ten, kto popełnił drugi tekst, dowodzi zaś, że za zbrodnię odpowiedzialne są, tu znowu cytat, „elementy rasowo obce”, i nawołuje do, jak to określa, „oczyszczenia” stolicy z, ekhm… „kolorowej lengijsko-chagańsko-malahudańsko-romajskiej zarazy”. Uf… Swoją drogą, co za idiota mógł wymyślić takiego potworka?! – Dust wziął głęboki oddech, zdjął binokle, pobawił się nimi przez chwilę, po czym z powrotem założył je na nos.

– Może ty nie czytasz „Zarania”, ale nasz princeps już tak i, co gorsza, to głównie z tej gazety czerpie swoją, bardzo zresztą ograniczoną, wiedzę o otaczającym świecie. Zaledwie przed godziną zadzwonił do mnie z pytaniem, czy skoro sprawa dotyczy yoryckich szpiegów, to nie powinien zająć się nią kontrwywiad. Aha… Chciał jeszcze wiedzieć, jak zapatruję się na projekt uderzenia wszystkimi siłami na dzielnicę lengijską w celu jej likwidacji, ot tak, na wszelki wypadek. Na szczęście udało mi się jakoś wyperswadować mu te pomysły. – Prawa dłoń komisarza zacisnęła się w pięść. – Princeps jest idiotą, człowiekiem konsula Dragomirova, a swoją funkcję sprawuje z politycznego nadania. Jedynymi jego, wątpliwymi zresztą w mojej opinii, atutami są przynależność do Falangi i psia wierność, jaką okazuje swojemu smirnovskiemu protektorowi… Tak, princeps jest idiotą, niestety idiotą na stanowisku, a tacy są właśnie najbardziej niebezpieczni. Posłuchaj mnie teraz uważnie, Arthurze… Chcę, żebyś jak najszybciej dorwał morderców tego biedaka. Masz ich złapać, nie tylko po to, by ich przykładnie ukarać, ale przede wszystkim, by pokazać, że to nie żadni szpiedzy ani Bogom ducha winni imigranci, tylko nasi rodzimi czciciele demonów. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nie chcę, aby to zabójstwo stało się sprawą polityczną.

– Jest tylko jeden problem… – Wellington westchnął, wyciągając z kieszeni niewielki kartonik i podając go komisarzowi.

– Jaki?

– To już jest sprawa polityczna.

Wellington pamiętał, że jego ojciec przez bardzo długi czas popierał Optymatów. Zmieniło się to w dniu czternastych urodzin Arthura. Arthur Wellington senior zamknął wtedy sklep kilka godzin wcześniej i udał się do miasta kupić prezent dla syna. Po drodze nabył jeszcze gazetę, którą zamierzał czytać, czekając na tramwaj. Przeczytawszy jednak artykuł na stronie tytułowej, ojciec wykonał „w tył zwrot” i pognał do domu. Ku przerażeniu małżonki wpadł do mieszkania czerwony na twarzy i – wymachując przy tym trzymanym w dłoni czasopismem – wrzasnął histerycznie na całe gardło:

– Łajdaki!

Od tamtego dnia Wellington senior nigdy już nie zagłosował na żadną partię. Arthurowi nie udało się dowiedzieć, co tak bardzo wzburzyło ojca, ale potrafił w pełni zrozumieć jego gniew. W tej chwili sam go czuł. Gniew i coś jeszcze… Upokorzenie?… Tak, upokorzenie tym, że on, wolny człowiek, obywatel Republiki, stoi z pochyloną głową i oczami utkwionymi w wyściełającym podłogę drogocennym dywanie, byleby tylko nie patrzeć na tego, kto siedział przed nim – na przedstawiciela ludu, który cały ów lud, a zwłaszcza tę jego jednoosobową cząstkę, jaką był Wellington, miał najwyraźniej w głębokim poważaniu.

– Piękny dywan, panie kapitanie, prawda? – szydził senator John Edwyn, czyli wyżej wzmiankowany przedstawiciel ludu. – Kosztował znaczną sumkę. Sprowadziłem go aż z Harun al Raszid… Nie wiem, czy pan o nim słyszał, ale to takie miasto na Pustyni Cyruskiej, gdzie…

– Dość! – warknął Wellington, podnosząc wzrok i spoglądając senatorowi prosto w oczy. – Doskonale wiem, gdzie leży Harun al Raszid, ale nie o tym chcę z panem rozmawiać.

– Mówi się: „Nie w tym celu prosiłem o audiencję u szanownego pana senatora”. – Edwyn uśmiechnął się złośliwie. – Grzeczniej proszę, grzeczniej, jeśli nie chce pan, żeby moi ludzie pana stąd wyprowadzili. – Tu wskazał głową na pełniącego funkcję ochroniarza czarnoskórego olbrzyma, który stał w kącie pokoju. – A musi pan wiedzieć, że niekiedy bywają oni dość brutalni.

Kapitan poczuł, że za chwilę wybuchnie. Przez całe ich spotkanie senator Edwyn na każdym kroku okazywał Wellingtonowi, że uważa go za podczłowieka. Pasmo kolejnych zniewag, które znosił Arthur, wydawało się nie mieć końca. Najpierw do rezydencji senatora wpuszczono go drzwiami przeznaczonymi dla dostawców, potem był zmuszony przez godzinę siedzieć w kuchni, czekając aż „szlachetny pan Edwyn”, jak określała go służba, skończy się kąpać, a kiedy wreszcie jeden z pilnujących willi osiłków poprowadził go do gabinetu młodego senatora, okazało się, że Wellington będzie musiał poczekać jeszcze chwilę na korytarzu, bo „szlachetny pan Edwyn” jest zajęty. Kwadrans później wyszło na jaw, co tak bardzo go zaabsorbowało: ciężkie hebanowe drzwi gabinetu otwarły się szeroko i, dysząc, wybiegła z nich młodziutka pokojówka w wymiętej sukience, z potarganymi włosami i zaczerwienioną twarzą. Najmocniejszym policzkiem był jednak groteskowy widok, jaki ukazał się oczom Arthura po wejściu do środka. W przestronnym pomieszczeniu, którego ściany pokrywała złocona hebanowa boazeria, na bogato rzeźbionym, obitym czerwoną materią fotelu z esowatymi nóżkami zasiadał senator Edwyn. Przestrzeń wokół niego wypełniały wymyślnie zdobione, inkrustowane szlachetnymi kruszcami meble z egzotycznych gatunków drewna. W głębi pokoju, w kącie po lewej, stał monstrualnych rozmiarów porcelanowy zegar, którego tarczę przytrzymywały figurki dwóch pucułowatych chłopców. W gabinecie senatora porcelana występowała zresztą w nadmiarze: na stojących wzdłuż ścian konsolach pyszniły się malowane wazy i kosztowne, acz kiczowate rzeźby przedstawiające młodych pasterzy i nagie nimfy. Na ścianie za fotelem wisiał wielki obraz portretujący senatora i starszego mężczyznę. Obydwaj ubrani byli we fraki. Towarzyszyła im młoda kobieta w sukni ślubnej. Rysy jej twarzy i młodego senatora były uderzająco podobne. O ile Arthur orientował się w meandrach polityki, to uwiecznionym na portrecie starszym mężczyzną był senator Edward Kellog, jeden z liderów Optymatów, prywatnie zaś szwagier Edwyna. Wszystko to bladło jednak wobec stroju gospodarza. Przedstawiciel senatu witał bowiem Wellingtona niemal nago, ubrany jedynie w grantowe slipki.

Edwyn, muskularny, niezwykle przystojny mężczyzna o regularnych rysach i gęstych czarnych włosach, siedział w swoim fotelu całkowicie rozluźniony, z wyrazem absolutnego spełnienia na twarzy. W dwudziestosiedmioletnim polityku bez wątpienia było coś, co sugerowało, że pod tą piękną powłoką kryje się serce czarne jak noc i przegniłe niczym padlina. Przez większą część rozmowy jego oczy pozostawały półprzymknięte, a gdy otwierał je szerzej, Wellington dostrzegał w nich szyderstwo.

Kapitan ciężko przełknął ślinę.

– A zatem prosiłem o audiencję u szanownego pana senatora – mimo iż poruszał ustami i słyszał swój głos, nie był w stanie uwierzyć, że naprawdę wypowiada te słowa – aby omówić pewną delikatną kwestię.

– Byle szybko! – warknął Edwyn. – Śpieszę się.

„Pewnie do kolejnej pokojówki, pieprzony wieprzu” – pomyślał Wellington i żałując, że nie może głośno wyartykułować tej myśli, powiedział:

– Dzisiejszego ranka na ulicy Bohaterów Republiki zostało znalezione ciało pewnego mężczyzny, którego tożsamości nie udało nam się do tej pory ustalić. Człowiekowi temu najpierw poderżnięto gardło, a następnie, już umierającemu, przebito serce.

