Andreowia - Beata Chomątowska - ebook + książka

Andreowia ebook

Beata Chomątowska

3,7

Opis

Rodzinna szopka krakowska z medium, legendą dziennikarską i drobnymi skandalami w tle

Poznajcie Andrzeja, mężczyznę przed pięćdziesiątką. Właśnie dokonuje rewizji swojego życia. Powiecie, ależ to trywialne, kryzys wieku średniego. A jednak sposób, w jaki ten zodiakalny Skorpion próbuje rozliczyć się z przeszłością, okazuje się też rodzinną sagą, rozpisaną na głosy herstorią i uszczypliwym, pełnym anegdot komentarzem do wydarzeń ostatniego stulecia. No cóż, spojrzenie niegdysiejszej gwiazdy wolnej prasy, a później podpory zacnej krakowskiej redakcji, syna medium światowej sławy i ojca-zagadki, wnuka Pierwszej Krakowskiej Tramwajarki i wielkiego Redaktora nie może być pospolite. Dajcie się wciągnąć w opowieść o poszukiwaniu samego siebie, utrzymaną w konwencji szopki krakowskiej. Poznajcie plejadę barwnych postaci, może niektóre z nich kogoś Wam przypomną. Bo jak wiadomo, sowy (a w tym przypadku: karły) nie są wcale tym, czym się wydają.

Dzięki fragmentarycznej konstrukcji, elementom groteskowym, nietuzinkowym bohaterom oraz sarkastycznym spostrzeżeniom przeczulonego na własnym punkcie narratora tę znakomitą powieść można czytać na wielu poziomach - od autoironicznej opowieści o kryzysie męskości, przez metatekstową grę, po wielowątkowy komentarz do polskiej rzeczywistości końca XX i początku XXI wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (18 ocen)
6
3
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gran_kanalia

Całkiem niezła

Bardzo krakowska historia, może nieco zbyt przegadana. Ciekawy pejzaż historyczny z perspektywy jednej, nietuzinkowej rodziny. Dobrze się czyta.
00

Popularność




Szopka krakowska składa się z zakamarków, drugich i trzecich planów, miejsc i postaci symbolizujących czasy, w których żyjemy, lub też przypominających o rocznicach i ważnych wydarzeniach z przeszłości. Szopka krakowska jest fantazją na temat architektury naszego miasta i jego specyficznego klimatu. Czerpiąc natchnienie z krakowskich budowli, szopkarze budowali szopki przypominające pałace z baśni.

z informacji zamieszczonych na stronieMuzeum Historycznego Miasta Krakowa

Szopkarstwem zajmują się przeważnie mężczyźni, czasem jednak zdarzają się szopki wykonywane przez kobiety. (...) Tworzenie się indywidualnego stylu jest wynikiem świadomego szukania własnej formy w interpretacji szopki.

Roman Reinfuss Szopki krakowskie

Ofiarowanie

Wycięli mnie z matki, gdy była już stara. Wiedziała, na co się naraża. Na widok jej spuchniętego brzucha sąsiedzi szeptali między sobą, że wyjdę stamtąd niechybnie z trzema nogami, a może i z ogonem. Ona sama dolewała jeszcze oliwy do ognia, powtarzając, że wolałaby urodzić zwierzaka, bo tak byłoby szybciej i łatwiej, z młodym samodzielnym tuż po przyjściu na świat. Co wrażliwsi żegnali się zamaszyście i radzili, by przestała bluźnić. W okolicy widywano już różne przypadki. Parę lat wcześniej kobieta w podobnym wieku powiła dwóch identycznych chłopców o bladej skórze, podbarwionych na czerwono tęczówkach i uszach zanadto odstających od czaszek pokrytych białą sierścią. Zapatrzyła się na angory z przydomowej hodowli.

Ogona mi poskąpiono (do dziś trochę żałuję). Oczom położnych nie umknął za to widok owłosionej pręgi na moich plecach, która z czasem wyblakła i zmieniła się w niegroźny, typowo niemowlęcy puszek. Matka nie przejęła się tym zupełnie, lecz babka, pomna tempa, w jakim rozchodzą się plotki, sięgnęła po środki zaradcze. Czerwona nitka na moim przegubie łapała odtąd spojrzenia ciekawskich, którzy podczas spacerów próbowali zapuścić żurawia do wózka. Gdy ktoś niepokojąco długo mi się przyglądał, należało powtórzyć w myślach trzykrotnie: „Sól ci w oczy!” i prędko się oddalić.

Brakowało tak niewiele i nie byłoby mnie wcale. W szóstym albo siódmym tygodniu ciąży matka, jeszcze wciąż nieświadoma, co nosi w sobie, wspięła się na drabinę, by pościągać z półek kiszonki i słoje z konfiturą, gdy w mrokach strychu zamajaczyła jej przez moment znajoma sylwetka. Z przerażenia rzuciła się do tyłu, choć od ziemi dzieliły ją ponad dwa metry. Dopiero po kilkunastu dniach, kiedy było już za późno, by tłumaczyć poranne mdłości ubocznym działaniem zbyt dużej dawki środków uśmierzających ból, połączyła ich nawroty z nowym, coraz bardziej dla niej dokuczliwym istnieniem.

