Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Arthur Alter ma kłopoty. Jest średnio opłacanym profesorem w college’u na Środkowym Zachodzie, nie stać go na kredyt hipoteczny, irytuje swoją znacznie młodszą dziewczynę, a jego syn i córka nie chcą z nim rozmawiać. No i jeszcze pieniądze – mała fortuna, którą jego zmarła żona Francine trzymała w tajemnicy i którą zapisała wyłącznie ich dzieciom.
Te dzieci to Ethan, samotnik żyjący z pieniędzy matki w świetnej miejscówce na Brooklynie, oraz Maggie, która uszczęśliwia innych na siłę i próbuje prowadzić szlachetne życie w narzuconej sobie biedzie.
Artur pod pozorem pojednania zaprasza ich do siebie. Ale robiąc to, otwiera puszkę Pandory z odwiecznymi urazami i dawno pogrzebanymi wspomnieniami – wspomnieniami krążącymi wokół Francine: osoby, której życie może być kluczem do trzymania rodziny razem.
Altruiści – rozgrywający się w Nowym Jorku, Paryżu, Bostonie, St. Louis i na małej pustynnej placówce w Zimbabwe – to mrocznie zabawna (i czuła) saga rodzinna, która zderza różnicę pokoleń. To powieść o pieniądzach, przywilejach, polityce, kulturze uniwersyteckiej, randkach, wiejskich warunkach sanitarnych, niewierności, perypetiach, amerykańskim przemyśle piwnym i tym, co to znaczy być „dobrym człowiekiem”.
Ridker topi ludzkie tragedie i smutki w sosie przepysznego humoru. Jego postacie żyją i chce się wśród nich przebywać. Olśniewający debiut.
Łukasz Orbitowski
Pełni wad, tragikomiczni, samolubni i samotni – tacy są ci Altruiści. Nie potrafią podzielić się spadkiem, historiami, emocjami. Są więźniami swego dorosłego życia i tkwią w nim dobrzy, źli i nieszczęśliwi. „Ludzie to ludzie, ludzie to nie idee” – udany debiut Andrew Ridkera.
Łukasz Wojtusik / Alfabet Wojtusika
Inteligentny, zabawny i niezwykły debiut.
„The New York Times Book Review”
Ridker z humorem i ciepłem bada znaczenie rodziny i jej nieuniknionego bagażu. Niezapomniany obraz zwykłych ludzi popełniających błędy i jakoś odnajdujących drogę powrotną do siebie.
„People” (Książka Tygodnia)
Powieść, która z każdą stroną staje się coraz bardziej złożona i coraz bardziej ciekawa, osiągając niezapomnianą kulminację.
„Entertainment Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Paula i Susan Ridkerów
Jesteśmy cudakami wśród zwierząt:
zagarnia nas pragnienie, wysyła
odzianych w poszarpany tiul, ale nie powie,
gdzie zakopało żołądź lub kość.
Mary Jo Bang, Przepraszam za pragnienie,przeł. A. Pluszka
Rodzinę Alterów nękał ogień w różnej postaci. Pojawiał się całą jesień, niczym znaki, które odczytujemy jako złowieszcze dopiero z perspektywy czasu. We wrześniu Ethan oparzył sobie kciuk, przypalając papierosa. Trzy dni później uszkodzony palnik spowodował awarię całej kuchenki; iskrownik wydał niepokojący odgłos, szereg rozpaczliwych trzasków, po czym buchnęły takie płomienie, że Francine spaliła sobie mankiet. Wreszcie w pięćdziesiąte urodziny Arthura, gdy na trawniku na tyłach domu odbywało się skromne spotkanie towarzyskie, od felernej świeczki, która spadła z ciasta marchewkowego, zajęło się kilka uschłych liści, a Maggie zdeptała je czym prędzej.
Największy z tych jesiennych pożarów nastąpił w listopadzie, w czwartkowy wieczór. Francine siedziała w swoim gabinecie wraz z Marcusem i Margot Washingtonami, małżeństwem prawników specjalizujących się w prawie własności intelektualnej. Co prawda była to ich pierwsza sesja – przyszli z polecenia wspólnych znajomych – ale Francine już o nich słyszała. W kwietniu poprzedniego roku ich niewielka kancelaria z sukcesem reprezentowała nowy jeszcze serwis P2P pozwany przez kapelę hiphopową za popularną piosenkę o niecenzuralnym tytule. Margot bez przerwy stukała stopą. Marcus wpatrywał się w swoje kolana. Zgłosili się, ponieważ potrzebowali mediacji.
– Rozumie pani delikatną naturę tej sytuacji – mówiła Margot, ściskając uchwyt torebki. – Nikt nie może się o tym dowiedzieć.
Francine rozumiała doskonale. Korzenie Margot w St. Louis sięgały głęboko, historia jej rodziny była istną baśnią o spuściźnie i prawach wrodzonych. Podobno jednym z jej przodków był francuski szlachcic Pierre Leclercq. Legenda głosiła, że ów handlarz futer, posiadacz pół miliona hektarów gruntów w kolonialnym St. Louis, dał wolność jednej ze swoich nałożnic, Bathshebie, i przepisał na nią ziemię, żeby nie wpaść w łapy wierzycieli. Ale Bathsheba sprzedała ziemię, Leclercq trafił do sądu i zaczęły się wielopokoleniowe pozwy o jego majątek. Przez wiele lat spadkobiercy handlarza, atakowane ze wszystkich stron ekstrawaganckie postacie, przewodzili arystokracji miasta. Washingtonowie zaś byli wyrazistymi przedstawicielami resztek socjety St. Louis, zwłaszcza jako jedna z dwóch czarnych par mieszkających na Lenox Place, zamkniętej przed światem ulicy nieopodal Central West End.
– Oczywiście. – Francine skinęła głową.
Margot otaksowała wzrokiem pomieszczenie.
– Zawsze pracuje pani w domu?
– Odkąd się tu wprowadziliśmy. Cztery lata temu.
– Cztery lata... Cztery lata – powtórzyła Margot, ważąc miarę tego czasu.
Zanim Arthur przeprowadził tu rodzinę z Bostonu, pomieszczenie, które teraz służyło za gabinet Francine, było po prostu werandą, dobudowaną do domu od zachodniej strony. Jedna z jej ścian była niemal całkowicie przeszklona; przez te szyby Francine całą jesień patrzyła, jak spalone liście klonów czerwonych spadają jeden po drugim na ziemię. Na drzwiach gabinetu prowadzących na zewnątrz wisiała mosiężna tabliczka obwieszczająca obecną funkcję pomieszczenia. Arthur oprotestował koszt tabliczki, podobnie jak paneli dźwiękochłonnych na ścianach, ale Francine go zignorowała. Doskonale wiedziała, jak ważna jest dyskrecja i przekonująca fasada.
Gabinet w domu był swego rodzaju pocieszeniem, najważniejszym warunkiem jej zgody na przeprowadzkę. Potrzebowała miejsca, w którym mogłaby się zająć karierą zawodową, skoro zostawiała intratną posadę w prywatnej poradni w Newton. Chociaż tu pracowała w niewielkim pokoju w domu, jej nazwisko coraz więcej znaczyło w podmiejskich University City, Clayton i Ladue.
– Nigdy nie miałam skarg – nadmieniła.
Margot energicznie skinęła głową i odstawiła torebkę.
– No dobrze – orzekła. – Ja zacznę. – Z powrotem opadła na oparcie kanapy i skrzyżowała ramiona na piersi. – Skoro musi pani wiedzieć, a pewnie pani musi, mój mąż ostatnio kultywuje swego rodzaju zwyczaj, skłonność, której ja nie zamierzam tolerować i która grozi zakończeniem naszego małżeństwa.
– Chciałabym usłyszeć to z ust pana Marcusa – powiedziała Francine. – Marcus? Mógłby pan się tym ze mną podzielić?
Mężczyzna spod zmrużonych powiek wpatrywał się w mandarynkowe światło zmierzchu przebijające przez szyby.
– On pani nie powie.
– Marcus? – spróbowała Francine raz jeszcze.
– Odmawia uczestnictwa – wyjaśniła Margot. – Ale coś trzeba z tym zrobić. – Urwała na chwilę. – No więc ja powiem: mój mąż lubi się bawić w przebieranki. Jego zdaniem to zachowanie erotyczne.
Francine spojrzała ponownie na Marcusa, ale ten milczał. Lekko zagryzła wnętrze policzka.
– W porządku – zdecydowała. – Marcusie, naprawdę bardzo by pomogło, gdyby pan coś powiedział.
– Mówi, że lubi to uczucie. To zamknięcie. Mówi, że guma to dla niego druga skóra.
– Guma?
– W zasadzie lateks. Tak. Lubi się przebrać w kombinezon i udawać, że jest zwierzątkiem domowym.
– Ach, rozumiem. – Francine poruszyła się na krześle. – Marcus lubi się przebierać za psa.
