44,99 zł
Przełomowa książka jednego z najwybitniejszych polskich historyków! Obraz antykomunistycznej opozycji został zdominowany przez wielkie, masowe wystąpienia. Poznański Czerwiec, warszawski Marzec i Solidarność to zdarzenia, które wymieniamy jednym tchem, gdy ktoś zapyta nas o to, jak doszło do upadku komunizmu. Od lat buduje się obraz powszechnego - narodowego - oporu. To obraz wygodny i chwalebny, ale czy prawdziwy?
Nie ma w nim miejsca dla bohaterów. Nie mieszczą się w nim ludzie, którzy stawiali opór komunistycznej władzy w samotności. Otoczeni murem niezrozumienia, a nierzadko wrogości. Podsłuchiwani, śledzeni, więzieni i upokarzani. Myślenie o nich jest kłopotliwe, bo każe nam zastanawiać się nad własną postawą. Wciąż burzą nasz spokój i zmuszają do refleksji.
W Anatomii buntu Andrzej Friszke, próbuje przełamać utarty i uproszczony obraz naszych najnowszych dziejów. Świetne pióro autora, nowatorskie podejście do źródeł (w tym także tych zgromadzonych w IPN) i przede wszystkim grono niezwykłych osób, jakie spotkamy na kartach tej książki, sprawiają, że jej lektura to przygoda z historią Polski.
To najważniejsza książka o Polsce i Polakach od przełomu 1989 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1513
Data ważności licencji: 5/30/2027
Projekt okładki
Michał Pawłowski / Kreska i Kropka
Fotografia na pierwszej stronie okładki
Jacek Kuroń – fot. Tadeusz Zagoździński/PAP/CORBIS
Karol Modzelewski – fot. Janusz Kobyliński/FORUM
Redaktor prowadzący
Maciej Gablankowski
Adiustacja
Bogumiła Gnyp / Wydawnictwo JAK
Korekta
Lucyna Sadko / Wydawnictwo JAK
Janina Burek / Wydawnictwo JAK
Indeks
Bogumiła Gnyp / Wydawnictwo JAK
Copyright © by Andrzej Friszke
ISBN 978-83-240-9019-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
■ Żyjemy w czasach szukania uproszczeń i schematów, które dają pozory wyjaśnień. Gigantyczny napływ informacji z różnych dziedzin utrudnia zatrzymanie się na dłużej przy jednym temacie. Wiedza o wydarzeniu powinna być zamknięta w pigułce łatwej do przyswojenia, a więc musi być jednoznaczna, nieprowokująca do zbyt skomplikowanych pytań, ważenia racji i okoliczności. Ta tendencja dotyczy także historiografii, również historiografii powojennego 45-lecia. Obraz tej epoki staje się coraz bardziej schematyczny, jednoznaczny, a więc fałszywy. Tendencja ta nasila się w miarę odchodzenia w przeszłość pokoleń, które pamiętają tamte czasy. Na te czynniki obiektywne nakłada się świadomy zabieg polityczny, by przeszłość ukazać jako zmaganie bohaterskiego i katolickiego narodu z narzuconą i marksistowską władzą. Dlatego między innymi w świadomości młodszego pokolenia prawie nie istnieje Październik 1956. Znacznie łatwiej zrozumieć sens Czerwca 1956, bo prosty schemat konfrontacji oprawców i uciśnionego narodu jest łatwiej przyswajalny niż wielki polityczny przełom ze złożonymi uwarunkowaniami. Skutkiem takiego wyjałowienia myśli jest coraz gorsze rozumienie znaczenia mechanizmów politycznych, gry prowadzonej przez podmioty władzy, roli ideologii i autentycznych konfliktów wartości, a także zachowań tłumu. PRL była państwem autorytarnym o tendencji totalitarnej, jak to trafnie określił jeden ze współczesnych historyków. Na opisanie tego mechanizmu ustrojowego czekamy jednak nadal.
Odrzucam częsty dziś schemat o podziale w PRL na trwający w oporze katolicki naród i narzuconą komunistyczną władzę. Żadne z tych słów nie opisuje rzeczywistości Polski po 1956 r. Rozdział między władzą a społeczeństwem był faktem, ale był rozmyty, istniały ogromne obszary koegzystencji i symbiozy. Znakomita większość społeczeństwa wypracowała różnorodne mechanizmy przystosowania, przestrzegania reguł systemu, niepodejmowania działań, które mogły narazić na kłopoty. Wiara katolicka miała zasadnicze znaczenie dla podtrzymania tradycyjnej kultury polskiej, utrzymania autonomii – zwłaszcza duchowej – Polaków wobec totalitarnych aspiracji państwa. Oparte na Kościele i katolicyzmie przetrwały i rozwinęły się niewielkie, ale ważne elity intelektualne. Katolicyzm był więc może najważniejszym czynnikiem uniemożliwiającym pełną dominację władzy nad społeczeństwem. Niemniej ani Kościół, ani środowiska katolickie nie wypracowały mechanizmów wpływania na władzę w taki sposób, by prowokować ewolucję systemu i poszerzać wolność polityczną obywateli. W obrębie elit katolickich istniały silne tendencje do ugody z władzą i systemem. Tradycyjny katolicyzm niekoniecznie był synonimem wolności i aspiracji demokratycznych, a w przeszłości bywał wsparciem dla nacjonalizmu, skrajnego konserwatyzmu, nieufności wobec współczesnej kultury. Dla niemałej części Polaków, nie tylko części elit intelektualnych, ale też istotnej części robotników przemysłowych czy działaczy chłopskich, a także Polaków innowierców, świeckość państwa i oficjalnej kultury była wartością. Schemat Polaka-katolika był dla tej sporej części społeczeństwa i dużej części jego elit (także niekomunistycznych) nie do przyjęcia. Obawa przed ekspansją tego schematu kazała licznym przeciwnikom systemu powściągać krytycyzm wobec władz PRL. Władze te po Październiku 1956 postrzegano oczywiście jako komunistów, ale polskich. Nie były już one bezwolnymi narzędziami Moskwy. Była to władza obca ideologicznie, lecz nie obca narodowo, a państwo było obce ideologicznie, postrzegane jednak było jako państwo polskie. Obowiązywała więc lojalność wobec tego państwa, wiązanie z nim swoich życiowych, a także społecznych nadziei. Opozycja czy bunt miały więc swoje granice, nie tylko przemyślane taktycznie, lecz wynikające z potocznego rozumienia, czym jest to państwo, ta władza. I tego, że zmian zasadniczych być nie może.
Bunt opisany w tym tomie wyrastał w obrębie środowiska, które początkowo akceptowało system. Dotykamy tu kwestii polskiego komunizmu, formacji ludzi ukształtowanych przez ideologię komunistyczną przed wojną czy zaraz po wojnie. Dziś ideologia komunistyczna nie istnieje, nie ma jej wyznawców, łatwo więc bagatelizować ich istnienie kilkadziesiąt lat temu. I głosić, że komunizm nie był ruchem ideowym, ale po prostu agenturą sowiecką. Komunizm, jako skrajna koncepcja ideologiczna i metodologia opisywania świata, był jednak rzeczywistością. We Francji czy we Włoszech trwał jako potężny ruch, a wsparcie Moskwy miało drugorzędne znaczenie. W Polsce międzywojennej komunizm był słaby wskutek bliskości sowieckiej Rosji i postrzegania go jako narzędzia jej polityki wymierzonej w byt państwa polskiego. Niemniej jako wizja ideologiczna istniał, potrafił przyciągać umysły nieprzeciętne, wierzące w mesjanizm klasy robotniczej, możliwość zbudowania społeczeństwa bez podziałów klasowych i bez wyzysku, pragnące rewolucji, czyli przemiany struktur społecznych, błyskawicznego awansu klas upośledzonych, wielkich zmian w kulturze, zerwania z tradycyjnym kształtem polskości, w tym formacją Polaka-katolika. Im głębszy był kryzys ekonomiczny i trudniejsze do zrealizowania wizje stopniowej modernizacji kraju, tym większa była pokusa zerwania z kapitalizmem i koncepcjami reform ograniczonych, cząstkowych na rzecz wielkiego przewrotu.
Im silniejsza, bardziej ekspansywna była endecka formuła polskości, tym silniejsze były także tendencje radykalizmu lewicowego, w tym komunizmu. W polskich warunkach do komunizmu skłaniała się przed wojną część młodzieży żydowskiego pochodzenia, aspirująca do polskości, która napotykała dominujący schemat Polaka-katolika oraz liczne bariery formalne i nieformalne, jak numerus clausus, getto ławkowe itd. Pełne prawa mogło jej dać tylko przełamanie tradycyjnych schematów, w tym „endeckiego” rozumienia polskości. Toteż Polacy żydowskiego pochodzenia i asymilujący się Żydzi przeważnie sympatyzowali z ugrupowaniami lewicy, niekiedy rewolucyjnej lewicy. Powojenne wybory były konsekwencją tej sytuacji.
Po wojnie polscy komuniści zburzyli tradycyjne struktury społeczne i polityczne, korzystając z sowieckiej pomocy i protekcji. Polska znalazła się w sowieckiej strefie wpływów i to Moskwa określała granice jej autonomii. Komuniści polscy byli więc narzędziem sowieckiego władztwa nad Polską. Jednocześnie realizowali własny plan przebudowy społecznej, zmiany świadomości, ale i wielkiej modernizacji – likwidacji nędzy, odbudowy kraju i rozbudowy przemysłu, awansu młodzieży robotniczej i wiejskiej, urbanizacji itd. Te poczynania, niezależnie od (albo nawet mimo) terroru i zbrodni, legitymizowały do pewnego stopnia ich władzę i zbudowały im dość szeroką bazę społeczną. Klasyczna marksistowska ideologia i jej język były własnością świata władzy i jej rytuałów; praktyczny stosunek obywatela do systemu kształtowała zwykle codzienna rzeczywistość i następujące dookoła zmiany, które różnie oceniano w różnych środowiskach i grupach społecznych. Był to proces skomplikowany i nie miejsce tu na jego analizę.
Bunt, który w tej książce opisuję, miał dwie fazy. Najpierw, w 1956 r., był małą rewolucją, ograniczoną w czasie i pod względem horyzontu, szybko też wyhamowaną. Dla jego uczestników był jednak ruchem rewolucyjnym, mogli bowiem zastosować teoretyczne kategorie do realnego ruchu, poczuć jego dynamikę, prawa rządzące masami oraz zrozumieć mechanizm gry politycznej. Doświadczenie to zniechęciło wielu, ale też pozostało legendą tego pokolenia. Druga faza buntu – związana z nazwiskami Kuronia i Modzelewskiego – łączyła się z oczekiwaniem na nadejście nowego poruszenia społecznego, do którego należy się przygotować programowo i kadrowo. Przygotować się po to, by nie popełnić błędów tamtego ruchu, by spontaniczna dynamika społeczna mogła być ukierunkowana na głębokie zmiany instytucjonalne, a przywódcy partii nie mogli wygasić oddolnego nacisku. Dokonując krytyki istniejącego systemu i projektując taką rewolucję, Kuroń i Modzelewski posługiwali się znanym im językiem marksizmu oraz komunistycznej obietnicy ideowej. I wówczas, a szczególnie dziś, czyniony bywa z tego powodu zarzut. Jest on ahistorycznym nieporozumieniem. Ten język był naturalnym środkiem do opisania społeczno-ekonomicznych warunków i perspektywy rewolucji. Zastosowanie marksistowskich kryteriów ekonomicznych i socjologicznych do realnie istniejącego systemu było krytyką uderzającą w sedno, szczególnie bolesną, bo podważającą marksistowską legitymizację całego systemu. Krytyka komunizmu wychodząca z pozycji antykomunistycznych była formułowana na różne sposoby od dziesięcioleci, ale nie miała wpływu na komunistów. Krytyka, która wychodziła z tych samych założeń i używała tych samych pojęć i kategorii, była trudna do zignorowania, ale też trudna do obalenia. Odpowiedzią był wyrok więzienia.