– No i co z tego? To jest Denet, tu codziennie ktoś ginie od noża. – Edwyn wzruszył ramionami.

– To inna sprawa – kontynuował, ledwie już panując nad sobą Arthur. – Ten człowiek został zamordowany w celach rytualnych, zabójcy położyli mu na twarzy trzy asowe monety a wokół ciała wyrysowali pokryte okultystycznymi symbolami okręgi…

– I co to ma, kurwa, wspólnego ze mną?! – wrzasnął senator, zrywając się z fotela i próbując spojrzeć na kapitana z góry. Ze względu na potężny wzrost Wellingtona efekt był raczej mizerny i zrezygnowany Edwyn opadł z powrotem na fotel. – Na zbyt wiele sobie pozwalasz – wycedził przez zęby. – Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle wpuściłem cię do swojego domu, a nie kazałem ochronie wyrzucić cię na zbity pysk i poszczuć psami.

– Od kiedy to jesteśmy z „szanownym panem senatorem” na ty? – syknął Wellington, zadowolony, że udało mu się wytrącić Edwyna z równowagi.

– Milcz! – ryknął senator. – Łaskawie poświęcam ci mój cenny czas, a ty co? Oskarżasz mnie o oddawanie czci demonom?!

– Jak w takim razie wyjaśni mi szanowny pan, że w ranie na piersiach denata znaleziono to? – zapytał z ironią w głosie Wellington, wyjmując z portfela kawałek zakrwawionej tektury i podając go senatorowi.

Gospodarz niechętnie wziął go do ręki. Gdy mu się przyjrzał, na jego twarzy odmalowało się najpierw niedowierzanie, a zaraz potem lęk. Przedmiot okazał się wyciętą z gazety i naklejoną na karton fotografią. Przedstawiała ona senatora Johna Edwyna.

Twarz młodzieńca otaczała grzywa czarnych loków. Jego ciało było smukłe, skóra opalona, a pod rozpiętą na piersi jedwabną koszulą rysował się umięśniony tors. Nazywał się John Mayor, ale w kręgach, w których zdobył ostatnimi laty dużą popularność, znany był raczej pod „artystycznym” pseudonimem „Leonardo”. Cóż, wszystko wskazywało na to, że miłośnicy męskich wdzięków będą musieli poszukać sobie innego obiektu uwielbienia, gdyż John Mayor vel Leonardo leżał martwy na środku ulicy Leśnej. Ktoś poderżnął mu gardło nożem, a potem prawdopodobnie tym samym narzędziem zadał cios w samo serce. Następnie wytoczoną krew wykorzystał do narysowania wokół ciała ofiary siedmiu okręgów i opisania ich lengijskimi i kambyzeskimi znakami. Na twarzy zamordowanego umieszczono trzy asowe monety, oznaczając w ten sposób wierzchołki odwróconego trójkąta, a jego ręce spleciono na piersi. Innymi słowy, denat został potraktowany dokładnie tak samo jak wciąż jeszcze niezidentyfikowany mężczyzna, którego ciało przed dwudziestoma czterema godzinami znaleziono na ulicy Bohaterów Republiki.

Patrząc na zamordowanego, Arthur Wellington westchnął ciężko, zapalił cygaro i pomyślał, jakim dobrodziejstwem jest posiadanie kumpli w Wydziale Obyczajowym. Gdyby nie kilku znajomych policjantów z obyczajówki, z którymi kapitan regularnie pił na umór w pubie Pod Złotym Lwem, stałby teraz bezradny, patrząc na trupa i zastanawiając się, kim jest ofiara. Oczywiście prędzej czy później Leonardo zostałby zidentyfikowany, zwłaszcza że jego nazwisko widniało w policyjnym wykazie prostytuujących się osób, ale z pewnością zajęłoby to trochę czasu, którego Wellington przecież nie miał. A tak wystarczyło jedno spojrzenie na twarz zamordowanego, by przypomniał sobie, skąd zna denata. Podczas pewnej imprezy któryś z jego kolegów, mając już mocno w czubie, wyciągnął z kieszeni niewielki, zatłuszczony zeszycik. Wklejał do niego kopie policyjnych zdjęć z rejestru, do którego wpisywano wszystkie osoby trudniące się w stolicy nierządem. Kolega ów, o ile Wellington dobrze pamiętał, przez resztę nocy otwierał kajet na chybił trafił, pokazywał mu zdjęcia poszczególnych pań i panów oraz opowiadał o nich rozmaite anegdoty, nie szczędząc przy tym ani wulgaryzmów, ani pikantnych szczegółów. John Mayor vel Leonardo był jedynym zapamiętanym przez kapitana przedstawicielem owego zbioru ladacznic obojga płci. Na początku snucia opowieści Wellington z pitego do tej pory piwa przerzucił się na brandy i nie spoczął, póki nie osuszył dwóch butelek. Po ich opróżnieniu sięgnął jeszcze po whisky. W efekcie z każdą upływającą sekundą Wellington coraz mniej rozumiał z opowieści swojego rozmówcy, a następnego ranka obudził się w zajezdni tramwajowej. Jak się tam znalazł, po dziś dzień nie udało mu się dowiedzieć. Na szczęście Leonardo był pierwszą męską dziwką, o jakiej kolega opowiedział Wellingtonowi, więc to on zapadł Arturowi w pamięć, podczas gdy reszta handlarzy i handlarek miłości rozpłynęła się gdzieś w alkoholowej mgle.

Kapitan uśmiechnął się do wspomnień i doszedł do wniosku, że teraz też chętnie by się napił. Niestety, był na służbie, a co gorsza, sytuacja wyglądała na coraz poważniejszą.

„O co tu w ogóle chodzi?” – pomyślał zirytowany. „Najpierw ten biedak, którego wciąż jeszcze nie zidentyfikowaliśmy, potem męska dziwka. Jeden i drugi zabici dokładnie w ten sam sposób i… zaraz, zaraz, która jest godzina?” – zerknął na zegarek. „Piąta rano. Patolog twierdzi, że tamtego ospowatego zabito około północy, tego pewnie też. Szczęście w nieszczęściu, że pijaczek, który wracając do domu po libacji, natknął się na ciało, miał jeszcze na tyle rozsądku, by pobiec na najbliższy komisariat, zamiast narobić hałasu. Wtedy musielibyśmy jeszcze walczyć z tłumem gapiów, a tak…”

Kapitan podniósł wzrok i spojrzał na ciąg ściśle przylegających do siebie odrapanych kamienic przy ulicy Leśnej. Mieszkańcy nie spali już od dłuższego czasu, obudzeni przybyciem policji. Tłoczyli się na balkonach i wyglądali przez okna, uważnie obserwując to, co działo się na dole. Niektórzy pokazywali zamordowanego palcami i szeptali sobie coś na ucho. Szczególne zainteresowanie wykazywały kobiety. Zwłaszcza jedna – tłusta baba o ordynarnej twarzy, z papilotami we włosach, ubrana w tandetny różowy szlafrok. Wychylała się ze swojego położonego na wysokości pierwszego piętra balkonu i wrzeszczała wniebogłosy:

– Zbóje, mordercy, Yoryty przeklęte! Wymordować nas chcą w naszych własnych łóżkach!

Za plecami podekscytowanej kobieciny pojawił się jej mąż – niewysoki, łysy człowieczek w szlafroku, który położywszy dłoń na ramieniu swojej połowicy, próbował ją uspokoić. W odpowiedzi wściekła małżonka warknęła na niego, wepchnęła z powrotem do mieszkania i powróciła do swojej litanii.

– I na co mi to, biednej, przyszło – zawodziła – żeby pod moim domem człowieka Yoryty ubiły! Pomordują nas!

– Do cholery! Pani Stibbons! – wrzasnął jakiś męski głos z sąsiedniej kamienicy. – Niech pani zamknie ryj, bo kompletnie nie słychać, co policja gada!

– Ty łachudro, ty dziwkarzu jeden! – odkrzyknęła kobieta. – Sukinsynu!… Ty myślisz, że kto ty jesteś, żeby tak do mnie...?!

– Kto ja jestem, to moja sprawa! Chrzań się, głupia babo!

– Xavier przyjdź tu i powiedz coś! – ryknęła na to w głąb mieszkania pani Stibbons.

Łysy mężczyzna ponownie pojawił się na balkonie i po-wiedział cichutko coś, czego Wellington nie dosłyszał. Prawdopodobnie nie usłyszał tego też mężczyzna z sąsiedniej kamienicy, ale na pani Stibbons słowa męża musiały zrobić piorunujące wrażenie, gdyż cały swój gniew obróciła teraz przeciwko niemu.