Otoczenie upatrywało w wypadku złą wróżbę, tym bardziej więc radzono mojej matce, by póki czas pozbyła się kłopotu. Istniało ponoć wiele niezawodnych sposobów. Babka zalecała długie kąpiele w ukropie po paru kieliszkach wódki, przy okazji zdradzając się z praktyczną znajomością tematu. Wszystko na nic, gdyż jej latorośl, dotąd niewzruszona w niechęci do macierzyństwa, tym razem uparła się wbrew rozsądkowi i na przekór wszystkim, żeby zobaczyć, co też wylęgnie się z ikry złożonej na przedwiośniu. Podejrzewam, że naprawdę kierowała nią iście naukowa ciekawość. Jak już wiemy, nie należała do kobiet, które cmoktają nad każdym napotkanym niemowlęciem. Ludzkie młode, różowe i rozwrzeszczane nie wzruszały jej ani trochę, w przeciwieństwie do kociaków i szczeniąt, na których widok promieniała szczerym zachwytem. Też się wzruszałem, gdy powtarzała, że chętnie urodziłaby mi któreś z nich, bo jedynactwo musi mi się dawać we znaki. Nie szczędziła takich wyznań życzliwym z okolicy, którzy po moim przyjściu na świat wreszcie przestali dręczyć ją gadaniem, że najwyższy czas na potomstwo. Zbici z tropu, z początku nie wiedzieli, jak reagować. To, co brzmiałoby nawet zabawnie w ustach nastolatki, nie przystoi wszak matce z czwartym krzyżykiem na karku. Nie pozostawało nic innego, jak tylko uznać jej niecodzienne zachowanie za dowód, że mieli rację. Nie warto zwlekać, macica wpływa na mózg, suka, która zbyt późno się oszczeni, fiksuje. Czemu więc zdecydowała się na ryzykowny w swoim wieku krok? Odpowiedź nasuwała się sama: by miał się nią kto opiekować na starość. I tu się mylili, bo akurat robiła wszystko, co tylko w jej mocy, żeby odsunąć perspektywę starości i związanego z nią niedołęstwa możliwie najdalej. „Stara” to pojęcie względne, cyfry z metryki. Ona należała do kobiet, dla których czas płynie osobnym rytmem. Mawiała: „Ciało musi być dobrze zmrożone zimą i przygrzane latem, wtedy trzyma formę i smak”.

Przez nasze mieszkanie we wszystkich porach roku przeciągał korowód wujów, stryjów i przyjaciół domu, przekonanych o skuteczności tej receptury. Nie było tylko mojego współtwórcy. Została po nim pamięć, zdominowana przez jeden, konkretny kształt – palec. Nienaturalnie wygięty, zniekształcony kciuk, ofiara w intencji potomka. Osłonił brzuch, w którym już tkwiłem, nieświadomy, że celuje w niego pistolet szaleńca. Ładunek zgruchotał kość i odbił się od dłoni. Działo się to w parku pod domem, opowiadała mi babka, a ja próbowałem wyobrazić sobie, jak człowiek, który mnie spłodził, niczym filmowy bohater wkracza do akcji w obronie wybranki, by ocalić życie nas obojga. Nie doczekał nagrody za odwagę, zaginąwszy kilka dni później w dziwnych okolicznościach, ale zdołał jeszcze odwiedzić matkę pod postacią widziadła, by zwiastować moje narodziny, i omal nie przestraszył jej na śmierć. Od początku coś mi w tej historii nie pasowało, ale babka opowiadała ją z takim przekonaniem, że uwierzyłem nawet i w zjawę. W mojej dziecięcej wyobraźni pozostał jednak przede wszystkim palec, kciuk ofiarny, a dopiero potem jego odważny właściciel, pozbawiony imienia, nazwiska i innych cech właściwych mężczyznom, których widywałem w domu na co dzień.

– Kim był? – gdy zacząłem wreszcie dopytywać, dręczyłem matkę i babkę wystarczająco często, aż ujawniły się rozbieżności w zeznaniach. Brunet o gęstym owłosieniu niepostrzeżenie przeobraził się któregoś dnia w szatyna, całkowicie obojętnego na moje przywiązanie do poprzednika. Jego długoletnia znajomość z matką w pierwotnej opowieści sięgająca rzekomo czasów przedszkola, w innej ginęła nagle w niebycie, by wydobyć się z niego dopiero w nowym mieście, gdzie po raz pierwszy tańczyli ze sobą na jakiejś prywatce, jakby wobec świadków takich jak ja kazano im zgrywać nieznajomych. Chciałem wiedzieć, co się z nim stało i kiedy go wreszcie zobaczę.

– Zniknął, dziecko – wzdychała babka.

Czerpiąc nadzieję z jej słów, powtarzałem, że któregoś dnia na pewno wróci, dopóki matka, wyznawczyni teorii, że lepsza najgorsza prawda niż najpiękniejsze kłamstwo, nie ucięła raz tych opowieści krótkim:

– Nie zniknął, tylko zginął, musiałeś się przesłyszeć.

