Altruiści - Andrew Ridker - ebook + książka

Altruiści ebook

Ridker Andrew

2,7

Opis

Arthur Alter ma kłopoty. Jest średnio opłacanym profesorem w college’u na Środkowym Zachodzie, nie stać go na kredyt hipoteczny, irytuje swoją znacznie młodszą dziewczynę, a jego syn i córka nie chcą z nim rozmawiać. No i jeszcze pieniądze – mała fortuna, którą jego zmarła żona Francine trzymała w tajemnicy i którą zapisała wyłącznie ich dzieciom.

Te dzieci to Ethan, samotnik żyjący z pieniędzy matki w świetnej miejscówce na Brooklynie, oraz Maggie, która uszczęśliwia innych na siłę i próbuje prowadzić szlachetne życie w narzuconej sobie biedzie.

Artur pod pozorem pojednania zaprasza ich do siebie. Ale robiąc to, otwiera puszkę Pandory z odwiecznymi urazami i dawno pogrzebanymi wspomnieniami – wspomnieniami krążącymi wokół Francine: osoby, której życie może być kluczem do trzymania rodziny razem.

Altruiści – rozgrywający się w Nowym Jorku, Paryżu, Bostonie, St. Louis i na małej pustynnej placówce w Zimbabwe – to mrocznie zabawna (i czuła) saga rodzinna, która zderza różnicę pokoleń. To powieść o pieniądzach, przywilejach, polityce, kulturze uniwersyteckiej, randkach, wiejskich warunkach sanitarnych, niewierności, perypetiach, amerykańskim przemyśle piwnym i tym, co to znaczy być „dobrym człowiekiem”.

Ridker topi ludzkie tragedie i smutki w sosie przepysznego humoru. Jego postacie żyją i chce się wśród nich przebywać. Olśniewający debiut.

Łukasz Orbitowski

Pełni wad, tragikomiczni, samolubni i samotni – tacy są ci Altruiści. Nie potrafią podzielić się spadkiem, historiami, emocjami. Są więźniami swego dorosłego życia i tkwią w nim dobrzy, źli i nieszczęśliwi. „Ludzie to ludzie, ludzie to nie idee” – udany debiut Andrew Ridkera.

Łukasz Wojtusik / Alfabet Wojtusika

Inteligentny, zabawny i niezwykły debiut.

„The New York Times Book Review”

Ridker z humorem i ciepłem bada znaczenie rodziny i jej nieuniknionego bagażu. Niezapomniany obraz zwykłych ludzi popełniających błędy i jakoś odnajdujących drogę powrotną do siebie.

„People” (Książka Tygodnia)

Powieść, która z każdą stroną staje się coraz bardziej złożona i coraz bardziej ciekawa, osiągając niezapomnianą kulminację.

„Entertainment Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Dużo tu smutku, ale nie brakuje też humoru. Podoba mi się zakończenie.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Debiut Andrew Ridkera „Altruiści” to literatura piękna, przejmująco dogłębna proza o jednostce rodziny i tego, co ona niesie dla nas w życiu dorosłym. Opowiada o losach rodziny Alterów, której więzi po śmierci matki, mocno się rozluźniły. Po dwóch latach dzieci i ojciec spotykają się ponownie pod jedynym dachem, jednak każdy z innymi oczekiwaniami. To moment spojrzenia w przeszłość, nadzieja na pojednanie i zrozumienie. Czytelnik jednak z każdą kolejną stroną odkrywa i coraz lepiej rozumie charaktery postaci, ich stopień zakłamania w rozumieniu tego, co jest, tego co niesie życie. W retrospekcjach konfrontujemy się z ich doświadczeniami, które ukształtowały ich takimi jakimi są – dorosłymi, zagubionymi ludźmi. Choć pozornie ich rodzina nie różni się od innych, to jednak krzywdzące i niewyjaśnione sytuacje z przeszłości narosły tak mocno, że teraz nie pozwalają normalnie żyć. Czy każda rodzina w czasie dzieciństwa pełna jest takich ukrytych traum? Czy każdy z nas n...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Al­tru­ists
Prze­kład EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki SU­ZANNE DEAN / Vin­tage
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ilu­stra­cja na okładce © one­pony / iStock by Getty Ima­ges
Wiersz na s. 136 i 138 prze­ło­żył ADAM PLUSZKA
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © An­drew Rid­ker, 2019 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 203 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-99-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Paula i Su­san Rid­ke­rów

Je­ste­śmy cu­da­kami wśród zwie­rząt:

za­gar­nia nas pra­gnie­nie, wy­syła

odzia­nych w po­szar­pany tiul, ale nie po­wie,

gdzie za­ko­pało żo­łądź lub kość.

Mary Jo Bang, Prze­pra­szam za pra­gnie­nie,przeł. A. Pluszka

Ro­dzinę Al­te­rów nę­kał ogień w róż­nej po­staci. Po­ja­wiał się całą je­sień, ni­czym znaki, które od­czy­tu­jemy jako zło­wiesz­cze do­piero z per­spek­tywy czasu. We wrze­śniu Ethan opa­rzył so­bie kciuk, przy­pa­la­jąc pa­pie­rosa. Trzy dni póź­niej uszko­dzony pal­nik spo­wo­do­wał awa­rię ca­łej ku­chenki; iskrow­nik wy­dał nie­po­ko­jący od­głos, sze­reg roz­pacz­li­wych trza­sków, po czym buch­nęły ta­kie pło­mie­nie, że Fran­cine spa­liła so­bie man­kiet. Wresz­cie w pięć­dzie­siąte uro­dziny Ar­thura, gdy na traw­niku na ty­łach domu od­by­wało się skromne spo­tka­nie to­wa­rzy­skie, od fe­ler­nej świeczki, która spa­dła z cia­sta mar­chew­ko­wego, za­jęło się kilka uschłych li­ści, a Mag­gie zdep­tała je czym prę­dzej.

Naj­więk­szy z tych je­sien­nych po­ża­rów na­stą­pił w li­sto­pa­dzie, w czwart­kowy wie­czór. Fran­cine sie­działa w swoim ga­bi­ne­cie wraz z Mar­cu­sem i Mar­got Wa­shing­to­nami, mał­żeń­stwem praw­ni­ków spe­cja­li­zu­ją­cych się w pra­wie wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej. Co prawda była to ich pierw­sza se­sja – przy­szli z po­le­ce­nia wspól­nych zna­jo­mych – ale Fran­cine już o nich sły­szała. W kwiet­niu po­przed­niego roku ich nie­wielka kan­ce­la­ria z suk­ce­sem re­pre­zen­to­wała nowy jesz­cze ser­wis P2P po­zwany przez ka­pelę hi­pho­pową za po­pu­larną pio­senkę o nie­cen­zu­ral­nym ty­tule. Mar­got bez prze­rwy stu­kała stopą. Mar­cus wpa­try­wał się w swoje ko­lana. Zgło­sili się, po­nie­waż po­trze­bo­wali me­dia­cji.

– Ro­zu­mie pani de­li­katną na­turę tej sy­tu­acji – mó­wiła Mar­got, ści­ska­jąc uchwyt to­rebki. – Nikt nie może się o tym do­wie­dzieć.

Fran­cine ro­zu­miała do­sko­nale. Ko­rze­nie Mar­got w St. Lo­uis się­gały głę­boko, hi­sto­ria jej ro­dziny była istną ba­śnią o spu­ściź­nie i pra­wach wro­dzo­nych. Po­dobno jed­nym z jej przod­ków był fran­cu­ski szlach­cic Pierre Lec­lercq. Le­genda gło­siła, że ów han­dlarz fu­ter, po­sia­dacz pół mi­liona hek­ta­rów grun­tów w ko­lo­nial­nym St. Lo­uis, dał wol­ność jed­nej ze swo­ich na­łoż­nic, Ba­th­she­bie, i prze­pi­sał na nią zie­mię, żeby nie wpaść w łapy wie­rzy­cieli. Ale Ba­th­sheba sprze­dała zie­mię, Lec­lercq tra­fił do sądu i za­częły się wie­lo­po­ko­le­niowe po­zwy o jego ma­ją­tek. Przez wiele lat spad­ko­biercy han­dla­rza, ata­ko­wane ze wszyst­kich stron eks­tra­wa­ganc­kie po­sta­cie, prze­wo­dzili ary­sto­kra­cji mia­sta. Wa­shing­to­no­wie zaś byli wy­ra­zi­stymi przed­sta­wi­cie­lami resz­tek so­cjety St. Lo­uis, zwłasz­cza jako jedna z dwóch czar­nych par miesz­ka­ją­cych na Le­nox Place, za­mknię­tej przed świa­tem ulicy nie­opo­dal Cen­tral West End.

– Oczy­wi­ście. – Fran­cine ski­nęła głową.

Mar­got otak­so­wała wzro­kiem po­miesz­cze­nie.

– Za­wsze pra­cuje pani w domu?

– Od­kąd się tu wpro­wa­dzi­li­śmy. Cztery lata temu.

– Cztery lata... Cztery lata – po­wtó­rzyła Mar­got, wa­żąc miarę tego czasu.

Za­nim Ar­thur prze­pro­wa­dził tu ro­dzinę z Bo­stonu, po­miesz­cze­nie, które te­raz słu­żyło za ga­bi­net Fran­cine, było po pro­stu we­randą, do­bu­do­waną do domu od za­chod­niej strony. Jedna z jej ścian była nie­mal cał­ko­wi­cie prze­szklona; przez te szyby Fran­cine całą je­sień pa­trzyła, jak spa­lone li­ście klo­nów czer­wo­nych spa­dają je­den po dru­gim na zie­mię. Na drzwiach ga­bi­netu pro­wa­dzą­cych na ze­wnątrz wi­siała mo­siężna ta­bliczka ob­wiesz­cza­jąca obecną funk­cję po­miesz­cze­nia. Ar­thur opro­te­sto­wał koszt ta­bliczki, po­dob­nie jak pa­neli dźwię­ko­chłon­nych na ścia­nach, ale Fran­cine go zi­gno­ro­wała. Do­sko­nale wie­działa, jak ważna jest dys­kre­cja i prze­ko­nu­jąca fa­sada.

Ga­bi­net w domu był swego ro­dzaju po­cie­sze­niem, naj­waż­niej­szym wa­run­kiem jej zgody na prze­pro­wadzkę. Po­trze­bo­wała miej­sca, w któ­rym mo­głaby się za­jąć ka­rierą za­wo­dową, skoro zo­sta­wiała in­tratną po­sadę w pry­wat­nej po­radni w New­ton. Cho­ciaż tu pra­co­wała w nie­wiel­kim po­koju w domu, jej na­zwi­sko co­raz wię­cej zna­czyło w pod­miej­skich Uni­ver­sity City, Clay­ton i La­due.

– Ni­gdy nie mia­łam skarg – nad­mie­niła.

Mar­got ener­gicz­nie ski­nęła głową i od­sta­wiła to­rebkę.

– No do­brze – orze­kła. – Ja za­cznę. – Z po­wro­tem opa­dła na opar­cie ka­napy i skrzy­żo­wała ra­miona na piersi. – Skoro musi pani wie­dzieć, a pew­nie pani musi, mój mąż ostat­nio kul­ty­wuje swego ro­dzaju zwy­czaj, skłon­ność, któ­rej ja nie za­mie­rzam to­le­ro­wać i która grozi za­koń­cze­niem na­szego mał­żeń­stwa.

– Chcia­ła­bym usły­szeć to z ust pana Mar­cusa – po­wie­działa Fran­cine. – Mar­cus? Mógłby pan się tym ze mną po­dzie­lić?

Męż­czy­zna spod zmru­żo­nych po­wiek wpa­try­wał się w man­da­ryn­kowe świa­tło zmierz­chu prze­bi­ja­jące przez szyby.

– On pani nie po­wie.

– Mar­cus? – spró­bo­wała Fran­cine raz jesz­cze.

– Od­ma­wia uczest­nic­twa – wy­ja­śniła Mar­got. – Ale coś trzeba z tym zro­bić. – Urwała na chwilę. – No więc ja po­wiem: mój mąż lubi się ba­wić w prze­bie­ranki. Jego zda­niem to za­cho­wa­nie ero­tyczne.

Fran­cine spoj­rzała po­now­nie na Mar­cusa, ale ten mil­czał. Lekko za­gry­zła wnę­trze po­liczka.