Mała grupka ludzi – autorzy „Listu otwartego” oraz student Michnik i jego kilkunastu kolegów – zatrzęsła instytucjami państwa. Ich sprzeciw poruszył „górę” bezpieki i prokuratury, kierownictwo partii. Do tej pory społeczeństwo w swej masie zachowywało bierność, dominowały postawy przystosowania, nie było aktów zorganizowanego oporu. Teraz mała grupa rzucała wyzwanie powszechnej bierności, akceptacji rytuałów systemu, niepodejmowania krytyki władzy. W systemie, w którym prawie nikt nie ośmielał się buntować i otwarcie mówić tego, co myśli, garstka buntowników była zagrożeniem. Ich bunt ośmielał innych, przełamywał bierność, podważał mechanizmy przystosowania, zmuszał do samookreślenia się, do aktywności i dokonywania wyboru. Obóz władzy z kolei próbował wypracować metody zapobiegania szerzeniu się ognisk buntu. Ale one i tak się szerzyły, aż do Marca 1968, kiedy rozlała się szeroka fala krytyki władzy i autentycznej oddolnej aktywności studentów żądających praw obywatelskich.
Marksistowski język, w jakim został sformułowany „List otwarty”, nie był językiem buntu młodzieży, o czym można się przekonać, czytając esbeckie meldunki o ich wypowiedziach publicznych i prywatnych. Pokolenie wychowanków Kuronia i Modzelewskiego wzięło od nich radykalną krytykę systemu i postawę jawnego sprzeciwu, ale dopominało się po prostu o wolność, prawo do mówienia tego, co myśli, prawo do krytyki, do wolnej aktywności obywatelskiej. Z komunizmem łączyły je często tradycje rodzinne, poczucie więzi historycznej z tym ruchem, wspólnota wartości lewicowych, ale „na dziś” i „na jutro” nie odwoływało się do komunistycznych wizji ideowych. Wbrew legendom, na procesach w 1969 r. Modzelewski, Kuroń ani Michnik nie określali się jako komuniści. Mówili za to wiele o prawach obywateli, o potrzebie społecznej aktywności i szanowania konstytucji jako kodyfikacji praw obywatelskich.
To wszystko jest dziś nieoczywiste, trudno zrozumiałe i nieznane. Historia Kuronia, Modzelewskiego, „komandosów” jest doceniana przez środowisko ich wychowanków nadal czynnych w życiu publicznym, ale poza nim poszerza się obszar niewiedzy i niezrozumienia. Ze strony publicystów prawicowych padają skrajnie niekompetentne i niesprawiedliwe, a nawet obelżywe sformułowania. Jeden z nich, Rafał Ziemkiewicz, polityczny komentator, w ogólnopolskim dzienniku twierdził, że Kuroń i Modzelewski zostali skazani za to, że w „Liście otwartym” krytykowali Gomułkę za nie dość radykalną walkę z Kościołem. Internetowy publicysta pisze: „Teza o walce z komunizmem jest jednak zabawna, jest po prostu fałszerstwem, które utrwaliło się od samego początku. Uwięzienie i sądzenie Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego było klasyczną komunistyczną operetką. Każda krytyka istniejącego stanu rzeczy interpretowana była wtedy jako antykomunistyczny zamach i tyle”. „List otwarty” według tego autora to „manifest ortodoksji komunistycznej”. Ze strony Modzelewskiego był to „potężny wysiłek sprawnego naukowego intelektu o lewicowym światopoglądzie”, ale ze strony Kuronia – wyraz „cynizmu i manipulacji” (Michał St de Z. w marcu 2009). Już nie w Internecie, ale na łamach „Biuletynu IPN” (nr 1–2 z 2007) niejaki Grzegorz Wąsowski napisał: „Za kulminacyjny moment tego zakłamania [właściwego III RP] uznaję ceremonię udekorowania przez prezydenta Kwaśniewskiego Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia Orderami Orła Białego z uzasadnieniem, które mniej więcej brzmiało: »byliście pierwszymi, którzy w sposób otwarty napiętnowali system dyktatury«”. Z kolei Piotr Gontarczyk w sposób zdumiewający odczytał sporządzony w 1977 r. zapis agenta „Returna” z opowieści Kuronia o Marcu, by w swoim komentarzu uderzyć mocno: „Komandosi działali, bo chcieli zwycięstwa »partyjnych rewizjonistów« (z którymi związane było środowisko Kuronia) nad frakcją Mieczysława Moczara. W szerszym kontekście ideowym jako »ortodoksyjni marksistowscy bez reszty« komandosi występowali w obronie komunistycznego internacjonalizmu, a przeciwko stanowiącemu zagrożenie dla partii »nacjonalizmowi«. Taka właśnie miała być geneza petycji do Sejmu PRL opracowanej przez środowisko komandosów”. Swoją petycją chcieli „ograniczyć zasięg oddziaływania haseł nacjonalistycznych i patriotycznych” („Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944–1989”, nr 1/2 z 2005). Te pełne jadu tekściki oddają stopień wrogości do Kuronia, Modzelewskiego, „komandosów” i całej tej formacji polskiej inteligencji, która położyła wielkie i niepodważalne zasługi dla odzyskania przez Polskę wolności i niepodległości. Odpowiedzią na te i liczne inne pomówienia niech będzie cytat z pisma zastępcy prokuratora generalnego PRL, który już w listopadzie 1964 r. pisał: „Wydaje się, że od wielu lat nie było w kraju grupy przestępczej, składającej się z ludzi o takim poziomie intelektualnym, która by opracowała program, zawierający tak szczególnie nienawistne w stosunku do ustroju socjalistycznego tezy i sformułowania” (AAN, PZPR 237/XIV-318, k. 1–2).
*
O „komandosach”, Kuroniu, Modzelewskim, Michniku usłyszałem po raz pierwszy w marcu 1968 r. w audycji Radia Wolna Europa, którego słuchano w moim domu. Miałem wtedy 12 lat i było to pierwsze jako takie świadome zetknięcie z konfliktem politycznym. Bunt studentów budził podziw i respekt, ale też docierały do mnie z otoczenia, od zwykłych ludzi, spekulacje i oceny bardzo różne, także o charakterze antysemickim. Dominował chyba jednak niepokój i obawa przed zmianami na gorsze. W środowisku, w którym nikt ani w przeszłości, ani współcześnie nie sympatyzował z komunizmem, odprężenie po 1956 r. przyjęto z ulgą i nie spodziewano się już wiele więcej, obawiano się natomiast destabilizacji i niepewności. Trwające poruszenie zamykała inwazja na Czechosłowację, kiedy w moim rodzinnym Olsztynie można było w centrum miasta zobaczyć czołg, sprzęt oglądany dotąd jedynie na filmach.
Po kilku latach postanowiłem dowiedzieć się o „komandosach” nieco więcej z jedynej wówczas dostępnej literatury, a więc napastliwych artykułów w oficjalnej prasie czy również napastliwej książki Marii Osiadacz Sąd orzekł, relacjonującej pomarcowe procesy. Te teksty czytało się, wbrew intencjom ich autorów, na wspak. Należało wydobyć fakty, natomiast sens interpretacji odwrócić. Tak więc napiętnowani byli bohaterami pozytywnymi, ich potępiane poczynania budziły podziw. Pozostawały jednak suche, nieliczne, niekoniecznie wiarygodne fakty. Oczywiście obraz tak uformowany musiał być mocno ułomny. Do historii „komandosów” wróciłem już w latach studiów, sięgając w bibliotece uniwersyteckiej do roczników paryskiej „Kultury” i „Na Antenie”, pisma Radia Wolna Europa, przeczytałem też „List otwarty”. Wkrótce poznałem osobiście niektórych bohaterów tej opowieści, m.in. Adama Michnika. Były to jednak już czasy KOR, a rozmowy dotyczyły spraw aktualnych. Do tematu wróciłem po Sierpniu 1980, publikując obszerny artykuł o Marcu 1968 w – wydawanym na UW wspólnie z kolegami – nieocenzurowanym piśmie „Głos Wolny Wolność Ubezpieczający”. Opracowanie to miało nawet pewne powodzenie, a fragmenty doczekały się przedruków w innych pismach uczelnianych. W 1981 r. postanowiłem napisać broszurę ukazującą historię „komandosów”, ale czas był gorący, obowiązków mnóstwo i rękopisu nie ukończyłem przed 13 grudnia. Potem praca nad tym tematem nie była możliwa, bohaterowie opowieści znajdowali się w więzieniu lub w podziemiu, albo na emigracji. Poza tym zbieranie relacji mogło prowadzić do wpadki, temat nadal był gorący, a „komandosi” dalej symbolem wrogów ustroju. Dokumenty archiwalne mogłem gromadzić dopiero po upadku systemu i otwarciu archiwów PZPR, ale prawdziwym przełomem było udostępnienie historykom akt SB, gdyż to policja polityczna zajmowała się systematycznie tym środowiskiem, tropiąc i represjonując należące do niego osoby. Systematyczną kwerendę rozpocząłem więc w 2002 r., z pewnym zdumieniem stwierdzając, że tematu dotyczy kilkaset tomów akt przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Główny zrąb akt o sygnaturze 0330/327 obejmował 130 tomów, o średniej objętości 200 stron każdy. Należało też przejrzeć akta procesów 1968/69 – około 50 tomów – i wiele drobniejszych „teczek” dotyczących różnych osób.
W miarę postępu badań stwierdzałem, jak wielkie znaczenie miały działania Kuronia i Modzelewskiego, powstanie „Listu otwartego”, aktywność związanej z nimi młodzieży. Ile pochłaniały energii policji politycznej i instancji partyjnych, jak wpływały na polaryzację postaw i zachowań w środowisku uniwersyteckim, intelektualnym, ale również w aparacie władzy. Zauważyć też było trzeba, jak różnie potoczyły się losy niektórych ludzi początkowo zaangażowanych w środowisku, ale w następnych latach i współcześnie zupełnie z nim niekojarzonych.
Trzeba być świadomym, i zebrany materiał to potwierdzał, że ludzie, którym ta książka jest poświęcona, buntowali się, pozostając przez długi czas w osamotnieniu. W szerszych kręgach, w których działali, nie było zrozumienia potrzeby buntu ani wiary w sens głębszych zmian. Ich postawa nie była rozumiana, wydawali się albo niepoprawnymi marzycielami, albo upartymi egocentrykami, albo po prostu „rozrabiaczami” burzącymi spokój, akceptowane kompromisy z rzeczywistością i zwykły rytm przystosowania do obiektywnych warunków. Burząc się, wywoływali ferment i zmuszali do zajęcia stanowiska, a przez to samo poszerzali skalę możliwych zachowań. Uwidoczniło się to zwłaszcza na Uniwersytecie Warszawskim i doprowadziło do podziału w organizacji partyjnej na tych, którzy byli gotowi wykonać wszelkie polecenia władz wyższych, i tych, którzy nawet jeśli nie akceptowali takich radykalnych gestów, widzieli potrzebę przeciwstawiania się represjom i osłaniania atakowanych przed gniewem władzy. Ci drudzy będą następnie ewoluowali w kierunku opozycji wobec metod sprawowania władzy, a niektórzy otwarcie wystąpią przeciw dyktaturze.
Lektura akt pozwoliła też wniknąć w mechanizm przeciwdziałania tym zagrożeniom przez aparat władzy, działań jawnych i zakulisowych, a także śledztw i procesów politycznych, w których krzyżowały się wpływy i dyspozycje Służby Bezpieczeństwa, prokuratury i władz PZPR. Interesujące i pouczające było prześledzenie kulis śledztw, tworzenia aktów oskarżenia, przygotowywania procesów. Dotychczas te mechanizmy i procedury, tarcia różnych pionów i ogniw aparatu władzy nie były opisane. A przecież pokazują istotne mechanizmy systemu politycznego PRL, zwłaszcza jego aparatu represji i wymiaru sprawiedliwości.