– Nie za psa. Za zwierzątko domowe. Czasami jest to pies, czasami kot. A czasami chomik, co jest absurdalne, bo chomiki żyją w klatkach i biegają w kołowrotku, podczas gdy Marcus... Marcus jest szanowanym prawnikiem, prowadzi kancelarię. – Margot wetknęła głowę do torebki i grzebała tam, aż wydobyła czarną maskę z dwojgiem długich uszu zwisających z górnej części. – Załóż to – rozkazała.
– To nie jest konieczne – zastrzegła Francine.
– Jemu się bardzo podoba, że może pani pokazać, jak wygląda. Załóż to, Marcus.
Zanim Francine zdążyła zaoponować, mężczyzna już trzymał maskę w rękach. Patrzyła, jak ochoczo wciąga ją na głowę i poprawia, aż w otworach pojawiły się jego oczy.
– Widzi pani? Widzi pani, co ja muszę znosić?!
Francine kiwnęła głową. Zaczynała rozumieć, o co chodzi. Jej klienci z dzianych dzielnic, ogólnie rzecz biorąc, dzielili się na dwie kategorie: na tych, którzy mieli do przepracowania poważne problemy, i na tych, których neurotyczne usposobienie doprowadziło do przekonania, że nawet najlżejsza zmiana nastroju to powód do niepokoju. Że każde niezadowolenie to na pewno depresja, że fala paniki to co najmniej kliniczny przypadek lęku podnoszący niespokojną głowę. Odniosła wrażenie, że Washingtonowie należą do tego drugiego obozu. Prawdopodobnie szukali po prostu zapewnienia, że są normalni.
Francine ostatnio tyle razy musiała kogoś zapewniać, że szczerze ją to znudziło. Brakowało jej przypadku, w który mogłaby się zaangażować. Cały dzień myślała dziś o tej wizycie, denerwowała się jak zawsze przy nowych pacjentach, chciała zrobić dobre wrażenie – i co tu widzi? Maleńką perwersję wieku średniego? Jakby życie ze swoimi rutynowymi zmaganiami nie było wystarczająco trudne.
Weźmy Maggie. Dostawała napadów szału z powodu roli w konkursie z okazji Święta Dziękczynienia. Chciała być Indianką – takie nazewnictwo, jakkolwiek niepoprawne, pokutowało jeszcze w Captain Elementary w roku 2000 – a tymczasem została obsadzona w roli rogu obfitości. Ethan z kolei zaczął zamykać się w swoim pokoju. Odciął się od rodziny i zastąpił ją komputerem, a był na tyle przezorny, że kupił go dopiero po tym, gdy fobia na punkcie Y2K okazała się nieuzasadniona. Kupił go za własne pieniądze, które zaoszczędził, w każde wakacje pracując dzielnie w JCC w Creve Coeur, i ta linia obrony – „To moje pieniądze, mogę z nimi robić, co chcę” – jak na razie skutecznie powstrzymywała Francine od interwencji. A na domiar wszystkiego w tym tygodniu uniwersytet odrzucił podanie Arthura o profesurę. Już od czterech lat był profesorem wizytującym na Wydziale Inżynieryjnym, chociaż we własnym odczuciu piastował stanowisko niemające nic wspólnego z wizytą. Prowadził więcej zajęć niż którykolwiek z jego kolegów, zasiadał w niezliczonych komisjach, a przede wszystkim wziął – może zbyt pochopnie – ogromny kredyt na zakup domu. Pomimo tego wszystkiego dziekan jego wydziału, Sahil Gupta, powiadomił go, że nic nie można zrobić, dopóki budżet się nie domknie. I teraz Arthur całymi dniami chodził po domu, przeklinając pod nosem i od czasu do czasu powtarzając jak mantrę: „Budżety się same nie domykają”.
– Czujecie ten zapach? – spytał Marcus spod maski.
– Nie zmieniaj tematu – warknęła Margot.
– Chwila. – Marcus pociągnął nosem przez otwory na nozdrza. – Coś się pali.
– Pani doktor, on unika tematu, prawda?
Francine przechyliła głowę.
– Ma rację. Też coś czuję. – Powietrze w gabinecie zrobiło się szare. – Okej, wychodzimy, natychmiast – rozkazała.
Razem z Washingtonami wyszła na korytarz, gdzie zebrali się tymczasem Arthur, Ethan i Maggie. Już po chwili obie rodziny stały w półokręgu na chodniku przed domem, pod szybko siniejącym niebem. Gdzieś zza murów Chouteau dobiegało przeciągłe zawodzenie syren.
– Kto to? – spytała Maggie, wskazując Marcusa.
Margot zmrużyła oczy.
– Zdejmij maskę – rozkazała. – Dziewczynka się ciebie boi.
– Wcale się nie boję.
Syreny wyły już głośniej. Arthur zaczął krążyć.
– Coście narobili? – spytał nie wiadomo kogo.
– Nic. Ja nic nie robiłem – pospiesznie zapewnił Ethan.
– Ja ćwiczyłam swoją rolę – dodała Maggie.
– Przecież jesteś rogiem obfitości – odrzekł Arthur. Na ulicy zrobiło się gęsto od błysków. Za nimi zatrzymał się wóz strażacki. – Rogi obfitości nie mówią – burknął pod nosem, spiesząc na naradę z mężczyzną wysiadającym z szoferki.
– Ja mówię! – krzyknęła za ojcem Maggie. – Mam kwestię!
– Tata wie – łagodziła Francine. – Tata wie.
Lynn Germaine, która mieszkała w stylowym kamiennym domu tuż obok, nieśmiało wychynęła zza drzwi.
– Coś się stało? – zawołała życzliwie z progu. – Coś się pali?
Francine pomachała jej uspokajająco.
– Nic nam nie jest, Lynn – odparła. Z każdą kolejną minutą wystawiania życia na widok publiczny mocniej płonęły jej policzki.
Margot wysłała Marcusa, żeby uruchomił auto. Westchnął i oddalił się niechętnie. Odprowadziła go wzrokiem, po czym skierowała go na Arthura. Po czym odwróciła się do Francine.
– No tak. – Ruchem głowy wskazała wóz strażacki. – A państwo ile lat po ślubie?
Zanim Francine odpowiedziała, wrócił Arthur. Trzech strażaków właśnie dopadło drzwi Alterów. Dwóch innych rozwijało długi wąż i podłączało go do hydrantu przy posesji Geramine’ów. Serce Francine zacięło się, gdy patrzyła, jak wdzierają się do jej domu.
– Coście narobili? – spytał Arthur ponownie. Obgryzając skórki, spoglądał to na wóz, to na dom. – Powinienem tam pójść.
– Daj im działać – odparła Francine.
– Oni nie wiedzą, gdzie co jest. Nie zorientują się, co trzeba ratować w pierwszej kolejności.
– Niczego nie będą ratować. Oni będą gasić ogień.
– Patrzcie! – zawołała Margot. – Widać, jak dym się wydostaje przez okna!
Arthur rzucił się w stronę domu. Francine doskoczyła i chwyciła go za kołnierz. Swoim silnym chwytem osadziła go w miejscu i już nie puściła. Nie po raz pierwszy. „Tym się właśnie zajmuję” – pomyślała, zawstydzona, że robi to na oczach Margot, zawstydzona, że powstrzymuje Arthura i nie pozwala mu pójść na pewną śmierć, podczas gdy oto jej życie uchodzi z dymem, a przy tym cały czas zadawała sobie pytanie: „Co ten człowiek by począł beze mnie?”.
CZĘŚĆ I
1
– Idziesz z nami.
Maggie znała Emmę od zawsze, ale wstydliwa dziewczynka, która grała na saksofonie w licealnym jazz-bandzie z takim entuzjazmem, by zrehabilitować ten instrument, i tym samym jazz, teraz była na drugim roku prawa. Kilkanaścioro jej kolegów z roku stało w salonie, trzymając pod ramię ważne osoby albo pewnie opierając ręce na biodrach. W aneksie kuchennym wielkie flaszki wódki z insygniami ze zmatowionego szkła dzieliły blat z plastikowymi baniakami Simply Orange. Maggie dałaby się pociąć, że kojarzy lecącą w tej chwili piosenkę, ilekroć jednak już, już miała ją rozpoznać, w telefonie podłączonym do głośnika grzmiał dźwięk przychodzącego esemesa i skutecznie ją rozpraszał.
– Zawsze się pojawiasz na początku imprezy – ciągnęła Emma – ale potem się wymykasz, jakbyś sądziła, że nikt tego nie zauważy.
– Nieprawda – odparła Maggie.
– No to dobrze. Bo dzisiaj idziesz z nami.
Maggie zgrzytnęła zębami i wpatrywała się w pomarańczowy krążek resztek na dnie swojego kubeczka. Po drugiej stronie pomieszczenia wyszczerzony chłopak w modnych okularach czarował kogoś, kogo Maggie nie rozpoznawała.
– Dużo tu interesujących osób – dodała Emma, ruchem ręki wskazując grupkę kolegów.