– W po­rządku – zde­cy­do­wała. – Mar­cu­sie, na­prawdę bar­dzo by po­mo­gło, gdyby pan coś po­wie­dział.

– Mówi, że lubi to uczu­cie. To za­mknię­cie. Mówi, że guma to dla niego druga skóra.

– Guma?

– W za­sa­dzie la­teks. Tak. Lubi się prze­brać w kom­bi­ne­zon i uda­wać, że jest zwie­rząt­kiem do­mo­wym.

– Ach, ro­zu­miem. – Fran­cine po­ru­szyła się na krze­śle. – Mar­cus lubi się prze­bie­rać za psa.

– Nie za psa. Za zwie­rzątko do­mowe. Cza­sami jest to pies, cza­sami kot. A cza­sami cho­mik, co jest ab­sur­dalne, bo cho­miki żyją w klat­kach i bie­gają w ko­ło­wrotku, pod­czas gdy Mar­cus... Mar­cus jest sza­no­wa­nym praw­ni­kiem, pro­wa­dzi kan­ce­la­rię. – Mar­got we­tknęła głowę do to­rebki i grze­bała tam, aż wy­do­była czarną ma­skę z dwoj­giem dłu­gich uszu zwi­sa­ją­cych z gór­nej czę­ści. – Za­łóż to – roz­ka­zała.

– To nie jest ko­nieczne – za­strze­gła Fran­cine.

– Jemu się bar­dzo po­doba, że może pani po­ka­zać, jak wy­gląda. Za­łóż to, Mar­cus.

Za­nim Fran­cine zdą­żyła za­opo­no­wać, męż­czy­zna już trzy­mał ma­skę w rę­kach. Pa­trzyła, jak ocho­czo wciąga ją na głowę i po­pra­wia, aż w otwo­rach po­ja­wiły się jego oczy.

– Wi­dzi pani? Wi­dzi pani, co ja mu­szę zno­sić?!

Fran­cine kiw­nęła głową. Za­czy­nała ro­zu­mieć, o co cho­dzi. Jej klienci z dzia­nych dziel­nic, ogól­nie rzecz bio­rąc, dzie­lili się na dwie ka­te­go­rie: na tych, któ­rzy mieli do prze­pra­co­wa­nia po­ważne pro­blemy, i na tych, któ­rych neu­ro­tyczne uspo­so­bie­nie do­pro­wa­dziło do prze­ko­na­nia, że na­wet naj­lżej­sza zmiana na­stroju to po­wód do nie­po­koju. Że każde nie­za­do­wo­le­nie to na pewno de­pre­sja, że fala pa­niki to co naj­mniej kli­niczny przy­pa­dek lęku pod­no­szący nie­spo­kojną głowę. Od­nio­sła wra­że­nie, że Wa­shing­to­no­wie na­leżą do tego dru­giego obozu. Praw­do­po­dob­nie szu­kali po pro­stu za­pew­nie­nia, że są nor­malni.

Fran­cine ostat­nio tyle razy mu­siała ko­goś za­pew­niać, że szcze­rze ją to znu­dziło. Bra­ko­wało jej przy­padku, w który mo­głaby się za­an­ga­żo­wać. Cały dzień my­ślała dziś o tej wi­zy­cie, de­ner­wo­wała się jak za­wsze przy no­wych pa­cjen­tach, chciała zro­bić do­bre wra­że­nie – i co tu wi­dzi? Ma­leńką per­wer­sję wieku śred­niego? Jakby ży­cie ze swo­imi ru­ty­no­wymi zma­ga­niami nie było wy­star­cza­jąco trudne.

Weźmy Mag­gie. Do­sta­wała na­pa­dów szału z po­wodu roli w kon­kur­sie z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia. Chciała być In­dianką – ta­kie na­zew­nic­two, jak­kol­wiek nie­po­prawne, po­ku­to­wało jesz­cze w Cap­tain Ele­men­tary w roku 2000 – a tym­cza­sem zo­stała ob­sa­dzona w roli rogu ob­fi­to­ści. Ethan z ko­lei za­czął za­my­kać się w swoim po­koju. Od­ciął się od ro­dziny i za­stą­pił ją kom­pu­te­rem, a był na tyle prze­zorny, że ku­pił go do­piero po tym, gdy fo­bia na punk­cie Y2K oka­zała się nie­uza­sad­niona. Ku­pił go za wła­sne pie­nią­dze, które za­osz­czę­dził, w każde wa­ka­cje pra­cu­jąc dziel­nie w JCC w Creve Co­eur, i ta li­nia obrony – „To moje pie­nią­dze, mogę z nimi ro­bić, co chcę” – jak na ra­zie sku­tecz­nie po­wstrzy­my­wała Fran­cine od in­ter­wen­cji. A na do­miar wszyst­kiego w tym ty­go­dniu uni­wer­sy­tet od­rzu­cił po­da­nie Ar­thura o pro­fe­surę. Już od czte­rech lat był pro­fe­so­rem wi­zy­tu­ją­cym na Wy­dziale In­ży­nie­ryj­nym, cho­ciaż we wła­snym od­czu­ciu pia­sto­wał sta­no­wi­sko nie­ma­jące nic wspól­nego z wi­zytą. Pro­wa­dził wię­cej za­jęć niż któ­ry­kol­wiek z jego ko­le­gów, za­sia­dał w nie­zli­czo­nych ko­mi­sjach, a przede wszyst­kim wziął – może zbyt po­chop­nie – ogromny kre­dyt na za­kup domu. Po­mimo tego wszyst­kiego dzie­kan jego wy­działu, Sa­hil Gupta, po­wia­do­mił go, że nic nie można zro­bić, do­póki bu­dżet się nie do­mknie. I te­raz Ar­thur ca­łymi dniami cho­dził po domu, prze­kli­na­jąc pod no­sem i od czasu do czasu po­wta­rza­jąc jak man­trę: „Bu­dżety się same nie do­my­kają”.

– Czu­je­cie ten za­pach? – spy­tał Mar­cus spod ma­ski.

– Nie zmie­niaj te­matu – wark­nęła Mar­got.

– Chwila. – Mar­cus po­cią­gnął no­sem przez otwory na noz­drza. – Coś się pali.

– Pani dok­tor, on unika te­matu, prawda?

Fran­cine prze­chy­liła głowę.

– Ma ra­cję. Też coś czuję. – Po­wie­trze w ga­bi­ne­cie zro­biło się szare. – Okej, wy­cho­dzimy, na­tych­miast – roz­ka­zała.

Ra­zem z Wa­shing­to­nami wy­szła na ko­ry­tarz, gdzie ze­brali się tym­cza­sem Ar­thur, Ethan i Mag­gie. Już po chwili obie ro­dziny stały w pół­okręgu na chod­niku przed do­mem, pod szybko si­nie­ją­cym nie­bem. Gdzieś zza mu­rów Cho­uteau do­bie­gało prze­cią­głe za­wo­dze­nie sy­ren.

– Kto to? – spy­tała Mag­gie, wska­zu­jąc Mar­cusa.

Mar­got zmru­żyła oczy.

– Zdej­mij ma­skę – roz­ka­zała. – Dziew­czynka się cie­bie boi.

– Wcale się nie boję.

Sy­reny wyły już gło­śniej. Ar­thur za­czął krą­żyć.

– Co­ście na­ro­bili? – spy­tał nie wia­domo kogo.

– Nic. Ja nic nie ro­bi­łem – po­spiesz­nie za­pew­nił Ethan.

– Ja ćwi­czy­łam swoją rolę – do­dała Mag­gie.

– Prze­cież je­steś ro­giem ob­fi­to­ści – od­rzekł Ar­thur. Na ulicy zro­biło się gę­sto od bły­sków. Za nimi za­trzy­mał się wóz stra­żacki. – Rogi ob­fi­to­ści nie mó­wią – burk­nął pod no­sem, spie­sząc na na­radę z męż­czy­zną wy­sia­da­ją­cym z szo­ferki.

– Ja mó­wię! – krzyk­nęła za oj­cem Mag­gie. – Mam kwe­stię!

– Tata wie – ła­go­dziła Fran­cine. – Tata wie.

Lynn Ger­ma­ine, która miesz­kała w sty­lo­wym ka­mien­nym domu tuż obok, nie­śmiało wy­chy­nęła zza drzwi.

– Coś się stało? – za­wo­łała życz­li­wie z progu. – Coś się pali?

Fran­cine po­ma­chała jej uspo­ka­ja­jąco.

– Nic nam nie jest, Lynn – od­parła. Z każdą ko­lejną mi­nutą wy­sta­wia­nia ży­cia na wi­dok pu­bliczny moc­niej pło­nęły jej po­liczki.

Mar­got wy­słała Mar­cusa, żeby uru­cho­mił auto. Wes­tchnął i od­da­lił się nie­chęt­nie. Od­pro­wa­dziła go wzro­kiem, po czym skie­ro­wała go na Ar­thura. Po czym od­wró­ciła się do Fran­cine.

– No tak. – Ru­chem głowy wska­zała wóz stra­żacki. – A pań­stwo ile lat po ślu­bie?

Za­nim Fran­cine od­po­wie­działa, wró­cił Ar­thur. Trzech stra­ża­ków wła­śnie do­pa­dło drzwi Al­te­rów. Dwóch in­nych roz­wi­jało długi wąż i pod­łą­czało go do hy­drantu przy po­se­sji Ge­ra­mine’ów. Serce Fran­cine za­cięło się, gdy pa­trzyła, jak wdzie­rają się do jej domu.

– Co­ście na­ro­bili? – spy­tał Ar­thur po­now­nie. Ob­gry­za­jąc skórki, spo­glą­dał to na wóz, to na dom. – Po­wi­nie­nem tam pójść.

– Daj im dzia­łać – od­parła Fran­cine.

– Oni nie wie­dzą, gdzie co jest. Nie zo­rien­tują się, co trzeba ra­to­wać w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Ni­czego nie będą ra­to­wać. Oni będą ga­sić ogień.

– Pa­trz­cie! – za­wo­łała Mar­got. – Wi­dać, jak dym się wy­do­staje przez okna!

Ar­thur rzu­cił się w stronę domu. Fran­cine do­sko­czyła i chwy­ciła go za koł­nierz. Swoim sil­nym chwy­tem osa­dziła go w miej­scu i już nie pu­ściła. Nie po raz pierw­szy. „Tym się wła­śnie zaj­muję” – po­my­ślała, za­wsty­dzona, że robi to na oczach Mar­got, za­wsty­dzona, że po­wstrzy­muje Ar­thura i nie po­zwala mu pójść na pewną śmierć, pod­czas gdy oto jej ży­cie ucho­dzi z dy­mem, a przy tym cały czas za­da­wała so­bie py­ta­nie: „Co ten czło­wiek by po­czął beze mnie?”.

CZĘŚĆ I

1

– Idziesz z nami.

Mag­gie znała Emmę od za­wsze, ale wsty­dliwa dziew­czynka, która grała na sak­so­fo­nie w li­ce­al­nym jazz-ban­dzie z ta­kim en­tu­zja­zmem, by zre­ha­bi­li­to­wać ten in­stru­ment, i tym sa­mym jazz, te­raz była na dru­gim roku prawa. Kil­ka­na­ścioro jej ko­le­gów z roku stało w sa­lo­nie, trzy­ma­jąc pod ra­mię ważne osoby albo pew­nie opie­ra­jąc ręce na bio­drach. W anek­sie ku­chen­nym wiel­kie flaszki wódki z in­sy­gniami ze zma­to­wio­nego szkła dzie­liły blat z pla­sti­ko­wymi ba­nia­kami Sim­ply Orange. Mag­gie da­łaby się po­ciąć, że ko­ja­rzy le­cącą w tej chwili pio­senkę, ile­kroć jed­nak już, już miała ją roz­po­znać, w te­le­fo­nie pod­łą­czo­nym do gło­śnika grzmiał dźwięk przy­cho­dzą­cego ese­mesa i sku­tecz­nie ją roz­pra­szał.

– Za­wsze się po­ja­wiasz na po­czątku im­prezy – cią­gnęła Emma – ale po­tem się wy­my­kasz, jak­byś są­dziła, że nikt tego nie za­uważy.

– Nie­prawda – od­parła Mag­gie.

– No to do­brze. Bo dzi­siaj idziesz z nami.