Akurat zbliżał się listopad, miesiąc, w którym na grobach stawiano nowiutkie lampki, ja zaś dostawałem urodzinowe podarki, nie omieszkałem zatem spytać, czy i my pojedziemy odwiedzić z takim prezentem tatusia.

– To daleko, za granicą. Nie da się tam teraz pojechać. Zrobisz to kiedyś sam, jak dorośniesz.

Nie uwierzyłem. Wizyty przyjaciół domu jawiły mi się odtąd jako coś w rodzaju parady tatusiowych przebierańców, między którymi kryje się ten prawdziwy. Pojawi się niespodziewanie i poda za kogoś innego, by przekonać się, czy naprawdę na niego czekałem. Trzeba go tylko rozpoznać.

– Podaj lape! – wykrzykiwałem do gości od progu.

Liczni wujowie, stryjowie i sąsiedzi, z początku rozbawieni, że przemawiam do nich jak do naszego teriera imieniem Gary, potem zaś coraz bardziej zirytowani, gdy z uporem ponawiałem rozkazy, musieli się przyzwyczaić i karnie poddawać rytuałowi oględzin, inaczej ganiałbym za nimi po mieszkaniu, niezmordowany w dążeniu do uściśnięcia męskiej prawicy. To, co początkowo mogło śmieszyć jako próba zwrócenia na siebie uwagi, zrozumiała u chłopców w moim wieku, z czasem stało się irytującym przymusem i omal nie doprowadziło do tragedii.

Byliśmy raz z babką sami w mieszkaniu, gdy zadzwonił dzwonek. W okrągłym okienku judasza, którego mogłem już dosięgnąć, stając na stołeczku, uśmiechała się do mnie wąsata twarz.

– To ja – odparł krótko na pytanie: „Kto tam?”, zadane dziecięcym głosikiem. Nie trzeba mi było więcej.

– Tatuś! Tatuś przyjechał! – eksplodowałem głośną radością w przedpokoju i zapominając zupełnie o przykazaniach, które wielokrotnie dawały mi matka z babką, rzuciłem się odryglowywać zamki. Wepchnąłby się od razu do korytarza, gdyby przejścia nie zagrodził mu łańcuch, który obawiająca się złodziei babka kazała kiedyś zainstalować w drzwiach, mimo że matka zżymała się na ten pomysł. Zabezpieczenie, skądinąd toporne i staroświeckie, teraz spełniło swoje zadanie. Choć intruz zaparł się na progu i szarpał całym ciałem, ostatnia przeszkoda nie chciała ustąpić. Wyglądał teraz inaczej niż za szkłem wizjera. Rozbiegane oczy omiatały wnętrze, twarz zarumieniła się od wysiłku. Zapomniał też o uprzejmości.

– Zdejmuj to, mały! No już! – warknął, ale po chwili, jakby ktoś szybko przesypał szkiełka w kalejdoskopie, uśmiechnął się znów przymilnie, szeroko. – To przecież ja, tatuś... Nie poznajesz mnie?

Znieruchomiałem, nawet prośba o podanie łapy ugrzęzła mi w gardle, ale spojrzałem tam, gdzie błysnął właśnie jakiś przedmiot wydobywany z kieszeni.

– Ja ci pokażę, ty durny smarku!

Wtedy nadbiegła babka. Słysząc jej głośne: „Co się dzieje?”, obcy znieruchomiał w pozie ofiary, która znalazła się oko w oko z wężem, choć oczekiwała królika. Odtrącony w ostatniej chwili, z perspektywy podłogi widziałem, jak babka otwiera drzwi, wymierza mu kopniaka poniżej pasa i własną piersią wypycha za próg przy akompaniamencie dźwięków, które niosły się echem po całej klatce: huku i nieludzkiego wrzasku przechodzącego w skowyt. Pac! – i coś drobnego, idealnie kształtnego i różowiutkiego jak kawałek serdelka odpadło od framugi po naszej stronie drzwi, brudząc szpetnie wykładzinę. Mogłem się więc naocznie przekonać, że starsi mają rację, pouczając, by nigdy nie otwierać nieznajomym: dotychczasowy posiadacz tego konkretnego kciuka, kimkolwiek był, skłamał paskudnie, przedstawiając się jako mój ojciec.

Mały Berlin

Było to na ulicy Chopina. Zapamiętajcie tę nazwę – sam, ilekroć trafiam do innych miast, kieruję się na Chopina i przysięgam, zawsze dostaję, co trzeba, czyli solidną dawkę architektury pamiętającą jeszcze czasy przedwojnia. Wille albo kamienice otoczone zielenią, obok park, urząd, ambasada, słowem sąsiedztwo określane dziś w katalogach deweloperskich jako „prestiżowe”. Nie tylko w Krakowie, ale również w Warszawie i Poznaniu, a nawet w Świnoujściu – nie wiem, o co chodzi, ale słowo daję, ani razu nie zawiodłem się, idąc tym tropem. Może Chopin z założenia ma budzić tęsknotę za czymś lepszym, jak w tych restauracjach, gdzie puszczają w kółko muzykę klasyczną, jakby nawet trawienie mogło stać się od tego wykwintne. My co prawda mieszkaliśmy wtedy na ulicy Szymanowskiego, ale było to Szymanowskiego róg Chopina, w rejonie, który z niezrozumiałych powodów nie doczekał się dotąd należnego sobie miejsca w żadnej książce. Może to świadomy zabieg, by odwrócić uwagę turystów, za którymi nikt u nas nie przepada.