Maggie się skrzywiła. To wszystko wydawało się jej sztuczne. Wszyscy byli za bardzo przygotowani, zmobilizowani, zbyt pewni siebie. Dopadł ją atak paranoi. Czy tę imprezę na Lower East Side, tę zbieraninę marketingowców, analityków finansowych i prawie prawników, zorganizowano ze względu na nią? Maggie nie mogła się pozbyć wrażenia, że ta ewidentna prezentacja awansu społecznego z założenia miała jej coś przekazać.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Emma wyrzuciła ręce w górę.
– Nic nie chcę powiedzieć, nic a nic!
Maggie opuściła ramiona. Mimo wszystko nieźle sobie radziła. Zarabiała na czynsz, pracując dla dobrych ludzi z Queens. Za jedynego szefa miała swoje sumienie. Na ogół oznaczało to zajmowanie się różnymi sprawami: a to pilnowanie dzieci, a to kontaktowanie się z urzędem w imieniu jej hiszpańsko-, rosyjsko- czy chińskojęzycznych sąsiadów. Różnie. W ciągu pięciu miesięcy dorobiła się niewielkiej sieci klientów, przeważnie imigrantów, którzy uważali jej amerykańskie obywatelstwo za atrakcyjny walor. Była to praca satysfakcjonująca, choć niezbyt dobrze opłacana. Maggie wiecznie chodziła trochę głodna.
Zbliżył się do nich uśmiechnięty chłopak.
– Rozmawialiśmy o Zieglerze – powiedział.
– O mój Boże! – krzyknęła Emma. – Ziegler!
– Kto to Ziegler? – spytała Maggie.
– Jeden z naszych wykładowców – wyjaśnił chłopak. – Od deliktów.
– Co to są delikty?
– Kiedy poszkodowana strona...
– Zresztą nieważne.
– Okej – odparł chłopak urażony.
Emma ich sobie przedstawiła.
– To jest Maggie. Chodziłyśmy razem do liceum.
– Czym się zajmujesz? – spytał chłopak, spoglądając na nią niechętnie.
Ostatnio pewna Polka z Himrod Street wynajęła Maggie do rozmawiania z jej nowo narodzonym synem. Mogła mówić wszystko, co jej się żywnie podobało, byle po angielsku, a przyświecała temu idea, że dziecko przyswoi język do swojej kiełkującej podświadomości i będzie nim płynnie mówić. Ale pierwszego dnia, gdy tylko matka wyszła z pokoju, Maggie wpadła w stupor. Przez całą sesję szeptała „ekhm”, „hmm” i „eee”, sparaliżowana najpierw z nerwów, a potem z poczucia winy wywołanego perspektywą niezasłużonych zarobków w wysokości dziesięciu dolarów za godzinę. „Nie mogę wziąć od pani pieniędzy – powiedziała kobiecie na koniec sesji. – Ale przyjdę w przyszłym tygodniu i będę miała dużo do powiedzenia. Obiecuję”.
Dobra, no więc głód nie był taki tragiczny, ale szczerze? Odmawiając sobie prawa do najedzenia się do syta, czuła się szlachetnie. Miała pod ręką zawsze tyle pieniędzy, by mogła czuć się szlachetna, żeby stać ją było na wzgardzenie innymi pieniędzmi. Kontrolowała wydatki z surową dyscypliną, konsumowała tylko to, czego potrzebowała, tylko to, na co w swoim odczuciu zasługiwała. Problem polegał na tym, że jej ciało nie odróżniało osobiście narzuconego głodu od innego głodu. Ono, to ciało, znało tylko „głód” jako niedostatek żywności, a zatem Maggie chudła. Sześć funtów w dwa lata. A to nie w kij dmuchał, zwłaszcza jeśli waga wyjściowa nie jest za duża.
Z początku było to fajne, cały czas czuła się lekko, wręcz ulotnie. Chodziła ulicami Ridgewood z lekkim szmerglem, który rozmazywał granice świadomości. Ale potem jej skurczom wyrosły szpony, a ataki bólu stały się gwałtowne. Zaczęła się martwić, gdy zemdlała w oparach pięciu smaków za Hong Kong Super Buffet – nogi ugięły się pod nią w akcie buntu. W pierwszym semestrze pierwszego roku na Uniwersytecie Danfortha w St. Louis Maggie wybrała dwutygodniowy kurs podstaw filozofii: wprowadzenie do myśli Zachodu, potem zaś zrezygnowała z niego na rzecz czegoś mniej teoretycznego i na tyle długiego, by nauczyła się wyrażenia „dylemat psychofizyczny”, ale jego definicji już nie. Teraz odnosiła wrażenie, że sama ma problem psychofizyczny. Jej ciało stawiało własne żądania, podczas gdy ta jej część, która definiowała Maggie – zakładała, że to jej ego – niejako unosiła się nad nimi jak zerwany balon.
Emma pomachała jej ręką przed oczami.
– Maggie? Brian cię o coś pytał.
Pomijając wagę, Maggie była przekonująco podobna do zmarłej matki. Miała włosy Francine Klein Alter – rudawobrązowe i kręcone – i subtelne piegi na grzbiecie nosa. Ale gdzie Maggie była drobna, jej matka była mocna – z tym że nie wielka czy masywna. Miała spoistość sugerującą silną wiarę we własną moralność. Po ojcu, choć nie przyjmowała tego do wiadomości, Maggie odziedziczyła lekko wypukłe czoło, czaszkę ukształtowaną przez niezdecydowany umysł.
– Nic jej nie jest? – spytał ten chłopak, Brian.
– Musimy cię nakarmić – orzekła Emma. – Tu chyba gdzieś były naczosy.
– Nie, nie – Maggie zaprotestowała, wymachując ręką. – Nic mi nie jest.
– Na pewno?
Kiwnęła głową. Niewielkie zamroczenie, i tyle.
– Na pewno.
– No dobrze. No to dobrze. Zbieraj się. Wychodzimy za dziesięć minut.
– Dokąd idziemy?
– W świat.
Maggie rozejrzała się po pomieszczeniu. Co kilka minut ktoś odłączał się od jednej grupki i dołączał do innej, co niezmiennie powodowało, że ktoś w tamtej odchodził do jeszcze innej, grupki ciągle się zmieniały, ale pozostawały tej samej wielkości w jakiejś towarzyskiej termodynamice, którą Maggie odebrała jako rozmyślną i jednocześnie alienującą.
– Na tym polega problem – powiedziała. – Wszyscy obecni są w drodze w inne miejsce.
– O czym ty mówisz? Idziemy do baru. My wszyscy.
Maggie uniosła brwi.
– Nie wrzucaj mnie do jednego worka z wszystkimi.
Emma westchnęła.
– Wszyscy tutaj są bardzo fajni. I kumaci! – Trąciła Briana łokciem. – Brian jest geniuszem.
Maggie pokręciła głową.
– Nie mogę.
– Mags, to moje urodziny. – Uśmiechnęła się rozpaczliwie. – Nikt mnie nie zna tak długo jak ty. Możesz pójść? Proszę? Ten jeden raz? Dla mnie?
Maggie odebrała to jako komplement. Naprawdę najdłużej – a zatem i najlepiej – znała Emmę? Ale już wiedziała, jak wieczór się rozegra. Ona kupi koktajl za szesnaście dolarów i przez resztę wieczoru będzie żałować wydatku, męcząc się podczas rozmów o tym, że pierwszy rok prawa był o wiele trudniejszy niż drugi, a jednocześnie odmawiając drinków dzianym chłopakom, ubranym jak jeden mąż w identyczne niebieskie koszule z przypinanymi kołnierzykami.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie mogę.
Emma przestała się uśmiechać.
– Możesz. Tylko że nie chcesz. Nie musisz tak sobie wszystkiego utrudniać, wiesz przecież. Życie nie musi być ciężkie.
Ale Emma błędnie to ujęła. Życie było ciężkie, niemal dla wszystkich, ci zaś, którzy mieli lekkie, powinni je sobie utrudniać, by uniknąć zgnilizny moralnej. Żadnego widoku Maggie nie odbierała jako równie nieznośnego jak ten: widoku bawiących się ludzi, którzy mają dużo do stracenia.
Nagle zakręciło się jej w głowie. Zemdliło ją. Muzyka spowolniła. Czy ktoś jeszcze to słyszał? Kropla potu spadła do jej kubka. Wyciągnęła rękę, by chwycić Emmę za ramię, ale już nie zdążyła.
Wiedziała, że nie powinna odpuszczać sobie lunchu, ale za omdlenie winiła obrażenia, których zaznała z rąk pewnego dwunastolatka.
Dwa razy w tygodniu chodziła do Nakaharów, oficjalnie by pomagać w lekcjach Brunonowi i jego bratu. Ale Bruno niedawno zainteresował się sztukami walki, a to skutkowało konstelacjami siniaków na całym jej ciele, zastałymi plamami o barwie nieświeżego steka. Chłopiec twierdził, że boksowanie korepetytorki jest niezbędną zaprawą.