Mag­gie zgrzyt­nęła zę­bami i wpa­try­wała się w po­ma­rań­czowy krą­żek resz­tek na dnie swo­jego ku­beczka. Po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia wy­szcze­rzony chło­pak w mod­nych oku­la­rach cza­ro­wał ko­goś, kogo Mag­gie nie roz­po­zna­wała.

– Dużo tu in­te­re­su­ją­cych osób – do­dała Emma, ru­chem ręki wska­zu­jąc grupkę ko­le­gów.

Mag­gie się skrzy­wiła. To wszystko wy­da­wało się jej sztuczne. Wszy­scy byli za bar­dzo przy­go­to­wani, zmo­bi­li­zo­wani, zbyt pewni sie­bie. Do­padł ją atak pa­ra­noi. Czy tę im­prezę na Lo­wer East Side, tę zbie­ra­ninę mar­ke­tin­gow­ców, ana­li­ty­ków fi­nan­so­wych i pra­wie praw­ni­ków, zor­ga­ni­zo­wano ze względu na nią? Mag­gie nie mo­gła się po­zbyć wra­że­nia, że ta ewi­dentna pre­zen­ta­cja awansu spo­łecz­nego z za­ło­że­nia miała jej coś prze­ka­zać.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

Emma wy­rzu­ciła ręce w górę.

– Nic nie chcę po­wie­dzieć, nic a nic!

Mag­gie opu­ściła ra­miona. Mimo wszystko nie­źle so­bie ra­dziła. Za­ra­biała na czynsz, pra­cu­jąc dla do­brych lu­dzi z Qu­eens. Za je­dy­nego szefa miała swoje su­mie­nie. Na ogół ozna­czało to zaj­mo­wa­nie się róż­nymi spra­wami: a to pil­no­wa­nie dzieci, a to kon­tak­to­wa­nie się z urzę­dem w imie­niu jej hisz­pań­sko-, ro­syj­sko- czy chiń­sko­ję­zycz­nych są­sia­dów. Róż­nie. W ciągu pię­ciu mie­sięcy do­ro­biła się nie­wiel­kiej sieci klien­tów, prze­waż­nie imi­gran­tów, któ­rzy uwa­żali jej ame­ry­kań­skie oby­wa­tel­stwo za atrak­cyjny wa­lor. Była to praca sa­tys­fak­cjo­nu­jąca, choć nie­zbyt do­brze opła­cana. Mag­gie wiecz­nie cho­dziła tro­chę głodna.

Zbli­żył się do nich uśmiech­nięty chło­pak.

– Roz­ma­wia­li­śmy o Zie­gle­rze – po­wie­dział.

– O mój Boże! – krzyk­nęła Emma. – Zie­gler!

– Kto to Zie­gler? – spy­tała Mag­gie.

– Je­den z na­szych wy­kła­dow­ców – wy­ja­śnił chło­pak. – Od de­lik­tów.

– Co to są de­likty?

– Kiedy po­szko­do­wana strona...

– Zresztą nie­ważne.

– Okej – od­parł chło­pak ura­żony.

Emma ich so­bie przed­sta­wiła.

– To jest Mag­gie. Cho­dzi­ły­śmy ra­zem do li­ceum.

– Czym się zaj­mu­jesz? – spy­tał chło­pak, spo­glą­da­jąc na nią nie­chęt­nie.

Ostat­nio pewna Po­lka z Him­rod Street wy­na­jęła Mag­gie do roz­ma­wia­nia z jej nowo na­ro­dzo­nym sy­nem. Mo­gła mó­wić wszystko, co jej się żyw­nie po­do­bało, byle po an­giel­sku, a przy­świe­cała temu idea, że dziecko przy­swoi ję­zyk do swo­jej kieł­ku­ją­cej pod­świa­do­mo­ści i bę­dzie nim płyn­nie mó­wić. Ale pierw­szego dnia, gdy tylko matka wy­szła z po­koju, Mag­gie wpa­dła w stu­por. Przez całą se­sję szep­tała „ekhm”, „hmm” i „eee”, spa­ra­li­żo­wana naj­pierw z ner­wów, a po­tem z po­czu­cia winy wy­wo­ła­nego per­spek­tywą nie­za­słu­żo­nych za­rob­ków w wy­so­ko­ści dzie­się­ciu do­la­rów za go­dzinę. „Nie mogę wziąć od pani pie­nię­dzy – po­wie­działa ko­bie­cie na ko­niec se­sji. – Ale przyjdę w przy­szłym ty­go­dniu i będę miała dużo do po­wie­dze­nia. Obie­cuję”.

Do­bra, no więc głód nie był taki tra­giczny, ale szcze­rze? Od­ma­wia­jąc so­bie prawa do na­je­dze­nia się do syta, czuła się szla­chet­nie. Miała pod ręką za­wsze tyle pie­nię­dzy, by mo­gła czuć się szla­chetna, żeby stać ją było na wzgar­dze­nie in­nymi pie­niędzmi. Kon­tro­lo­wała wy­datki z su­rową dys­cy­pliną, kon­su­mo­wała tylko to, czego po­trze­bo­wała, tylko to, na co w swoim od­czu­ciu za­słu­gi­wała. Pro­blem po­le­gał na tym, że jej ciało nie od­róż­niało oso­bi­ście na­rzu­co­nego głodu od in­nego głodu. Ono, to ciało, znało tylko „głód” jako nie­do­sta­tek żyw­no­ści, a za­tem Mag­gie chu­dła. Sześć fun­tów w dwa lata. A to nie w kij dmu­chał, zwłasz­cza je­śli waga wyj­ściowa nie jest za duża.

Z po­czątku było to fajne, cały czas czuła się lekko, wręcz ulot­nie. Cho­dziła uli­cami Rid­ge­wood z lek­kim szmer­glem, który roz­ma­zy­wał gra­nice świa­do­mo­ści. Ale po­tem jej skur­czom wy­ro­sły szpony, a ataki bólu stały się gwał­towne. Za­częła się mar­twić, gdy ze­mdlała w opa­rach pię­ciu sma­ków za Hong Kong Su­per Buf­fet – nogi ugięły się pod nią w ak­cie buntu. W pierw­szym se­me­strze pierw­szego roku na Uni­wer­sy­te­cie Dan­for­tha w St. Lo­uis Mag­gie wy­brała dwu­ty­go­dniowy kurs pod­staw fi­lo­zo­fii: wpro­wa­dze­nie do my­śli Za­chodu, po­tem zaś zre­zy­gno­wała z niego na rzecz cze­goś mniej teo­re­tycz­nego i na tyle dłu­giego, by na­uczyła się wy­ra­że­nia „dy­le­mat psy­cho­fi­zyczny”, ale jego de­fi­ni­cji już nie. Te­raz od­no­siła wra­że­nie, że sama ma pro­blem psy­cho­fi­zyczny. Jej ciało sta­wiało wła­sne żą­da­nia, pod­czas gdy ta jej część, która de­fi­nio­wała Mag­gie – za­kła­dała, że to jej ego – nie­jako uno­siła się nad nimi jak ze­rwany ba­lon.

Emma po­ma­chała jej ręką przed oczami.

– Mag­gie? Brian cię o coś py­tał.

Po­mi­ja­jąc wagę, Mag­gie była prze­ko­nu­jąco po­dobna do zmar­łej matki. Miała włosy Fran­cine Klein Al­ter – ru­da­wo­brą­zowe i krę­cone – i sub­telne piegi na grzbie­cie nosa. Ale gdzie Mag­gie była drobna, jej matka była mocna – z tym że nie wielka czy ma­sywna. Miała spo­istość su­ge­ru­jącą silną wiarę we wła­sną mo­ral­ność. Po ojcu, choć nie przyj­mo­wała tego do wia­do­mo­ści, Mag­gie odzie­dzi­czyła lekko wy­pu­kłe czoło, czaszkę ukształ­to­waną przez nie­zde­cy­do­wany umysł.

– Nic jej nie jest? – spy­tał ten chło­pak, Brian.

– Mu­simy cię na­kar­mić – orze­kła Emma. – Tu chyba gdzieś były na­czosy.

– Nie, nie – Mag­gie za­pro­te­sto­wała, wy­ma­chu­jąc ręką. – Nic mi nie jest.

– Na pewno?

Kiw­nęła głową. Nie­wiel­kie za­mro­cze­nie, i tyle.

– Na pewno.

– No do­brze. No to do­brze. Zbie­raj się. Wy­cho­dzimy za dzie­sięć mi­nut.

– Do­kąd idziemy?

– W świat.

Mag­gie ro­zej­rzała się po po­miesz­cze­niu. Co kilka mi­nut ktoś odłą­czał się od jed­nej grupki i do­łą­czał do in­nej, co nie­zmien­nie po­wo­do­wało, że ktoś w tam­tej od­cho­dził do jesz­cze in­nej, grupki cią­gle się zmie­niały, ale po­zo­sta­wały tej sa­mej wiel­ko­ści w ja­kiejś to­wa­rzy­skiej ter­mo­dy­na­mice, którą Mag­gie ode­brała jako roz­myślną i jed­no­cze­śnie alie­nu­jącą.

– Na tym po­lega pro­blem – po­wie­działa. – Wszy­scy obecni są w dro­dze w inne miej­sce.

– O czym ty mó­wisz? Idziemy do baru. My wszy­scy.

Mag­gie unio­sła brwi.

– Nie wrzu­caj mnie do jed­nego worka z wszyst­kimi.

Emma wes­tchnęła.

– Wszy­scy tu­taj są bar­dzo fajni. I ku­maci! – Trą­ciła Briana łok­ciem. – Brian jest ge­niu­szem.

Mag­gie po­krę­ciła głową.

– Nie mogę.

– Mags, to moje uro­dziny. – Uśmiech­nęła się roz­pacz­li­wie. – Nikt mnie nie zna tak długo jak ty. Mo­żesz pójść? Pro­szę? Ten je­den raz? Dla mnie?

Mag­gie ode­brała to jako kom­ple­ment. Na­prawdę naj­dłu­żej – a za­tem i naj­le­piej – znała Emmę? Ale już wie­działa, jak wie­czór się ro­ze­gra. Ona kupi kok­tajl za szes­na­ście do­la­rów i przez resztę wie­czoru bę­dzie ża­ło­wać wy­datku, mę­cząc się pod­czas roz­mów o tym, że pierw­szy rok prawa był o wiele trud­niej­szy niż drugi, a jed­no­cze­śnie od­ma­wia­jąc drin­ków dzia­nym chło­pa­kom, ubra­nym jak je­den mąż w iden­tyczne nie­bie­skie ko­szule z przy­pi­na­nymi koł­nie­rzy­kami.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa. – Nie mogę.

Emma prze­stała się uśmie­chać.

– Mo­żesz. Tylko że nie chcesz. Nie mu­sisz tak so­bie wszyst­kiego utrud­niać, wiesz prze­cież. Ży­cie nie musi być cięż­kie.

Ale Emma błęd­nie to ujęła. Ży­cie było cięż­kie, nie­mal dla wszyst­kich, ci zaś, któ­rzy mieli lek­kie, po­winni je so­bie utrud­niać, by unik­nąć zgni­li­zny mo­ral­nej. Żad­nego wi­doku Mag­gie nie od­bie­rała jako rów­nie nie­zno­śnego jak ten: wi­doku ba­wią­cych się lu­dzi, któ­rzy mają dużo do stra­ce­nia.

Na­gle za­krę­ciło się jej w gło­wie. Ze­mdliło ją. Mu­zyka spo­wol­niła. Czy ktoś jesz­cze to sły­szał? Kro­pla potu spa­dła do jej kubka. Wy­cią­gnęła rękę, by chwy­cić Emmę za ra­mię, ale już nie zdą­żyła.

Wie­działa, że nie po­winna od­pusz­czać so­bie lun­chu, ale za omdle­nie wi­niła ob­ra­że­nia, któ­rych za­znała z rąk pew­nego dwu­na­sto­latka.

Dwa razy w ty­go­dniu cho­dziła do Na­ka­ha­rów, ofi­cjal­nie by po­ma­gać w lek­cjach Bru­no­nowi i jego bratu. Ale Bruno nie­dawno za­in­te­re­so­wał się sztu­kami walki, a to skut­ko­wało kon­ste­la­cjami si­nia­ków na ca­łym jej ciele, za­sta­łymi pla­mami o bar­wie nie­świe­żego steka. Chło­piec twier­dził, że bok­so­wa­nie ko­re­pe­ty­torki jest nie­zbędną za­prawą.