Turysta człapie utartą trasą, krzywiąc się na hałas i smród Alej. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że wystarczy przejść na drugą stronę ulicy, by poczuć się jak w jednej z tych przyjemnych dzielnic Berlina, które budzą niejasne tęsknoty nawet w odpornych na obrazki mieszczańskiego szczęścia w oprawie domku z ogródkiem. „Mały Berlin” – tak zresztą od razu ochrzcili tę okolicę krakowianie, ale nie myślcie sobie, że panowie architekci zapomnieli, gdzie budują. Co więcej, oprócz ambicji, zrozumiałej, gdy wokół patrzą na was wieki, mieli też, zdaje się, poczucie humoru. Nad co drugą bramą mrugają do przechodniów ślepia jakiejś gadziny. Raz wąż, raz jelonek; jak nie cietrzew, to wrony. Najczęściej jednak smok, w tym mieście nie uniknie się smoka. Jeśli zabłąkany podróżnik okaże się spostrzegawczy (choć próżno na to liczyć, niestety!) i da się im poprowadzić, króliki i sowy z piaskowca, które w dzieciństwie ułatwiały mi orientację, zadbają, by bezpiecznie odnalazł drogę powrotną. Kamienice, w tym nasza, której nigdy nie odżałuję, powstały w szczęśliwym okresie między dwiema wojnami, kiedy nowe domy stawiano na potęgę, jakby przeczuwając, że trzeba się pospieszyć.

Trzeba przyznać, że ci, którzy ulokowali w nich kapitał, mieli nosa. W tym również mój pradziadek, Edwin Bakalarz, o brackim przydomku Zaradny, posiadacz najokazalszego srebrnego kura, jaki mógłby dziś wisieć na mojej piersi, gdyby nie historyczne zawirowania. Z racji piastowanej godności był zwykle poinformowany lepiej niż ogół, a w ważnych dlań sprawach zwykł nie zasypiać gruszek w popiele. Gdy w zaufanym gronie na spotkaniu Bractwa wspomniano o zabudowie części parku Krakowskiego, a niejacy Mroczkowie ze Szpitalnej, posiadacze galanteryjnego imperium, pochwalili się od razu, że korzystnie ulokowali kapitał w kilku parcelach, poszedł czym prędzej w ich ślady. Zawiązał spółkę z dwoma naftowymi milionerami spod Gorlic – oni mieli pieniądze, on smykałkę do zarządzania. Nazywali się Morgestern i Schmerr. Do dzisiaj widnieją w księgach, choć w czterdziestym trzecim został już tylko Bakalarz. Zanim jednak stało się to, czego nie zdołało przewidzieć nawet Bractwo podczas zamkniętych obrad w salach Celestatu, kamienice przy parku Krakowskim pięły się w górę aż miło, a zazdrośnicy plotkowali, że na te domy w zacisznej enklawie wolnej od wad mieszkania w śródmieściu stać tylko Żydów, i to tych z Berlina, chociaż Żydzi zaczęli uciekać do Krakowa ze stolicy Rzeszy dopiero pod koniec trzydziestego ósmego roku i w dodatku nie mieli grosza przy duszy. W tym czasie Filomena Bakalarz, moja babka, a razem z nią córka Wanda, królowały już w najlepsze na ostatnim piętrze narożnej kamienicy o wielkich oknach i opływowych balkonach z widokiem na zieleń. Ech, tamto mieszkanie, w którym upłynęło mi dzieciństwo i gdzie przez tyle lat wyczekiwałem ojca! Do dziś potrafię odtworzyć jego rozkład i rozrzewniam się, przypominając sobie drobniutkie kafelki na podłodze w hallu, układające się we wzór białych fal na błękitnym tle (babka mówiła o nich gorseciki ze względu na kształt; może do dziś jeszcze ktoś po nich depcze, jeśli, co niestety bardziej prawdopodobne, nie trafiły do śmieci), liczne schowki ukryte przemyślnie w ścianach, zaokrąglonych jak boki okrętu, oraz pokoik dla służącej z okienkiem na kuchnię, do którego prowadziło osobne, od dawna nieużywane wejście z klatki schodowej. Z dwojga identycznych drzwi intruz, którego wziąłem za mojego ojca, nieomylnie wybrał frontowe.