– Połóż i dołóż! – krzyknął dziś, powalając ją na ziemię.
Chociaż Nakaharowie akurat słabo płacili, Maggie cierpliwie znosiła nękanie ze strony Brunona, a nawet się z niego cieszyła. Jego ataki stanowiły dowód, że jest zaangażowana w pracę, która wymaga poświęcenia. Pomyśl o Matce Teresie, słabowitej i przygarbionej. O Gandhim i jego wystających żebrach. Siniaki Maggie sankcjonowały jej wysiłki. Stanowiły dowód charakteru. Bo o to właśnie chodziło w czynieniu dobra: ostatecznie zawsze dostajesz cios w żołądek.
Nakaharowie mieszkali w przytulnym, choć ciasnym mieszkanku wychodzącym na wstydliwy zakątek pomiędzy Cypress, Myrtle i Madiso w Ridgewood w Queens, pawilon przestrzeni negatywnej, gdzie w niedzielne wieczory słychać wyizolowane składowe dzielnicy: godziny bicia kościelnych dzwonów, świst migoczącego neonu. Trzydziestoletni spór pomiędzy łysym a gołębiem.
– Dobra – burknęła, wyczołgując się spod niego. Teraz utykała. – Widzę, że dalej nie radzimy sobie z gniewem. – W odniesieniu do chłopców używała pierwszej osoby liczby mnogiej. Pomagało to w budowaniu jedności i zaufania.
Salon Nakaharów konsekwentnie śmierdział spalonymi taquito albo pizzerkami, czy jaką tam mrożonką żywił się Bruno w tym tygodniu, doprawionymi pierdami zniedołężniałego żółtego labradora o imieniu Flower, który już dawno zapuścił korzenie w rogu salonu, by dokonać żywota. Pokrywająca wszystkie podłogi brudna wykładzina miała kolor zleżałego śniegu. Nad brązową skajową kanapą wisiały dwa portrety: jeden przedstawiał Michaela Jacksona, drugi (o to musiała spytać) Petra Poroszenkę.
– Nie mam problemów z gniewem – odparł Bruno. – Mam zuba. – Chodziło mu o zaburzenie opozycyjno-buntownicze, o którym przeczytał w internecie. – To prawdziwa choroba – dodał – i doskonale o tym wiesz. – Trafność jego diagnozy nie łagodziła jednak objawów.
– Zaburzenie – poprawiła go. – Nie choroba.
Przez pół roku pracy z Brunonem Maggie naoglądała się, jak porzuca on rozmaite hobby, w tym noże sprężynowe, skrajne obżarstwo i piromanię. Chociaż zdaniem Maggie sporty MMA dawały obłąkanym bokserom jedynie pretekst, by odrzucić elementy filozoficzne, które miały pięściarstwo uczynić „sportem dżentelmenów”, uważała, że to lepsze hobby niż inne. Był to sport i dawał niezaprzeczalne efekty. Ślady starań Brunona widać było na jego ciele – a teraz również na ciele Maggie.
– Skończyłem odrabiać lekcje – zawołał Alex od stołu kuchennego, głosem dźwięcznym niczym dzwonek recepcyjny. Podczas gdy Bruno przypominał wielki kloc o napompowanych kończynach zwężonych w stawach jak u balonowych zwierzątek, jego brat był nieduży i smukły, aerodynamiczny, z jasną skórą i atramentowoczarnymi włosami.
– Jeśli skończyłeś, możesz pograć w MathBlasta. Bruno, natychmiast wyjmij z piekarnika to coś, co tam się kopci.
Zwolniła sprzączkę biegnącego przez pierś paska torby, a ta spadła na ziemię miękkim deszczem brzdęków okuć. Oswobodzona, Maggie podjęła inspicjenckie powinności: położyła trzy zaostrzone ołówki przy dominującej ręce Alexa, potem zaś usiadła za Brunonem na krześle, by zminimalizować okno z nawalanką, a otworzyć Worda.
Nagle, jakby na dany znak, do kuchni wsunął głowę ojciec bliźniaków, rozczochrany Japończyk, któremu Maggie nigdy nie została oficjalnie przedstawiona – a który niewiele mówił po angielsku, co było dziwne, skoro chłopcy, zdaje się, nie znali japońskiego. Powiódł po pomieszczeniu długim stroskanym spojrzeniem i na powrót zniknął w swoim pokoju.
– Bruno, natychmiast.
Młody z jękiem ruszył do kuchni.
Maggie utrzymywała dyscyplinę niepewną ręką. Pod fasadą surowych zasad skrywała głęboką studnię czułości dla podopiecznych. Nie bawiło jej karanie ich. Wolałaby, żeby się jej podporządkowali z czystego szacunku. Nie wymagała jakiejś bezwględnej czci, ale uważała, że powinni ją szanować. Szacunek kilkulatków czasami bardzo przypominał brak szacunku. W ten sposób okazywali uczucie. A z pracy nowatorskiego antropologa, czytanej w college’u, pamiętała, że zdobycie szacunku autochtonów jest zawsze krokiem numer jeden. Albo nie „autochtonów”, ale... mniejsza z tym.
– Kto chce minicalzone? – spytał Bruno, wyciągając z piekarnika blachę poczerniałych bułek. I przełączył się na swój raperski głos. – Żarcik, zjeby. Moje, kurwa, wszystko moje. – Odchylił głowę i jeden z dorodnych pierogów trafił do jego paszczy.
Krętą drogę Maggie do Ridgewood zapoczątkował zrodzony w dzieciństwie pomysł, że świat jest nie tylko mały, lecz także podatny na jej działania.
Jako dziecko często spacerowała przez Forest Park w St. Louis, zbierając zbłąkane piłki, które wyleciały z pola golfowego. Gdy zebrała ich tyle, że wypełniły niebieski sześćdziesięciolitrowy pojemnik na odpady trzymany przez rodziców w garażu, myła je szlauchem i zaciągała wszystko na chodnik przy rzutni golfowej. Kierowana zmysłem przedsiębiorczości, postawiła szyld „Piłki golfowe – 1 dolar”. Pierwszego dnia zarobiła czterdzieści dolarów, sprzedawszy ponad połowę towaru. Ale nim wróciła na stanowisko tydzień później, zmieniła zdanie. Postanowiła rozdawać piłki za darmo. A czemu nie? Lubiła chodzić na spacery, lubiła zbierać piłki golfowe – nawet lubiła oczyszczający akt mycia! Chociaż sam golf uważała za śmieszną, nieciekawą rozrywkę białych samców najbardziej staroświeckiego gatunku, odkryła, tam na greenie, że lubi rozdawać.
To było doniosłe odkrycie. Skoro szczodrość zapewniała taką euforię, dlaczego ludzie w ogóle cokolwiek sprzedawali? Po co im transakcje? W ciągu dwóch tygodni stworzyła rynek i zniszczyła go. I pobrała cenną lekcję: granice postawione pomiędzy ludźmi a ich systemami tylko z pozoru są nienaruszalne.
Doszła do tego wniosku na przekór ojcu podchodzącemu z głęboką rezerwą do wszelkich przejawów filantropii. Kilka lat po przechytrzeniu kapitalizmu w Forest Park Maggie chciała przekazać swoje kieszonkowe mieszkańcom Nowego Orleanu doświadczonym przez huragan. Ale Arthur ją zniechęcił, wygłaszając wykład o wątpliwym fetyszyzmie wiktymizmu i skłonnościach Czerwonego Krzyża do trwonienia wszystkich pieniędzy na koszty stałe.
– Oni nic nie robią z tą całą kasą, tylko na niej siedzą – perorował.
I nic nie mogło go przekonać do zmiany zdania. W któreś Święto Dziękczynienia, gdy ciocia Bex agitowała przez pół godziny za swoją ulubioną sprawą, ojciec wybuchnął gniewem:
– Na co, u diabła, Izraelowi drzewa?!
Praktycznie rzecz biorąc, była to dewiza rodziny Alterów, przysięga antyhipokratesowa: Po pierwsze, nie czyń dobra.
Nie poddawała się. Ukończywszy dwa lata temu Danforth z rocznikiem 2013, już po śmierci matki i wywołanym przez to chaosie – i nie mogła udawać, że te fakty nie są powiązane z późniejszymi wydarzeniami – Maggie dołożyła ogromnych starań, by pracować na najgorzej płatnych stażach w ogranizacjach non profit, jakie dało się znaleźć. Razem ze swoim chłopakiem z college’u, Mikeyem Blumenthalem, wprowadziła się do Midtown, skąd można było pieszo dotrzeć do firmy, w której siedział cały dzień przed dwoma migającymi monitorami, przenosząc wielkie sumy z jednego na drugi. Mieszkając u niego za darmo nad głośną, obleganą przez turystów ulicą niedaleko Madison Square Garden, mogła sobie pozwolić na poszukiwania bardziej etycznej pracy: niepłatne trzy miesiące przy globalnej inicjatywie poświęconej zdrowiu dzieci, a potem pięć miesięcy w organizacji walczącej o czystą wodę.