– Po­łóż i do­łóż! – krzyk­nął dziś, po­wa­la­jąc ją na zie­mię.

Cho­ciaż Na­ka­ha­ro­wie aku­rat słabo pła­cili, Mag­gie cier­pli­wie zno­siła nę­ka­nie ze strony Bru­nona, a na­wet się z niego cie­szyła. Jego ataki sta­no­wiły do­wód, że jest za­an­ga­żo­wana w pracę, która wy­maga po­świę­ce­nia. Po­myśl o Matce Te­re­sie, sła­bo­wi­tej i przy­gar­bio­nej. O Gan­dhim i jego wy­sta­ją­cych że­brach. Si­niaki Mag­gie sank­cjo­no­wały jej wy­siłki. Sta­no­wiły do­wód cha­rak­teru. Bo o to wła­śnie cho­dziło w czy­nie­niu do­bra: osta­tecz­nie za­wsze do­sta­jesz cios w żo­łą­dek.

Na­ka­ha­ro­wie miesz­kali w przy­tul­nym, choć cia­snym miesz­kanku wy­cho­dzą­cym na wsty­dliwy za­ką­tek po­mię­dzy Cy­press, Myr­tle i Ma­diso w Rid­ge­wood w Qu­eens, pa­wi­lon prze­strzeni ne­ga­tyw­nej, gdzie w nie­dzielne wie­czory sły­chać wy­izo­lo­wane skła­dowe dziel­nicy: go­dziny bi­cia ko­ściel­nych dzwo­nów, świst mi­go­czą­cego neonu. Trzy­dzie­sto­letni spór po­mię­dzy ły­sym a go­łę­biem.

– Do­bra – burk­nęła, wy­czoł­gu­jąc się spod niego. Te­raz uty­kała. – Wi­dzę, że da­lej nie ra­dzimy so­bie z gnie­wem. – W od­nie­sie­niu do chłop­ców uży­wała pierw­szej osoby liczby mno­giej. Po­ma­gało to w bu­do­wa­niu jed­no­ści i za­ufa­nia.

Sa­lon Na­ka­ha­rów kon­se­kwent­nie śmier­dział spa­lo­nymi ta­qu­ito albo piz­zer­kami, czy jaką tam mro­żonką ży­wił się Bruno w tym ty­go­dniu, do­pra­wio­nymi pier­dami znie­do­łęż­nia­łego żół­tego la­bra­dora o imie­niu Flo­wer, który już dawno za­pu­ścił ko­rze­nie w rogu sa­lonu, by do­ko­nać ży­wota. Po­kry­wa­jąca wszyst­kie pod­łogi brudna wy­kła­dzina miała ko­lor zle­ża­łego śniegu. Nad brą­zową ska­jową ka­napą wi­siały dwa por­trety: je­den przed­sta­wiał Mi­cha­ela Jack­sona, drugi (o to mu­siała spy­tać) Pe­tra Po­ro­szenkę.

– Nie mam pro­ble­mów z gnie­wem – od­parł Bruno. – Mam zuba. – Cho­dziło mu o za­bu­rze­nie opo­zy­cyjno-bun­tow­ni­cze, o któ­rym prze­czy­tał w in­ter­ne­cie. – To praw­dziwa cho­roba – do­dał – i do­sko­nale o tym wiesz. – Traf­ność jego dia­gnozy nie ła­go­dziła jed­nak ob­ja­wów.

– Za­bu­rze­nie – po­pra­wiła go. – Nie cho­roba.

Przez pół roku pracy z Bru­no­nem Mag­gie na­oglą­dała się, jak po­rzuca on roz­ma­ite hobby, w tym noże sprę­ży­nowe, skrajne ob­żar­stwo i pi­ro­ma­nię. Cho­ciaż zda­niem Mag­gie sporty MMA da­wały obłą­ka­nym bok­se­rom je­dy­nie pre­tekst, by od­rzu­cić ele­menty fi­lo­zo­ficzne, które miały pię­ściar­stwo uczy­nić „spor­tem dżen­tel­me­nów”, uwa­żała, że to lep­sze hobby niż inne. Był to sport i da­wał nie­za­prze­czalne efekty. Ślady sta­rań Bru­nona wi­dać było na jego ciele – a te­raz rów­nież na ciele Mag­gie.

– Skoń­czy­łem od­ra­biać lek­cje – za­wo­łał Alex od stołu ku­chen­nego, gło­sem dźwięcz­nym ni­czym dzwo­nek re­cep­cyjny. Pod­czas gdy Bruno przy­po­mi­nał wielki kloc o na­pom­po­wa­nych koń­czy­nach zwę­żo­nych w sta­wach jak u ba­lo­no­wych zwie­rzą­tek, jego brat był nie­duży i smu­kły, ae­ro­dy­na­miczny, z ja­sną skórą i atra­men­to­wo­czar­nymi wło­sami.

– Je­śli skoń­czy­łeś, mo­żesz po­grać w Ma­th­Bla­sta. Bruno, na­tych­miast wyj­mij z pie­kar­nika to coś, co tam się kopci.

Zwol­niła sprzączkę bie­gną­cego przez pierś pa­ska torby, a ta spa­dła na zie­mię mięk­kim desz­czem brzdę­ków okuć. Oswo­bo­dzona, Mag­gie pod­jęła in­spi­cjenc­kie po­win­no­ści: po­ło­żyła trzy za­ostrzone ołówki przy do­mi­nu­ją­cej ręce Alexa, po­tem zaś usia­dła za Bru­no­nem na krze­śle, by zmi­ni­ma­li­zo­wać okno z na­wa­lanką, a otwo­rzyć Worda.

Na­gle, jakby na dany znak, do kuchni wsu­nął głowę oj­ciec bliź­nia­ków, roz­czo­chrany Ja­poń­czyk, któ­remu Mag­gie ni­gdy nie zo­stała ofi­cjal­nie przed­sta­wiona – a który nie­wiele mó­wił po an­giel­sku, co było dziwne, skoro chłopcy, zdaje się, nie znali ja­poń­skiego. Po­wiódł po po­miesz­cze­niu dłu­gim stro­ska­nym spoj­rze­niem i na po­wrót znik­nął w swoim po­koju.

– Bruno, na­tych­miast.

Młody z ję­kiem ru­szył do kuchni.

Mag­gie utrzy­my­wała dys­cy­plinę nie­pewną ręką. Pod fa­sadą su­ro­wych za­sad skry­wała głę­boką stud­nię czu­ło­ści dla pod­opiecz­nych. Nie ba­wiło jej ka­ra­nie ich. Wo­la­łaby, żeby się jej pod­po­rząd­ko­wali z czy­stego sza­cunku. Nie wy­ma­gała ja­kiejś bez­wględ­nej czci, ale uwa­żała, że po­winni ją sza­no­wać. Sza­cu­nek kil­ku­lat­ków cza­sami bar­dzo przy­po­mi­nał brak sza­cunku. W ten spo­sób oka­zy­wali uczu­cie. A z pracy no­wa­tor­skiego an­tro­po­loga, czy­ta­nej w col­lege’u, pa­mię­tała, że zdo­by­cie sza­cunku au­to­chto­nów jest za­wsze kro­kiem nu­mer je­den. Albo nie „au­to­chto­nów”, ale... mniej­sza z tym.

– Kto chce mi­ni­cal­zone? – spy­tał Bruno, wy­cią­ga­jąc z pie­kar­nika bla­chę po­czer­nia­łych bu­łek. I prze­łą­czył się na swój ra­per­ski głos. – Żar­cik, zjeby. Moje, kurwa, wszystko moje. – Od­chy­lił głowę i je­den z do­rod­nych pie­ro­gów tra­fił do jego pasz­czy.

Krętą drogę Mag­gie do Rid­ge­wood za­po­cząt­ko­wał zro­dzony w dzie­ciń­stwie po­mysł, że świat jest nie tylko mały, lecz także po­datny na jej dzia­ła­nia.

Jako dziecko czę­sto spa­ce­ro­wała przez Fo­rest Park w St. Lo­uis, zbie­ra­jąc zbłą­kane piłki, które wy­le­ciały z pola gol­fo­wego. Gdy ze­brała ich tyle, że wy­peł­niły nie­bie­ski sześć­dzie­się­cio­li­trowy po­jem­nik na od­pady trzy­many przez ro­dzi­ców w ga­rażu, myła je szlau­chem i za­cią­gała wszystko na chod­nik przy rzutni gol­fo­wej. Kie­ro­wana zmy­słem przed­się­bior­czo­ści, po­sta­wiła szyld „Piłki gol­fowe – 1 do­lar”. Pierw­szego dnia za­ro­biła czter­dzie­ści do­la­rów, sprze­daw­szy po­nad po­łowę to­waru. Ale nim wró­ciła na sta­no­wi­sko ty­dzień póź­niej, zmie­niła zda­nie. Po­sta­no­wiła roz­da­wać piłki za darmo. A czemu nie? Lu­biła cho­dzić na spa­cery, lu­biła zbie­rać piłki gol­fowe – na­wet lu­biła oczysz­cza­jący akt my­cia! Cho­ciaż sam golf uwa­żała za śmieszną, nie­cie­kawą roz­rywkę bia­łych sam­ców naj­bar­dziej sta­ro­świec­kiego ga­tunku, od­kryła, tam na gre­enie, że lubi roz­da­wać.

To było do­nio­słe od­kry­cie. Skoro szczo­drość za­pew­niała taką eu­fo­rię, dla­czego lu­dzie w ogóle co­kol­wiek sprze­da­wali? Po co im trans­ak­cje? W ciągu dwóch ty­go­dni stwo­rzyła ry­nek i znisz­czyła go. I po­brała cenną lek­cję: gra­nice po­sta­wione po­mię­dzy ludźmi a ich sys­te­mami tylko z po­zoru są nie­na­ru­szalne.

Do­szła do tego wnio­sku na prze­kór ojcu pod­cho­dzą­cemu z głę­boką re­zerwą do wszel­kich prze­ja­wów fi­lan­tro­pii. Kilka lat po prze­chy­trze­niu ka­pi­ta­li­zmu w Fo­rest Park Mag­gie chciała prze­ka­zać swoje kie­szon­kowe miesz­kań­com No­wego Or­le­anu do­świad­czo­nym przez hu­ra­gan. Ale Ar­thur ją znie­chę­cił, wy­gła­sza­jąc wy­kład o wąt­pli­wym fe­ty­szy­zmie wik­ty­mi­zmu i skłon­no­ściach Czer­wo­nego Krzyża do trwo­nie­nia wszyst­kich pie­nię­dzy na koszty stałe.

– Oni nic nie ro­bią z tą całą kasą, tylko na niej sie­dzą – pe­ro­ro­wał.

I nic nie mo­gło go prze­ko­nać do zmiany zda­nia. W któ­reś Święto Dzięk­czy­nie­nia, gdy cio­cia Bex agi­to­wała przez pół go­dziny za swoją ulu­bioną sprawą, oj­ciec wy­buch­nął gnie­wem:

– Na co, u dia­bła, Izra­elowi drzewa?!

Prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, była to de­wiza ro­dziny Al­te­rów, przy­sięga an­ty­hi­po­kra­te­sowa: Po pierw­sze, nie czyń do­bra.

Nie pod­da­wała się. Ukoń­czyw­szy dwa lata temu Dan­forth z rocz­ni­kiem 2013, już po śmierci matki i wy­wo­ła­nym przez to cha­osie – i nie mo­gła uda­wać, że te fakty nie są po­wią­zane z póź­niej­szymi wy­da­rze­niami – Mag­gie do­ło­żyła ogrom­nych sta­rań, by pra­co­wać na naj­go­rzej płat­nych sta­żach w ogra­ni­za­cjach non pro­fit, ja­kie dało się zna­leźć. Ra­zem ze swoim chło­pa­kiem z col­lege’u, Mi­keyem Blu­men­tha­lem, wpro­wa­dziła się do Mid­town, skąd można było pie­szo do­trzeć do firmy, w któ­rej sie­dział cały dzień przed dwoma mi­ga­ją­cymi mo­ni­to­rami, prze­no­sząc wiel­kie sumy z jed­nego na drugi. Miesz­ka­jąc u niego za darmo nad gło­śną, ob­le­ganą przez tu­ry­stów ulicą nie­da­leko Ma­di­son Squ­are Gar­den, mo­gła so­bie po­zwo­lić na po­szu­ki­wa­nia bar­dziej etycz­nej pracy: nie­płatne trzy mie­siące przy glo­bal­nej ini­cja­ty­wie po­świę­co­nej zdro­wiu dzieci, a po­tem pięć mie­sięcy w or­ga­ni­za­cji wal­czą­cej o czy­stą wodę.