„W pojedynkę odparła atak uzbrojonego złodzieja”, „Filomena – samotna bohaterka staje w obronie wnuczka” – sławiły czyn babki gazety. Oszust uchodził dotąd za nieuchwytnego. Doskonale zorientowany w obyczajach lokatorów, miał zwyczaj stukać do drzwi akurat wtedy, gdy na domowym posterunku zostawał najsłabszy członek rodziny – któreś z dziadków bądź dziecko. Posiadłszy niebywałą wprost zdolność mimikry, zyskiwał zaufanie przygłuchych i niedowidzących starowin, przed którymi udawał sąsiadów lub znajomych. Dzięki talentowi połączonemu z wytrwałością, z jaką godzinami obserwował mieszkanie wzięte na cel, jego przestępcza kariera zdawała się niemającym końca pasmem sukcesów. Przecięła je dopiero Filomena, moja babka, zostawiając mu na pamiątkę znak szczególny, utrudniający kamuflaż. Co prawda w życiu niewiele jest spraw nieodwołalnych, więc bardzo możliwe, że ów drobny feler, nieprzeszkadzający przecież naszemu złodziejaszkowi w podstawowej robocie, mógłby jeszcze przyczynić się do zwiększenia jego sławy pod mianem Tomcia Palucha lub Czteropalczastego Skoczka, gdyby po drodze nie zgubił go piąty z siedmiu grzechów głównych. Natura, jak wiemy, ciągnie wilka do lasu. On też wrócił do swego zajęcia, wilczym zwyczajem polował teraz wyłącznie po nocach. Nie miał zresztą innego wyjścia, bo kiedy wylizał się po niefortunnym starciu z babką i był gotów do działania, na słupach ogłoszeniowych w całym mieście wisiały już plakaty z jego podobizną, ukazujące go w pozie Napoleona z prawą dłonią ułożoną na piersi, by doskonale widoczne okaleczenie mogło wbić się w pamięć nawet mało spostrzegawczym. Schwytano go na sąsiednim osiedlu, w cudzej kuchni, gdzie pałaszował w najlepsze pozostałości po urodzinowym przyjęciu. „Nadstawił uszu. Z pokoju obok dochodziło chrapanie. Pomyślał, że kilka minut przerwy w niczym mu nie przeszkodzi, i wyłowił zręcznie ze spiętrzonej na tacy piramidy kanapek smakowicie wyglądającą kompozycję z ogórkiem i pasztetem domowego wyrobu” – donosił autor relacji z zatrzymania, opublikowanej w „Głosie”. „Gospodarze, wyrwani ze snu milicyjną akcją, nie wyglądali na zaskoczonych. Przy pożegnalnym toaście jeden z gości poradził im żartem, by odłożyli sprzątanie na rano, to przy okazji zastawią pułapkę na złodzieja, o którym gada całe miasto. Noc była gorąca, zabawa przednia, więc zapomniano zamknąć okno. Samego włamywacza najbardziej zdziwił brak reakcji psa, dorodnego wilczura, którego zdążył obejrzeć podczas rozpoznawczych spacerów po okolicy. Może bydlę uznało go za swego albo też było zbyt nażarte po obfitej kolacji – nie poruszyło się nawet, gdy nieproszony gość, pochylony nad stołem, łapczywie pochłaniał porcję za porcją”.

Inni spekulowali, że rzezimieszek uśpił gazem zarówno psa, jak i całą rodzinę, miał tylko pecha, gdyż stróże prawa trafili na jego trop i czatowali w pobliżu, gdy szykował się do akcji. Tak czy owak, zatrzymanie i proces włamywacza stały się dla prasy tematem numer jeden, epopeją, która angażowała mieszkańców przez całe wakacje niczym serial w odcinkach. „Gazeta Południowa” ujawniła na przykład, że wbrew temu, co z początku sądzono, rzezimieszek nie był wcale żarłokiem, sam zjadł niewiele, a resztę chciał zabrać. Dla kogo? Czy miał wspólników? Regularnie publikowano sprawozdania z procesu, dzięki czemu stażyści od spraw prawnych mieli szansę zabłysnąć w oczach redaktorów, publicyści odwoływali się do sprawy w felietonach, asy reportażu zgłębiały przeszłość rabusia, a gdy napisano o nim już wszystko, zabrano się za drugoplanowych aktorów wydarzeń, by podtrzymać zainteresowanie tematem. Czytelników, poinformowanych już, że nawet przestępcy miewają słabość do nóżek w galarecie i pasztetów domowej roboty, raczono teraz szczegółami z biografii dzielnej Filomeny. O przeszłości babki pierwszy doniósł „Dzień Krakowa” (i w sumie nic dziwnego). Nie omieszkano przypomnieć, że była pierwszą kobietą, która zgłosiła się na kurs dla motorniczych, by – ukończywszy go z wyróżnieniem – przez kilka ładnych lat dzień w dzień wozić pasażerów pomalowanym na błękitno wagonem z jedynką na dachu. Dzięki niej przedsiębiorstwo mogło przedstawiać się jako postępowe, podkreślając, że od dawna czynnie wdraża równouprawnienie w mieście, którego obywatele woleliby nadal żyć jak za cesarza z dawno przebrzmiałej epoki.

– A ty dlaczego chciałaś kierować tramwajem, babciu? – dopytywałem. – Żeby poczuć się jak chłopak? A może potrzebowałaś pieniędzy?

– E tam, tramwajarze słabo zarabiali. Po prostu mnie to interesowało.

Nie była to cała prawda. Tę miałem poznać znacznie później, dopiero po jej śmierci, kiedy zaczynałem drążyć, wypytywać, składać w całość skrawki rodzinnych wspomnień. Otóż moja prababka, matka Filomeny, chciała koniecznie wydać na świat chłopca. Tak bardzo uparła się przy swoim pragnieniu, że gotowa była kwestionować nawet wyroki losu.