– Ty wypierdku! – krzyczała, okładając go ręką po łysinie. – Tylko na tyle cię stać, gryzipiórku?! Inaczej zaraz sobie porozmawiamy, oj, inaczej! – Zafrasowany człowieczek na powrót wycofał się do mieszkania, ale niestety żona podążyła w ślad za nim. Po chwili z wnętrza dało się słyszeć krzyk bólu.

Wellington westchnął po raz kolejny, wyobrażając sobie, co mogłoby się dziać, gdyby zawczasu nie umieścił po dwóch funkcjonariuszy przy bramie każdej z kamienic. Najprawdopodobniej mieszkańcy wylegliby na ulicę, aby z bliska cieszyć się sensacją, utrudniając tym samym zbadanie miejsca zbrodni. W ciągu ostatniej godziny wielu już próbowało dokonać tej sztuki, ale nieodmiennie byli zatrzymywani przez rosłych funkcjonariuszy w mundurach, którzy spoglądali na poszukiwaczy przygód ponurym wzrokiem i tak wymownie klepali się po wiszących u ich boków policyjnych pałach, że jasne stawało się, iż dla własnego dobra lepiej udać się z powrotem do mieszkania.

Arthur wrócił do oglądania znaków, którymi opisano okręgi. Nie odczytywał ich, gdyż lengijski znał słabo, a zresztą gdyby nawet potrafił płynnie posługiwać się tym starożytnym językiem, to i tak dla bezpieczeństwa duszy i umysłu wolałby nie wypowiadać, nawet w myślach, znaczenia namalowanych ludzką krwią symboli. Dlatego nie czytał także kambyzeskich klinów, mimo iż ten rodzaj pisma był mu doskonale znany. Zamiast tego uważnie badał każdy znak, a następnie sprawdzał, czy jest on identyczny z zapisanymi w jego notesie symbolami, wykorzystanymi przy składaniu poprzedniej ofiary. Po półgodzinie stwierdził, że zgadzały się co do jednego. Podobnie było z wielkością poszczególnych kół. Na pozór więc wszystko wyglądało identycznie jak we wcześniejszym przypadku, jednak była tu pewna subtelna różnica.

„Dziwne” – pomyślał kapitan; niepokój, który temu towarzyszył, nie pozwalał mu się skupić. Rozbolała go głowa i jakby tego było mało, pojawiło się osobliwe wrażenie, że ktoś stoi za jego plecami i go obserwuje. Głosy dobiegające z okien i balkonów stawały się coraz bardziej denerwujące, słowa mieszały się ze sobą, zmieniając się w uszach kapitana w niezrozumiały bełkot. Z każdą upływającą sekundą narastała w nim nienawiść do tych głupich, małostkowych ludzi, którzy gapili się na niego, jakby był małpą w cyrku. Czuł w środku buzującą wściekłość, najchętniej pozabijałby ich wszystkich jednego po drugim. Pragnął gołymi rękami otwierać ich spasione, obrzydliwe brzuszyska, wyrywać wnętrzności i rozkoszować się wypływającymi z nich ciepłymi płynami. Tak właśnie zrobi, po co czekać choć chwilę dłużej? Wellington uśmiechnął się sam do siebie i ruszył w kierunku bramy najbliższej kamienicy.

I wtedy rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask.

Zdumiony kapitan zatrzymał się w pół kroku i spojrzał w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Pani Stibbons z powrotem stała na swoim balkonie. Niebezpiecznie przechylała się przez barierkę, a jej oczy były nienaturalnie rozszerzone. To ona wrzasnęła, teraz jednak milczała, a jej ciałem raz po raz wstrząsały konwulsje. Trwało to kilkanaście nieznośnie długich sekund, po czym martwe już ciało kobiety wypadło z balkonu i uderzyło o bruk. Do leżącej natychmiast podbiegł sierżant Scott McCoy.

– Szefie! – zawołał do Wellingtona. – Ktoś dźgnął ją czymś ostrym w plecy!

W tym momencie na balkonie pojawił się Xavier Stibbons. W dłoni trzymał długi na dwadzieścia centymetrów zakrwawiony nóż kuchenny, a jego twarz wykrzywiał złośliwy uśmiech.

I wówczas kapitanowi wróciła pełna świadomość. Co więcej, teraz już rozumiał, czym dokładnie ten przypadek różnił się od poprzedniego.

– Scotty! – krzyknął do McCoya. – Biegnij po posiłki! Tych ludzi trzeba stąd natychmiast ewakuować! To cholerstwo – tu wskazał na ciało Leonarda i otaczające je okręgi – jest aktywne!

– No to teraz mamy poważny problem – mruknął Wellington, kończąc swoją opowieść.

– Trudno zaprzeczyć – powiedział jego zastępca, porucznik Aristides Cajun, któremu kapitan od ponad godziny streszczał przebieg śledztwa.

Porucznik nie brał udziału w wydarzeniach ostatniej doby, ponieważ od tygodnia przebywał na zwolnieniu chorobowym. Do pracy wrócił dopiero dzisiejszego ranka. Wiedział co nieco o pierwszym z morderstw, gdyż wczorajsza prasa szeroko rozpisywała się na ten temat, jednak wersja, jaką gazety podawały swoim czytelnikom, była odległa od rzeczywistości. Zresztą większość redakcji opisywała rytualny mord na nikomu nieznanym biedaku w tonie sensacji, traktując go wyłącznie jako sposób na podniesienie nakładu. Dziennikarze nawet nie starali się zbliżyć do prawdy, zamiast tego woleli raczyć swoich czytelników zmyślonymi opowieściami o krwiożerczych kultystach i yoryckich szpiegach. Jeden z pismaków, posługując się karkołomną logiką, starał się połączyć z morderstwem jedną z licznych działających w stolicy bojówek partyjnych.

Tymczasem policjanci z Wydziału do spraw Okultyzmu zdawali sobie sprawę, że to, co media postrzegały jako sensacyjną historyjkę, jest w rzeczywistości sprawą życia i śmierci. Z wszelkiego rodzaju okultystycznymi bractwami, prorokami wyklętych kultów, mrocznymi rytuałami i inkantacjami ku czci demonów spotykali się na co dzień i dobrze wiedzieli, jak wielkie stanowią zagrożenie. Tego typu spraw nie wolno było lekceważyć, a wszelkie przejawy paktowania z istotami z Otchłani należało bezlitośnie zwalczać. Wymagało to szaleńczej wprost odwagi i determinacji, gdyż w trakcie tej służby pracownicy wydziału musieli się mierzyć z niedającą się oddać słowami grozą, okrucieństwem i szaleństwem. Co gorsza, ich misja wydawała się beznadziejna, gdyż na miejsce każdego rozbitego kultu powstawało kilka kolejnych, a stare i, zdawałoby się, dawno już zapomniane organizacje lubiły nagle powracać do życia. Pogromcy okultyzmu działali z pełną świadomością tego ponurego stanu rzeczy, a nadzieję na ostateczne zwycięstwo porzucili już dawno. Ich głównym celem nie była całkowita eksterminacja wyznawców ciemnych mocy, lecz maksymalne utrudnienie im działalności. W całej Republice rekwirowano i palono księgi traktujące o demonologii, polowano na handlarzy zakazanymi artefaktami, niszczono tajne drukarnie, bezlitośnie tropiono członków wszelkich grup okultystycznych i rozbijano sabaty. Nagrodą za cały ten trud była niewysoka pensja oraz narastające z każdą zakończoną sprawą przerażenie. I zniechęcenie. No bo cóż z tego, że zniszczy się choćby setki egzemplarzy zakazanej książki, cóż z tego, że schwyta się i zabije iluś tam demonologów? Prawdziwymi wrogami byli ci, których owe traktaty opisywały, ci, do których zatrzymani kierowali swoje modły. Gdzieś w głębiach Otchłani czyhały istoty prastare, złe i całkowicie obce ludzkiemu pojmowaniu. Demony uchodzące za starożytne już w czasach, gdy Ekumeną władały wielkie gady, a nawet jeszcze wcześniej, gdy lądowe formy życia dopiero co wypełzały z ciepłych mórz. A kiedy pojawili się ludzie, zawsze znajdowali się tacy, którzy decydowali się oddawać im cześć. Kto zliczyłby, ile niewinnych istot przez tysiąclecia zostało zarżniętych jako ofiary dla Władców Otchłani? Dziesiątki, setki tysięcy czy może miliony? Kto potrafiłby wskazać, który małpolud jako pierwszy poderżnął gardło swojemu bratu krzemiennym nożem, by jego duszą nakarmić Pana Snów, a który pierwszy oddawał pokłon Pełzającemu w Głębinach? Nikt tego nie pamiętał i, co ważniejsze, nikogo to nie interesowało. Ważne było tylko jedno: Przedwieczni spoglądali na ludzkość żarłocznym wzrokiem i nic nie dało się z tym zrobić. Byli poza zasięgiem, całkowicie obojętni na wszelkie podejmowane przez ludzi próby walki z nimi. Dopóki te demoniczne bestie istniały, dopóty mogły ingerować w rzeczywistość za pośrednictwem swoich coraz to nowych sług. Nic dziwnego, że prędzej czy później większość oddelegowanych do walki z okultyzmem funkcjonariuszy załamywała się psychicznie. Niektórzy rezygnowali ze służby i odchodzili do cywila, ale to nie pomagało. Wciąż pamiętali i wciąż budzili się w nocy z krzykiem. Inni popadali w obłęd, a część, i to niestety dość liczna, przechodziła na drugą stronę barykady, zaczynała zgłębiać mroczne arkana i oddawać cześć Władcom Otchłani.