Nie­stety, nie lu­biła ko­biet, z któ­rymi pra­co­wała, a to nie­mal za­wsze były ko­biety. Wszyst­kie na­le­żały do ga­tunku ska­za­nego na non pro­fit, smutne żoł­nierki na woj­nie z nie­spra­wie­dli­wo­ścią, miały pod­krą­żone oczy i dłu­gie po­żło­bione twa­rze ni­czym ma­ski ob­rzę­dowe oby­wa­teli Trze­ciego Świata, któ­rym miały po­ma­gać. Nie miały na­to­miast żad­nych hi­sto­rii, żad­nych bo­ha­ter­skich opo­wie­ści o po­ko­na­nym złu. Roz­mowy przy lun­chu to­czyły zwy­czajne, ich żale były po­spo­lite. Wię­cej ener­gii in­we­sto­wały w szwan­ku­jący eks­pres do kawy niż w lob­bo­wa­nie ustaw. Gdzie się po­dział za­pał, za­sta­na­wiała się Mag­gie. Gdzie serce?

A co gor­sza, na­wet się nie wy­róż­niała spo­śród sta­ży­stów, nie mo­gła ro­ścić so­bie pre­ten­sji do ty­tułu Słu­żeb­nicy, bo w obu or­ga­ni­za­cjach była przy­naj­mniej jedna za­bu­rzona dziew­czyna, która za­drę­czała się każ­dym wy­da­nym na sie­bie do­la­rem, każdą mi­nutą zmar­no­waną na nie­po­ma­ga­nie in­nym. Dziew­czyna, która rze­czy­wi­ście chyba wie­rzyła, że jej ży­cie jest warte do­kład­nie tyle samo co każde inne, dziew­czyna, która by oszczę­dzić wodę, nie brała prysz­nica, a resztę współ­pra­cow­ni­ków zmu­szała do de­lek­to­wa­nia się won­nymi skut­kami jej po­świę­ce­nia. Wierny obrońca mi­kro­po­ży­czek, chyba że ktoś po­trze­bo­wał dwóch do­lców na au­to­bus, bo wtedy to nie, sorry, bo czy tych pie­nię­dzy nie wyda się sku­tecz­niej na mo­ski­tierę an­ty­ma­la­ryczną dla dziecka w Kongu? W Mag­gie się go­to­wało. Z ma­łym Kon­gij­czy­kiem po pro­stu nie dało się dys­ku­to­wać.

Uwiel­biała za to swoją trze­cią pracę: in­fil­tro­wa­nie mek­sy­kań­skiej re­stau­ra­cji w han­dlo­wym ciągu w Pa­ra­mus na zle­ce­nie or­ga­ni­za­cji pra­cow­ni­czych. (Wtedy ze­rwała już z Mi­keyem, który w ciągu roku po col­lege’u wy­ho­do­wał po­kaźny brzuch, wy­ły­siał i wstą­pił do par­tii re­pu­bli­kań­skiej, twier­dząc, że to po­su­nię­cie uła­twi mu ka­rierę). Do­stała za za­da­nie uda­wać kel­nerkę, zdo­być sza­cu­nek in­nych pra­cow­ni­ków i po­woli, lecz kon­se­kwent­nie siać ziarno re­wo­lu­cji w ich umy­słach. Za­chę­cić ich do za­ło­że­nia związku za­wo­do­wego, z tym że cał­ko­wi­cie nie­po­strze­że­nie.

Wi­działa w tej mi­sji coś eks­cy­tu­ją­cego. Do­póki była tajną agentką, nie można było jed­no­znacz­nie przy­pi­sać jej nic, co ro­biła, mó­wiła czy my­ślała, na­wet je­śli sama nie czuła się zbyt taj­nie, gdy ro­biła, mó­wiła czy my­ślała to coś. Jak na przy­kład: „Po­le­cam en­chi­lady” (a nie po­le­cała) czy „Po­go­dzi­łam się ze śmier­cią matki” (a się nie po­go­dziła). Nie­ważne. W końcu to osią­gnęła. Tak, po dłu­gim, dłu­gim cza­sie po­zbyła się tego brze­mie­nia: już nie mu­siała być sobą.

Tym­cza­sem stała się fe­no­me­nalną kel­nerką – uprzejmą, wy­dajną i dow­cipną – co było za­bawne, bo tak na­prawdę nie była kel­nerką. Była tajną agentką. Nie­mniej ni­gdy nic nie stłu­kła. Ku­po­wała pa­pie­rosy dla prze­pra­co­wa­nych po­my­wa­czy. Na­uczyła się roz­po­zna­wać szczo­drych klien­tów. Była to fi­zycz­nie wy­czer­pu­jąca, ale za­do­wa­la­jąca praca, a do tego Mag­gie przez cały dzień mu­siała za­cho­wać czuj­ność. Jako kel­nerka żyła pro­sto i bez am­bi­cji.

Po sied­miu mie­sią­cach, gdy za­częła od nie­chce­nia prze­my­cać słowo „or­ga­ni­zo­wać się” w roz­mo­wach z mi­mo­wol­nymi ko­le­gami, ode­brała te­le­fon od praw­dzi­wego pra­co­dawcy.

– Cześć, Mag­gie – po­wie­dział głos po dru­giej stro­nie. – Mówi Brenna. Brenna z... no wiesz. Jest tu ze mną Jake i Trish. Bar­dzo nam wszyst­kim przy­kro, ale cię zwal­niamy.

– Że co?

To się działo we wrze­śniu. Ode­brała te­le­fon na prze­rwie, sto­jąc przy śmiet­niku przed re­stau­ra­cją, z ko­mórką przy­ci­śniętą do po­liczka, a jej od­dech uno­sił się chmurką w zim­nym za­nie­czysz­czo­nym po­wie­trzu Jer­sey.

– To nie ma nic wspól­nego z twoją pracą. Nie mo­żemy so­bie po pro­stu po­zwo­lić, by cię da­lej za­trud­niać.

– Je­stem zwol­niona?

– Z po­sady u nas tak. Ale na­dal oczy­wi­ście pra­cu­jesz jako kel­nerka. Nie mo­żemy cię zwol­nić z re­stau­ra­cji. I wcale by­śmy nie chcieli! Na pewno je­steś w tym świetna.

– Do­sko­nała – do­dała w tle Trish.

Po­bory z or­ga­ni­za­cji pra­cow­ni­czej za­si­lały jej pen­sję. Dość skrom­nie, co prawda, i ich braku nie od­czu­łaby bo­le­śnie, ale bez świa­do­mo­ści, że dla niej pra­cuje, bez sta­tusu agenta, który jej za­pew­niała, Mag­gie była... była tylko...

– Będę kel­nerką – po­wie­działa. – Nie dzia­łaczką uda­jącą kel­nerkę. Tylko... kel­nerką.

– To nie wstyd... – wtrą­cił się do roz­mowy Jake.

– Ża­den wstyd, pew­nie – do­koń­czyła za niego Mag­gie. – A mogę mó­wić lu­dziom, że da­lej dla was pra­cuję?

Od­nio­sła wra­że­nie, że Brenna krzyk­nęła bez­gło­śnie.

– A mó­wi­łaś lu­dziom, że dla nas pra­cu­jesz? To nie­do­brze. Mag­gie? To cał­ko­wi­cie pod­waża istotę sprawy. Cho­lera. Mó­wi­łaś ko­muś, że dla nas pra­cu­jesz? Mó­wi­łaś ko­mu­kol­wiek, co ro­bimy?

– Nie – skła­mała.

– Okej. Uff. Uff. Na­stra­szy­łaś mnie.

Mag­gie roz­łą­czyła się i wró­ciła tyl­nymi drzwiami do kuchni. Z grilla ga­zo­wego do­la­ty­wał swąd przy­pa­la­nego mięsa. Dwóch ku­cha­rzy śmiało się i prze­kli­nało po hisz­pań­sku, ki­wa­jąc się i ude­rza­jąc na­wza­jem po kro­czach. Ru­szyła w ich stronę i sta­nęła na muszli do taco, która roz­pa­dła się z su­chym roz­pacz­li­wym od­gło­sem.

Ode­szła z Ta­qu­eria In­su­fri­ble i tra­fiła do do­brze się za­po­wia­da­ją­cego re­jonu Qu­eens, gdzie zna­la­zła po­kój na pią­tym pię­trze bu­dynku, w któ­rym spółka Ha­si­dic prze­rwała prace re­mon­towe. Za­sta­na­wiała się, jak bę­dzie za­ra­biać na ży­cie. Co miała ro­bić? Do czego się nada­wała? Za­sy­pała Rid­ge­wood ulot­kami, ofe­ru­jąc usługi jako opie­kunka do dzieci i psów. Te­le­fon ja­koś mil­czał. Jaki sens miała ocena na ame­ry­kań­skim dy­plo­mie, skoro nie mo­gła jej za­in­we­sto­wać w pod­ję­cie wy­kań­cza­ją­cej ame­ry­kań­skiej pracy za­rob­ko­wej? Przez dwa nie­spo­kojne ty­go­dnie przej­mo­wała się swoim bez­wła­dem. A po­tem za­dzwo­niła Oksana Ko­zak-Na­ka­hara.

Po­cho­dząca z Ukra­iny Oksana, naj­star­sza i za­ra­zem naj­wy­tr­wal­sza ra­tow­niczka me­dyczna w swoim ze­spole – w Ukra­inie była uty­tu­ło­waną mio­taczką i le­karką – szu­kała Ame­ry­kanki lub Ame­ry­ka­nina, po col­lege’u, żeby mo­ni­to­ro­wał po­stęp edu­ka­cyjny jej sy­nów i pra­co­wał nad ich an­giel­skim. Mag­gie ocho­czo przy­jęła po­sadę. Na pierw­szym spo­tka­niu Bruno wal­nął ją pię­ścią w brzuch. Oksana uka­rała go trzema siar­czy­stymi klap­sami. Mag­gie i tak przy­jęła po­sadę.

Chłopcy, jak się zo­rien­to­wała, po an­giel­sku mó­wili płyn­nie. Po­trze­bo­wali tylko po­mocy, by ukoń­czyć gim­na­zjum, nie ob­ra­ca­jąc go w perzynę.

– Jak skoń­czę Ma­th­Blast, mogę iść do sie­bie i po­maj­stro­wać przy swo­ich ze­sta­wach ro­bo­tycz­nych? – spy­tał Alex.

– Pe­dał – skwi­to­wał Bruno. Mag­gie nie wie­działa, czy to z po­wodu Ma­th­Blast czy ro­bo­tów.

Alex wzniósł oczy do su­fitu.

– Znajdź so­bie dziew­czynę.

– Bruno, jak się wy­ra­żasz? – in­ter­we­nio­wała Mag­gie. – Alex, gdzie uprzej­mość? Obaj wrzu­ca­cie po do­la­rze do słoja.

To ona wy­my­śliła słój. Nie był to try­wialny karny słój za prze­kleń­stwa, tylko słój do­broci, na tyle po­jemny, by po­mie­ścić więk­szość prze­ja­wów nie­wła­ści­wego za­cho­wa­nia. Nie miała nic prze­ciwko temu, jak chłopcy ją trak­to­wali – im go­rzej się za­cho­wy­wali, tym bar­dziej czuła się uspra­wie­dli­wiona, że uczy ich pod­staw pro bono – ale nie to­le­ro­wała okru­cień­stwa mię­dzy nimi.

– Ja mam dwie dziew­czyny i ni­gdy się nie po­pi­suję – mó­wił pod no­sem Alex. Chłopcy wrzu­cili mo­nety do słoja na bla­cie w kuchni, gdzie stał w rogu przy bloku noży.