Opisywane tu historie ukazują też ludzi w sytuacjach ekstremalnych – nacisku SB, aresztowania, śledztwa, procesu. Zachowania bywają różne, znajdujemy przykłady bohaterstwa, niezłomności, ale i upadku. Ten ostatni nie musi być definitywny, istniała możliwość wydobycia się z niego, ale także ześlizgnięcia się w kierunku utraty osobistej suwerenności i trwałej współpracy z policją. Jest to więc też opowieść o kondycji ludzi, ich odporności na nacisk i szantaż. W trakcie tej pracy można też było „poznać” prawdziwych agentów i uczyć się ich odróżniać od płotek złapanych na jakimś etapie w sieć SB. A zarazem z satysfakcją stwierdzić, że policji nie udało się przeniknąć do grona liderów środowiska. Że bohaterowie tej historii pozostają bohaterami. Patrząc na ten aspekt opowieści, czułem się pokrzepiony na duchu, gdyż okazywało się, że uczciwość i honor były postawami znacznie bardziej rozpowszechnionymi niż słabość, kapitulacja i zdrada. I że historię tak naprawdę tworzą i zmieniają ludzie ideowi i zdeterminowani.
Jest rzeczą niezwykłą i fascynującą, jak wielki potencjał osobowości skupiła ta historia. Ile osób wówczas dorastających, dojrzewających, budujących swoją postawę i weryfikujących ją w starciach z aparatem dyktatury, uformowało się jako postacie życia politycznego i intelektualnego na następne dziesięciolecia. Oprócz Kuronia i Modzelewskiego, warto wspomnieć choćby Adama Michnika i Jana Lityńskiego, Jana Grossa i Jakuba Karpińskiego, Teresę Bogucką i Barbarę Toruńczyk, Aleksandra Smolara i Eugeniusza Smolara, Seweryna Blumsztajna i Mirosława Sawickiego, Waldemara Kuczyńskiego i Jadwigę Staniszkis. Wszyscy oni działali wówczas w obrębie jednego środowiska, ich losy się splatały, przeżywali chwile dramatyczne i wielkie zwycięstwa, ale ostatecznie stworzyli fakty, do których wszyscy zainteresowani polskim losem musieli się odnieść. Traumatyczne doświadczenie pomarcowych represji nie rozbiło środowiska, przeciwnie, zaowocowało mitem, z którego czerpali następni. A oni sami, bohaterowie tej opowieści, współtworzyli następne fakty składające się na polską drogę do wolności – KOR, „Solidarność”.
*
Książka, którą przekazuję czytelnikom, jest też pewną propozycją metodologiczną dotyczącą sposobu korzystania z akt byłej SB. Zostały one objęte bardzo szeroką kwerendą i w istocie na nich są oparte główne wątki wywodu. Wykorzystałem notatki dotyczące bieżących wydarzeń, doniesienia agentów, wewnętrzną korespondencję między ogniwami SB, sprawozdania z narad, plany inwigilacji i plany śledztw oraz protokoły przesłuchań i stenogramy procesów sądowych. Sięgnąłem również do akt KC PZPR i Prokuratury Generalnej, znajdując istotne uzupełnienia dotyczące faktów i ich kulis. Wobec ogromu tej bazy źródłowej rekonstrukcja biegu zdarzeń była trudna. Dopiero po jej dokonaniu mogłem zadać uczestnikom zdarzeń odpowiednio konkretne pytania. Zaznajomiłem ich także z rezultatami mojej pracy, odbierając komentarze i sprostowania, które zawsze zostały uwidocznione w toku narracji jako relacje. Trzeba zaznaczyć, że sprostowania dotyczyły przeważnie okoliczności różnych zdarzeń nieznanych SB. Rolę fundamentalną odegrały relacje dotyczące spraw tak zasadniczych, jak sposób przemycenia „Listu otwartego” na Zachód czy nawiązania kontaktów z Radiem Wolna Europa oraz paryską „Kulturą”. W zasadzie nie zdarzyły się sprzeczności między pamięcią uczestników a zapisem archiwalnym poza jedną, szczególnie delikatną kwestią doniesień tajnych współpracowników celnych. Kwestię tę wyjaśniam bliżej w odpowiednich fragmentach książki. Cytując liczne dokumenty, zachowałem oczywiście ich oryginalną pisownię i składnię.
Za pomoc, współpracę, lekturę tekstu i długie rozmowy pragnę podziękować Karolowi Modzelewskiemu, Adamowi Michnikowi, Barbarze Toruńczyk, Teresie Boguckiej, Irenie Grudzińskiej-Gross, Sewerynowi Blumsztajnowi, Janowi Lityńskiemu, Aleksandrowi Smolarowi, Janowi Kofmanowi, Henrykowi Wujcowi, Henrykowi Szlajferowi, Wiktorowi Góreckiemu i Andrzejowi Mencwelowi. Dla części z nich lektura fragmentów tej książki była trudna, wymagała zmierzenia się z dramatycznymi przeżyciami sprzed lat. Tym bardziej jestem im wdzięczny za gotowość do wnikliwej rozmowy.
Za pomoc w wieloletniej kwerendzie dziękuję pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej zatrudnionym w czytelni, szczególnie Ewie Pirek, Annie Nyckowskiej i Annie Sucheckiej, oraz licznym archiwistom przygotowującym zamówione teczki do udostępnienia. Za cenne uwagi i sugestie dziękuję kolegom z Zakładu Historii Najnowszej Instytutu Studiów Politycznych PAN.
■ Dla głównych bohaterów tej książki – Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego – rok 1956 był okresem właściwej politycznej inicjacji i nabycia doświadczeń, które formowały ich na długie lata, być może na całe życie. Dynamika tych zdarzeń ich porwała, określiła horyzont programowy i wizję ruchu. Także ruchu, który nazywali rewolucją.
Rok 1956 z perspektywy ponad półwiecza, całkowicie zmienionego ustroju państwa i odzyskanej niepodległości jest zwykle słabo rozumiany. Silne są tendencje do pomniejszania znaczenia tego przełomu. Tymczasem dla różnych grup i warstw polskiego społeczeństwa rok 1956 stanowił zasadniczą cezurę. Dla byłych żołnierzy AK i działaczy dawnych stronnictw politycznych oznaczał amnestię, wyjście z więzień i koniec epoki strachu. Dla Kościoła był kresem najgorszych prześladowań i umożliwiał, wprawdzie ograniczaną różnymi restrykcjami, pracę duszpasterską. Inteligencji otwierał możliwość nieporównanie szerszego kontaktu z kulturą polską i zachodnią, przyniósł złagodzenie cenzury i możliwości twórczej pracy w wielu dziedzinach. Chłopi mogli opuścić spółdzielnie produkcyjne i w praktyce utrwaliła się odtąd dominacja gospodarstw indywidualnych w polskim rolnictwie. Zakończył się okres terroru, aresztowania za przekonania należały od tej pory do absolutnych wyjątków, a w aresztach nie torturowano już więźniów. Zarazem jednak rok 1956 dla radykalnej młodzieży to doświadczenie swoistej rewolucji, ogromnego poruszenia mas, nadziei na wykreowanie nowej rzeczywistości politycznej. I utrata tej nadziei wskutek zawładnięcia tym ruchem i spacyfikowania go przez przywódców partii.
Jacek Kuroń, rocznik 1934, i Karol Modzelewski, rocznik 1937, dorastali w powojennej Polsce, wyniszczonej wojną i okupacją. Utożsamiali się z nowym porządkiem ideologicznym i ustrojowym. Pochodzili z rodzin o tradycjach różnych, choć w obu wypadkach lewicowych.
W rodzinie Jacka silne były tradycje Polskiej Partii Socjalistycznej, dziadek uczestniczył w rewolucji 1905 r., był członkiem Organizacji Bojowej PPS. Ojciec, urodzony właśnie w roku 1905, jako młodociany służył w Wojsku Polskim latem 1920 r., a potem – już jako student – należał do przywódców organizacji młodzieży socjalistycznej we Lwowie, był członkiem PPS i jednym z działaczy tego jej nurtu, który opowiadał się za współpracą z komunistami. Henryk Kuroń miał z tego powodu nawet kłopoty, a w 1934 r. został wydalony z PPS. Ukończył Politechnikę Lwowską, był inżynierem, ale też pracował w redakcjach lewicowych pism, a w ostatnich latach przed wojną był sekretarzem Syndykatu Dziennikarzy Lwowskich. Podczas wojny działał w podziemnej PPS i w Armii Krajowej, prowadził warsztat ślusarski, który był użytkowany przez Kedyw, brał udział w organizowaniu pomocy dla Żydów. Dla małego Jacka zagłada Żydów, śmierć bliskich wówczas chłopcu rówieśników, były strasznym przeżyciem, które na zawsze mocno wyczuliło go na zjawisko antysemityzmu. Po wojnie Henryk Kuroń włączył się do działalności społecznej, zasiadał we władzach Kongresu Inżynierów i Naczelnej Organizacji Technicznej, należał do PPS, ale zachowywał dystans wobec właściwej polityki.
Zaangażowanie kilkunastoletniego Jacka na rzecz komunizmu było więc połączone z buntem przeciwko ojcu jako nie dość konsekwentnemu lewicowcowi. I związane z potrzebą przyłączenia się do sił rewolucji, która zmieni świat.
Do Związku Młodzieży Polskiej Kuroń wstąpił w 1949 r., gdy miał 15 lat. Jak potem wspominał, w tym roku określił się jako komunista i mówił o tym bez ogródek, prowokując otoczenie. Niezwykle aktywny, „gejzer energii”, szybko stał się znaczącym działaczem na Żoliborzu, a potem w skali warszawskiej. W maju 1952 r. został etatowym pracownikiem aparatu ZMP – instruktorem wydziału harcerskiego stołecznego ZMP, a niebawem mianowano go pełnomocnikiem Zarządu Stołecznego na dzielnicę Żoliborz. W 1953 r. został etatowym przewodniczącym ZMP na Politechnice, a wkrótce potem kierownikiem Wydziału Propagandy Zarządu Stołecznego ZMP. Wstąpił też do PZPR. W swoich wspomnieniach barwnie i samokrytycznie opisuje te lata i swoje zaangażowanie. Chociaż został pracownikiem aparatu ZMP, był w istocie typem społecznika i agitatora, trochę uczestnika cyganerii, w żadnym wypadku urzędnika liczącego się z zasadami hierarchii, podporządkowania i pragmatyki służbowej. Te cechy osobowe doprowadziły do konfliktu z organizacją. W listopadzie 1953 r. utracił stanowisko i został wydalony z partii1.
Podjął wtedy studia w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Wśród kolegów byli Andrzej Garlicki, przyjaciel z tego samego żoliborskiego domu, i Aleksander Musiał. W szkole tej – jak potem wspominał – poznał mechanizmy stalinizmu z jego oportunizmem, zakłamaniem, tropieniem odchyleń, łamaniem charakterów i zwalczaniem wszelkiej spontaniczności. Bunt, który w Kuroniu narastał, miał więc charakter wewnątrzsystemowy, był buntem przeciw niedostatkom i wypaczeniom systemu w imię obrony głoszonych zasad. Wkrótce jednak zaczęła nadciągać postalinowska odwilż, a wraz z nią ożywienie dyskusji i życia umysłowego.
W elitach PZPR i ZMP zaczęto mówić o złu minionych lat i zastanawiać się nad możliwościami naprawy.
Jako marksiści wierzyliśmy, że nasza przodująca teoria pozwala poprawnie objaśnić rzeczywistość społeczną i pozwala dobierać właściwe środki dla osiągnięcia królestwa wolności. Zatem najprawdopodobniej popełniono zasadnicze błędy w posługiwaniu się tą teorią. Przy czym ich trwałość wskazuje na to, że ideologia partii w jakimś momencie stała się niezgodna z marksizmem. Postanowiliśmy odnaleźć ten moment i mechanizm. (...) Czytaliśmy Marksa i porównywaliśmy jego myśl z jej wykładem zawartym w Krótkim kursie WKP(b), podstawowej książce komunistów. Staraliśmy się konfrontować zapisaną w niej porewolucyjną historię ZSRR z wiadomościami na ten temat z innych źródeł, choć wciąż jeszcze tylko komunistycznych2.
Tak właśnie rodził się rewizjonizm. Wiosną 1955 r., w ramach porządkowania szkolnictwa, WSP rozwiązano, a jej uczniowie podjęli studia na Uniwersytecie Warszawskim, przy czym Kuroń na Wydziale Historycznym.