Niestety, nie lubiła kobiet, z którymi pracowała, a to niemal zawsze były kobiety. Wszystkie należały do gatunku skazanego na non profit, smutne żołnierki na wojnie z niesprawiedliwością, miały podkrążone oczy i długie pożłobione twarze niczym maski obrzędowe obywateli Trzeciego Świata, którym miały pomagać. Nie miały natomiast żadnych historii, żadnych bohaterskich opowieści o pokonanym złu. Rozmowy przy lunchu toczyły zwyczajne, ich żale były pospolite. Więcej energii inwestowały w szwankujący ekspres do kawy niż w lobbowanie ustaw. Gdzie się podział zapał, zastanawiała się Maggie. Gdzie serce?
A co gorsza, nawet się nie wyróżniała spośród stażystów, nie mogła rościć sobie pretensji do tytułu Służebnicy, bo w obu organizacjach była przynajmniej jedna zaburzona dziewczyna, która zadręczała się każdym wydanym na siebie dolarem, każdą minutą zmarnowaną na niepomaganie innym. Dziewczyna, która rzeczywiście chyba wierzyła, że jej życie jest warte dokładnie tyle samo co każde inne, dziewczyna, która by oszczędzić wodę, nie brała prysznica, a resztę współpracowników zmuszała do delektowania się wonnymi skutkami jej poświęcenia. Wierny obrońca mikropożyczek, chyba że ktoś potrzebował dwóch dolców na autobus, bo wtedy to nie, sorry, bo czy tych pieniędzy nie wyda się skuteczniej na moskitierę antymalaryczną dla dziecka w Kongu? W Maggie się gotowało. Z małym Kongijczykiem po prostu nie dało się dyskutować.
Uwielbiała za to swoją trzecią pracę: infiltrowanie meksykańskiej restauracji w handlowym ciągu w Paramus na zlecenie organizacji pracowniczych. (Wtedy zerwała już z Mikeyem, który w ciągu roku po college’u wyhodował pokaźny brzuch, wyłysiał i wstąpił do partii republikańskiej, twierdząc, że to posunięcie ułatwi mu karierę). Dostała za zadanie udawać kelnerkę, zdobyć szacunek innych pracowników i powoli, lecz konsekwentnie siać ziarno rewolucji w ich umysłach. Zachęcić ich do założenia związku zawodowego, z tym że całkowicie niepostrzeżenie.
Widziała w tej misji coś ekscytującego. Dopóki była tajną agentką, nie można było jednoznacznie przypisać jej nic, co robiła, mówiła czy myślała, nawet jeśli sama nie czuła się zbyt tajnie, gdy robiła, mówiła czy myślała to coś. Jak na przykład: „Polecam enchilady” (a nie polecała) czy „Pogodziłam się ze śmiercią matki” (a się nie pogodziła). Nieważne. W końcu to osiągnęła. Tak, po długim, długim czasie pozbyła się tego brzemienia: już nie musiała być sobą.
Tymczasem stała się fenomenalną kelnerką – uprzejmą, wydajną i dowcipną – co było zabawne, bo tak naprawdę nie była kelnerką. Była tajną agentką. Niemniej nigdy nic nie stłukła. Kupowała papierosy dla przepracowanych pomywaczy. Nauczyła się rozpoznawać szczodrych klientów. Była to fizycznie wyczerpująca, ale zadowalająca praca, a do tego Maggie przez cały dzień musiała zachować czujność. Jako kelnerka żyła prosto i bez ambicji.
Po siedmiu miesiącach, gdy zaczęła od niechcenia przemycać słowo „organizować się” w rozmowach z mimowolnymi kolegami, odebrała telefon od prawdziwego pracodawcy.
– Cześć, Maggie – powiedział głos po drugiej stronie. – Mówi Brenna. Brenna z... no wiesz. Jest tu ze mną Jake i Trish. Bardzo nam wszystkim przykro, ale cię zwalniamy.
– Że co?
To się działo we wrześniu. Odebrała telefon na przerwie, stojąc przy śmietniku przed restauracją, z komórką przyciśniętą do policzka, a jej oddech unosił się chmurką w zimnym zanieczyszczonym powietrzu Jersey.
– To nie ma nic wspólnego z twoją pracą. Nie możemy sobie po prostu pozwolić, by cię dalej zatrudniać.
– Jestem zwolniona?
– Z posady u nas tak. Ale nadal oczywiście pracujesz jako kelnerka. Nie możemy cię zwolnić z restauracji. I wcale byśmy nie chcieli! Na pewno jesteś w tym świetna.
– Doskonała – dodała w tle Trish.
Pobory z organizacji pracowniczej zasilały jej pensję. Dość skromnie, co prawda, i ich braku nie odczułaby boleśnie, ale bez świadomości, że dla niej pracuje, bez statusu agenta, który jej zapewniała, Maggie była... była tylko...
– Będę kelnerką – powiedziała. – Nie działaczką udającą kelnerkę. Tylko... kelnerką.
– To nie wstyd... – wtrącił się do rozmowy Jake.
– Żaden wstyd, pewnie – dokończyła za niego Maggie. – A mogę mówić ludziom, że dalej dla was pracuję?
Odniosła wrażenie, że Brenna krzyknęła bezgłośnie.
– A mówiłaś ludziom, że dla nas pracujesz? To niedobrze. Maggie? To całkowicie podważa istotę sprawy. Cholera. Mówiłaś komuś, że dla nas pracujesz? Mówiłaś komukolwiek, co robimy?
– Nie – skłamała.
– Okej. Uff. Uff. Nastraszyłaś mnie.
Maggie rozłączyła się i wróciła tylnymi drzwiami do kuchni. Z grilla gazowego dolatywał swąd przypalanego mięsa. Dwóch kucharzy śmiało się i przeklinało po hiszpańsku, kiwając się i uderzając nawzajem po kroczach. Ruszyła w ich stronę i stanęła na muszli do taco, która rozpadła się z suchym rozpaczliwym odgłosem.
Odeszła z Taqueria Insufrible i trafiła do dobrze się zapowiadającego rejonu Queens, gdzie znalazła pokój na piątym piętrze budynku, w którym spółka Hasidic przerwała prace remontowe. Zastanawiała się, jak będzie zarabiać na życie. Co miała robić? Do czego się nadawała? Zasypała Ridgewood ulotkami, oferując usługi jako opiekunka do dzieci i psów. Telefon jakoś milczał. Jaki sens miała ocena na amerykańskim dyplomie, skoro nie mogła jej zainwestować w podjęcie wykańczającej amerykańskiej pracy zarobkowej? Przez dwa niespokojne tygodnie przejmowała się swoim bezwładem. A potem zadzwoniła Oksana Kozak-Nakahara.
Pochodząca z Ukrainy Oksana, najstarsza i zarazem najwytrwalsza ratowniczka medyczna w swoim zespole – w Ukrainie była utytułowaną miotaczką i lekarką – szukała Amerykanki lub Amerykanina, po college’u, żeby monitorował postęp edukacyjny jej synów i pracował nad ich angielskim. Maggie ochoczo przyjęła posadę. Na pierwszym spotkaniu Bruno walnął ją pięścią w brzuch. Oksana ukarała go trzema siarczystymi klapsami. Maggie i tak przyjęła posadę.
Chłopcy, jak się zorientowała, po angielsku mówili płynnie. Potrzebowali tylko pomocy, by ukończyć gimnazjum, nie obracając go w perzynę.
– Jak skończę MathBlast, mogę iść do siebie i pomajstrować przy swoich zestawach robotycznych? – spytał Alex.
– Pedał – skwitował Bruno. Maggie nie wiedziała, czy to z powodu MathBlast czy robotów.
Alex wzniósł oczy do sufitu.
– Znajdź sobie dziewczynę.
– Bruno, jak się wyrażasz? – interweniowała Maggie. – Alex, gdzie uprzejmość? Obaj wrzucacie po dolarze do słoja.
To ona wymyśliła słój. Nie był to trywialny karny słój za przekleństwa, tylko słój dobroci, na tyle pojemny, by pomieścić większość przejawów niewłaściwego zachowania. Nie miała nic przeciwko temu, jak chłopcy ją traktowali – im gorzej się zachowywali, tym bardziej czuła się usprawiedliwiona, że uczy ich podstaw pro bono – ale nie tolerowała okrucieństwa między nimi.
– Ja mam dwie dziewczyny i nigdy się nie popisuję – mówił pod nosem Alex. Chłopcy wrzucili monety do słoja na blacie w kuchni, gdzie stał w rogu przy bloku noży.
Brunon wrócił do matematyki, za pomocą ołówka zamieniając diagramy kołowe w penisy. Alex poszedł majstrować. Maggie przysiadła w kąciku Flower, przez chwilę trącała ją nosem, a potem wstała i poszła do kuchni. Spojrzała na słój. Był pełen w trzech czwartych, nasycona zieleń i nachyłkowa żółć, gąszcz banknotów nad posłaniem miedzi i cynku. Jej małe fiskalne terrarium. Udała, że kaszle, i wydobyła garstkę dolarówek, po czym wepchnęła je do kieszeni.