Bru­non wró­cił do ma­te­ma­tyki, za po­mocą ołówka za­mie­nia­jąc dia­gramy ko­łowe w pe­nisy. Alex po­szedł maj­stro­wać. Mag­gie przy­sia­dła w ką­ciku Flo­wer, przez chwilę trą­cała ją no­sem, a po­tem wstała i po­szła do kuchni. Spoj­rzała na słój. Był pe­łen w trzech czwar­tych, na­sy­cona zie­leń i na­chył­kowa żółć, gąszcz bank­no­tów nad po­sła­niem mie­dzi i cynku. Jej małe fi­skalne ter­ra­rium. Udała, że kaszle, i wy­do­była garstkę do­la­ró­wek, po czym we­pchnęła je do kie­szeni.

Go­spo­darka Mag­gie, jak wszyst­kie inne, pełna była pa­ra­dok­sów. Zła ko­niecz­nego. To było jedno z nich: aby ob­cią­żać ro­dzinę Na­ka­ha­rów tak ni­ską na­leż­no­ścią za swoje usługi, mu­siała od czasu do czasu coś od nich wziąć.

Waż­niej­sze py­ta­nie brzmiało, czy chłopcy też łu­pili słój. Nie­mal na pewno – przez cały ty­dzień słoja nikt nie pil­no­wał – ale co mia­łaby Mag­gie po­wie­dzieć, nie po­su­wa­jąc się do hi­po­kry­zji? Ow­szem, kra­dła, ale hi­po­kry­zji mó­wiła sta­now­cze „nie”.

Dwie go­dziny póź­niej po­że­gnała się z chłop­cami i ru­szyła do domu. Miesz­kała kilka prze­cznic da­lej nad nie­do­ma­ga­jącą li­nią Bu­sh­wick–Rid­ge­wood, gdzie po­ciąg li­nii M z ło­mo­tem prze­jeż­dżał po es­ta­ka­dzie, zgrzy­ta­jąc sta­lo­wymi ko­łami. Po­gra­ni­cze Bro­oklynu i Qu­eens tęt­niło ży­ciem i ki­piało fer­men­tem, jakby każda z dziel­nic uwa­żała, że dla za­cho­wa­nia toż­sa­mo­ści musi się wy­róż­niać i być w kon­flik­cie.

Jej ka­mie­nica, o ca­łych pię­trach za­bi­tych na głu­cho, stała na­prze­ciwko Food Ba­zaar i obok wy­kopu. Wy­kop był ogromny i zaj­mo­wał cały wi­dok z jej okna na pią­tym pię­trze. Czę­sto na niego pa­trzyła. Wpa­try­wała się w niego. Uwa­żała, że jest lep­szy niż te­le­wi­zja – cho­ciaż nie miała te­le­wi­zora – lep­szy na­wet niż wi-fi, za które pła­cili ro­dzice jej współ­lo­ka­torki. Wy­kop! Cza­sami wi­działa małe lu­dziki w ka­skach cho­dzące po jego skraju, po­ka­zu­jące coś so­bie, wy­krzy­ku­jące po­le­ce­nia. Wy­kop miał się prze­ro­dzić w par­king, a może w ko­lejną ka­mie­nicę, w sklepy, w co­kol­wiek. Ale prace po­stę­po­wały po­woli. W tej chwili był to wy­kop, wy­kop Mag­gie, jama o ol­brzy­mim po­ten­cjale.

Jej skrzynka na li­sty była za­pchana brudną paką. Z tru­dem pod­wa­żyła klapkę i w środku uj­rzała złą­czony gumką plik ra­chun­ków i ka­ta­lo­gów. Sor­to­wała je, wcho­dząc po scho­dach. Spółka ener­ge­tyczna chciała pie­nię­dzy, jej uczel­nia chciała pie­nię­dzy. Mag­gie za­sta­na­wiała się, po co w ogóle za­glą­dała do skrzynki.

We­pchnęła za­wi­niątko pod pa­chę, wil­gotną od wspi­naczki na piąte pię­tro, i we­szła do miesz­ka­nia.

Jej współ­lo­ka­torka, no­sząca, nie­stety, rów­nież imię Mag­gie, sie­działa bez siły na nie­bie­skim płó­cien­nym krze­śle tu­ry­stycz­nym, które na­sza Mag­gie przy­nio­sła z ulicy przed kil­koma mie­sią­cami.

– Ciężki dzień?

– Obłęd. Uro­dziny trójki uczniów. Już sam ten cu­kier by wy­star­czył. Moje dzie­ciaki były na haju. To­talne sza­leń­stwo.

Druga Mag­gie była na­uczy­cielką trze­cich klas w Ame­ri­Corps. Nie­na­wi­dziła tego. Jej ucznio­wie cią­gle zdzie­rali so­bie na­wza­jem z pięt te­ni­sówki, a po­tem ucie­kali się do prze­mocy. Dziwne było zo­ba­czyć ją, jak tak sie­dzi za­to­piona w głę­bo­kiej kie­szeni płó­cien­nego sie­dzi­ska. Więk­szość czasu ukry­wała się w swoim po­koju, jej ist­nie­nie spro­wa­dzało się do klik­nięć i trza­sków zamka, świa­tła w szpa­rze pod drzwiami.

– Tak, tak, ku­mam. Szkoda, że nie wi­dzia­łaś dzi­siaj mo­ich chło­pa­ków. Bruno znowu się na mnie rzu­cił.

– Mag­gie – po­wie­działa Mag­gie udrę­czo­nym gło­sem. – Zaj­mu­jesz się dwoma chłop­cami. Ja uczę trzy klasy po dwu­dzie­stu uczniów. Nie masz po­ję­cia, ja­kie to wy­czer­pu­jące.

– Do­bra, spo­koj­nie. Nie li­cy­tuję się.

Mag­gie nie zno­siła, gdy jej sub­lo­ka­torka mó­wiła ta­kim pro­tek­cjo­nal­nym to­nem. Nie miała wy­kształ­ce­nia pe­da­go­gicz­nego i nie­mal na pewno tylko szko­dziła swoim uczniom. Ostat­nie, czego po­trze­bo­wali, to nie­wy­kwa­li­fi­ko­wana biała zba­wi­cielka pod ta­blicą.

Drwiąc pod no­sem, po­szła do swo­jego po­koju. Już i tak de­ner­wo­wała się im­prezą u Emmy. Te­raz była w okrop­nym na­stroju. Rzu­ciła pocztę na łóżko, gdzie ta uło­żyła się w kształt wy­cią­gnię­tej ręki.

Jej uwagę przy­kuło coś ja­snego. Pod nie­tra­fioną „Pra­cu­jącą matką” zna­la­zła śnież­no­białą ko­pertę – w le­wym gór­nym rogu wid­niało na­zwi­sko jej ojca i na­zwa ulicy, na któ­rej się wy­cho­wała.

Kiedy po nią się­gnęła, przez głowę prze­szły jej rów­no­cze­śnie dwie my­śli. Jedna: „Że co?!”. I druga, sil­niej­sza myśl, którą tamta wy­prze­dziła o ułamki se­kund: że poczta ana­lo­gowa to coś tak ofi­cjal­nego, tak ze­szło­wiecz­nego, że ko­perta wy­daje się ma­łym bia­łym smo­kin­giem.

2

Ethan oparł się o pa­ra­pet okna wy­ku­szo­wego, po­po­łu­dniowe słońce grzało go w plecy. W dło­niach trzy­mał roz­ło­żoną książkę. Ostat­nio ucze­nie się fi­lo­zo­fii po­strze­gał jako szla­chetny spo­sób sa­mo­do­sko­na­le­nia, an­ti­do­tum na te wszyst­kie przy­krywki, ode­rwa­nie się od barku z Crate and Bar­rel z jego la­kie­ro­waną po­wierzch­nią i wy­so­ko­pro­cen­to­wymi za­so­bami. Szybko jed­nak od­krył, że nie można zro­zu­mieć Fo­ucaulta bez Marksa, a Marksa nie spo­sób zro­zu­mieć bez He­gla i tak da­lej, aż do Gre­ków. Kiedy so­bie uświa­do­mił, że nie jest w sta­nie po­jąć Gre­ków, ku­pił lek­sy­kon Cam­bridge Com­pa­nion, w któ­rym w tej chwili grzązł, za­sta­na­wia­jąc się, czy ist­nieje ja­kiś lek­sy­kon do lek­sy­konu.

Wró­cił do wstępu. „Po­rów­naj dwa po­niż­sze py­ta­nia – prze­czy­tał po raz piąty. – Gło­wili się nad nimi sta­ro­żytni my­śli­ciele greccy i rzym­scy:

1. Czym jest ludz­kie ży­cie?

2. Dla­czego zie­mia nie spada?”

Ethan za­sta­na­wiał się nad tym dru­gim, gdy usły­szał, że do­stał pocztę.

Nie miał zie­lo­nego po­ję­cia, z ja­kiego po­wodu oj­ciec miałby do niego na­pi­sać list. Dla­czego w ogóle miałby so­bie za­da­wać trud pi­sa­nia, dłu­go­pi­sem na pa­pie­rze, do syna. Mi­nęło pięć mie­sięcy od ich ostat­niego krót­kiego te­le­fo­nicz­nego kon­taktu. Po po­grze­bie mamy Ethan na stałe wró­cił do No­wego Jorku, jego sio­stra – która w tam­tym ty­go­dniu skoń­czyła col­lege – prze­nio­sła się tu nie­długo póź­niej. Żadne od tego czasu nie wi­działo się z oj­cem. Mi­nęły pra­wie dwa lata.

Ob­ró­cił ko­pertę w dło­niach i otwo­rzył ją. Sama wia­do­mość była zna­mien­nie wstrze­mięź­liwa.

Etha­nie,

do­brze by było, gdy­byś przy­je­chał do domu. Ty (i Mag­gie) mo­że­cie przy­je­chać w po­ło­wie kwiet­nia (fe­rie wio­senne). Trzeba spo­tkać się z ro­dziną, pa­mię­tać o ko­rze­niach itd.

A.

Dwa lata.

Wiele mo­gło się wy­da­rzyć w ciągu dwóch lat.

Nie­wiele się wy­da­rzyło.

Treść li­stu prze­wa­lała mu się w gło­wie. Dla Ethana dom i upo­ko­rze­nie sta­no­wiły nie­ro­ze­rwalną ca­łość. List ojca wy­wo­łał awa­rię jego sys­temu, spo­wo­do­wał, że wsty­dliwe wspo­mnie­nia roz­wi­nęły się jak ta­śma wy­cią­gnięta z ka­sety VHS. Oto jedno z nich: pięt­na­sto­letni Ethan sie­dzi zde­ner­wo­wany na­prze­ciwko Ar­thura i Fran­cine przy stole w ja­dalni, jak na prze­słu­cha­niu se­nac­kim. Jakby bro­nił ja­kiejś tezy. Jego ro­dzi­ców oka­lają je­dwabne kwiaty wy­ra­sta­jące z ku­li­stego akwa­rium z usy­pa­nymi na dnie szkla­nymi ka­my­kami. Od­chrzą­kuje i mówi im, że jest bi­sek­su­alny – nie że jest ge­jem; wy­da­wało mu się to bez­piecz­niej­sze, jak za­nu­rze­nie jed­nej stopy w lo­do­wa­tym je­zio­rze – a oj­ciec par­ska.

– Ar­thu­rze! – krzyk­nęła Fran­cine, ale było za późno.

To był parny, duszny sier­pień, sier­pień ty­powy dla St. Lo­uis, odór potu na czole i kwa­śny za­pach środka na owady tak się spa­jały, że we wspo­mnie­niu wy­star­czyło po­ja­wie­nie się jed­nego z nich, by przy­wo­łać drugi. Trze­cie lato Ethana w St. Lo­uis, a cią­gle do tego nie przy­wykł. Prze­pro­wadzka była sprawką ojca. W Bo­sto­nie Ar­thur cza­sami coś pu­bli­ko­wał i wy­kła­dał w Mass­Bay Com­mu­nity Col­lege. Gdy roz­pu­ścił wici, że jest zmę­czony sek­to­rem pry­wat­nym, dawny men­tor, któ­rego po­dobna re­flek­sja na­szła dzie­sięć lat wcze­śniej, szep­nął słowo za Ar­thu­rem na Uni­wer­sy­te­cie Dan­for­tha. Na­stęp­nie uto­pił się w Mis­si­sipi, a Ar­thura za­trud­niono na jego miej­sce.