Społecznie realizował się wówczas jako działacz Organizacji Harcerskiej ZMP. Tam poznał Grażynę Borucką, Gajkę, wielką miłość swojego życia.
Karol Modzelewski, młodszy od Kuronia o trzy lata, wychował się w rodzinie polskich komunistów. Jego naturalnego ojca wkrótce po narodzinach dziecka, podczas stalinowskich czystek, aresztowano i skazano na 8 lat łagru. Mieszkająca w Moskwie 25-letnia absolwentka Instytutu Literackiego im. Gorkiego Natalia Wilder została z małym dzieckiem. Wielka czystka pochłonęła także jej ojca, w młodości mienszewika. W tym samym 1937 r. debiutowała jako tłumaczka literatury, co stanie się jej zawodem i z czasem zbuduje zawodowy prestiż. W 1939 r. poznała Zygmunta Modzelewskiego, któremu udało się wyjść ze stalinowskiego więzienia. Ten urodzony w 1900 r. syn robotnika kolejowego z Częstochowy miał już wówczas za sobą dość długą działalność w ruchu komunistycznym, którą zaczął jeszcze w SDKPiL, a później – z natury rzeczy – w KPP. Był nawet „okręgowcem” w tej nielegalnej partii. Aresztowany w 1923 r. za komunizm, zdołał uciec z więzienia i wyjechać do Francji. Tam ukończył Ecole Libre des Sciences Politiques, został członkiem Sekcji Polskiej przy Komitecie Centralnym Francuskiej Partii Komunistycznej, działał wśród polskich górników. Pracował też w radzieckim przedstawicielstwie handlowym. W 1937 r., w okresie wielkiej czystki, został wezwany do Moskwy i tam aresztowany. Był poddany ciężkiemu śledztwu, ale nie przyznał się do winy, dzięki czemu zachował życie. Z więzienia wyszedł w lipcu 1939 r. dzięki interwencji Bolesława Bieruta i został zrehabilitowany. Wycieńczony, znalazł się pod opieką Natalii, z którą związał się na resztę życia, i usynowił Karola.
Podczas wojny Zygmunt Modzelewski działał w Związku Patriotów Polskich, był oficerem politycznym dywizji kościuszkowskiej. Wszedł w ostry zatarg z generałem NKWD Żukowem, ale nie został aresztowany. Pod koniec 1944 r. został ambasadorem PKWN w Moskwie, a kilka miesięcy później wiceministrem spraw zagranicznych. Ponieważ minister był figurantem, Modzelewski był faktycznym zwierzchnikiem resortu, uczestniczył w spotkaniach z Mołotowem, a nawet Stalinem. Wywarł znaczny wpływ na obsadę personalną MSZ. „Udało mu się przeprowadzić kilka niekonwencjonalnych, jak na komunistę, nominacji – pisze historyk Tadeusz Marczak. – Przykładem może być zatrudnienie na placówce w Waszyngtonie Czesława Miłosza. (...) Z ust Modzelewskiego padały nieortodoksyjne sądy na temat roli elit politycznych i zadań polityki zagranicznej. Za punkt wyjścia służyło mu pojęcie »interesu narodowego«”.
W 1947 r. objął stanowisko ministra spraw zagranicznych, ale już w następnym roku pozycja Modzelewskiego zaczęła słabnąć. Nie brał udziału w czystkach politycznych, które objęły resort, ale też nie mógł się im przeciwstawić. Z ministerstwa odszedł w marcu 1951 r. na stanowisko rektora Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR. Był członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Zasiadał także w Radzie Państwa. Pozostawał więc przez cały czas w elicie najwyższej władzy. Po długiej chorobie zmarł w czerwcu 1954 r.3
Czteroletni Karol w 1941 r. został wywieziony z oblężonej Moskwy do domu dziecka dla dzieci emigrantów politycznych w okręgu Gorki. Tam przez cztery lata odbierał edukację sowiecką i rosyjskojęzyczną. Dopiero w 1945 r., przed wyjazdem do Polski, zaczął się intensywnie uczyć polskiego. Zaległości w wykształceniu nie tylko w zakresie języka, ale i kultury polskiej szybko nadrabiał już w polskiej szkole.
Ojciec, mimo więzienia, mimo że zdawał sobie sprawę z mnóstwa złych rzeczy, był przekonanym komunistą – wspomina Karol Modzelewski. – Ojciec w domu o polityce nie rozmawiał, wyjąwszy momenty, kiedy coś go bardzo zdenerwowało. Wtedy miewałem problemy, bo on mówił tak, jak mówi wróg, a mnie przecież uczono, co wróg mówi i że jest wszędzie, nawet ukryty w szeregach partii. (...) Dopiero w 1954 roku, kiedy ojciec, już śmiertelnie chory, nie chodził do pracy, był w domu, od któregoś z kolegów dowiedziałem się, że on w ZSRR siedział w więzieniu.
Karol zagadnął o to ojca, otrzymał krótką odpowiedź, że wyszedł, gdy innych wywożono, i że wtedy zaczął chorować na serce.
W domach, nie tylko różnych „budowniczych Polski Ludowej”, ale także w tych niechętnych panującemu systemowi, nie mówiło się o polityce, bo to było niebezpieczne – zarówno dla dzieci, jak dla dorosłych. Naturalny, międzypokoleniowy przekaz tradycji, sposobów wartościowania, został przerwany. Na takim tle opowiadania matki – o sprawach rodzinnych, nie wprost o polityce czy o zdarzeniach historycznych – sygnalizowały, że między oficjalnie głoszonymi ideałami a praktyką panującego systemu jest przepaść. Nie były to jedyne sygnały, ale ponieważ dotyczyły bliskich osób i nie dało się tych faktów zakwestionować – musiałem coś z tym zrobić. Dowiedziałem się o nich przed 1956 rokiem, przed rewelacjami Chruszczowa4.
W innym wywiadzie autobiograficznym Modzelewski wspominał, że wykład o obozach radzieckich z informacją, iż siedziały w nich miliony ludzi, otrzymał od matki krótko po śmierci ojca.
Również pod koniec 1954 wyszli [z więzień] ludzie ze sprawy Komara, wśród nich bliski przyjaciel ojca. W tej sytuacji rewelacje ’56 roku były dla mnie mniejszym zaskoczeniem, niż dla tych, którzy wierzyli i byli ślepi. (...) To było świadome zamykanie oczu na rzeczywistość i brutalne otworzenie tych oczu, kiedy informacje o niej zostały wypowiedziane przez źródła oficjalne, których nie mogli już odrzucić. Dla ludzi młodych, traktujących poważnie ideologię komunistyczną, równie poważna była konfrontacja głoszonego ideału z rzeczywistością. (...) Dla nas, dla pokolenia Woroszylskiego, zawalenie się fasady ideologicznej stanowiło bardzo silny bodziec do poszukiwań takiego zaprzeczenia rzeczywistości stalinowskiej, która mieściłaby się w kręgu wpojonych ideałów5.
Studiować historię na Uniwersytecie Warszawskim Karol Modzelewski zaczął w 1954 r., przy czym od początku fascynowała go historia średniowiecza. Rok później na wydział przyszedł Jacek Kuroń i szybko zwrócił na siebie uwagę jako jeden z nieszablonowych aktywistów ZMP. Rodziła się w nich potrzeba emancypacji spod kurateli aparatu partyjnego i pomysł utworzenia autonomicznej studenckiej organizacji ZMP. Garlicki i Kuroń jako działacze rozpolitykowani, wygadani, odważni, szybko znaleźli wspólny język z Modzelewskim. Garlickiego i Kuronia łączyła przyjaźń z Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim studiującym na polonistyce. Ponadto Garlicki znał ze szkolnych lat Krzysztofa Pomiana i przez niego już wcześniej poznał Modzelewskiego. Tak więc grono, które miało odegrać w najbliższym czasie ważną rolę, łączyły wcześniejsze kontakty, a niekiedy przyjaźnie. Ich cechy osobiste powodowały, że wyróżniali się z otoczenia. Kuroń wspomina ostrą polemikę ze studentem prawa Przemysławem Górnym na jednym z zebrań dyskusyjnych na przełomie roku. A także, że w tym czasie został wybrany na delegata i wszedł do uniwersyteckiej komisji ZMP redagującej wnioski programowe. Komisja programowa, w której byli Jacques Bimberg i Krzysztof Pomian, przekształciła się w grupę inicjatywy politycznej. Szybko doszli Garlicki, Modzelewski i Teresa Monasterska, koleżanka Kuronia z seminarium Żanny Kormanowej6.
Rok 1956 rozpoczęły wielkie wydarzenia w Moskwie: XX Zjazd KPZR, na którym przywódca partii Nikita Chruszczow 25 lutego wygłosił tajny referat zawierający potępienie Stalina i jego zbrodni. Podczas zjazdu ogłoszono też rehabilitację Komunistycznej Partii Polski i jej działaczy wymordowanych w ZSRR w 1937 r. Przed powrotem do kraju, 13 marca, zmarł Bolesław Bierut, przywódca PZPR. Te wydarzenia niezwykle pobudziły ferment w Polsce. Ujawnienie zbrodni Stalina, których egzemplifikacją był los działaczy KPP, musiało wywołać rezonans w partii kierowanej przez ludzi wywodzących się z KPP. Zmuszało także do zadawania pytań o rozmiary bezprawia w stalinowskiej Polsce i o mechanizmy, które powielanie bezprawia umożliwiały. Śmierć Bieruta ułatwiała zadawanie takich pytań, gdyż zabrakło głównego zwornika systemu w Polsce, a w elicie partii mogło dojść do gry o władzę i wpływy. W owej grze liczyło się poparcie szerszego aktywu zarówno PZPR, jak ZMP. Przywódcy partii odwoływali się więc do aktywu, na partyjnych i zetempowskich zebraniach potoczyła się dyskusja, której tematem głównym była niepraworządność okresu stalinowskiego, uwiąd ruchu, potrzeba szukania nowej dynamiki, nowych zasad ludowładztwa. Wątkiem ważnym w owym ruchu była próba powrotu do rewolucyjnej fazy, czyli podważanie dominacji aparatu, biurokratycznej dyscypliny, upominanie się o prawo do wolnej wypowiedzi i samostanowienia uczestników ruchu.
Ferment szybko dotarł na Uniwersytet Warszawski, gdzie z natury rzeczy nie brakowało osób skłonnych do dyskusji. Modzelewski wspomina, że dla wszystkich wierzących w komunistyczne ideały referat Chruszczowa był szokiem. „Pamiętam zebranie podstawowej organizacji partyjnej na moim wydziale, kiedy to Antoni Mączak i Henryk Samsonowicz, na przemian, czytali ten długi tekst w nabitej po brzegi sali. Obnażając zbrodnie, Chruszczow sprowadzał je do osoby Stalina, żeby chronić system od odpowiedzialności. Dla wychowanych w ideologii marksistowskiej, przekonanych, że o historii decyduje nie jakaś jednostka, ale mechanizmy, siły społeczne, struktury (jak powiedzielibyśmy dzisiaj), takie wyjaśnienie było nie do przyjęcia”7.