Aristides zdjął okulary i zaczął je czyścić, co zwykł czynić wówczas, gdy coś rozważał.

– Wiadomo już, jaki rodzaj rytuału jest odprawiany? – zapytał po dłuższej chwili, zakładając okulary z powrotem na nos.

W odpowiedzi Wellington wzruszył ramionami.

– Szczerze mówiąc, po raz pierwszy spotykam się z czymś takim i o ile mi wiadomo, nikt w naszej jednostce nie miał z tym wcześniej do czynienia. Za dziesięć minut odbędzie się odprawa szefów wszystkich zespołów, więc jeśli Działowi Analiz udało się ustalić cel tych rytuałów, to Stary nam o tym powie, a jeśli nie… no cóż…

– A co dokładnie kryje się pod tym „no cóż”?

– Wtedy będziemy musieli działać na ślepo, a to może oznaczać, że będziemy tu mieć drugi Optimation.

– Niech to szlag… – mruknął porucznik.

– Dobrze powiedziane, oj, dobrze powiedziane! – zauważył Arthur, odchylając się na krześle i patrząc na swojego zastępcę spod półprzymkniętych powiek.

Lubił tego gościa, i to nawet bardzo. Pracowali razem już od dwóch lat i w tym czasie Cajun niejednokrotnie dowiódł, że jest wyśmienitym oficerem śledczym, nie tylko inteligentnym, ale jeszcze obdarzonym niezawodną intuicją. Swojej pracy Aristides poświęcał się z fanatycznym wręcz oddaniem, sprawiał wrażenie, jakby całe jego życie kręciło się wokół walki z okultyzmem. Po służbie długie godziny spędzał na studiowaniu zgromadzonych w wydziałowej bibliotece dzieł z zakresu demonologii, bo jak mawiał, „żeby zniszczyć wrogów, należy dobrze ich poznać”. Wiedza Cajuna na temat najróżniejszych sekt i ich rytuałów była tak ogromna, że spokojnie mógłby się przenieść do Działu Analiz. Kilka miesięcy temu komisarz Dust nawet mu to zaproponował, mówiąc:

– Twój łeb, Cajun, jest zbyt cenny, żeby ci go ktoś rozwalił w jakiejś ciemnej uliczce.

Porucznik odrzucił jednak sugestię przełożonego i nadal z podziwu godną determinacją wykonywał obowiązki operacyjne.

„On naprawdę może zajść bardzo daleko” – niespodziewanie przyszło Wellingtonowi do głowy. „Kto wie, czy nie zostanie kiedyś nowym komisarzem? To byłaby wielka korzyść dla naszego wydziału, Stary miałby godnego następcę. Facet jest bystry i odważny, a do tego lojalny. Nie pamiętam, ile to już razy ratowaliśmy sobie nawzajem tyłki w czasie akcji. Dobry z niego kumpel, ma tylko jedną wadę: nie jest Archiem”.

Ta myśl sprawiła, że humor kapitana, z powodu ostatnich wydarzeń i tak nie najlepszy, popsuł się do reszty. Wellington szybko zerknął na wiszący na ścianie kalendarz i zaklął bezgłośnie.

„Cholera” – pomyślał. „Za dwa tygodnie jest rocznica! Znowu pójdziemy z Karlem do pubu, siądziemy przy stoliku w kącie i będziemy całą noc pić na umór i wspominać. Archie, niech cię szlag, dlaczego dwa lata temu to musiałeś być akurat ty?!”

Wściekły kapitan przestał się huśtać na krześle, walnął pięścią w blat swojego biurka, a raczej w ten jego fragment, który wystawał spod zaścielających mebel papierzysk, i wbił wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt przestrzeni. Cajun nerwowo odskoczył od przełożonego.

– Nie, nie… to nie ma związku z tobą – uspokoił porucznika Wellington. – Po prostu przyszło mi do głowy coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Chyba też będę musiał wziąć sobie kilka dni wolnego, bo to napięcie mnie wykończy. Od momentu, gdy zaczęła się ta sprawa, nie zmrużyłem oka.

– Nie dziwię się, wizja powtórki wydarzeń z Optimation każdemu mogłaby spędzić sen z powiek.

– Więc lepiej się módlmy, żeby do tego nie doszło – westchnął Wellington, zerkając na zegarek. – Wiesz co, chodźmy już. Gabinet Starego do wielkich nie należy, więc lepiej być tam nieco wcześniej i zająć dobre miejsca.

Odprawa rozpoczęła się punktualnie o godzinie dziesiątej. Stawili się na niej szefowie wszystkich sekcji operacyjnych Wydziału do spraw Okultyzmu. Towarzyszyli im ich zastępcy. Przyszedł też major Stanley Vectra – emerytowany wojskowy, szef sekcji szturmowej. Jako że w gabinecie komisarza znajdowały się tylko trzy fotele, z których jeden zajmował gospodarz, oficerowie przynieśli ze sobą własne krzesła. Wyjątek stanowił major, który jak zawsze w takich przypadkach wolał stać. Pokoju, w którym miała się odbyć odprawa, nie projektowano z myślą o pomieszczeniu tak wielu osób, więc siedemnastu oficerów wypełniało pomieszczenie tak szczelnie, że dla komisarza, małej szkolnej tablicy i zasłoniętego dużym kawałkiem materiału malarskiego stojaka na płótno, który Dust postawił przy swoim biurku, ledwo starczyło miejsca.

– Witam, panowie – powiedział Dust, zaczynając posiedzenie. – Zebraliśmy się tu, by omówić kryzys, w jakim się znaleźliśmy, i poszukać sposobu na jego przezwyciężenie. Od razu pragnę poinformować, że to, co nam zagraża, jest niebezpieczne w dwójnasób. Po pierwsze, sieje w naszym mieście chaos, a po drugie, może być powodem destabilizacji całej Republiki. – Komisarz zamilkł na chwilę i wziął głębszy oddech. Z krótkiej przerwy przełożonego skorzystał major Vectra.

– Sytuacja jest aż tak poważna? – zapytał, podkręcając przy tym, jak to miał w zwyczaju, swojego siwego wąsa.

– A co się wam wydaje?! Że odrywałbym wszystkich od roboty, gdyby nie była?! – ryknął Dust.

Major w żaden sposób nie zareagował na podniesiony głos komisarza, nie przerywając nawet podkręcania wąsa. Trwająca ponad dwie dekady służba na froncie do tego stopnia zahartowała tego weterana walk z Yorytami, że właściwie nic nie było w stanie wytrącić go z równowagi. Ponadto, jak większość pracowników wydziału, przywykł już do wybuchów wściekłości swojego szefa.

– Czy sytuacja jest poważna? Cholernie! Od momentu złożenia w ofierze Johna Mayora, czy jak kto woli: Leonarda, w całym mieście zaczęły się pojawiać łatwe do rozpoznania symptomy. Według raportu, który przedłożył mi kapitan Wellington, w miejscu znalezienia ciała tej męskiej dziwki doszło do ogromnej eskalacji agresji! Arthurze, mów, co tam się działo!

– Doszło do morderstwa – powiedział kapitan. – Niejaki Xavier Stibbons zamordował swoją żonę Alice. Wcześniej, na moich oczach, kobieta ta wdała się w pyskówkę z sąsiadem, a potem zaczęła się awanturować z mężem. Szczerze mówiąc, jej zachowanie akurat trudno podciągnąć pod wpływy demoniczne; zgodnie z zeznaniami sąsiadów pani Stibbons była – tu pozwolę sobie zacytować opinię jednego z nich – „wściekłą suką”. Wykłócała się ze wszystkimi o wszystko i pastwiła nad Xavierem.