– To dziewczynka! – krzyknęła jej prosto do ucha asystująca przy porodzie akuszerka, przekonana, że młoda matka, oszołomiona wysiłkiem, nie dosłyszała za pierwszym razem informacji o płci noworodka. Prababka, patrząc na dziecko, potrząsnęła jednak przecząco głową i powtórzyła:

– Piękny! Będzie z niego chłopak na schwał.

Gucio, córka Edwina

Minął czas połogu, córka rosła, a prababka uparcie zwracała się do niej formami w rodzaju męskim. Na nic zdały się czułe gesty ze strony męża. On też miał swoje powody, by oczekiwać potomka, więc podejrzewając, że przez dziwaczne zachowanie połowicy objawia się poczucie winy za sprawiony mu zawód, na wszelkie sposoby próbował dowieść, że nie żywi urazy z powodu narodzin córki. Obarczanie odpowiedzialnością żony za zdarzenia od niej niezależne czy pretensje do dziecka, że zamiast chłopca okazało się dziewczynką, tego typu irracjonalne zachowania nie pasowały zupełnie do charakteru twardo stąpającego po ziemi człowieka, jakim – według opowieści babki – był jej ojciec. Owszem, Edwin Bakalarz, mój pradziadek, jako absolwent uniwersytetu i przedstawiciel poważanej w mieście rodziny przedsiębiorców, liczył, że przynajmniej z drugą żoną doczeka się męskiego potomka, ale nie marzył o synu z powodu partykularnych ambicji. Chodziło mu głównie o przyszłość Bractwa, dyskretnie podtrzymującego od kilkuset lat nie tylko strop zacnego, jedynego w swoim rodzaju grodu, ale również, jak twierdzili ci, którym dane było należeć do organizacji, sklepienie cesarsko-królewskiej monarchii, a zapewne i całego świata. Wśród honorowych członków towarzystwa można było znaleźć nazwiska prezydentów, premierów, prezesów najpotężniejszych przedsiębiorstw, zasłużonych artystów, a nawet papieży. Wielu z nich odkrywało z niejakim zaskoczeniem, że od dawna należą do Bractwa, nawet o tym nie wiedząc; przyjmowali więc dla świętego spokoju, że jakiś gapowaty asystent przeoczył w powodzi korespondencji dyskretnie oznakowaną kopertę bądź niewłaściwie ocenił rangę skrytego w niej zaproszenia. Starszyzna Bractwa – poważni mężczyźni, ojcowie rodzin, profesorowie i doktorzy, właściciele składów win, spółek budowlanych, przedsiębiorstw galanteryjnych i sklepów kolonialnych – spotykała się regularnie we własnym gronie, by oddawać się uświęconym tradycją rozrywkom. Najważniejszą spośród nich były zawody w strzelaniu do srebrnego kura, którego na zakończenie rywalizacji obnoszono w honorowej procesji po mieście. Skromniejsze podobizny tego ptaka, symbolu Bractwa, eksponowano podczas rozlicznych uroczystości na dumnie wypiętych piersiach członków organizacji obleczonych w jedwabne żupany i atłasowe kontusze. Jedną z wielu tradycji kultywowanych od wieków przez towarzystwo, w którym Edwin o przydomku Zaradny pełnił posługę jako podstarszy, było wprowadzanie w szeregi synów najbardziej zasłużonych braci. Zyskiwano tym samym pewność, że niezależnie od dziejowych wypadków brackie więzi, o których istnieniu wiedzieli tylko sami zainteresowani, będą łączyć wyższą warstwę mieszkańców Krakowa jak nici niewidocznej pajęczyny. Chłopców wdrażano do przyszłych obowiązków stopniowo, od lat wczesnoszkolnych. Bractwo patronowało trzem szkołom o najlepszej renomie w mieście, jego członkowie odwiedzali uczniów z okazji świąt, organizowali konkursy i turnieje, podczas których młodzi adepci, wbici w skrojone na miarę kontusiki, popisywali się umiejętnościami, które miały rozstrzygnąć o przyjęciu ich w poczet wtajemniczonych, gdy tylko dojdą do pełnoletności. Córki z tej perspektywy mogłyby w ogóle nie istnieć. „Kobiety wstąpią do Bractwa po tym, jak kobieta zostanie papieżem” – mawiano w brackich szeregach i ku przestrodze przywoływano historię braci z Wielkopolski, którzy w dobrej wierze zgodzili się na dopuszczenie słabej płci do obrządku i jak należało się spodziewać, pół wieku później słuch po nich zaginął. Kobiety pojawiały się wyłącznie podczas rokrocznie organizowanych przez Bractwo jubileuszy, otwartych dla wszystkich mieszkańców. Wówczas wręcz wypadało pochwalić się obecnością żeńskich członków rodziny.