Na Uniwersytecie Warszawskim w niedzielę 25 marca odbyła się narada aktywu ZMP uczelni. Prócz typowych punktów porządku wydarzeniem był referat wiceprzewodniczącego Zarządu Uczelnianego Bonawentury Chojnackiego zawierający streszczenie tajnego referatu Chruszczowa. Chojnacki streszczał przemówienie, które w minionych dniach decyzją Biura Politycznego KC PZPR zostało przełożone na język polski i powielone w tylu egzemplarzach, by możliwe było jego omawianie przez lektorów w większych organizacjach partyjnych. Wystąpienie Chruszczowa Chojnacki omawiał przez półtorej godziny, potem zaczęła się dyskusja. Pierwszy zabrał głos student Andrzej Garlicki: „Dlaczego my mamy poznać ze streszczeń, a reszta z naszych opowiadań? Gdzie są materiały? Mamy prawo i chcemy wiedzieć!”. Zaczęło się wołanie o uchwalenie rezolucji, by ją dać KC, i o wybranie delegacji, która rezolucję zaniesie. Podejmowane przez stojących na czele KU próby przeciwstawienia się wyłanianiu delegacji nie na wiele się zdały. Sala była podniecona i ośmielona. Andrzej Krzysztof Wróblewski zauważył, że między śmiercią Stalina i likwidacją Berii w 1953 r. a XX Zjazdem, czyli w ciągu dwóch i pół roku, „zrobiono u nas niesłychanie mało w dziedzinie likwidowania kultu jednostek – nie jednostki”. Wspomniał o kilku artykułach o potrzebie zmian w prasie, za którymi nie szły czyny. „Czemu nie dążono do szybkiej rewizji sprawy Gomułki, Spychalskiego, Kirchmayera, Tatara, Utnika, Nowickiego, Komara, Kuropieski? Czemu nikt niczego o tym nie wiedział, czemu nie ogłoszono przynajmniej: »sprawę się bada, Spychalski żyje«, tylko pozwolono szaleć plotkom? Czemu KC, zamiast zajmować energiczną, atakującą postawę wobec tych spraw, woli – żeby nie popełnić błędu – niczego nie robić? Czemu odrywa się od aktualnej sytuacji, od problemów, które nurtują naród?” „Postanowiono wybrać delegację. Zaproponowano i wybrano Chojnackiego, Jacques’a Bimberga, który kilkakrotnie zabierał głos, i Wróblewskiego”8. Czas był gorący, a Uniwersytet był ważnym ośrodkiem, tak więc już nazajutrz, 26 marca, delegacja została przyjęta w gmachu KC przez sekretarza Władysława Matwina, który obiecał przybyć na Uniwersytet i spotkać się z młodzieżą. Wróblewski wspomina, że weszli pełni zapału, zobaczyli młodego jeszcze człowieka sprawiającego wrażenie bardzo zmęczonego9.
I sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR, Zdzisław Żandarowski, chciał ograniczyć liczbę obecnych do 150 osób wybranych przez komitety uczelniane PZPR i ZMP. Trzej delegaci się na to nie zgodzili, podnosząc, że mandat otrzymali od o wiele większego zgromadzenia. W praktyce więc dojść miało do zgromadzenia wszystkich zainteresowanych studentów. Przed zebraniem do Wróblewskiego przyszedł Garlicki z propozycją pytań, jakie należy zadać Matwinowi. Ułożyli je i ustalili, kto które zada. A były to pytania polemiczne wobec nowego I sekretarza KC Edwarda Ochaba, dotyczące granic krytyki, np. „kto jest powołany do ustalania granicy między krytyką a krytykanctwem, między aktywnością a histerią?”, a jeśli Matwin z opinią Ochaba się nie zgadza, „to czemu się nie inicjuje dyskusji partyjnej z poglądem I-go sekretarza?”. Prócz takich pytań-chwytów nelsońskich były pozornie łatwe: „Czy kierownictwo partii uważa, że linia polityczna »Po Prostu« jest niesłuszna politycznie? I jeżeli tak, to dlaczego?” lub „Dlaczego ostatnia sesja sejmu odbyła się 11 miesięcy temu?”. Były pytania o odpowiedzialność partyjną i karną dygnitarzy z Ministerstwa Bezpieczeństwa, w tym ministra Radkiewicza, a także o odpowiedzialność członków kierownictwa partii. Jeśli nie wiedzieli o przestępstwach w MBP, to „należy postawić pod znakiem zapytania ich dalszą przydatność na dotychczasowych stanowiskach”, a jeśli wiedzieli, to dlaczego nie wyciągnięto wobec nich wniosków personalnych? Treść tych pytań pokazywała horyzont polityczny inicjatorów zebrania i przemyślane pułapki, które łatwo mogły zapędzić sekretarza KC do głębokiej defensywy.
Zebranie odbyło się 11 kwietnia wieczorem. Żandarowski próbował zawęzić dyskusję, zapewne zainspirowano też pierwszych dyskutantów z łatwiejszymi pytaniami. Później jednak na mównicę wszedł Garlicki i zadał swoją porcję pytań, po chwili uczynił to Wróblewski. Pytania wręczyli Matwinowi. Były i inne głosy, m.in. Adama Uziembły, przedwojennego komunisty, do niedawna więźnia, który upomniał się o Gomułkę i żądał samokrytyki od tych, którzy odpowiadają za błędy stalinizmu. Matwin odpowiadał przez półtorej godziny, próbując bronić polityki kierownictwa, granic krytyki i jawności, co wywoływało krzyki i śmiechy na sali. Wreszcie wybuchnął:
Stale gadacie, te same słowa, ataki. Byłem już na wielu zebraniach od XX Zjazdu i wszędzie te same ataki. Na centralnej naradzie aktywu w Szkole Partyjnej, na aktywie szczecińskim (głosy z sali: to ciągle ci sami ludzie!... a my nic o tym nie wiemy!... ja krzyknąłem: właśnie partia powinna słuchać głosu mas! I co z tego?!). I wyciągamy z tego wnioski (głosy: jakie?). Takie jakie uważamy za stosowne (głosy, krzyki, wzburzenie dłuższy czas, Żandarowski bezskutecznie ucisza).
Jak zapisał Wróblewski, który musiał wcześniej wyjść, na podstawie relacji Garlickiego, „w dalszym ciągu kopano Matwina coraz mocniej, skrytykowano jego wypowiedź jako niezdecydowaną i niewyraźną, postawiono szereg dalszych zarzutów. Matwin podobno prawie wcale się nie bronił, już nie mógł, nie odpowiadał prawie wcale. Trwała ta zabawa do 24.00”. Wróblewski zapisał też opinię Garlickiego: „jeśli tego robotnicy nie poprą, to za parę miesięcy będą mogli znów przykręcić śrubę”10.
Ta relacja ukazuje atmosferę panującą w ZMP na Uniwersytecie wiosną 1956 r. i przedstawia wydarzenia, które uruchomiły dalszy bieg zdarzeń nie tylko na UW. W zapisie Wróblewskiego nie pada nazwisko Kuronia, ale był on obecny na zebraniu i wspominał po latach, że zarzucił Matwinowi idealizm oraz – powołując się na Marksa – mówił o interesach aparatu, który blokuje przemiany11. W rozmowie z Wróblewskim kilka dni potem powiedział: „dobrze było, ale jeszcze za ostrożnie, za oględnie. Ja bym spytał, nie tylko kto i kiedy ma te wnioski wyciągać, ale czy nastąpi rewolucja ludowa”12. Zebranie wspomina także Modzelewski13.
Dla radykalnych działaczy poszukujących formuły dla swej aktywności pomocą i podpowiedzią służył tygodnik „Po Prostu”, redagowany przez równolatków, podobnie myślących i czujących. W numerze z 8 kwietnia zespół „Po Prostu” opublikował zasadniczy artykuł pod leninowskim tytułem Co robić? W czasach rewolucyjnych siłą decydującą jest klasa robotnicza i inteligencja, w tym studenci. Zastanawiając się, jak zmienić ZMP, redakcja opowiadała się za wyodrębnieniem z niego radykalnego, komunistycznego nurtu. „Związek studentów musi być rewolucyjną organizacją. To znaczy, że cała jego działalność musi być nastawiona na walkę we wszystkich dziedzinach życia całego społeczeństwa. (...) Tylko w takiej organizacji wychowują się rewolucjoniści”. W ubiegłych latach wykształciła się „dyktatura jednostek, powiązanych często w koterie na rozmaitych szczeblach”, paraliżowano demokratyczne zdobycze, ograniczano ludowładztwo, pogardzano masami. Takie wypaczenia wkradły się do miast i miasteczek, wsi i zakładów pracy, instytucji i urzędów, także na wyższe uczelnie. „Trzeba walczyć wraz z całą partią o jak najszybsze zniszczenie tego systemu (...) odsunąć zdeprawowanych kacyków. Trzeba przywrócić ludziom poczucie własnej siły i mocy. (...) Takie, naszym zdaniem, powinno być pierwsze zadanie rewolucyjnego związku studentów”. Obszerny artykuł, a właściwie wizję programową, kończyła zachęta do zwołania narady aktywu studenckiego, która opracowałaby projekt programu i statutu autonomicznej organizacji14. Artykuł z pewnością poprzedzały dyskusje w łonie aktywu ZMP, ale dopiero jego wydrukowanie pobudziło do działania radykalnych zwolenników przemian, gdyż stanowił jakby wspólną platformę programową15. Kuroń wspomina zebrania i dyskusje na wielu wydziałach Uniwersytetu i towarzyszącą im rewolucyjną atmosferę. A także swego rodzaju manifestację w pochodzie pierwszomajowym, gdy przed trybuną z przywódcami PZPR zaśpiewali „O cześć wam, panowie magnaci”16.
W takiej atmosferze odbyła się narada uczelnianego aktywu ZMP na Uniwersytecie. Głównym punktem dyskusji był projekt wyodrębnienia organizacji studenckiej, zgodnie z projektem zawartym w „Po Prostu”. Wróblewski odnotował bardzo lakonicznie: „Staliśmy z Galarem na czele opozycji w sprawie najważniejszej: frakcja, autonomia czy status quo? Przedstawiliśmy projekt przeorganizowania ZMP z częściową autonomią dla studentów. A zarządy składałyby się z wybranych reprezentantów różnych środowisk”17. Podczas tej narady zbliżyli się z Krzysztofem Pomianem, członkiem egzekutywy PZPR na Wydziale Filozofii. Pomian wszedł w skład Komitetu Uczelnianego ZMP. Spotkania grupy trwały dalej, jej członkowie faktycznie zdominowali Komitet, a zapewne w czerwcu przejęli w nim władzę18. Kuroń wspomina, że na przełomie maja i czerwca Pomian, Monasterska, Garlicki i on poszli do Zarządu Uczelnianego z pytaniem, czy ma plan działania. Usłyszeli, że nie ma takiego planu, zatem zaproponowali własny, na co padła odpowiedź: „To róbcie jako Zarząd Uczelniany”. W ciągu kilku dni dawni funkcjonariusze odeszli, z wyjątkiem Bonawentury Chojnackiego, który przyłączył się do grupy. „Warto w tym miejscu wspomnieć – pisał po latach Kuroń – że aprobatę dla naszych rewolucyjnych pomysłów wyraziły władze ZMP (Zarząd Stołeczny i Główny) oraz – co dla nas było ważniejsze – prasa, wówczas niewątpliwa awangarda przemian”19. Należy dodać, że aprobatę wyrażały nie instancje ZMP i nie wszyscy ich członkowie, ale niektórzy działacze centralnego szczebla, sympatyzujący z ruchem radykalnej odnowy, jak Wiktor Woroszylski. W tych warunkach wielkiego ożywienia gwałtownie skracał się dystans dzielący działaczy szczebla uniwersyteckiego, stołecznego i nawet centralnego. Odbywało się wiele nieformalnych dyskusji i spotkań, w których uczestniczyły osoby działające na różnych szczeblach organizacji. W maju Kuroń ponownie wstąpił do PZPR, co nie było zaskakujące, gdyż w ramach partii działał nurt radykalny, rewolucyjny, i w obrębie partii toczyła się decydująca walka o dalszy kierunek przemian.
Okres wakacyjny mógł przynieść osłabienie dynamizmu ruchu, ale stało się odwrotnie po wystąpieniu 28 czerwca robotników Poznania i rozlaniu robotniczej krwi. Dla ludzi wychowanych w micie czerwonej klasy robotniczej manifestacje robotników Poznania były wielkim wstrząsem, a ich zdławienie przy pomocy czołgów i wojska – tragedią. Była to dla nich nie tylko tragedia narodowa i społeczna, ale też cios w fundament ideowy, z którego czerpali przekonanie o tym, że panujący ustrój – mimo wad i nieprawości – jest jednak dobrem dla klasy robotniczej, jednak postępem w stosunku do lat przedwojennych.