– To może chłop po prostu nie wytrzymał? – zasugerował kapitan Charles Thompson, który lubił wcielać się w rolę advocatus diaboli. – Skąd pewność, że ten mord ma związek z rytuałem?

– Xavier Stibbons był, wedle zeznań sąsiadów, człowiekiem słabym, niezdolnym przeciwstawić się żonie. Pozwalał się jej lżyć nawet w miejscach publicznych, a co więcej, ta baba regularnie go tłukła.

– Tym bardziej mógł już nie zdzierżyć i… Zaraz, zaraz, a dlaczego mówisz o nim w czasie przeszłym? Czy on nie żyje?

– Tak jakby – westchnął Wellington. – Siedzi teraz w naszym areszcie, ale za wiele z niego nie wyciągniemy. Powiem więcej: tam mamy tylko jego ciało, a co jest w środku, to już stanowi zagadkę. Stawiał nam zacięty opór. Trzech moich ludzi musiało go obezwładniać! Trzech wyszkolonych funkcjonariuszy nie mogło sobie poradzić z człowiekiem, który na dobrą sprawę jest pozbawiony jakichkolwiek mięśni! Jeden z nich leży teraz w szpitalu. I żeby go jeszcze ten chudziak dźgnął nożem, to bym zrozumiał… Ale gdzie tam! Złapał go i rzucił nim o ścianę z taką siłą, że chłopak połamał sobie żebra. Musieliśmy użyć gazu obezwładniającego.

– I w ten sposób upadają wielkie teorie, kapitanie – powiedział złośliwie komisarz Dust, spoglądając znad złocistych binokli na Thompsona.

– Jakoś go tu dowlekliśmy i zamknęliśmy, biega teraz po celi, wali w ściany i wyje. Żeby było jasne, wyje w jakimś bliżej niezrozumiałym języku. Co by tu jeszcze… Aha! Próbował wyrwać z zawiasów pancerne drzwi swojej nowej kwatery, na szczęście są odpowiednio zabezpieczone.

– Daj spokój Stibbonsowi i mów o reszcie – ponaglił go Dust.

– Dobrze. A zatem natychmiast po zabójstwie zarządziłem ewakuację Leśnej. Wiecie, jak to wyglądało, bo część z was brała w tym udział.

– Owszem – przerwał Wellingtonowi porucznik Albert Hewson. – Byłem tam z gośćmi z sekcji szturmowej. W jednym z mieszkań znaleźliśmy cztery świeże trupy.

– Tak. Należały do małżeństwa i dwójki z trojga ich dzieci. Ich najmłodsza, niespełna czteroletnia córeczka tamtej nocy wstała z łóżka, wzięła nóż i poderżnęła gardła śpiącym rodzicom i rodzeństwu. Doktor Yamada twierdzi, że do mordu doszło najprawdopodobniej jakąś godzinę przed naszym przybyciem na Leśną.

– Dziewczynka się na nas rzuciła – powiedział porucznik. – Miała takie jasne loczki… Skoczyła na jednego z moich ludzi, wgryzła się mu w nogę i wyrwała zębami kawał ciała. Chłopcy nie wiedzieli, co robić, przecież to dziecko!, a ona dopadła następnego i obaliła go na podłogę. Czteroletnia dziewczynka okładała ze straszliwą siłą dwumetrowego faceta! Na koniec wbiła mu rękę w brzuch i wyrwała wątrobę. Złapałem więc rewolwer i z bliska strzeliłem jej w głowę. Bryznęło krwią, mózgiem i tymi loczkami. Na Ośmiu, myślałem, że w życiu widziałem już wszystko, ale żeby coś takiego!

– Lepiej powiedz, ile tej małej zajęło zmasakrowanie dwóch doświadczonych szturmowców – westchnął Wellington.

– Kilka sekund.

– No właśnie. Na szczęście takich ekstremalnych przypadków nie było wiele.

– To znaczy? – jęknął ktoś.

– Łącznie z tymi już omówionymi: cztery. Ale od chwili złożenia ofiary pięciu mieszkańców ulicy Leśnej popełniło samobójstwo i było też dziesięć przypadków ciężkiego pobicia; ludzie stali się tam bardzo agresywni. Jak wiecie, trwa też ewakuacja mieszkańców domów przy ulicy Bohaterów Republiki.

– A właśnie, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego to nie my się tym zajmujemy – zapytał Thompson.

– Bo, do jasnej cholery, potrzebuję was do poważniejszych zadań! – ryknął Dust, zrywając się z fotela i waląc z całej siły pięścią w blat swojego biurka. – Dlatego zwróciłem się do princepsa o posiłki, a on, choć z niego głupi buc, przysłał mi je! A teraz kapitanie Thompson, niech pan zamknie tę swoją pyskatą gębę i przestanie wreszcie szukać dziury w całym! Zatem skoro Wellington przedstawił nam raport o zdarzeniach z ulicy Leśnej, dalej będę mówił już ja, a musicie wiedzieć, że jest o czym – kontynuował już spokojniej. – W ciągu nocy Denet zamieniło się w jeden wielki burdel, i to taki, z którego wyszły wszystkie dziwki, a został tylko alfons i grupa pijanych klientów. Przede wszystkim czterdzieści pięć minut po północy doszło do buntu pacjentów w Szpitalu dla Umysłowo Chorych imienia doktora Victora Pattersona. Z tego, co mi wiadomo, wszyscy ci ludzie z wyjątkiem kilkunastu, którzy, jak się okazało, symulowali chorobę w celu uniknięcia więzienia, dostali ataku szału. Zaczęli demolować pomieszczenia i rzucili się na personel. Zabili dziewięciu pielęgniarzy, a czterech ciężko okaleczyli, po czym podłożyli ogień w stołówce. Na szczęście jeden z pracujących w szpitalu woźnych wykazał się trzeźwością umysłu i złapał za gaśnicę. Sam pewnie niewiele by zrobił, ale pomogli mu symulanci i wspólnymi siłami zdusili pożar w zarodku. Tak czy owak, obecnie cały budynek znajduje się w rękach pacjentów, a większość personelu zbiegła. Z tego, co mówią, w środku zostało kilku pielęgniarzy i pracowników ochrony, ale jeśli mam być szczery, wątpię, by w tej chwili jeszcze żyli. Aha! To ważne: wedle zeznań ocalałych, wszyscy ogarnięci szałem na okrągło powtarzali jedno zdanie: „Zabierzcie go z naszych snów, zabierzcie go z naszych snów!”.

– Ośmiu, ratujcie! – jęknął kapitan Joe Farkas. – Przecież tak samo zaczynało się w Optimation i w Smallville!

– A to nie wszystko, panowie – westchnął Dust. – Część z was ma małe dzieci. Powiedzcie, kogo obudził dzisiejszej nocy krzyk przerażonego dziecka? Czyje pociechy miały tej nocy koszmary?

Kilku ze zgromadzonych podniosło ręce. Wellington omiótł wzrokiem salę i zaklął, gdy zrozumiał, co zobaczył. W górze sterczały cztery ręce. Oznaczało to, że wszyscy oficerowie, którzy byli ojcami małych dzieci, spotkali się z opisanym przez komisarza zjawiskiem.

– Tak jest zawsze – powiedział Dust. – Takie rzeczy najmocniej odczuwają chorzy psychicznie, dzieci i artyści, a skoro już o artystach mowa…

Komisarz wstał zza biurka, podszedł do sztalugi i jednym energicznym ruchem zerwał z niej zasłonę. To, co zobaczyli zebrani, sprawiło, że nagle ich dusze napełniło czyste, pierwotne przerażenie.

Do stojaka przymocowano pozbawiony ramy obraz przedstawiający niepokojące stworzenie. Namalowana bestia przypominała nieco śmiertelnie wychudzonego człowieka, przez którego skórę, jak można by pomyśleć, lada moment przebiją się kości. Podobieństwo do istoty ludzkiej kończyło się jednak na korpusie, gdyż wieńcząca bestię głowa była już ptasia albo prawie ptasia. Długi, zagięty dziób sterczał z potwornego czerepu, przypominającego nieco głowę sępa, lecz równocześnie znacząco się od niego różniącego. Nogi stworzenia były nieproporcjonalnie długie i zakończone orlimi szponami, podobnie ręce. Tych ostatnich było zresztą stanowczo za dużo; Wellington spróbował je policzyć i ku swojemu zdziwieniu zauważył, że nie jest to możliwe. Z jakiegoś powodu nie potrafił spamiętać ich liczby. Jego uwagę przykuł za to flet w jednej z dłoni monstrum. Lędźwie potwora okrywała przypominająca kolczugę przepaska biodrowa, wykonana z małych metalowych kółek. Miała ona kształt odwróconego trójkąta. Za plecami istoty rozciągało się czarne tło, w którym można było dopatrzyć się zarysów jakichś kształtów.