Mimo to pradziadek, jak już wspomniałem, pogodził się z rzeczywistością. Z właściwym sobie spokojem uznał, że skoro jest, jak jest, należy czerpać z tego jak najwięcej korzyści. Niestety, jego żonie nijak nie można było przemówić do rozsądku. Uparcie zwracała się nadal do dziecka jak do chłopca, ubierała i strzygła je po męsku. Nic nie mogło sprawić jej większej radości niż gaworzenie małej, która nauczyła się mówić do dorosłych umyślnie pogrubionym głosem, a na pytania, jak się nazywa, oznajmiała ku zaskoczeniu wszystkich, że Gucio. Ciekawe, skąd wytrzasnęła tego Gucia, przecież prababka, za nic mając powagę kościelnego urzędu, chciała dać córce na chrzcie imię Filemon. Przebrała tym jednak miarę i na kategoryczny wniosek pana domu, wystarczająco już pobłażliwego dla dziwactw małżonki, stanęło na Filomenie, notabene patronce ludzi przedsiębiorczych. Imię wpisano do ksiąg, ale gdy matka chciała wezwać dziewczynkę, nie wołała Filomeny ani Filemona, lecz po dawnemu Gucia.

– Dajże pani spokój! – załamywała ręce wierna Pelasia, służąca zatrudniona w rodzinie jeszcze za czasów poprzedniej pani, nieboszczki. – Strach myśleć, co potem z dzieciaka wyrośnie.

Gdy po kilku takich odzywkach prababka wypowiedziała Pelasi, wszyscy zaczęli nazywać Filomenę Guciem i tylko kucharka szeptała z koleżankami na schodach, że pani poprzewracało się w głowie. W domu i tak wiedziano, że Filusia to Filusia, nie żaden Gucio. W reżyserowanej przez gospodynię komedii uczestniczono tylko z obawy przed jej gniewem, z czego musiała zdawać sobie sprawę, dlatego też, ilekroć spotykane w parku obce panie, niewtajemniczone w rodzinne sekrety, szczerze komplementowały wygląd chłopczyka, na usta matki wypływał triumfalny uśmiech. Nie prostowała omyłki. Filomena istotnie wyglądała uroczo w uszytym specjalnie dla niej granatowym chłopięcym wdzianku z gabardyny, dopóki jej ciałem nie zawładnęły hormony. Jak na złość, pracowały intensywnie, więc mundurek wkrótce nie mógł pomieścić rozrośniętych kształtów, których żadną miarą nie dałoby się już określić jako chłopięce. Ubrania, dostosowane do wąskich bioder i torsów niczym deska, jedno za drugim pękały w szwach, bo natura, jakby na przekór ludzkim planom, szykowała dla Filomeny wybitnie bujne kształty. Biedaczka nie tylko nie rozumiała, co się z nią dzieje, ale jeszcze nie mogła liczyć na wsparcie matki, dla której taka metamorfoza równała się najkoszmarniejszemu ze snów, śnionemu na jawie. Nie wspierał jej również ojciec, który uznał, że właściwym sposobem na oszczędzenie Filomenie dalszych mąk będzie szybkie zamążpójście, i za punkt honoru postawił sobie odpowiednie przygotowanie córki do przyszłych zadań. Jako człowiek przedsiębiorczy upatrywał w tym rozwiązaniu szansę dla siebie, gdyż przy okazji doszłoby do połączenia dwóch zasłużonych brackich rodów, jak to sobie zawczasu wykoncypował. Od dawna zresztą, nie przejmując się szaleństwem małżonki, próbował wychować dziecko na przyzwoitą panienkę, godną jej właściwego imienia. Nie trzeba chyba dodawać, że obarczony obowiązkami, zaangażowany w sprawy Bractwa, był w tych wysiłkach na straconej pozycji. Jego żona od początku robiła wszystko, by rozbudzić w córce zainteresowania przeciwne jej płci. Filomena, wciąż nazywana Guciem, zaczynała dopiero raczkować, gdy mama rozłożyła na podłodze zawartość paczki ze sklepu z zabawkami i usiadła przy łóżku, czekając na jej reakcję. Kiedy czerwone wagoniki ruszyły z terkotem przed siebie, by rozpełznąć się po szynach jak rój biedronek, buzia dziecka rozdziawiła się w zachwycie. Ruszyło ku tym cudom, przebierając z rozkoszy paluszkami u stóp, które uskrzydlone chęcią zbliżenia się do ruchliwego źródła kolorów i dźwięków poniosły samodzielnie swoją właścicielkę po raz pierwszy w życiu. Odtąd ponad lalki, pajace i misie, które zbierały kurz po kątach, Filomena-Gucio przedkładała zestawy torów, miniatury kolejek i tramwajów, modele samolotów i okrętów przeznaczonych do samodzielnego składania, aż zgromadziła ich tyle, że na widok jej zbiorów każdy rówieśnik płci męskiej zzieleniałby z zazdrości. Szkoda, że do mojego dzieciństwa nie dotrwał ani jeden z tych eksponatów.