Pojęcie klasy robotniczej w systemach ideowych radykalnej lewicy miało znaczenie kluczowe. Klasa robotnicza była najważniejszą częścią społeczeństwa, awangardą i główną siłą przemian ku ustrojowi bez wyzysku i bez różnic klasowych. Poparcie i zaangażowanie klasy robotniczej były konieczne do zbudowania takiego ustroju. W powojennym dziesięcioleciu robotnicy byli właściwie bierni, co można było tłumaczyć zarówno wojennymi stratami, rozproszeniem przemysłu, jak ciążeniem świadomości minionych epok czy koniecznym w dziejowej perspektywie awansowaniem do klasy robotniczej milionowej rzeszy dzieci chłopskich, wreszcie – w duchu odnowy 1956 r. – przytłoczeniem robotników przez stalinowskie wypaczenia ustroju. Poznań zmuszał do zadania pytania: jak odzyskać klasę robotniczą, pobudzić ją i ożywić jej rolę konstruktora lepszej przyszłości. To pytanie nurtowało wielu działaczy, publicystów, ideologów ruchu odnowy. Poznań wzmocnił więc nurt domagający się radykalnych zmian, pobudził też bezpośrednie zainteresowanie klasą robotniczą. Po przeciwnej stronie formował się nurt konserwatywny w partii, wedle którego Poznań był dowodem na to, że rozluźnienie dyscypliny prowadzi do wystąpień wroga, przejmowania przez niego wpływu na klasę robotniczą, konieczne jest zatem wyhamowanie demokratyzacji, powrót do kontroli nad społeczeństwem. Konflikt o granice demokratyzacji i tolerancji dla spontanicznej aktywności oddolnej dzielił aparat partyjny, także najwyższego szczebla. Zaostrzyły się podziały między zwolennikami liberalizacji i reform, których nazywano „puławianami”, a rzecznikami powrotu do dyscypliny i pełnej kontroli aparatu biurokratycznego nad partią i społeczeństwem, których nazywano „natolińczykami”.
W lipcu radykalna grupa studentów z Uniwersytetu spotkała się z Lechosławem Goździkiem, przywódcą organizacji partyjnej i liderem społeczności robotniczej Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu. Goździk był zaangażowany w tworzenie samorządu robotniczego. Idea takiego samorządu, przeniesiona z Jugosławii, zdawała się właściwą receptą na spełnienie postulatu partycypacji robotników w życiu zakładu oraz pośrednio – w życiu społecznym i politycznym. Pośrednikami w zorganizowaniu takiego spotkania byli działacze ze szczebla Komitetu Warszawskiego, najpewniej Stanisław Kuziński, opiekun i promotor Goździka, a zarazem sympatyk radykalnego nurtu przemian. Kuroń wspomina, że Kuziński, działacz Związku Walki Młodych w czasie okupacji, wówczas sekretarz KW, „odegrał bardzo znaczącą rolę, że wspomniane środowiska [inteligencji i robotników] kontaktowały się, łączyły, że powstał wspólny ruch”. Na rozmowę z Pomianem, Garlickim, Kuroniem i Bogdanem Jankowskim Goździk przyszedł ze swoim zastępcą Mirosławem Zuzankiewiczem. Kuroń zapamiętał, że Goździk myślał bardzo praktycznymi kategoriami działania w wypadku przewrotu, „interesował się, czy mamy kontakty na poczcie, dworcach kolejowych”. Poczucie, że może dojść do bezpośredniej próby sił z „prawicą” partyjną, czyli „natolińczykami”, było obecne w tych dyskusjach. Goździk mówił o swojej koncepcji samorządu robotniczego, co dla Kuronia – jak wspomina – było olśnieniem.
To, o czym mówił Goździk, o tym my myśleliśmy nieśmiało, widzieliśmy te problemy w perspektywie. A on mówił o nich już jako o faktach, które się dokonują. (...) A więc jeżeli by się tak stało, że powstają rady robotnicze, które biorą władzę w zakładach, to dokonuje się rewolucja rzeczywiście, to po prostu zmienia się władza w sposób zupełnie fundamentalny. Przechodzi z rąk biurokracji w ręce zorganizowanych robotników, no i tych wszystkich innych sojuszników zorganizowanego społeczeństwa. To, o czym teraz mówię, jest dla mnie fundamentem Października 195620.
Kuroń i Modzelewski zaczęli jeździć na Żerań, spotykać się z robotnikami. Kuroń wspomina, że był też w Warszawskiej Fabryce Motocykli na Grochowie, w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych, w jakichś zakładach na Świerczewskiego. Spotkania te miały prowadzić do inicjowania samorządu, zapewne też do zrealizowania wspólnoty działania robotników i inteligencji (studentów), co dawałoby dynamikę ruchowi rewolucyjnemu. Zarazem, jak wspominał po latach, przynosiły rozczarowanie. Robotnicy byli wyczuleni na dysproporcje materialne, uprzywilejowanie aparatczyków, ale nie aspirowali do wpływania na rządy. „Z tych dyskusji wynikało, że w gruncie rzeczy model socjalizmu koszarowego dobrze się przyjął. Ludzie mieli taką wizję: oni dają państwu pracę, a państwo za to daje im wszystko – zatrudnienie, ubrania, mieszkania, radio, decyduje, co czytać, co wiedzieć, gdzie się bawić itd. Ten model tkwił w głowach”. Pod tym względem zdecydowanie wyróżniała się FSO, co w wielkiej mierze było zasługą Goździka21.
Koniec lipca i większą część sierpnia Kuroń spędził na obozie harcerskim. Na uniwersytetach kolejna odsłona aktywności zaczęła się na początku września. Wtedy, jak wspomina, wypracowali sobie plan na najbliższą przyszłość. Monasterska miała zorganizować uniwersytet robotniczy, Bogdan Jankowski – łączność z zakładami i wyszukiwanie młodych, obiecujących robotników, Pomian miał odpowiadać za propagandę i zorganizować pismo. Kuroń miał się zająć organizowaniem wieców22. Modzelewski pisze, że uzgodnili z Goździkiem, aby zrewoltowani studenci z UW organizowali dyskusje z młodymi robotnikami na wydziałach produkcyjnych. Zadanie to powierzono Modzelewskiemu. „Był chyba 3 października 1956 r. Wydano mi stałą przepustkę do FSO, jak pracownikowi, i prawie codziennie o 14, gdy zmiana kończyła pracę, przyjeżdżałem tam na jakieś zebranie”23. Garlicki wspomina, że stopniowo Karol całkowicie znikł w FSO, prawie nie było go na Uniwersytecie24. Tymczasem ideę samorządu robotniczego, która osiągnęła już wysoki poziom konkretyzacji, spopularyzowało „Po Prostu”.
Kiedy na początku października z wakacji powrócili studenci, Uniwersytet znów włączył się do akcji. Kierująca uniwersyteckim ZMP grupa miała teraz jeszcze większe możliwości działania, gdyż także władze krajowe ZMP były w znacznej mierze zrewoltowane, radykalnym przemianom sprzyjała również przewodnicząca Helena Jaworska, działaczka ze stażem okupacyjnym, posiadająca duży autorytet. Napięcie między Prezydium Zarządu Głównego ZMP a Sekretariatem KC PZPR było wyraźne, ale w ówczesnej sytuacji władze nie mogły sobie pozwolić na spacyfikowanie organizacji25.
Na 9 października grupa kierująca ZMP na Uniwersytecie zwołała wiec studencki, na który przybyli przedstawiciele około 20 zakładów pracy, w tym Goździk z FSO. Jak zanotował Wróblewski, troską o zacieśnienie więzi studentów i robotników były nacechowane prawie wszystkie głosy w dyskusji. „Porządek wiecu wyglądał mniej więcej tak: odczytanie zatrzymanej przez cenzurę uchwały narady stołecznego aktywu ZMP (...), odczytanie przemówienia Woroszylskiego na Plenum ZG ZMP, również zatrzymanego przez cenzurę, następnie relacja z przebiegu Plenum ZG przez [Henryka] Gawlika ze »Sztandaru Młodych«, dyskusja, uchwalenie rezolucji”. Dyskusja znacznie wykroczyła poza kwestię organizacji młodzieżowej, mówiono o błędach popełnionych w życiu politycznym i gospodarczym, o hamowaniu demokratyzacji, żądano pełnej jawności życia politycznego, informowania o trwających dyskusjach i protestowano przeciw ingerencji cenzury w treść dyskusji na łamach prasy26.
Wspomniana rezolucja to „List otwarty do wszystkich studentów w Polsce”, który ze skrótami w połowie miesiąca ogłosił „Sztandar Młodych”, a w pełnej wersji „Po Prostu” już po przełomie październikowym. Wzywano do tworzenia nowej, prawdziwie rewolucyjnej organizacji młodzieżowej. Domagano się ujawnienia przebiegu wewnątrzpartyjnych dyskusji, rozliczenia działaczy odpowiedzialnych za stalinizm, ścisłego określenia kompetencji cenzury, wyjęcia spod jej kontroli dyskusji prowadzonych przez komunistów, poparcia klasy robotniczej w walce o samorządy, usunięcia z małego kodeksu karnego paragrafów mówiących o karalności za wrogą propagandę, gdyż są one wykorzystywane przez siły antydemokratyczne. Powtórzono tezy o braku demokracji ekonomicznej i zawłaszczeniu środków produkcji przez aparat administracji. Dopiero przejęcie środków produkcji przez robotników umożliwi dojście do demokracji politycznej. Wzywano, aby wszyscy chcący działać politycznie zrzeszali się w grupy, z których każda współpracowałaby z jednym zakładem pracy. Zapowiedziano wydawanie pisma studentów Warszawy jako ośrodka informacji i koordynacji ruchu oraz zorganizowanie Uniwersytetu Robotniczego pomagającego w zdobyciu wiedzy wyrastającym przywódcom robotniczym. Ogłaszano zamiar zajęcia stanowiska w zbliżających się wyborach sejmowych. „W związku z istniejącą sytuacją w dziedzinie cenzury prasy powinniśmy przy pomocy wszystkich dostępnych form propagandy zapoznawać jak najszersze masy społeczeństwa Warszawy z istniejącą sytuacją polityczną, poprzez ulotki, jednodniówki, wystawy artystyczne, wiece, spotkania itp.”27.
Te słowa, jak zauważali autorzy monografii Października, były „świadectwem tego, że sytuacja nabiera cech rewolucyjnych. Pękały wszelkie hamulce. Padały słowa, hasła i wezwania, które jeszcze miesiąc wcześniej były nie do pomyślenia (...) Wszystko stawało się możliwe. I świadomość tego wciągała do polityki masy ludzi”28. „List otwarty do wszystkich studentów w Polsce” zainicjował ruch tworzenia nowych związków młodzieży, które przyjmowały w nazwie słowa: „rewolucyjny”, „komunistyczny” lub „socjalistyczny”, a opowiadały się za radykalnymi zmianami systemu.
„List” rozesłano do różnych uczelni, a – jak wspomina Kuroń – wiec na UW „poruszył Uniwersytet i inne uczelnie, zaczęła się żarliwa dyskusja, mnóstwo ludzi się do nas zgłaszało”. Zaczęli być zapraszani na spotkania i wiece na innych uczelniach, m.in. na wiec na Politechnice Warszawskiej, który wyznaczono na 18 października29.
Były to dni zaczynającego się w Polsce wielkiego przesilenia. 12 października na posiedzenie Biura Politycznego po raz pierwszy przyszedł Władysław Gomułka i przedstawił swoją propozycję głębokich przemian, przede wszystkim uzyskania od ZSRR większego zakresu suwerenności państwa, m.in. zwolnienia i odesłania radzieckich doradców, redukcji aparatu partyjnego, mówił, że okres jednomyślności w partii się skończył. 17 października po długich debatach zdecydowano ostatecznie, że 19 października odbędzie się VIII Plenum KC PZPR, całe Biuro Polityczne poda się do dymisji, ustalono też listę proponowanych nowych członków Biura z Gomułką jako kandydatem na I sekretarza i bez marszałka Rokossowskiego, człowieka szczególnego zaufania Moskwy. Kuroń wspomina, że 17 października przyjechali do zarządu uniwersyteckiego ZMP Krzysztof Wolicki, dziennikarz „Trybuny Ludu” (głównego dziennika PZPR), i Roman Zimand z „Po Prostu” z wiadomością, że 19 października odbędzie się plenum, i przekazali listę kandydatów do nowych władz partii. Powiedzieli, że listę należy rozpowszechnić. Jak zauważa Kuroń, było to „posunięcie politycznie niezwykłe – zawiadomić uczelnie i wielkie zakłady pracy o tym, co ma być wynikiem plenum, które dopiero się zacznie”. Niemniej wywiesili listę kandydatów do władz partii w gablocie na dziedzińcu Uniwersytetu. Chodziło o to, by na członkach KC wymusić pożądane zmiany, do czego – jak wierzono – potrzebna jest mobilizacja mas, wielkie wiece, gotowość wyjścia na ulicę, tak aby „plenum działało pod naciskiem klasy robotniczej, rewolucyjnej młodzieży”30.