Cho­ciaż w ofer­cie ro­iło się od słów typu „wi­zy­tu­jący” oraz „staż”, Ar­thur wie­rzył, że z cza­sem zdo­bę­dzie stałą po­sadę. Przez kilka ostat­nich lat pra­co­wał dla firmy zaj­mu­ją­cej się in­ży­nie­rią wodno-lą­dową re­ali­zu­jącą pro­jekt Big Dig, do­sko­nały kon­trakt zmar­no­wany przez nie­udol­ność, ko­rup­cję i wady pro­jek­towe. Bez końca wy­ża­lał się ro­dzi­nie. W tu­nelu trasy I-93 prze­cie­kła przez szcze­liny słona woda po­wo­du­jąca ko­ro­zję. Me­ta­lowe ba­riery, z za­ło­że­nia chro­niące ro­bot­ni­ków przed sa­mo­cho­dami, miały ostre, rżnięte pod ką­tem pro­stym kra­wę­dzie, dzięki któ­rym zy­skały miano gi­lo­tyny. Po­zo­sta­wało kwe­stią czasu, gdy w ja­kimś wy­padku dro­go­wym ktoś zo­sta­nie zde­ka­pi­to­wany. Praca ma­rzeń oka­zała się mi­ga­niem od ro­boty, do tego Ar­thur nie­ustan­nie mu­siał pil­no­wać, by unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści za nie swoje błędy, by jego na­zwi­sko nie zo­stało spla­mione fa­talną re­pu­ta­cją biura, aż Fran­cine przy­ła­pała go, jak po­wta­rza przez sen kwe­stię obrony no­rym­ber­skiej – „Ja tylko wy­ko­ny­wa­łem roz­kazy!”. Chciał z tym skoń­czyć. Gdy po­ja­wiła się oka­zja, by wy­kła­dać in­ży­nie­rię, nie zaś ją prak­ty­ko­wać, a po­chlebna pro­po­zy­cja wzmoc­niła prze­ko­na­nie Ar­thura, że jest by­strzej­szy od ko­le­gów, po­sta­no­wił prze­nieść całą ro­dzinę na za­chód, tak samo jak czy­nili pio­nie­rzy szu­ka­jący no­wych moż­li­wo­ści. Czę­sto przed­sta­wiał to w ta­kim uję­ciu. Byli jak praw­dziwi Ame­ry­ka­nie, po­szu­ki­wa­cze szczę­ścia prze­cie­ra­jący szlaki do da­le­kiego, przy­jaź­niej­szego oto­cze­nia. Fran­cine, pro­wa­dząca te­ra­pię par i ro­dzin, mo­gła otwo­rzyć małą prak­tykę w domu, a także być wo­lon­ta­riuszką na uni­wer­sy­te­cie, gdzie on bę­dzie pra­co­wał. „Jak już bę­dziesz miała dość tego ma­ru­dze­nia par z wyż­szych sfer – za­śmiał się – mo­żesz so­bie od­po­cząć, słu­cha­jąc ich dzieci”.

Co prawda każdy, kto znał Ar­thura, wie­dział, że jego par­sk­nię­cia są stłu­mio­nym chi­cho­tem, ale doj­rze­wa­jący Ethan miał za­wsze pro­blem z ich in­ter­pre­ta­cją. Pod­czas gdy Fran­cine słusz­nie za­ło­żyła, że par­sk­nię­cie sy­gna­li­zuje, że Ar­thur wie, że jego syn nie jest he­tero, Ethan uznał, że to cał­ko­wita ne­ga­cja jego wy­zna­nia.

Ar­thur roz­wi­nął:

– Nie, nie­prawda. – To ni­czego nie wy­ja­śniło.

Ethan ze­rwał się na nogi, prze­wra­ca­jąc krze­sło. Po­biegł na górę do swo­jego po­koju. Padł na ma­te­rac i na­cią­gnął koł­drę na głowę.

Koł­dra przy­ga­siła górne świa­tło. Mrok wy­peł­nił się cie­płym i gę­stym od­de­chem. Ethan za­sta­na­wiał się, jak długo tak wy­trzyma, kiedy bę­dzie mu­siał się wy­nu­rzyć po tlen.

Kilka go­dzin póź­niej roz­le­gło się pu­ka­nie; Ethan zdą­żył za­snąć. Ostroż­nie pod­szedł do drzwi. Na progu stał Ar­thur z dru­cia­nym klu­czy­kiem w pal­cach.

– Mu­simy to ro­bić – po­wie­dział. – Co­dzien­nie, choćby nie wia­domo co.

Oczy Ethana wy­peł­niły się łzami. Prze­łknął gło­śno, a od tego gło­śnego prze­łknię­cia aż się za­ru­mie­nił. Cof­nął się do łóżka i usiadł na nim, wbi­ja­jąc wzrok w ścianę na­prze­ciwko.

Ar­thur usiadł obok niego.

– Otwórz usta – po­wie­dział.

Ethan wy­ko­nał po­le­ce­nie i od­chy­lił głowę. Pró­bo­wał so­bie wi­zu­ali­zo­wać, co wi­dzi oj­ciec: eks­pan­der or­to­don­tyczny. Me­ta­lowy pręt na pod­nie­bie­niu Ethana, utrzy­my­wany przez od­ga­łę­zie­nia, które roz­ła­ziły się jak od­nóża pa­jąka, za­mo­co­wane do jego trzo­now­ców. Ar­thur wsa­dził dwa wście­kłe palce w usta syna, we­tknął klu­czyk w za­mek po­środku apa­ratu i prze­krę­cił. Ethan się skrzy­wił, gdy ból prze­szył mu czaszkę. Wbił pa­znok­cie w uda. Gorzka me­ta­liczna ślina ze­brała się w ką­ci­kach jego ust, gdy Ar­thur po­woli prze­krę­cił klu­czyk, z każ­dym ru­chem na­prę­ża­jąc sil­niej szczękę syna. Wło­ski z kłykci ła­sko­tały chłopca w dzią­sła, więc za­ka­słał, spry­sku­jąc po­wierzch­nię oj­cow­skich oku­la­rów do czy­ta­nia de­li­katną mgiełką śliny. Ar­thur wy­tarł szkła rę­ka­wem ko­szuli.

– Ja też tego nie lu­bię – mruk­nął na ko­niec, wy­cią­ga­jąc klu­czyk. Ethan chciał za­mknąć bu­zię, ale szczęka mu się za­blo­ko­wała. Zęby wi­bro­wały. Pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, jed­nak Ar­thur już za­my­kał za sobą drzwi.

Wie­czo­rem Ethan chył­kiem zszedł na dół. Ro­dzice sie­dzieli w sa­lo­nie, czy­tali na ka­na­pie.

– Je­stem ge­jem – po­wie­dział. – A nie bi.

Ar­thur zer­k­nął znad oku­la­rów na żonę. Pod­niósł brwi, a po­tem opu­ścił wzrok na książkę. Fran­cine ze współ­czu­ciem kiw­nęła sy­nowi głową. Gdy tak stał w ogrom­nym bólu, gdy za­koń­cze­nia ner­wów w dzią­słach bła­gały o ulgę, trudno było nie od­nieść wra­że­nia, że ta in­for­ma­cja zo­stała z niego wy­cią­gnięta tor­tu­rami.

A jed­nak mu­siał przy­znać, że otrzy­ma­nie li­stu od ojca ode­brał jako emo­cjo­nu­jące. Za­pro­sze­nie. Całe wieki cze­kasz, aż oj­ciec gdzieś cię za­prosi. A gdy wresz­cie do tego do­cho­dzi, mi­mo­wol­nie się za­sta­na­wiasz: czy to nie za późno?

Ethan rzu­cił lek­sy­kon na krze­sło i wsa­dził ko­pertę do tyl­nej kie­szeni spodni. Ro­zej­rzał się po miesz­ka­niu, urzą­dzo­nym w skrom­nym stylu, do­kład­nie tak, jak chciał. Kąty pro­ste i gład­kie po­wierzch­nie. Naga ce­gła. Żad­nych zdjęć. Asen­ty­men­tal­ność. Za­sta­na­wiał się, co zro­bić – z li­stem, z resztą dnia. Jego wzrok padł na półki z so­sny z od­zy­sku, z nie­wi­docz­nym mo­co­wa­niem – rów­no­le­głe i na­gie wy­glą­dały jak znak rów­no­ści.

W ciągu dwu­dzie­stu dwóch mie­sięcy od śmierci matki Ethan za­czął za­my­kać się w so­bie jesz­cze szczel­niej niż wcze­śniej – od­kąd rzu­cił pracę i ku­pił miesz­ka­nie na Car­roll Street. Prze­stał być osobą pu­bliczną pod każ­dym wzglę­dem. Nie cier­piał swo­jej ofi­cjal­nej wer­sji. Ochry­pły głos, bo­jaź­liwe ge­sty, które do­strze­gał w zwier­cia­dla­nych szy­bach wi­tryn. Nie czuł się swo­bod­nie przy lu­dziach, a na tych, któ­rzy czuli się swo­bod­nie, pa­trzył po­dejrz­li­wie i za­zdro­śnie. Ile­kroć w me­trze zo­rien­to­wał się, że ktoś mu się przy­gląda, przede wszyst­kim my­ślał, że robi coś nie­wła­ści­wego. Źle stoi. Źle od­dy­cha. Na­stęp­nie po­liczki mu pło­nęły z gniewu. Dla­czego miałby w sie­bie wąt­pić? Dla­czego miałby sie­bie umniej­szać, gdy gor­sze istoty do­sia­dały ży­cia okra­kiem?

Wy­cho­dze­nie z domu za­czął od­czu­wać jako wsty­dliwe ustęp­stwo. Otwarte przy­zna­nie się do po­sia­da­nia po­trzeb. Czy to było je­dze­nie czy seks, czy pa­sta do zę­bów, kon­fron­ta­cja z re­fre­nem – „Po­trze­buję! Po­trze­buję! Po­trze­buję!” – przy­pra­wiała go o fi­zyczny ból. Gdy fan­ta­zjo­wał o nie­za­leż­no­ści, wi­dział bun­kier pe­łen nie­skoń­czo­nych pó­łek z za­pa­sami na całe ży­cie. Jego matka, jego pie­nią­dze – ra­dził so­bie naj­le­piej, jak umiał; bro­nił się przed po­trze­bami, ota­cza­jąc się wy­go­dami.

Sy­tu­acji nie po­pra­wiał fakt, że tyle miejsc pu­blicz­nych było obiek­tyw­nie nie­mi­łych. Szcze­gól­nie nie­na­wi­dził pralni sa­mo­ob­słu­go­wych. Prze­ni­kliwa flu­ore­scen­cja, ka­łuże rdza­wej wody. Kiedy jego pralka się ze­psuła, a zo­rien­to­wał się, że Suds & Duds z nie­bie­ską mar­kizą na Union ofe­ruje usługi z do­stawą za nie­wy­gó­ro­waną opłatą – nie wy­obra­żał so­bie, że próg jego domu prze­stąpi ja­kiś me­cha­nik, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że sam miałby do­ko­nać na­prawy – ska­pi­tu­lo­wał. Od tego czasu w ogóle sam nie prał swo­ich ubrań.

Sklep spo­żyw­czy, deli – wszy­scy do­star­czali za opłatą. Się­ga­jąc po ko­lejne roz­wią­za­nia, co­raz mniej miał po­wo­dów do wy­cho­dze­nia z domu. Stre­amo­wał filmy i te­le­wi­zję. W te­le­fo­nie miał mnó­stwo pod­ca­stów i mu­zyki. Za­ma­wiał książki on­line, a do­star­czano je w pół dnia. Miesz­ka­nie, prze­stronne jak na bro­oklyń­skie stan­dardy, zwie­lo­krot­niło swoją wiel­kość, gdy wzięło się pod uwagę wszyst­kie me­dia w nim do­stępne.