Rywalizacja o duszę babki kwitła również na gruncie czytelniczym. Podczas gdy pani domu nie miała nic przeciw temu, by córka napawała się przygodami spod znaku płaszcza i szpady, a nawet dyskretnie podsuwała jej dzieła takich autorów jak Dumas, jej mąż dbał, by w panieńskim pokoiku nie zabrakło pism krzewiących umiejętności praktyczne, najnowszych wydań powieści dla dorastających dziewcząt oraz literatury religijnej. Oboje siali tym coraz większy zamęt w skołatanej łepetynie, przykrytej mało twarzową fryzurą na pazia, która teraz, po wejściu dziewczynki w okres dojrzewania, uwydatniała tylko kłopotliwe krągłości figury. Był jeszcze jeden szkopuł. O ile patrząc na piersi, biodra, uda i rysy twarzy Filomeny, każdy absztyfikant byłby przekonany, że ma przed sobą kobietę, jego pewność stopniałaby wraz z pierwszym otwarciem przez nią ust. Więzadła głosowe mojej przyszłej babki, od maleńkości ćwiczone w wydawaniu dźwięków o niskiej, matowej tonacji, nijak nie chciały teraz dostroić się do reszty wstrząsanego przemianami organizmu. Znajomy doktor, ceniony w mieście profesor Persewicz, poproszony przez pana domu o zbadanie narządu mowy Filomeny, uznał jej przypadek za nietypowy. Anatomia była w porządku, z pewnością nie chodziło więc o wadę wrodzoną. Zasugerował, że dziewczyna powinna poświęcać kilka godzin dziennie na wydawanie piskliwych dźwięków, gdyż anomalii można pozbyć się tylko sposobem, w jaki się jej nabyło. Celem inspiracji zalecał częste wizyty w operze, na podtrzymanie efektu ćwiczeń zaś spożywanie surowych jaj i chłodne kąpiele. By rozchmurzyć gospodarza, nieusatysfakcjonowanego werdyktem, posunął się do żartobliwej sugestii, że w radio, gdzie trwa nabór na spikerów, będą zachwyceni takim tembrem głosu, więc pacjentka ma już zabezpieczoną przyszłość. Udzielając dobrych rad, lekarz chciał przykryć wrażenie niekompetencji i podtrzymać przychylność wpływowego klienta. Jednak ojciec Filomeny, nie w ciemię bity, uciął te dywagacje stwierdzeniem, że córka sama wybierze sobie zajęcie. Rozstali się bez obietnicy rychłego spotkania, sama Filomena zaś po wizycie doktora nabrała przykrego przekonania, że zalicza się do dziwolągów, które w tamtych czasach ciągle jeszcze zabawiały gawiedź na jarmarkach. Przez to w towarzystwie zyskała opinię nieinteresującej. Nie pociągała jej sztuka konwersacji podczas wizyt w mieszczańskich salonach, a gdy ojciec zapraszał pod swój dach druhów z Bractwa razem z dorastającymi synami, zamiast zabawiać się w udawanie miłej i dobrze wychowanej panienki, kryła się w swoim pokoju i uruchamiała swe skarby. Dźwięk poruszających się po szynach pojazdów najskuteczniej koił jej nerwy. Czerwone wagoniki, terkocząc jak dawniej, mknęły w stronę odległych stacji, podczas gdy ich właścicielka, marszcząc w skupieniu brwi, studiowała karty atlasów geograficznych. Jej los zdawał się przesądzony: poślubi pierwszego ochotnika, który uzna jej małomówność za cnotę przeważającą sumę dziwactw i wad, umocni zamążpójściem pozycję dwóch zacnych rodzin i jak Bóg da, wyda na świat przyszłego członka Bractwa.

Na szczęście nad miasto nadciągnęła wojna. Na szczęście, bo dla Filomeny, dochodzącej właśnie do pełnoletności, okres zamętu i pomieszania ról okazał się czasem wybawienia. Wojna zabrała jej oboje rodziców, przerwała fatalną dla przyszłości dziewczyny rywalizację i zmusiła do dokonania samodzielnych wyborów. Ojciec poszedł na front, matka zaś w dniu wymarszu jego kompanii oznajmiła, że nie opuści wspólnej sypialni, dopóki małżonek nie wróci. Z właściwym sobie uporem przesiadywała całymi dniami w półmroku, zawinięta w brudny szlafrok, coś do siebie mamrocząc, dopóki któregoś ranka kucharka nie znalazła jej na podłodze w agonii po lekkomyślnym zażyciu zbyt dużej dawki laudanum. Z zamkniętego sekretarzyka, z którego Filomena wyłamała zamek, spodziewając się znaleźć jakieś oszczędności, wysypały się opróżnione fiolki po lekach.

– Czy mama coś mówiła? – zwróciła się z resztkami nadziei do kucharki.

– Tak. Majaczyła. Zdawało się jej, że pani tu jest, brała mnie nawet za panią.

– Jakie były jej ostatnie słowa?

– To całkiem bez sensu, proszę pani – wykrztusiła służąca.

– Co takiego? Mów, Teresko! – nakazała babka z groźną miną.

– Kiedy...

– Tereso! Teraz ja jestem twoją panią. Mów, jak było.

– Coś jak gdyby: odepchnij tatusia – wydukała zakłopotana.

Babka posmutniała jeszcze bardziej.

– No tak. Biedna... Nawet na koniec życia nie mogła mu darować.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt okładkiŁukasz Piskorek
Zdjęcie na okładceNarodowe Archiwum Cyfrowe
Redaktor prowadzącaDorota Jabłońska
RedakcjaMonika Szewczyk
KorektaBeata Wyrzykowska Jadwiga Piller
Copyright © by Beata Chomątowska 2021 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
ISBN 978-83-8032-584-5
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.