Był to dramatyczny moment konfrontacji między partyjnymi reformatorami, dalekimi wszak od tendencji rewolucyjnych, a partyjnymi konserwatystami, których wspierała Moskwa. Istniało przekonanie, że może dojść do przewrotu, krążyły plotki o groźbie nocy św. Bartłomieja. Młodzież i robotnicy, szczególnie w FSO, byli więc trzymani w napięciu i gotowości, pozostawali w kontaktach z reformatorami z partyjnych komitetów, kolportowali listę tych, którzy powinni być wybrani do kierownictwa PZPR z Gomułką na czele, i organizowali wiece, które miały dać wsparcie reformatorom i przestraszyć neostalinowców. Przed zapowiedzianym wiecem na Politechnice „rozeszła się po Warszawie wieść, że wiec studencki powinien się przeobrazić w wiec ogólnowarszawski, że powinien się odbyć nie w auli Politechniki, lecz na placu przed Politechniką, i że powinien zakończyć się manifestacją uliczną – pisał Witold Wirpsza z »Po Prostu«. – Ta wieść była pierwszą wieścią alarmową; wskazywała, że zaczęły działać moce, którym zależało na tym, żeby stworzyć pretekst do użycia siły zbrojnej”31. Pojawiły się plakaty odwołujące wiec i głosy, że może on być wykorzystany do prowokacji. Krótko przed terminem zgromadzenia Chojnacki i Kuroń spotkali się w lokalu Komitetu Uczelnianego Politechniki ze Stefanem Staszewskim, I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR i jednym z liderów „puławian”. Staszewski ostro ich rugał za zrywanie plakatów odwołujących wiec, żądał podporządkowania32.
W takich chwilach trudno się zorientować, o co toczy się gra i komu można wierzyć, a każde działanie obarczone jest ryzykiem. Dlaczego Staszewski, wcześniej wspierający ruchy oddolne, nagle brutalnie dążył do odwołania wiecu? Otóż tego dnia Staszewski został wezwany na posiedzenie Biura Politycznego, by się wytłumaczył z nastrojów panujących na Politechnice i w zakładach pracy stolicy. Po wysłuchaniu jego relacji Biuro postanowiło, że sekretarz KC Jerzy Morawski uda się na Politechnikę i zaproponuje przełożenie wiecu „na [czas] po plenum, to samo na zakładach pracy”. Polecono „zmobilizować organizację partyjną, by nie dopuścić do żadnych wieców”33. Te decyzje, podjęte najwyraźniej pod naciskiem konserwatystów, Staszewski próbował zignorować lub przeczekać, wiadomo bowiem było, że sytuacja zmienia się dynamicznie34.
Wiec rozpoczął się 18 października nie w wielkiej auli Politechniki, ale w mniejszej sali. Krzysztof Pomian wspomina, że nie udawało się wybrać przewodniczącego. Próbujący tej roli byli wygwizdywani przez salę. Kuroń również. Pomian także, ale gdy schodził, rzucił głośno: „Pocałujcie mnie w dupę”. Wtedy zaczęto wołać: „Wracaj, wracaj...”. Tak został przewodniczącym tego i następnych wieców. On i inni organizatorzy czuli wielką odpowiedzialność, obawiali się prowokacji, którą byłoby zwłaszcza wylanie się zrewoltowanego tłumu na ulice. Utrzymaniu kontroli nad możliwym rozwojem zdarzeń służyła też obecność grupy robotników z FSO, przysłanych przez Goździka35. Kuroń wspomina, że mówił o zagrożeniu interwencją radziecką. „Kiedy mówiłem o czołgach – zrobiła się absolutna cisza”36. Wiec zakończył się decyzją zwołania następnego nazajutrz, 19 października, także na Politechnice.
19 października, kiedy miało się rozpocząć VIII Plenum, rankiem do Warszawy niespodziewanie zjechali przywódcy ZSRR z Chruszczowem na czele, a w kierunku Warszawy z Pomorza i Dolnego Śląska ruszyły radzieckie czołgi. Dramatycznym wielogodzinnym rozmowom przywódców PZPR z władcami ZSRR towarzyszyły wielkie wiece na Żeraniu i pod wieczór na Politechnice. W Zarządzie Uczelnianym na UW trwał stały dyżur, przewijało się mnóstwo ludzi,
trzeba było natychmiast rozsyłać różne materiały do wszystkich związanych z nami zakładów i uczelni, wywieszać wiadomości w gablotkach, przyjmować telefony, odbierać nowe, sprawdzać je. (...) Była taka zasada, że decyzje o wywieszeniu kartki z informacjami podejmował ktoś z pięcioosobowego kierownictwa. Później sobie z dumą mówiliśmy, że nie zrobiliśmy żadnego błędu. (...) Więc ktoś tam z Polski zawiadamiał, że jadą na Warszawę różne jednostki polskie i wojska sowieckie – z północy, spod Legnicy, Zielonej Góry itd. Nie byliśmy tego do końca pewni, więc nie podawaliśmy tej informacji. Ale znowu przyjechali Wolicki z Zimandem – oni przyjeżdżali nieustannie – i potwierdzili, że jednak prawda. Przekazali, że mamy przygotować jak najwięcej ludzi do wyjścia na ulicę, a zarazem zapewnić, żeby nie wyszli na skutek prowokacji37.
Modzelewski wspominał, że w piątek 19 października
zastałem po wewnętrznej stronie bramy kilkutysięczny tłum: obie zmiany. Koło portierni stała ciężarówka z mikrofonem na pace. Z tego podwyższenia przemówił Goździk. Zakomunikował, że na rozpoczętym właśnie i nieoczekiwanie przerwanym Plenum KC ma być wybrane nowe kierownictwo partii, i odczytał proponowany skład politbiura. Poza Gomułką, niedawno jeszcze więzionym, nazwiska partyjnych polityków nie budziły większych emocji. Ale w życiu bywa jak w kiepskiej sztuce: akurat w tym momencie rozległ się warkot silników i ulicą Stalingradzką (dziś Jagiellońska) przejechała kolumna wozów pancernych. Goździk powiedział: „Zauważmy, że w proponowanym składzie kierownictwa nie ma marszałka Konstantego Rokossowskiego. I jeżeli w tej chwili pod naszą bramą jeżdżą samochody pancerne, to na pewno nie dzieje się to bez jego rozkazu”. Stałem w tłumie i niemal fizycznie poczułem, jakby między ludźmi przebiegła iskra. Każdy wiedział, że Rokossowski to marszałek ZSRR i najbliższy zaufany Kremla, i każdy rozumiał, że sprawa jest między nami a Moskwą. Goździk powiedział, że obrady plenum przerwano z powodu niespodziewanego przybycia radzieckiej delegacji z Chruszczowem na czele. Dodał, że jakieś jednostki wojskowe maszerują ku Warszawie. „Wobec tego – powiedział – jest propozycja, żeby ci z pierwszej zmiany, którzy zechcą, pojechali do domu na obiad i wrócili tu, żeby strzec zakładu”. Ludzie zrozumieli, że chodzi o strzeżenie czegoś więcej, niż zakładu. Podniosły się okrzyki, żeby stołówka gotowała zupę na miejscu, by w ogóle nie wychodzić. Zostałem, rzecz jasna, i ja. Pobraliśmy z magazynu śmierdzące naftaliną koce i wieczorem urządzaliśmy legowiska w tapicerni lub gdzie popadło38.
Wiec na Politechnice rozpoczął się o 17. Miał burzliwy przebieg, padały ostre słowa pod adresem ZSRR, zgłaszano projekty rezolucji, m.in. dotyczące Katynia. W Belwederze trwały dramatyczne rozmowy Biura Politycznego z Chruszczowem, a radzieckie czołgi nadal posuwały się w kierunku Warszawy. Zawsze w takich sytuacjach pojawiają się plotki i różne scenariusze, istnieje też potencjał gotowości do podjęcia wyzwania, poddania się konfrontacji. Pojawiają się ludzie, którzy próbują się wybić radykalizmem i ostrością sformułowań. Przywódcy młodzieżowi z Uniwersytetu, Politechniki czy zarządu ZMP próbowali panować nad wielotysięczną salą, ale nic nie było przesądzone. Kluczowe znaczenie miało wystąpienie Goździka.
Gdy on po raz pierwszy przybył na wiec, to przyszli z nim ludzie z Żerania w kombinezonach, dziesięciu czy dwunastu, stanęli tak sznurkiem przed trybuną, twarzą do ludzi, i zza ich pleców z trybuny przemawiał Goździk. To było wielkie przemówienie. (...) Jemu [Goździkowi] udało się wygłosić tekst, który był patriotyczny, socjalistyczny, który kładł wielki nacisk na suwerenność i niezależność od ZSRR, a nie był antyradziecki. Goździk powiedział wszystko to, co trzeba było powiedzieć, i jednocześnie uniknął różnych takich akcentów, które mogłyby mieć moc zapalną. Od tej pory w każdej sprawie Leszek wchodził na trybunę39.
Na wiecu uchwalono rezolucję i wybrano delegację, która miała ją doręczyć na obradujące VIII Plenum (w jej skład weszli m.in. Goździk, Pomian, Eligiusz Lasota, redaktor naczelny „Po Prostu”, i Bernard Tejkowski, przywódca rewolucyjnej młodzieży Krakowa). Rezolucja brzmiała:
Studenci Warszawy zebrani na wiecu w dniu 19 X 1956 r. wyrażają pełne poparcie dla odczytanych na wiecu rezolucji młodzieży Nowej Huty i studentów Krakowa, rezolucji POP FSO na Żeraniu, wiecu studentów UW, rezolucji młodzieży i POP Politechniki Warszawskiej uchwalonej w dniu wczorajszym na wiecu w Politechnice.
Zebrani na wiecu, w obliczu niezwykle trudnej sytuacji politycznej w kraju wyrażają pełne poparcie dla proponowanych na VIII Plenum PZPR zmian personalnych w Biurze Politycznym oraz dla tej części kierownictwa Partii i Rządu, która jest zdecydowana nie bacząc na wszelkie ingerencje konsekwentnie wprowadzać w życie zasady rzeczywistego ludowładztwa przez wprowadzenie jawności życia politycznego, samorządów robotniczych i innych posunięć zmierzających do usunięcia stalinizmu z życia politycznego i gospodarczego naszego kraju.
Zebrani wyrażają nadzieję, że pertraktacje z delegacją radziecką zakończą się zwycięstwem zasady równorzędności, prawdziwego internacjonalizmu, uznaniem zasady, że każdy naród ma prawo sam decydować o wyborze swej drogi do socjalizmu. W walce o uznanie tych zasad kierownictwo Partii i Rządu cieszy się pełnym poparciem całego narodu.
Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa prowokacji, z którego mogli by skorzystać zwolennicy stalinizmu, zapewniamy jednomyślnie kierownictwo Partii prowadzące pertraktacje z delegacją radziecką, że w każdej chwili i na każde zawołanie, nasze kierownictwo liczyć może na udział studentów wraz z robotnikami Warszawy w obronie socjalistycznej demokracji, w obronie zasady równorzędności narodów i własnych dróg każdego narodu do socjalizmu40.