Gospodarka Maggie, jak wszystkie inne, pełna była paradoksów. Zła koniecznego. To było jedno z nich: aby obciążać rodzinę Nakaharów tak niską należnością za swoje usługi, musiała od czasu do czasu coś od nich wziąć.
Ważniejsze pytanie brzmiało, czy chłopcy też łupili słój. Niemal na pewno – przez cały tydzień słoja nikt nie pilnował – ale co miałaby Maggie powiedzieć, nie posuwając się do hipokryzji? Owszem, kradła, ale hipokryzji mówiła stanowcze „nie”.
Dwie godziny później pożegnała się z chłopcami i ruszyła do domu. Mieszkała kilka przecznic dalej nad niedomagającą linią Bushwick–Ridgewood, gdzie pociąg linii M z łomotem przejeżdżał po estakadzie, zgrzytając stalowymi kołami. Pogranicze Brooklynu i Queens tętniło życiem i kipiało fermentem, jakby każda z dzielnic uważała, że dla zachowania tożsamości musi się wyróżniać i być w konflikcie.
Jej kamienica, o całych piętrach zabitych na głucho, stała naprzeciwko Food Bazaar i obok wykopu. Wykop był ogromny i zajmował cały widok z jej okna na piątym piętrze. Często na niego patrzyła. Wpatrywała się w niego. Uważała, że jest lepszy niż telewizja – chociaż nie miała telewizora – lepszy nawet niż wi-fi, za które płacili rodzice jej współlokatorki. Wykop! Czasami widziała małe ludziki w kaskach chodzące po jego skraju, pokazujące coś sobie, wykrzykujące polecenia. Wykop miał się przerodzić w parking, a może w kolejną kamienicę, w sklepy, w cokolwiek. Ale prace postępowały powoli. W tej chwili był to wykop, wykop Maggie, jama o olbrzymim potencjale.
Jej skrzynka na listy była zapchana brudną paką. Z trudem podważyła klapkę i w środku ujrzała złączony gumką plik rachunków i katalogów. Sortowała je, wchodząc po schodach. Spółka energetyczna chciała pieniędzy, jej uczelnia chciała pieniędzy. Maggie zastanawiała się, po co w ogóle zaglądała do skrzynki.
Wepchnęła zawiniątko pod pachę, wilgotną od wspinaczki na piąte piętro, i weszła do mieszkania.
Jej współlokatorka, nosząca, niestety, również imię Maggie, siedziała bez siły na niebieskim płóciennym krześle turystycznym, które nasza Maggie przyniosła z ulicy przed kilkoma miesiącami.
– Ciężki dzień?
– Obłęd. Urodziny trójki uczniów. Już sam ten cukier by wystarczył. Moje dzieciaki były na haju. Totalne szaleństwo.
Druga Maggie była nauczycielką trzecich klas w AmeriCorps. Nienawidziła tego. Jej uczniowie ciągle zdzierali sobie nawzajem z pięt tenisówki, a potem uciekali się do przemocy. Dziwne było zobaczyć ją, jak tak siedzi zatopiona w głębokiej kieszeni płóciennego siedziska. Większość czasu ukrywała się w swoim pokoju, jej istnienie sprowadzało się do kliknięć i trzasków zamka, światła w szparze pod drzwiami.
– Tak, tak, kumam. Szkoda, że nie widziałaś dzisiaj moich chłopaków. Bruno znowu się na mnie rzucił.
– Maggie – powiedziała Maggie udręczonym głosem. – Zajmujesz się dwoma chłopcami. Ja uczę trzy klasy po dwudziestu uczniów. Nie masz pojęcia, jakie to wyczerpujące.
– Dobra, spokojnie. Nie licytuję się.
Maggie nie znosiła, gdy jej sublokatorka mówiła takim protekcjonalnym tonem. Nie miała wykształcenia pedagogicznego i niemal na pewno tylko szkodziła swoim uczniom. Ostatnie, czego potrzebowali, to niewykwalifikowana biała zbawicielka pod tablicą.
Drwiąc pod nosem, poszła do swojego pokoju. Już i tak denerwowała się imprezą u Emmy. Teraz była w okropnym nastroju. Rzuciła pocztę na łóżko, gdzie ta ułożyła się w kształt wyciągniętej ręki.
Jej uwagę przykuło coś jasnego. Pod nietrafioną „Pracującą matką” znalazła śnieżnobiałą kopertę – w lewym górnym rogu widniało nazwisko jej ojca i nazwa ulicy, na której się wychowała.
Kiedy po nią sięgnęła, przez głowę przeszły jej równocześnie dwie myśli. Jedna: „Że co?!”. I druga, silniejsza myśl, którą tamta wyprzedziła o ułamki sekund: że poczta analogowa to coś tak oficjalnego, tak zeszłowiecznego, że koperta wydaje się małym białym smokingiem.
2
Ethan oparł się o parapet okna wykuszowego, popołudniowe słońce grzało go w plecy. W dłoniach trzymał rozłożoną książkę. Ostatnio uczenie się filozofii postrzegał jako szlachetny sposób samodoskonalenia, antidotum na te wszystkie przykrywki, oderwanie się od barku z Crate and Barrel z jego lakierowaną powierzchnią i wysokoprocentowymi zasobami. Szybko jednak odkrył, że nie można zrozumieć Foucaulta bez Marksa, a Marksa nie sposób zrozumieć bez Hegla i tak dalej, aż do Greków. Kiedy sobie uświadomił, że nie jest w stanie pojąć Greków, kupił leksykon Cambridge Companion, w którym w tej chwili grzązł, zastanawiając się, czy istnieje jakiś leksykon do leksykonu.
Wrócił do wstępu. „Porównaj dwa poniższe pytania – przeczytał po raz piąty. – Głowili się nad nimi starożytni myśliciele greccy i rzymscy:
1. Czym jest ludzkie życie?
2. Dlaczego ziemia nie spada?”
Ethan zastanawiał się nad tym drugim, gdy usłyszał, że dostał pocztę.
Nie miał zielonego pojęcia, z jakiego powodu ojciec miałby do niego napisać list. Dlaczego w ogóle miałby sobie zadawać trud pisania, długopisem na papierze, do syna. Minęło pięć miesięcy od ich ostatniego krótkiego telefonicznego kontaktu. Po pogrzebie mamy Ethan na stałe wrócił do Nowego Jorku, jego siostra – która w tamtym tygodniu skończyła college – przeniosła się tu niedługo później. Żadne od tego czasu nie widziało się z ojcem. Minęły prawie dwa lata.
Obrócił kopertę w dłoniach i otworzył ją. Sama wiadomość była znamiennie wstrzemięźliwa.
Ethanie,
dobrze by było, gdybyś przyjechał do domu. Ty (i Maggie) możecie przyjechać w połowie kwietnia (ferie wiosenne). Trzeba spotkać się z rodziną, pamiętać o korzeniach itd.
A.
Dwa lata.
Wiele mogło się wydarzyć w ciągu dwóch lat.
Niewiele się wydarzyło.
Treść listu przewalała mu się w głowie. Dla Ethana dom i upokorzenie stanowiły nierozerwalną całość. List ojca wywołał awarię jego systemu, spowodował, że wstydliwe wspomnienia rozwinęły się jak taśma wyciągnięta z kasety VHS. Oto jedno z nich: piętnastoletni Ethan siedzi zdenerwowany naprzeciwko Arthura i Francine przy stole w jadalni, jak na przesłuchaniu senackim. Jakby bronił jakiejś tezy. Jego rodziców okalają jedwabne kwiaty wyrastające z kulistego akwarium z usypanymi na dnie szklanymi kamykami. Odchrząkuje i mówi im, że jest biseksualny – nie że jest gejem; wydawało mu się to bezpieczniejsze, jak zanurzenie jednej stopy w lodowatym jeziorze – a ojciec parska.
– Arthurze! – krzyknęła Francine, ale było za późno.
To był parny, duszny sierpień, sierpień typowy dla St. Louis, odór potu na czole i kwaśny zapach środka na owady tak się spajały, że we wspomnieniu wystarczyło pojawienie się jednego z nich, by przywołać drugi. Trzecie lato Ethana w St. Louis, a ciągle do tego nie przywykł. Przeprowadzka była sprawką ojca. W Bostonie Arthur czasami coś publikował i wykładał w MassBay Community College. Gdy rozpuścił wici, że jest zmęczony sektorem prywatnym, dawny mentor, którego podobna refleksja naszła dziesięć lat wcześniej, szepnął słowo za Arthurem na Uniwersytecie Danfortha. Następnie utopił się w Missisipi, a Arthura zatrudniono na jego miejsce.