Taki styl ży­cia ge­ne­ro­wał koszty. Mó­wiąc wprost, Ethan to­nął w dłu­gach. Wpła­cił sto pięć­dzie­siąt­ty­sięcy do­la­rów za­datku na miesz­ka­nie, dwu­po­ko­jowe w stylu neo­kla­sy­cy­stycz­nym, są­sia­du­jące przez ścianę z ko­ścio­łem epi­sko­pal­nym, zro­bił ge­ne­ralny re­mont ła­zienki i kuchni – wy­wa­lił wszystko i z nie­zwy­kłą przy­jem­no­ścią urzą­dził od nowa, a na ko­niec zo­stało mu tyle pie­nię­dzy, że mógł so­bie po­zwo­lić na rok do­bro­wol­nego bez­ro­bo­cia i kom­pul­syw­nych za­ku­pów on­line. En­tu­zja­stycz­nie wy­da­wał kro­cie na sprzęty go­spo­dar­stwa do­mo­wego i inne ar­ty­kuły ostat­niej po­trzeby: por­ce­lanę Ber­nar­daud, le creu­sety, któ­rych ni­gdy nie uży­wał, świece Wa­ter­ford Li­smore, biały mar­mu­rowy po­jem­nik na chleb, elek­tryczny kor­ko­ciąg. Abo­na­ment w Wil­liams So­noma na pół roku ame­ry­kań­skiego sera. Ethan gdzieś prze­czy­tał, że trzy­ma­nie pie­nię­dzy jest jak ści­ska­nie kostki lodu, co go na­tchnęło do za­kupu alu­mi­nio­wej formy od Ham­ma­cher Schlem­mer, za­pew­nia­ją­cej kulki lodu o do­sko­na­łym kształ­cie. Ni­czym pa­cjent w śpiączce bez de­kla­ra­cji DNR jego senny styl ży­cia wy­ma­gał cią­głego do­pływu fun­du­szy.

Był dłuż­ni­kiem uważ­nym. Śle­dził swoje straty i sta­ran­nie gro­ma­dził akta ra­chun­ków i wy­cią­gów z kart kre­dy­to­wych, a jego port­fel puchł od pla­stiku. Do­sko­nale wie­dział, co robi, gdy za­ma­wiał sto­lik do kawy z bla­tem z bia­łego ka­mie­nia z ręcz­nie kutą że­la­zną pod­stawą. Wie­dział, że to kosz­tuje, je­śli na każde spra­wunki za­mówi sa­mo­chód z So­ma­lij­czy­kiem na nie­le­galu za kie­row­nicą, znał cenę gar­ni­turu od Toma Forda, który za­mó­wił, cho­ciaż nie miał oka­zji go wkła­dać.

A jed­nak po­mimo ca­łej uważ­no­ści, ca­łej da­le­ko­wzrocz­no­ści Ethana jego długi spra­wiały wra­że­nie cał­ko­wi­cie nie­re­al­nych. Liczby w ko­lum­nach. Dług był nie­ma­te­rialny, był me­ta­fo­ryczną ot­chła­nią – a czy głę­bia ot­chłani ma ja­kieś zna­cze­nie, je­śli ot­chłań jest wy­łącz­nie me­ta­fo­ryczna? Me­ta­fory prze­gry­wały z re­alną przy­jem­no­ścią, którą czer­pał z za­ku­pów: po­ściel z egip­skiej ba­wełny, eks­pres do kawy La Pa­voni. In­sty­tu­cje fi­nan­sowe prze­ma­wiały ję­zy­kiem spo­łecz­no­ści – człon­ko­stwo, re­la­cja, przy­na­leż­ność – a dla Ethana te słowa były ważne. Do­brze, że ktoś go chciał, do­brze było na­le­żeć do ja­kiejś zbio­ro­wo­ści.

Skoro dług wy­da­wał się ilu­zo­ryczny na trzeźwo, to tym bar­dziej, gdy Ethan był pi­jany. Lu­bił kok­tajle wy­so­ko­pro­cen­towe, za to pi­cie piwa, dzięki ogól­no­na­ro­do­wemu za­pa­łowi do mi­kro­wa­rze­nia, mo­gło ucho­dzić za hobby. Spo­ży­wał więc wszel­kie ga­tunki piwa, od naj­ja­śniej­szych bel­gij­skich psze­nicz­nych po czarne jak noc sto­uty, pil­znery i ja­sne ale, la­gery, brą­zowe la­gery, dun­kele i por­tery. W swoim pi­ciu był de­mo­kra­tyczny, jako bar­dziej kon­su­ment niż ko­ne­ser nie za­wra­cał so­bie głowy niu­an­sami. Eks­pe­ry­men­to­wał już wcze­śniej z używ­kami: pa­pie­rosy w li­ceum, dwa razy ko­ka­ina w col­lege’u. Ale St. Lo­uis było mia­stem piwa. Pi­cie piwa przy­po­mi­nało mu dom.

To nie było nic po­waż­nego. W grun­cie rze­czy. Z po­wodu pu­stel­ni­czego stylu ży­cia ni­gdy nie pił przy in­nych, a za­tem szko­dził wy­łącz­nie so­bie. Mógł prze­stać, kiedy tylko ze­chce. Tyle że nie chciał. Żył zgod­nie z mą­dro­ścią swo­ich no­wiut­kich ti­szer­tów: nie miał pro­ble­mów z pi­ciem – pił, od­pa­dał, zero pro­blemu.

W wieku trzy­dzie­stu je­den lat, u progu no­wej de­kady ży­cia, stwier­dził, że jest sa­motny. To była okropna re­flek­sja, a w do­datku miał wra­że­nie, że co rano na­cho­dzi go od nowa. Wszy­scy dawni kum­ple z firmy kon­sul­tin­go­wej po­ucie­kali z cen­trum na przed­mie­ścia, gdzie były lep­sze szkoły re­jo­nowe, albo żyli ja­ło­wymi dys­ku­sjami, drob­nymi sprzecz­kami i zdra­dami, w które Ethan już się nie an­ga­żo­wał. Wspo­mi­nał czasy, gdy to wszystko go ob­cho­dziło – pre­mie, col­lege’owe śluby, kie­row­nik si­ka­jący z rę­koma na bio­drach, jakby chciał za­stra­szyć pi­suar. Ten roz­dział miał jed­nak za sobą. Kilka mie­sięcy poza obie­giem i uświa­da­miasz so­bie, ja­kie to wszystko było nie­istotne. Tylko sły­sząc we­sołe okrzyki hed­gin­gow­ców gra­ją­cych w Car­roll Park w so­bot­nie po­ranki, za­sta­na­wiał się, czy aby nie mar­nuje ży­cia.

Roz­ko­sze dwu­dzie­sto­latka. De­kada sek­su­al­nych prak­tyk z atrak­cyj­nymi, in­te­re­su­ją­cymi męż­czy­znami. Im­po­no­wali mu, a wi­dzieli w nim piękne na­czy­nie, które można wy­peł­nić we­dle ży­cze­nia.

Pierw­szy chło­pak, z któ­rym miesz­kał, kilka lat przed Car­roll Street, był po­dobno świetną par­tią, do­piero co ukoń­czył sztuki te­atralne na Uni­wer­sy­te­cie Browna. Shawn, smu­kły przy­stoj­niak, no­sił wy­soko pod­cięte i pod­go­lone włosy, za­nim jesz­cze za­własz­czyli ten styl na­cjo­na­li­ści, a osza­ła­mia­ją­cym wy­glą­dem wy­wo­ły­wał nie­co­dzienne ataki za­zdro­ści wśród ko­le­ża­nek Ethana. Shawn flir­to­wał z każ­dym bar­ma­nem w oko­licy i pro­wa­dzał Ethana do noc­nych klu­bów, w któ­rych nie zo­sta­wał po klien­cie naj­mniej­szy ślad elek­tro­niczny. O tam­tej­szych im­pre­zach po­wia­da­miano wy­łącz­nie ana­lo­gowo, w praw­dzi­wym świe­cie. Wy­cho­wał się w ap­pa­la­skiej bie­dzie, co odro­binę uspra­wie­dli­wiało jego przy­wią­za­nie do przy­wi­le­jów i fa­jer­wer­ków ko­smo­po­li­tycz­nej te­raź­niej­szo­ści – co wię­cej, był uoso­bie­niem suk­cesu ży­cio­wego. Co in­nego bie­do­wa­nie w siel­skiej Pen­syl­wa­nii, a co in­nego w No­wym Jorku. W No­wym Jorku mo­żesz być bie­da­kiem, pod­czas gdy w oczach in­nych i tak od­nio­słeś suk­ces, zwłasz­cza w oczach roz­go­ry­czo­nej ro­dziny, która na py­ta­nia o Shawna od­po­wia­dała: „Jest w No­wym Jorku”, co nie­za­wod­nie za­wsze wszystko wy­ja­śniało.

Po­znali się na ulicy, gdy Shawn po­my­lił go ze zna­jo­mym ak­to­rem.

– O, sorry – po­wie­dział, za­cze­piw­szy Ethana.

– Co ta­kiego?

– Nic. Po­my­li­łem z kimś pana.

– Ach. No nie­stety, to ja.

Shaw­nowi za­bły­sły oczy.

– A ja wła­śnie idę na im­prezę... w re­stau­ra­cji. Wła­ści­wie w pie­karni. W pie­karni z wy­szyn­kiem, ku­masz. Wie­czo­rami za­mie­nia się w lo­kal z al­ko­ho­lem po go­dzi­nach. Lu­bisz tań­czyć?

Za­sko­czony Ethan nie był w sta­nie od­po­wie­dzieć.

– No weź, bę­dzie faj­nie!

I tak to się za­częło.

Ethan był dla niego bar­dziej osobą to­wa­rzy­szącą niż chło­pa­kiem. Kiedy nie wy­jeż­dżał do ja­kiejś pracy, Shawn za­bie­rał go na po­kazy, do ga­le­rii czy na święto ulicy i zu­peł­nie nie poj­mo­wał, jak można miesz­kać w tak dro­gim mie­ście i nie ko­rzy­stać z tego. Shawn uwa­żał, że mło­dość to czas zdo­by­wa­nia do­świad­czeń, Ethan więk­szość do­świad­czeń uwa­żał za wy­cień­cza­jące i ulotne.

Mniej wię­cej po dwóch mie­sią­cach zna­jo­mo­ści, gdy w miesz­ka­niu Shawna prze­pro­wa­dzano de­zyn­sek­cję, wpro­wa­dził się on na je­den straszny ty­dzień do ów­cze­snego miesz­ka­nia Ethana w East Wil­liams­burg. Oka­zało się, że Etha­nowi bra­kuje ener­gii, żeby na­dą­żyć za chło­pa­kiem w wie­czory dni po­wsze­dnich, które Shawn trak­to­wał jak week­endy, po czę­ści dla­tego, że pra­co­wał na pół etatu jako in­spi­cjent, a po czę­ści dla­tego – zda­niem Ethana – że ni­czym re­kin umarłby, gdyby choć na chwilę znie­ru­cho­miał. Shawn wró­cił do domu dzień przed cza­sem, już nie mógł wy­trzy­mać, mimo że eks­ter­mi­na­to­rzy to od­ra­dzali, su­ge­ru­jąc, że tok­syczne sub­stan­cje jesz­cze się nie ulot­niły.

Teddy – dwa lata póź­niej – był lep­szym part­ne­rem. Ni­ski, o oliw­ko­wej kar­na­cji, tri­cep­sie kar­mio­nym od­żywką biał­kową i no­gach jak pa­tyki. Cho­dząca am­bi­cja, zdo­był pre­sti­żową po­sadę urzęd­ni­czą u sę­dziego Wolfe’a, sły­ną­cego z kon­se­kwent­nego uty­li­ta­ry­zmu i po­glądu, że tak zwa­nym prze­krę­tom ad­op­cyj­nym można by za­po­bie­gać, gdyby pary wy­bie­rały dzieci na au­kcji.

Praca da­wała im mnó­stwo te­ma­tów do roz­mów. „O mój Boże – wo­łał Teddy po­nad wrzawą prze­chwa­łek w pu­bie Dziel­nicy Fi­nan­so­wej. – Nie uwie­rzysz, co sę­dzia Wolfe dzi­siaj po­wie­dział”. Pra­co­wał w sza­lo­nych go­dzi­nach, nie­mal do­rów­nu­ją­cych pracy Ethana. Kiedy wresz­cie szli do łóżka, co drugi week­end, Teddy, który na pierw­szej randce trzy­krot­nie wspo­mniał, że lubi per­wer­sję, za­tra­cał się ze swoim fle­sh­jac­kiem, pod­czas gdy Ethan ma­so­wał mu ra­miona, a po­tem od­pa­dał, rze­komo prze­cią­żony pracą, Ethan zaś zo­sta­wał na lo­dzie ze swoim po­bu­dze­niem.

– Wy­bacz, skar­bie – mó­wił Teddy, śli­niąc się w po­duszkę. – Na­stęp­nym ra­zem, obie­cuję.