Komisarz na powrót zasłonił obraz.

– Autorem tego dzieła jest niejaki Jacob Davis, artysta malarz. A przy okazji… Ukończenie obrazu zajęło mu dokładnie dwadzieścia minut i był on tym faktem przerażony. Jak sam mówił, malowanie czegoś takiego powinno trwać kilka dni, ba!, nie miał nawet pewności, czy w ogóle byłby w stanie stworzyć dzieło, które do tego stopnia tchnęłoby życiem, nieważne jak bardzo złym i spaczonym. Tenże Davis powiedział mi, że o godzinie pierwszej w nocy nagle odniósł wrażenie, jakby ktoś na chwilę porwał jego ciało, w każdym razie nie miał pełnej świadomości, co robi. Nie był w stanie dokładnie opisać tego odczucia. Kiedy się ocknął, było dwadzieścia po pierwszej, w dłoni trzymał ociekający farbą pędzel, wokół walały się tuby, a przed nim znajdował się ten oto obraz. Ledwie go zobaczył, doświadczył takiej grozy, że z wrzaskiem wybiegł z mieszkania i resztę nocy spędził w pobliskiej świątyni. Dopiero rano zebrał się na odwagę, wrócił do siebie, zabrał obraz i przyniósł go do nas.

– Co to za pokręcone…?! – wykrztusił Thompson.

– Cóż, Działowi Analiz udało się to ostatecznie ustalić, jeszcze zanim Davis przyniósł nam swoje malowidło. Pracowali nad tym od chwili, gdy trafiła do nich dokumentacja dotycząca kręgów ofiarnych wokół pierwszego zamordowanego. Mieli trochę problemów, bo posiadane przez nas informacje na temat tej istoty są dość skąpe. Przypadki rytuałów ku jej czci należą do rzadkości i od momentu powstania Republiki odnotowano ich ledwie sześć. Cóż, panowie, demon, którego nasi bliżej jeszcze nieokreśleni przeciwnicy chcą sprowadzić do stolicy, nazywa się… – Komisarz podniósł leżący na swoim biurku kawałek kredy, podszedł z nim do tablicy i dużymi drukowanymi literami napisał na niej jeden wyraz: „UDUG”, odczekał kilka sekund, po czym natychmiast go zmazał. – Nasi koledzy z Działu Analiz powiedzieli mi, że póki co lepiej nie wymawiać tego imienia na głos. Panowie, pora powiedzieć sobie prawdę: będziemy tu mieli większą manifestację!

Zapadła cisza. Kilka osób zakreśliło znak ósemki.

„No świetnie” – pomyślał Wellington. Nagle jak żywe przed oczami stanęły mu sceny, które widział przed laty na Wzgórzach Noah, gdy jako młody praktykant brał udział w rozbijaniu sabatu.

W teorii wszyscy zgromadzeni w pokoju komisarza byli zawodowcami i na usłyszaną przed chwilą informację powinni byli zareagować chłodno, z profesjonalnym opanowaniem. W praktyce jednak, właśnie dlatego że byli profesjonalistami i wiedzieli, co kryje się pod określeniem „większa manifestacja”, zareagować spokojnie nie mogli. Wszyscy widzieli fotografie z Optimation i Smallville, a raczej z tego, co z nich zostało. Wszyscy czytali raporty o tamtejszych „większych manifestacjach”. I właśnie dlatego zapanował niewyobrażalny harmider.

– Na przesłodką Wandrę! – wycharczał ktoś.

– Na Ośmiu, większa manifestacja w Denet?! Trzeba ewakuować miasto!

– Jeśli zginą senatorowie, członkowie rządu i wielki patriarcha, to będzie koniec Republiki!

– Po czymś takim bez dwóch zdań przegramy tę cholerną wojnę! Już możemy zacząć wyrzucać ze świątyń ikony Ośmiu i stawiać ołtarze Yoriemu!

– A co nas będzie obchodzić wojna?! Jak dojdzie do tego, o czym mówimy, to nasze dusze trafią do Otchłani na żer demonom!

– Musimy powstrzymać tych sukinsynów, którzy chcą tu sprowadzić to bydlę!

Po chwili na powrót zapadła cisza. Szesnaście pobladłych twarzy wpatrywało się w komisarza. Szesnaście twarzy, na których malowała się determinacja ludzi wiedzących, że zarówno im, jak i ich bliskim grozi los gorszy od śmierci, i gotowych na wszystko, by temu zapobiec. Tylko major Vectra nadal nonszalancko gładził siwego wąsa. Na froncie widywał takie rzeczy, że nawet perspektywa obłędu, śmierci i wiecznego potępienia nie była w stanie zrobić na nim większego wrażenia. Zresztą w ciągu swojego pięćdziesięciotrzyletniego życia zabił już tylu ludzi, że bardzo wątpił, by Ośmiu wpuściło go do swoich Ogrodów, więc właściwie było mu wszystko jedno.

– Chciałbym od razu powiedzieć – zaczął po chwili Dust – że powtórka wydarzeń z Optimation i Smallville nam nie grozi. Jak zapewnili mnie panowie z Działu Analiz, to cholerstwo – tu wymownie wskazał na obraz – co prawda byłoby w stanie wymordować całą populację Denet…

Ktoś jęknął.

– …ale na szczęście zabraknie mu na to czasu. Demon powinien utrzymać się w naszym świecie zaledwie przez pół minuty, a następnie powróci do Otchłani. W tym czasie będzie w stanie dokonać szkód jedynie w miejscu, w którym się zmaterializuje.

– To znaczy gdzie? – dopytywał Wellington.

– I tu właśnie pojawia się problem. Dział Analiz nie był w stanie tego określić.

– Za te sestercje, które im płacimy, powinni wiedzieć – burknął Thompson.

– Kapitanie Thompson, czy ja panu czegoś nie mówiłem?! – warknął komisarz.

Thompson momentalnie zamilkł, a jego mina wyrażała, że najchętniej schowałby się gdzieś daleko, na przykład na Północnym Lądolodzie.

– Dział Analiz twierdzi, że aby zlokalizować miejsce, w którym pojawi się to bydlę, musiałby przeanalizować życiorysy wszystkich mieszkańców naszego miasta. Rytuał odprawiany przez wciąż niezidentyfikowanych kultystów ma to do siebie, że przyzywa bestię, równocześnie wskazując jej cel. Jest nim człowiek, w którego piersi demon zanurzy swój spiżowy dziób i wyrwie mu serce, a potem rozerwie nieszczęśnika szponami, wywlecze z niego duszę i poniesie ją do Otchłani…

Ktoś sapnął.

– Zaraz potem zacznie się orgia niszczenia – kontynuował Dust – bo to coś będzie mordować wszystkich, którzy znajdą się w jego zasięgu, chwytać ich dusze i pożerać. Na szczęście, jak już wspomniałem, potrwa to tylko trzydzieści sekund, choć biorąc pod uwagę szybkość, z jaką ten pomiot ciemności ma się poruszać, to i tak o wiele za długo. Swoją drogą nasi specjaliści nie mogli wyjść z podziwu, jak chytrze został pomyślany rytuał; mówią, że to twórcze rozwinięcie demonologicznych obrzędów z Leng i Kambyzesu. Nasi przeciwnicy, kimkolwiek są, połączyli obydwa rytuały w coś nowego. Pismem klinowym zapisano litanię ku czci demona, która wymienia wszystkie jego tajemne imiona i przydomki, obiecuje mu żer i otwiera drogę z Otchłani. Z kolei po lengijsku zapisano zarówno modlitwę głoszącą chwałę bestii, jak i zaklęcie jej odesłania. Te ostatnie zresztą są wyjątkowo silne. Geniusz tego łajdaka, który to wykombinował, polega na tym, że połączył wszystkie trzy elementy w płynną całość, tworząc coś, co jest równocześnie wezwaniem i egzorcyzmem. Demon przybywa z Otchłani, by zabić wskazaną ofiarę, po czym natychmiast zostaje wygnany. Kultyści, których tropimy, wykazują więc jakieś resztki zdrowego rozsądku, co w tym środowisku jest nader rzadkie.

Nikt nie zakłócał wywodu komisarza.