Chociaż w ofercie roiło się od słów typu „wizytujący” oraz „staż”, Arthur wierzył, że z czasem zdobędzie stałą posadę. Przez kilka ostatnich lat pracował dla firmy zajmującej się inżynierią wodno-lądową realizującą projekt Big Dig, doskonały kontrakt zmarnowany przez nieudolność, korupcję i wady projektowe. Bez końca wyżalał się rodzinie. W tunelu trasy I-93 przeciekła przez szczeliny słona woda powodująca korozję. Metalowe bariery, z założenia chroniące robotników przed samochodami, miały ostre, rżnięte pod kątem prostym krawędzie, dzięki którym zyskały miano gilotyny. Pozostawało kwestią czasu, gdy w jakimś wypadku drogowym ktoś zostanie zdekapitowany. Praca marzeń okazała się miganiem od roboty, do tego Arthur nieustannie musiał pilnować, by uniknąć odpowiedzialności za nie swoje błędy, by jego nazwisko nie zostało splamione fatalną reputacją biura, aż Francine przyłapała go, jak powtarza przez sen kwestię obrony norymberskiej – „Ja tylko wykonywałem rozkazy!”. Chciał z tym skończyć. Gdy pojawiła się okazja, by wykładać inżynierię, nie zaś ją praktykować, a pochlebna propozycja wzmocniła przekonanie Arthura, że jest bystrzejszy od kolegów, postanowił przenieść całą rodzinę na zachód, tak samo jak czynili pionierzy szukający nowych możliwości. Często przedstawiał to w takim ujęciu. Byli jak prawdziwi Amerykanie, poszukiwacze szczęścia przecierający szlaki do dalekiego, przyjaźniejszego otoczenia. Francine, prowadząca terapię par i rodzin, mogła otworzyć małą praktykę w domu, a także być wolontariuszką na uniwersytecie, gdzie on będzie pracował. „Jak już będziesz miała dość tego marudzenia par z wyższych sfer – zaśmiał się – możesz sobie odpocząć, słuchając ich dzieci”.
Co prawda każdy, kto znał Arthura, wiedział, że jego parsknięcia są stłumionym chichotem, ale dojrzewający Ethan miał zawsze problem z ich interpretacją. Podczas gdy Francine słusznie założyła, że parsknięcie sygnalizuje, że Arthur wie, że jego syn nie jest hetero, Ethan uznał, że to całkowita negacja jego wyznania.
Arthur rozwinął:
– Nie, nieprawda. – To niczego nie wyjaśniło.
Ethan zerwał się na nogi, przewracając krzesło. Pobiegł na górę do swojego pokoju. Padł na materac i naciągnął kołdrę na głowę.
Kołdra przygasiła górne światło. Mrok wypełnił się ciepłym i gęstym oddechem. Ethan zastanawiał się, jak długo tak wytrzyma, kiedy będzie musiał się wynurzyć po tlen.
Kilka godzin później rozległo się pukanie; Ethan zdążył zasnąć. Ostrożnie podszedł do drzwi. Na progu stał Arthur z drucianym kluczykiem w palcach.
– Musimy to robić – powiedział. – Codziennie, choćby nie wiadomo co.
Oczy Ethana wypełniły się łzami. Przełknął głośno, a od tego głośnego przełknięcia aż się zarumienił. Cofnął się do łóżka i usiadł na nim, wbijając wzrok w ścianę naprzeciwko.
Arthur usiadł obok niego.
– Otwórz usta – powiedział.
Ethan wykonał polecenie i odchylił głowę. Próbował sobie wizualizować, co widzi ojciec: ekspander ortodontyczny. Metalowy pręt na podniebieniu Ethana, utrzymywany przez odgałęzienia, które rozłaziły się jak odnóża pająka, zamocowane do jego trzonowców. Arthur wsadził dwa wściekłe palce w usta syna, wetknął kluczyk w zamek pośrodku aparatu i przekręcił. Ethan się skrzywił, gdy ból przeszył mu czaszkę. Wbił paznokcie w uda. Gorzka metaliczna ślina zebrała się w kącikach jego ust, gdy Arthur powoli przekręcił kluczyk, z każdym ruchem naprężając silniej szczękę syna. Włoski z kłykci łaskotały chłopca w dziąsła, więc zakasłał, spryskując powierzchnię ojcowskich okularów do czytania delikatną mgiełką śliny. Arthur wytarł szkła rękawem koszuli.
– Ja też tego nie lubię – mruknął na koniec, wyciągając kluczyk. Ethan chciał zamknąć buzię, ale szczęka mu się zablokowała. Zęby wibrowały. Próbował coś powiedzieć, jednak Arthur już zamykał za sobą drzwi.
Wieczorem Ethan chyłkiem zszedł na dół. Rodzice siedzieli w salonie, czytali na kanapie.
– Jestem gejem – powiedział. – A nie bi.
Arthur zerknął znad okularów na żonę. Podniósł brwi, a potem opuścił wzrok na książkę. Francine ze współczuciem kiwnęła synowi głową. Gdy tak stał w ogromnym bólu, gdy zakończenia nerwów w dziąsłach błagały o ulgę, trudno było nie odnieść wrażenia, że ta informacja została z niego wyciągnięta torturami.
A jednak musiał przyznać, że otrzymanie listu od ojca odebrał jako emocjonujące. Zaproszenie. Całe wieki czekasz, aż ojciec gdzieś cię zaprosi. A gdy wreszcie do tego dochodzi, mimowolnie się zastanawiasz: czy to nie za późno?
Ethan rzucił leksykon na krzesło i wsadził kopertę do tylnej kieszeni spodni. Rozejrzał się po mieszkaniu, urządzonym w skromnym stylu, dokładnie tak, jak chciał. Kąty proste i gładkie powierzchnie. Naga cegła. Żadnych zdjęć. Asentymentalność. Zastanawiał się, co zrobić – z listem, z resztą dnia. Jego wzrok padł na półki z sosny z odzysku, z niewidocznym mocowaniem – równoległe i nagie wyglądały jak znak równości.
W ciągu dwudziestu dwóch miesięcy od śmierci matki Ethan zaczął zamykać się w sobie jeszcze szczelniej niż wcześniej – odkąd rzucił pracę i kupił mieszkanie na Carroll Street. Przestał być osobą publiczną pod każdym względem. Nie cierpiał swojej oficjalnej wersji. Ochrypły głos, bojaźliwe gesty, które dostrzegał w zwierciadlanych szybach witryn. Nie czuł się swobodnie przy ludziach, a na tych, którzy czuli się swobodnie, patrzył podejrzliwie i zazdrośnie. Ilekroć w metrze zorientował się, że ktoś mu się przygląda, przede wszystkim myślał, że robi coś niewłaściwego. Źle stoi. Źle oddycha. Następnie policzki mu płonęły z gniewu. Dlaczego miałby w siebie wątpić? Dlaczego miałby siebie umniejszać, gdy gorsze istoty dosiadały życia okrakiem?
Wychodzenie z domu zaczął odczuwać jako wstydliwe ustępstwo. Otwarte przyznanie się do posiadania potrzeb. Czy to było jedzenie czy seks, czy pasta do zębów, konfrontacja z refrenem – „Potrzebuję! Potrzebuję! Potrzebuję!” – przyprawiała go o fizyczny ból. Gdy fantazjował o niezależności, widział bunkier pełen nieskończonych półek z zapasami na całe życie. Jego matka, jego pieniądze – radził sobie najlepiej, jak umiał; bronił się przed potrzebami, otaczając się wygodami.
Sytuacji nie poprawiał fakt, że tyle miejsc publicznych było obiektywnie niemiłych. Szczególnie nienawidził pralni samoobsługowych. Przenikliwa fluorescencja, kałuże rdzawej wody. Kiedy jego pralka się zepsuła, a zorientował się, że Suds & Duds z niebieską markizą na Union oferuje usługi z dostawą za niewygórowaną opłatą – nie wyobrażał sobie, że próg jego domu przestąpi jakiś mechanik, nie wspominając o tym, że sam miałby dokonać naprawy – skapitulował. Od tego czasu w ogóle sam nie prał swoich ubrań.
Sklep spożywczy, deli – wszyscy dostarczali za opłatą. Sięgając po kolejne rozwiązania, coraz mniej miał powodów do wychodzenia z domu. Streamował filmy i telewizję. W telefonie miał mnóstwo podcastów i muzyki. Zamawiał książki online, a dostarczano je w pół dnia. Mieszkanie, przestronne jak na brooklyńskie standardy, zwielokrotniło swoją wielkość, gdy wzięło się pod uwagę wszystkie media w nim dostępne.