Tej nocy w FSO i innych fabrykach oraz na Uniwersytecie czuwali robotnicy i studenci, aby w razie interwencji przeciwstawić się jej, zwyciężyć lub polec. Wieczorem po powrocie z wiecu na Politechnice Goździk zwołał naradę, na której był też Modzelewski. Dojeżdżający do pracy robotnicy opowiedzieli, że pod Jabłonną zatrzymało się około 30 czołgów. „Postanowiono przygotować ciężarówki z piaskiem. Żeby zatarasować nimi przejazd pod wiaduktem kolejowym. »Benzyny mamy pod dostatkiem« – mówił Goździk. »Napełnimy butelki, weźmiemy parę skrzyń odkuwek i z dwoma sztandarami – czerwonym i biało-czerwonym – ustawimy się za barykadą. Kiedy nadejdą czołgi i zatrzymają się przed przeszkodą, zaśpiewamy Międzynarodówkę i Jeszcze Polska. A jeżeli Ruscy«... – rozłożył ręce”41.
Rozesłanie członkom KC listy proponowanego na Plenum składu przyszłego kierownictwa, a tym bardziej jej przekazanie – drogą przecieku – do zakładów pracy, stało się powodem ostrych pretensji przywódców ZSRR i wtórujących im „natolińczyków”. Podczas rozmów w Belwederze Chruszczow oskarżył I sekretarza Komitetu Warszawskiego, że „mobilizuje robotników wszystkich warszawskich zakładów pracy do poparcia przyszłego składu Biura Politycznego i wzywa ich, »jeśli będzie trzeba«, by wyszli na demonstrację”. Kaganowicz dodał: „taka demonstracyjna metoda może być stosowana przez opozycję lub partię opozycyjną. Z punktu widzenia leninowskiej partyjności jest niedopuszczalna”, a Chruszczow dorzucił: „Jak można pozwolić, żeby o składzie Biura Politycznego decydowała ulica?”42. Mobilizowanie mas, partyjnych i bezpartyjnych, na rzecz takiej lub innej polityki, takiego lub innego składu kierownictwa partii było w partiach komunistycznych działaniem nieznanym od dziesięcioleci, naruszało fundamentalną zasadę centralizmu, suwerenności KC, nieulegania zewnętrznym naciskom. Było przejawem erozji dyktatury. Wielogodzinne rozmowy skończyły się bez wyraźnej konkluzji, Rosjanie nie dali pozwolenia na usunięcie z kierownictwa „natolińczyków”, nie dali też wyraźnego placet na wybór Gomułki. Niemniej jeszcze w końcowej części negocjacji Chruszczow wspomniał: „Zróbcie porządek z sekretarzem Komitetu Warszawskiego Staszewskim. Stolica nadaje ton”43. Nad ranem 20 października Rosjanie wyjechali, czołgi zatrzymały się około 150 kilometrów od Warszawy, a VIII Plenum mogło kontynuować obrady.
Gorączka w fabrykach i na uczelniach trwała nadal. Przekazywano szczegóły – prawdziwe lub nie – z przebiegu obrad Plenum. Rosło poczucie siły, zwycięstwa, emocji. Dochodziły one do głosu na trzecim wiecu na Politechnice 20 października, który zaczął się po 16 z udziałem 20 –30 tysięcy ludzi. „Sala, rozładowana przez występy STS, zaczynała się stopniowo rozgrzewać, kiedy (...) zaczęły występować delegacje załóg wielkich zakładów warszawskich. Biło z nich robotnicze zdecydowanie i siła. Kiedy przedstawiciel zakładów Kasprzaka oświadczył, że załoga popiera »w imieniu czerwonej Woli« rezolucję Politechniki, Uniwersytetu Warszawskiego i FSO na Żeraniu, wybuchł prawdziwy entuzjazm”44. W pewnej chwili na wiec przybyli prosto z Plenum dygnitarze: sekretarz KC Jerzy Albrecht, I sekretarz KW Staszewski, przewodnicząca ZMP Jaworska oraz Janusz Zarzycki. Staszewski zrelacjonował przebieg obrad i zaproponował odczytanie fragmentów przemówienia Gomułki, co uczyniła Jaworska. Sala słuchała w skupieniu. „Słuchałem i ja – notował potem Zabłocki – i od pierwszych słów odczułem, że mamy do czynienia z wielkim historycznym wystąpieniem. Takim językiem nie mówił do nas do tej pory nikt. Była za tymi słowami jakaś jednająca słuchacza szczerość i prawda”45. Gdy skończyła czytać, zapadła cisza, a potem zerwały się długotrwałe oklaski. Następnie relację z rozmowy z Gomułką złożył Lasota. Dalej przemawiali przedstawiciele kolejnych zakładów pracy, uczelni, różnych środowisk.
Wkrótce wrócił radykalny nastrój. Padło żądanie uwolnienia kardynała Wyszyńskiego, ale też kuriozalne postulaty, np. połączenia rządu PRL z rządem emigracyjnym46. Żądano podania nazwisk „natolińczyków”, a gdy Jaworska je podała, między innymi Zenona Nowaka i Kazimierza Witaszewskiego, sala reagowała gwizdami i wściekłymi okrzykami. Kuroń wspominał:
Tłok, gorąco, straszne wrzaski, narastająca nieustannie świadomość bezsensu i ponoszonej klęski. Przede wszystkim mieliśmy poczucie, że z minuty na minutę narasta atak prawicy; (...) przywrócić koronę do orła, rogatywki w wojsku – demonstracyjne podkreślanie polskości. No i Rota. Trochę akcentów antysemickich, sporo antyrosyjskich. Trzeba sobie powiedzieć, że z tego wszystkiego nie rozumieliśmy zupełnie nic47.
Wrażenie rosnącego chaosu miał też Zabłocki.
W takim momencie, gdy panowanie nad nastrojami zebranego tłumu wymyka się z rąk członkom KC i KW, pozostawał niezawodny towarzysz Goździk. Zabierał głos i wszyscy zaczynali słuchać. (...) Rozpoczynał od tego, że jakby się z nastrojami demonstrowanymi przez salę częściowo zgadzał: rzucał parę dowcipów, które budziły wesołość i rozładowywały napięcie. Potem rozpoczynał własny wywód, by w pewnej chwili, gdy zasłuchana sala do tego dojrzała – chwili wyczuwanej owym piątym zmysłem doświadczonego mówcy – rzucić jej znienacka w twarz to, co najbardziej ważne, a przeciw czemu przed chwilą się burzyła. Krótki moment ciszy, jakby zachłyśnięcie się zimnym prysznicem i burza oklasków: przyjęła!48
Z trybuny odczytano nazwiska osób proponowanych do Biura Politycznego, a po każdym nazwisku klaskano, krzyczano lub gwizdano. Na nazwisko Gomułki odpowiedziano owacją. Do prezydium płynęły kartki z pytaniami, na które kolejno odpowiadano. Uchwalono wiele pytań i postulatów, ale główna rezolucja zawierała poparcie dla Gomułki i jego linii politycznej.
Zaraz po wiecu część rozgrzanych atmosferą jego uczestników formowała spontaniczne pochody, które szły ulicami, wznosząc okrzyki, często przeciw Rosjanom, nieraz z zamiarem marszu pod ambasadę.
Chłopcy od nas wybiegali i stawali na czele, zaczęliśmy prowadzić te pochody. Ale w tym celu trzeba było wznosić okrzyki przebijające inne, tak żeby ciebie akurat słuchali. (...) Kierujący pochodem wysyłał łączników, którzy dzwonili do nas, a myśmy siedzieli w Zarządzie Uczelnianym nad planem Warszawy i sprawdzaliśmy, gdzie są budynki, których oblężenie może być groźne w skutkach.
Kiedy tłum stanął pod gmachem KC chronionym przez KBW, pobiegli tam, stanęli między demonstrantami a żołnierzami, próbowali mediować. Bali się, że może dojść do przepychanek, wystrzału i sytuacja wymknie się spod kontroli. Nie doszło do tego, Gomułka wyszedł na chwilę na balkon, potem tłum ruszył pod Politechnikę. Cały czas była obawa, by demonstranci nie skierowali się pod radziecką ambasadę, co groziłoby największym niebezpieczeństwem rozruchów i rozlewem krwi. Pod Politechniką stali w dwuszeregu żołnierze KBW i nie chcieli wpuszczać do środka. „Dorwałem się do tego oficera – wspominał Kuroń – i mówię: »Towarzyszu, ta krew, która może się tu za chwilę przelać, będzie na waszych rękach, a w sali nic się nie stanie«. On to zrozumiał, sam zdecydował i rozsunął żołnierzy. Weszliśmy do auli i zaczął się taki normalny wiec...”49
Ta noc była wygrana. Młodzi liderzy ruchu mogli mieć poczucie zwycięstwa i dobrze spełnionego obowiązku. A także znaczenia. Krzysztof Pomian wspomina, że podczas rozmowy z Gomułką w przerwie obrad VIII Plenum, kiedy zrelacjonował rezolucję w sprawie Katynia, usłyszał z jego ust, że Rosjanie bardzo by nam ułatwili życie, gdyby się do tego przyznali, ale dopóki się nie przyznają, mówić o tym nie możemy. Był to niezwykły stopień otwartości wobec młodzieżowego działacza. Potem Pomian został zaproszony na posiedzenie kierownictwa Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, sojusznika PZPR, by mu jako pierwszy zreferował sytuację na Plenum50. Wieczorem Kuroń z Pomianem byli w redakcji „Życia Warszawy”, gdzie drukowano specjalny dodatek ze składem nowego Biura Politycznego, a potem roznosili gazetę po mieście. W nocy trafili do SDP, gdzie zobaczyli Staszewskiego i mnóstwo ludzi teatru, kina, literatów i dziennikarzy. Trwało oblewanie zwycięstwa51.
Kuroń zapamiętał, że 21 października, gdy z Garlickim byli w Zarządzie Uczelnianym ZMP, weszło dwóch panów, jak się okazało, Artur Starewicz i Zenon Kliszko, którzy należeli do najbliższego otoczenia Gomułki. Chcieli, by ich wprowadzić do plastyków na Akademii Sztuk Pięknych. Poszli z nimi. „Starewicz i Kliszko zwrócili się z prośbą, aby ten transparent »Rokossowski precz do Moskwy« zdjąć, bo zadrażnia sytuację. Przewodniczący się zgodził. Następnie poprosił, żeby obejrzeli ulotki. (...) Pamiętam miny tych chłopców, plastyków, takich rozognionych, rozentuzjazmowanych, znaleźli sobie wreszcie zadanie. Ich twarze osiadły, smutniały”52.
Kuroń i Modzelewski nie byli szeregowymi uczestnikami ruchu poparcia dla przemian październikowych. W swoich wspomnieniach Kuroń ciekawie i ze szczegółami opowiada o tych dniach, ogromnym napięciu, licznych spotkaniach i rozmowach, także z ludźmi odgrywającymi pierwszoplanowe role w wydarzeniach. Modzelewski pisze, że tłum kojarzy mu się „z pierwszym w czasach komunizmu zbiorowym przeżyciem wolności. Wtedy, w Październiku, pierwszy raz widziałem tylu zgromadzonych ludzi, którzy wyrażali to, co czuli i czego chcieli, a nie to, co im kazano”53. Doświadczenie 1956 r., pobudzania ruchu, jego dynamiki i mechanizmów, ograniczeń i niebezpieczeństw, będzie zasadniczo ważnym rysem formowania ich jako polityków. Wspomnienie mechanizmów tej dynamiki, ale też jej zagrożeń, wpływało na ich myślenie o rewolucji, której pragnęli w latach 60.
24 października był dniem, kiedy zaczęły się rozchodzić drogi partyjnych przywódców i młodych rewolucjonistów. Na wielkim wiecu w centrum Warszawy do trzystutysięcznego tłumu Gomułka powiedział: „dość wiecowania i manifestacji”. Dla Kuronia i innych organizatorów ruchu studenckiego i robotniczego było to wezwanie fatalne. Zmiana na szczycie miała otworzyć drogę do organizowania się „dołów”, powstały w dniach VIII Plenum ruch wieców należało utrwalić i rozwinąć, by stał się ruchem stałej kontroli aparatu władzy. Tymczasem władza pragnęła powrotu do stabilizacji.