– A wracając do istoty, którą ci psychopaci postanowili ściągnąć nam na głowy… Kilka spośród plemion Pustyni Cyruskiej znało ją i oddawało jej boską cześć już w Pierwszym Cyklu. Wspominają o niej niektóre spośród starożytnych tabliczek klinowych, w Kambyzesie stać miała niewielka świątynia ku jej czci. Nazywano ją Pożeraczem Serc, Żelaznoszponym lub Synem Strachu. Mieli z nią styczność czarnoksiężnicy z Lengu. Poświęcili jej nawet tak zwany Zwój Mściwego, którego wszystkie egzemplarze zaginęły wraz z zagładą wyspy. Są o niej nieliczne i enigmatyczne wzmianki w Niewypowiedzianych kultach i w Fałszywym królestwie demonów. Wedle pism arcyheretyka Libanosa, wspominał o niej też święty Sofroniusz, ale nie jesteśmy, niestety, w stanie tego potwierdzić. Jak wiecie, jedyny egzemplarz traktującej o Otchłani księgi autorstwa tego pontifeksa znajduje się w bibliotece patriarszej i jest pilnie strzeżony. Na naszych terenach ten kult należy do rzadkości, większość czcicieli to mieszkańcy Pustyni Cyruskiej i Akindżystanu. Istnieją też doniesienia o niewielkich grupach kultystów w Chaganacie. Przyzywają tę bestię ci, którzy pałają żądzą zemsty, a nie są w stanie dosięgnąć swojego wroga. Znakiem owej bestii jest odwrócony równoboczny trójkąt, dlatego aby przyzwać potwora, należy złożyć trzy ofiary, które razem utworzą tenże symbol. Dusze i krew zamordowanych pobudzą apetyt bestii i pozwolą jej opuścić Otchłań. Ważne, by skierować uwagę demona na wroga; dlatego ofiary złożone na jego cześć muszą być w jakiś sposób podobne do tego, kogo ma on unicestwić. Każda z ofiar ma dzielić jeden przymiot z tym człowiekiem. Może to być wygląd, cecha charakteru czy sytuacja życiowa. Równocześnie przy wszystkich trzech należy zostawić przedmiot kojarzący się z tym, kogo chcemy się pozbyć. Między rytuałem lengijskim a kambyzeskim są pewne różnice, ale jak już mówiłem, nasi wrogowie połączyli oba obrządki. Do tej pory złożono dwie ofiary. To przyciągnęło demona do Denet i krąży on teraz wokół nas. Jest na obrzeżach Otchłani albo przemierza już bezkresne przestrzenie Kur. Gdy w trzeciej ofierze zgaśnie życie, bestia w pełni swej mocy pojawi się dokładnie przy tym, kogo ma zabić, a po upływie trzydziestu sekund wróci do swojej demonicznej ojczyzny. Problem polega na tym, że nawet tak krótka obecność demona zdestabilizuje całą okolicę. Już teraz w miejscach, gdzie złożono ofiary, Otchłań odciska na ludziach swoje piętno, a w całym mieście dochodzi do licznych przypadków szaleństwa. Pomyślcie, co się stanie, gdy on tu się pojawi!

Zebrani pomyśleli i zbledli jeszcze bardziej.

– Nie wspomnę już o tym, że za jednym potężnym demonem może pojawić się cała czereda pomniejszych istot, które tylko czekają, by skorzystać z otwartego na chwilę przejścia. Takie sytuacje zdarzają się co prawda rzadko, ale nie możemy lekceważyć tej możliwości. Dlatego naszym celem będzie powstrzymanie okultystów przed złożeniem trzeciej ofiary. Dział Analiz wyliczył odległość między dotychczasowymi ofiarami i wyznaczył na mapie dwa punkty, w których mogą próbować przelać krew trzeciej.

– Dwa? – zapytał major, unosząc brwi.

– Tak. Z punktu widzenia demona obojętne jest, czy wierzchołek trójkąta skierowany będzie ku górze, czy ku dołowi. W końcu jeśli spojrzysz z odpowiedniej strony, trójkąt i tak będzie odwrócony. Dlatego nasz plan jest bardzo prosty. Tej nocy w sąsiedztwie obu wskazanych miejsc ukryjemy dobrze uzbrojone oddziały, po dziesięciu ludzi każdy. Ten, przy którego posterunku pojawią się okultyści, uderzy na nich i wystrzeli flarę w celu wezwania posiłków. Pamiętajcie, że zgodnie z uprawnieniami, jakie nam przysługują, jeśli okaże się to konieczne, możecie ich zabić, ale wolałbym, żebyście przyprowadzili ich żywych. Potem i tak zginą, bo kodeks karny za oddawanie czci demonom przewiduje karę śmierci, ale najpierw powinniśmy wyciągnąć z nich tyle informacji, ile się da. Zrozumiano?

Zgromadzeni pokiwali głowami, a major Vectra podkręcił wąsa.

– Chciałbym o coś zapytać – odezwał się Wellington.

– Tak?

– Jedna rzecz mnie dręczy. Przy obydwu zamordowanych znaleziono fotografie przedstawiające senatora Edwyna. Czy możliwe, żeby to on miał stać się ofiarą demona?

– Dział Analiz twierdzi niestety, że nie o tego młodego bubka tu chodzi – odrzekł Dust. – I powiem wam, że może to i lepiej, bo gdyby było inaczej, to chyba nie zwalczyłbym pokusy, żeby pozwolić kultystom pozbyć się tego wrzodu na dupie Republiki.

Komisarz uśmiechnął się szeroko.

Jeden z obecnych na odprawie oficerów zaczął się głośno śmiać, zwracając tym na siebie uwagę kolegów. Był to kapitan Karl Hangbeck, postać na swój sposób egzotyczna. Mówi się czasami o „dzieciach wojny”, Hangbeck zaś nazywał siebie samego „dzieckiem rozejmu”. Po Wielkiej Zarazie, która spustoszyła przed laty Kontynent, wojna republikańsko-yorycka zamarła. I Republika, i Cesarstwo utraciły tak wielu obywateli, że nie były w stanie kontynuować działań zbrojnych przeciwko sobie. Podpisały więc zawieszenie broni na czas nieokreślony, które miało przetrwać dekadę i przejść do historii jako Rozejm Dziesięcioletni. W czasie jego trwania obydwa państwa utrzymywały ze sobą ożywione stosunki dyplomatyczne, handlowe i kulturalne; niestety do trwałego pokoju nie udało się doprowadzić.

Z punktu widzenia Karla Hangbecka najważniejsze było to, że w owym czasie do Cesarstwa zawitała niejaka Susan, wszędobylska reporterka zamierzająca napisać książkę o życiu Yorytów. Traf chciał, że dziennikarka poznała tam pewnego przystojnego i inteligentnego czciciela Yoriego, który nazywał się Eberhard Hangbeck. Pomiędzy młodymi wybuchła szalona i namiętna miłość, zwieńczona szybkim ślubem, a potem ciążą i narodzinami dziecka. Owym dzieckiem był właśnie kapitan. Pikanterii całej historii dodaje fakt, że ojcem owej zafascynowanej Yorytami dziennikarki był Frank Billings, magnat prasowy i potężny senator z partii Optymatów. Na wieść o życiowym wyborze ukochanej jedynaczki omal nie dostał ataku apopleksji. W pierwszym odruchu wydziedziczył Susan, ale z czasem jego serce złagodniało i na powrót uczynił córkę dziedziczką rodowej fortuny. Gniew przeniósł na konkurencyjne gazety, rozpisujące się o małżeństwie jego córki, i swoich wrogów w senacie, którzy próbowali je wykorzystać jako polityczną amunicję.

Gdy Karl miał siedem lat, w jego życiu zakończył się pewien etap. Tamtego lata cała rodzina pojechała do Republiki, aby spędzić wakacje w jednej z wiejskich willi senatora Billingsa. Po dwudziestu czterech godzinach od chwili przekroczenia przez nich granicy działania wojenne rozgorzały na nowo. Dla Eberharda Hangbecka i jego rodziny powrót do Cesarstwa okazał się niemożliwy, a co gorsza, jako przybysze z na powrót śmiertelnie wrogiego Republice państwa trafili do obozu internowania, który de facto okazał się obozem koncentracyjnym. Na szczęście pobyt Hangbecków trwał tam tylko miesiąc. Kapitan miał jednak zadziwiająco wyraźne wspomnienia z tego okresu. Wyjątkowo dobrze zapamiętał tłustego kucharza – zwykł on wielką chochlą tłuc dzieci internowanych. Pamiętał też pasiaki, w które ich przebrano, ogolone głowy i cały ogrom nienawiści, jaka ich – przedstawicieli wrogiej nacji – otaczała.