Taki styl życia generował koszty. Mówiąc wprost, Ethan tonął w długach. Wpłacił sto pięćdziesiąttysięcy dolarów zadatku na mieszkanie, dwupokojowe w stylu neoklasycystycznym, sąsiadujące przez ścianę z kościołem episkopalnym, zrobił generalny remont łazienki i kuchni – wywalił wszystko i z niezwykłą przyjemnością urządził od nowa, a na koniec zostało mu tyle pieniędzy, że mógł sobie pozwolić na rok dobrowolnego bezrobocia i kompulsywnych zakupów online. Entuzjastycznie wydawał krocie na sprzęty gospodarstwa domowego i inne artykuły ostatniej potrzeby: porcelanę Bernardaud, le creusety, których nigdy nie używał, świece Waterford Lismore, biały marmurowy pojemnik na chleb, elektryczny korkociąg. Abonament w Williams Sonoma na pół roku amerykańskiego sera. Ethan gdzieś przeczytał, że trzymanie pieniędzy jest jak ściskanie kostki lodu, co go natchnęło do zakupu aluminiowej formy od Hammacher Schlemmer, zapewniającej kulki lodu o doskonałym kształcie. Niczym pacjent w śpiączce bez deklaracji DNR jego senny styl życia wymagał ciągłego dopływu funduszy.
Był dłużnikiem uważnym. Śledził swoje straty i starannie gromadził akta rachunków i wyciągów z kart kredytowych, a jego portfel puchł od plastiku. Doskonale wiedział, co robi, gdy zamawiał stolik do kawy z blatem z białego kamienia z ręcznie kutą żelazną podstawą. Wiedział, że to kosztuje, jeśli na każde sprawunki zamówi samochód z Somalijczykiem na nielegalu za kierownicą, znał cenę garnituru od Toma Forda, który zamówił, chociaż nie miał okazji go wkładać.
A jednak pomimo całej uważności, całej dalekowzroczności Ethana jego długi sprawiały wrażenie całkowicie nierealnych. Liczby w kolumnach. Dług był niematerialny, był metaforyczną otchłanią – a czy głębia otchłani ma jakieś znaczenie, jeśli otchłań jest wyłącznie metaforyczna? Metafory przegrywały z realną przyjemnością, którą czerpał z zakupów: pościel z egipskiej bawełny, ekspres do kawy La Pavoni. Instytucje finansowe przemawiały językiem społeczności – członkostwo, relacja, przynależność – a dla Ethana te słowa były ważne. Dobrze, że ktoś go chciał, dobrze było należeć do jakiejś zbiorowości.
Skoro dług wydawał się iluzoryczny na trzeźwo, to tym bardziej, gdy Ethan był pijany. Lubił koktajle wysokoprocentowe, za to picie piwa, dzięki ogólnonarodowemu zapałowi do mikrowarzenia, mogło uchodzić za hobby. Spożywał więc wszelkie gatunki piwa, od najjaśniejszych belgijskich pszenicznych po czarne jak noc stouty, pilznery i jasne ale, lagery, brązowe lagery, dunkele i portery. W swoim piciu był demokratyczny, jako bardziej konsument niż koneser nie zawracał sobie głowy niuansami. Eksperymentował już wcześniej z używkami: papierosy w liceum, dwa razy kokaina w college’u. Ale St. Louis było miastem piwa. Picie piwa przypominało mu dom.
To nie było nic poważnego. W gruncie rzeczy. Z powodu pustelniczego stylu życia nigdy nie pił przy innych, a zatem szkodził wyłącznie sobie. Mógł przestać, kiedy tylko zechce. Tyle że nie chciał. Żył zgodnie z mądrością swoich nowiutkich tiszertów: nie miał problemów z piciem – pił, odpadał, zero problemu.
W wieku trzydziestu jeden lat, u progu nowej dekady życia, stwierdził, że jest samotny. To była okropna refleksja, a w dodatku miał wrażenie, że co rano nachodzi go od nowa. Wszyscy dawni kumple z firmy konsultingowej pouciekali z centrum na przedmieścia, gdzie były lepsze szkoły rejonowe, albo żyli jałowymi dyskusjami, drobnymi sprzeczkami i zdradami, w które Ethan już się nie angażował. Wspominał czasy, gdy to wszystko go obchodziło – premie, college’owe śluby, kierownik sikający z rękoma na biodrach, jakby chciał zastraszyć pisuar. Ten rozdział miał jednak za sobą. Kilka miesięcy poza obiegiem i uświadamiasz sobie, jakie to wszystko było nieistotne. Tylko słysząc wesołe okrzyki hedgingowców grających w Carroll Park w sobotnie poranki, zastanawiał się, czy aby nie marnuje życia.
Rozkosze dwudziestolatka. Dekada seksualnych praktyk z atrakcyjnymi, interesującymi mężczyznami. Imponowali mu, a widzieli w nim piękne naczynie, które można wypełnić wedle życzenia.
Pierwszy chłopak, z którym mieszkał, kilka lat przed Carroll Street, był podobno świetną partią, dopiero co ukończył sztuki teatralne na Uniwersytecie Browna. Shawn, smukły przystojniak, nosił wysoko podcięte i podgolone włosy, zanim jeszcze zawłaszczyli ten styl nacjonaliści, a oszałamiającym wyglądem wywoływał niecodzienne ataki zazdrości wśród koleżanek Ethana. Shawn flirtował z każdym barmanem w okolicy i prowadzał Ethana do nocnych klubów, w których nie zostawał po kliencie najmniejszy ślad elektroniczny. O tamtejszych imprezach powiadamiano wyłącznie analogowo, w prawdziwym świecie. Wychował się w appalaskiej biedzie, co odrobinę usprawiedliwiało jego przywiązanie do przywilejów i fajerwerków kosmopolitycznej teraźniejszości – co więcej, był uosobieniem sukcesu życiowego. Co innego biedowanie w sielskiej Pensylwanii, a co innego w Nowym Jorku. W Nowym Jorku możesz być biedakiem, podczas gdy w oczach innych i tak odniosłeś sukces, zwłaszcza w oczach rozgoryczonej rodziny, która na pytania o Shawna odpowiadała: „Jest w Nowym Jorku”, co niezawodnie zawsze wszystko wyjaśniało.
Poznali się na ulicy, gdy Shawn pomylił go ze znajomym aktorem.
– O, sorry – powiedział, zaczepiwszy Ethana.
– Co takiego?
– Nic. Pomyliłem z kimś pana.
– Ach. No niestety, to ja.
Shawnowi zabłysły oczy.
– A ja właśnie idę na imprezę... w restauracji. Właściwie w piekarni. W piekarni z wyszynkiem, kumasz. Wieczorami zamienia się w lokal z alkoholem po godzinach. Lubisz tańczyć?
Zaskoczony Ethan nie był w stanie odpowiedzieć.
– No weź, będzie fajnie!
I tak to się zaczęło.
Ethan był dla niego bardziej osobą towarzyszącą niż chłopakiem. Kiedy nie wyjeżdżał do jakiejś pracy, Shawn zabierał go na pokazy, do galerii czy na święto ulicy i zupełnie nie pojmował, jak można mieszkać w tak drogim mieście i nie korzystać z tego. Shawn uważał, że młodość to czas zdobywania doświadczeń, Ethan większość doświadczeń uważał za wycieńczające i ulotne.
Mniej więcej po dwóch miesiącach znajomości, gdy w mieszkaniu Shawna przeprowadzano dezynsekcję, wprowadził się on na jeden straszny tydzień do ówczesnego mieszkania Ethana w East Williamsburg. Okazało się, że Ethanowi brakuje energii, żeby nadążyć za chłopakiem w wieczory dni powszednich, które Shawn traktował jak weekendy, po części dlatego, że pracował na pół etatu jako inspicjent, a po części dlatego – zdaniem Ethana – że niczym rekin umarłby, gdyby choć na chwilę znieruchomiał. Shawn wrócił do domu dzień przed czasem, już nie mógł wytrzymać, mimo że eksterminatorzy to odradzali, sugerując, że toksyczne substancje jeszcze się nie ulotniły.
Teddy – dwa lata później – był lepszym partnerem. Niski, o oliwkowej karnacji, tricepsie karmionym odżywką białkową i nogach jak patyki. Chodząca ambicja, zdobył prestiżową posadę urzędniczą u sędziego Wolfe’a, słynącego z konsekwentnego utylitaryzmu i poglądu, że tak zwanym przekrętom adopcyjnym można by zapobiegać, gdyby pary wybierały dzieci na aukcji.
Praca dawała im mnóstwo tematów do rozmów. „O mój Boże – wołał Teddy ponad wrzawą przechwałek w pubie Dzielnicy Finansowej. – Nie uwierzysz, co sędzia Wolfe dzisiaj powiedział”. Pracował w szalonych godzinach, niemal dorównujących pracy Ethana. Kiedy wreszcie szli do łóżka, co drugi weekend, Teddy, który na pierwszej randce trzykrotnie wspomniał, że lubi perwersję, zatracał się ze swoim fleshjackiem, podczas gdy Ethan masował mu ramiona, a potem odpadał, rzekomo przeciążony pracą, Ethan zaś zostawał na lodzie ze swoim pobudzeniem.
– Wybacz, skarbie – mówił Teddy, śliniąc się w poduszkę. – Następnym razem, obiecuję.