Zapewne Eberhard, Susan i Karl zginęliby tam, gdyby nie senator Billings. Dziadek Karla poruszył niebo i ziemię, by odnaleźć córkę, wnuka i zięcia, którzy zniknęli gdzieś w trakcie podróży do Denet. Gdy w końcu ich zlokalizowano, co ze względu na wojenny chaos nie było łatwe, udało mu się z pomocą kilkudziesięciu tysięcy sestercji łapówki przekonać komendanta obozu do wypuszczenia trójki internowanych. Ocalił im w ten sposób życie. Nie minęły bowiem nawet dwa dni i doszło do głośnej masakry wojsk republikańskich pod Tombstone, po której rozwścieczeni strażnicy w odwecie wymordowali internowanych.

Senator nalegał, by córka i jej mąż zaczęli używać nazwiska Billings, ale ci odmówili. Podobnie postąpił Karl, którego dziadek desperacko próbował uczynić swoim politycznym dziedzicem. Hangbeck junior, tak jak jego nieżyjący już rodzice, odrzucał wszelkiego rodzaju przywileje wynikające z bycia ostatnim spadkobiercą rodu Billingsów. Dzięki pieniądzom i poparciu dziadka, który choć dawno przekroczył siedemdziesiątkę, wciąż aktywnie działał na scenie publicznej, kapitan Hangbeck mógłby pełnić dosłownie każdą funkcję. Z całą pewnością rysowały się przed nim o wiele lepsze perspektywy niż służba w Wydziale do spraw Okultyzmu. Mógł zasiąść w senacie, zostać trybunem ludowym albo szybko piąć się po szczeblach kariery wojskowej. Wystarczyło, żeby odrzucił niewygodne yoryckie nazwisko i publicznie zadeklarował swoją wiarę w Ośmiu, uczestnicząc w nabożeństwach. Próżno Frank Billings perswadował, próżno kusił, próżno groził, odpowiedź jego wnuka na wszelkie tego typu propozycje niezmiennie brzmiała „nie”.

I tak Hangbeck został tropiącym czcicieli demonów policjantem o obco brzmiącym i budzącym wrogość nazwisku, a na domiar złego stał się cynikiem i ateistą. W każdym razie tak przedstawiała się wersja oficjalna. W rzeczywistości poglądy religijne kapitana były kwestią o wiele bardziej złożoną. W opinii Wellingtona – jego najlepszego przyjaciela – Hangbeck łączył w sobie typowy yorycki upór i dwulicowość charakterystyczną dla wyższych klas Republiki. Swoje życie prawie całkowicie poświęcił walce z kultystami, traktując ją jak swoją prywatną wojnę, w której wszystkie chwyty były dozwolone. Kapitan był człowiekiem chytrym jak lis i zaciekłym niczym ogar podejmujący trop. Miał także niesamowity talent medialny, który zapewnił mu funkcję rzecznika prasowego Wydziału do spraw Okultyzmu. Na spotkaniach z dziennikarzami potrafił łgać w żywe oczy i unikać odpowiedzi na pytania z takim wdziękiem, że pismacy dosłownie za nim szaleli. A poza tym, dzięki częstym spotkaniom z senatorem Billingsem, Hangbeck doskonale orientował się w meandrach polityki partyjnej i wszelkich plotkach na temat działaczy.

– To dobre! – Hangbeck śmiał się swoim szeleszczącym głosem. – To doprawdy znakomite!

– Co cię tak bawi?! – zapytał, marszcząc groźnie brwi, komisarz. – O lizusostwo cię nie podejrzewam, więc chyba nie o mój dowcip tu chodzi?!

– Nie, nie, skądże panie komisarzu. – Hangbeck ledwie panował nad swoją wesołością. – Po prostu ten… jak go pan nazwał… ten bubek…

– Hangbeck, uspokój się i gadaj, do jasnej cholery, o co ci chodzi!

– Tak jest, panie komisarzu! – W oczach Karla nadal płonęły figlarne ogniki. – Z tego, co się orientuję, po odwiedzinach kapitana Wellingtona senator Edwyn zabarykadował się w swojej willi, posprowadzał diakonów i mnichów i od wczoraj wraz z całą tą barwną czeredą modli się i, śmiertelnie przerażony, raz po raz bije czołem przed ikonami Ośmiu. Ba! Ponoć nawet zarzucił sobie na grzbiet włosienicę! I to wszystko robi człowiek, który jeszcze niedawno w prywatnych rozmowach nazywał wielkiego patriarchę „starym pierdołą”! A teraz okazuje się, że tak naprawdę nic mu nie grozi! Przepraszam, komisarzu, ale ta sytuacja jest tak absurdalna, że nie sposób się nie roześmiać!

– Skoro bubek przestraszył się na tyle, że przestał bluźnić głowie Kościoła – Dust uśmiechnął się chytrze – to chyba dla dobra jego nieśmiertelnej duszy „zapomnimy” poinformować go o tym, że to nie on jest celem demona…? Co wy na to, panowie?

Teraz śmiali się już wszyscy.

– Na razie jednak kończymy z żartami. Ustaliliśmy już, z czym mamy do czynienia i jak zapobiegniemy pojawieniu się bestii w Denet, teraz musimy uspokoić naszych współobywateli. Przygotujemy oficjalny komunikat prasowy.

– Co zatem mam powiedzieć chłopakom z gazet? – zapytał Hangbeck.

– Ty, Hangbeck, nic im nie powiesz! W części wczorajszych i dzisiejszych dzienników ostatnie wydarzenia zinterpretowano jako wynik działań yoryckiej piątej kolumny, a że to chwytliwy slogan, ludzie tę głupotę podchwycili. Jesteś ostatnią osobą, która powinna się teraz pokazywać; tej histerii nawet twoje zwyczajowe czary-mary nie dadzą rady. Konferencję prasową poprowadzi major Vectra.

– Że co?! – wykrzyknął major, przerywając gładzenie wąsa. Po wieloletniej służbie na froncie, a potem w Wydziale do spraw Okultyzmu niewiele było rzeczy, które mogłyby go przerazić. Ale kontakt z mediami do nich należał.

– Ten skurwiel naprawdę jest taki przerażony? – zapytał Wellington Hangbecka.

– Z tego, co mówi dziadek, to tak. – Kapitan wspominał o swoim antenacie z pewnym niesmakiem; jego niechęć do elit politycznych Republiki była powszechnie znana. – Modli się bez przerwy i przysiągł, że jeśli ocaleje, to przeznaczy sto tysięcy sestercji na denecki klasztor braci bożobojców. Co więcej, kazał notariuszowi sporządzić odpowiedni dokument, który następnie przekazał opatowi Bazylemu. Ponoć obiecał też, że jeśli Ośmiu ocali go przed demonem, ufunduje im wielki ikonostas w jednej ze stołecznych świątyń i odbędzie pielgrzymkę do grobu świętego Aecjusza. Popatrz, jak się ludzie zmieniają: wczoraj antyklerykał, lżący duchowieństwo przy każdej okazji, a dziś wierny syn Kościoła. Co ja mówię, nawet nie syn, ale dobrodziej! – Hangbeck zaśmiał się złośliwie.

Przyjaciele szli korytarzem w budynku Wydziału do spraw Okultyzmu.

– Powiem ci, Karl, że nawet żałuję, że to nie o niego chodzi. Ten facet jest wyjątkowym gnojem. Tyle dobrze, że najadł się sukinsyn strachu. Hm… do grobu świętego Aecjusza jest cholernie daleko, nasz mały senator musi chyba robić pod siebie.

Za plecami oficerów rozległ się rozpaczliwy krzyk. Odwrócili się równocześnie, odruchowo dobywając broń. Prawdopodobieństwo, że zostaną tu przez kogoś zaatakowani, było znikome, ale wyrobiony z latami nawyk wziął górę.

W ich kierunku biegła niska ciemnowłosa kobieta. Po kilku sekundach padła na kolana, zawodząc i łapiąc Wellingtona za nogawkę spodni. Jej strój, choć ubogi, był schludny. Twarz miała zaczerwienioną od płaczu.

– Zabili go! – szlochała. – Zabili!

– To znaczy? – zapytał Hangbeck, chowając rewolwer do kabury.

Arthurowi opanowanie kolegi chwilami wydawało się nieludzkie. To była jedna z tych chwil.

– Zabili, zabili! – zawodziła kobieta, rwąc włosy z głowy.

– Na litość Wandry, kobieto… – Wellington bezskutecznie próbował podnieść ją z podłogi. – Co ci się stało? Kogo zabili? Kto zabił?

– Ważniejsze pytanie brzmi, kto ją tu wpuścił – mruknął Hangbeck.

– Męża, panie, męża! – jęczała kobieta. – Mojego biednego Tony’ego zabili. Utoczyli z niego krwi i pomalowali nią ulicę.

Wellington nagle zaczął rozumieć.

– On nie był złym człowiekiem! – wyła kobieta, szarpiąc Wellingtona, tak jakby w to wątpił. – Lubił wypić jak