Alfons - Iceberg Slim - ebook

Alfons ebook

Iceberg Slim

4,3

Opis

[O KSIĄŻCE]

Iceberg Slim został alfonsem w wieku 18 lat i uprawiał ten proceder do 42 roku życia. W książce podano, że w trakcie swojej kariery pracowało dla niego ponad 400 kobiet, zarówno czarnych, jak i białych. Autobiograficzna powieść Iceberga Slima wstrząsnęła literackim światem, kiedy została opublikowana w 1967 roku. To książka przełomowa ze względu na autentyczny i często brutalny opis handlu usługami seksualnymi, a także obrazy z życia getta. Sprzedany w milionach egzemplarzy „Alfons” stał się istotną lekturą pokoleń pisarzy, artystów i filmowców oraz ponadczasowym dziełem literatury amerykańskiej.

„Nie pisał z perspektywy byłego mieszkańca czarnych dzielnic, któremu udało się wyjść na prostą, lecz z perspektywy insajdera. Mówił o problemach, z którymi mierzyli się teraz, bądź w przeszłości jego czytelnicy, lub ich rodzice. Czarni literaci – ci, którym udało się przebić – zaczynają używać innego języka i młodzi nie identyfikują się do końca z ich przekazem. Iceberg Slim nie tylko pisał z perspektywy ulicy, ale pozostał wierny tej ulicy.” Ice T

Iceberg Slim (1918-1992) - amerykański Alfons, który został pisarzem. Autor m.in. Mama Black Widow i Trick Baby. Jego powieści doczekały się ekranizacji.

[FRAGMENT]

Po powrocie do Milwaukee, do mamy i na ulicę, zacząłem obsesyjnie myśleć, jak zostać alfonsem. W więzieniu śniłem o tym po nocach.

Były to zwykle krótkie scenki nasączone przemocą. Czułem się w nich fantastycznie. Byłem wielki i wszechmocny jak Bóg Wszechmogący. Chodziłem odziany w świetliste szaty, a pod spodem miałem jedwabną bieliznę, która, mieniąc się kolorami tęczy, pieściła moje ciało.

Zakładałem garnitur z naszywanymi złotą nicią klejnotami, a do tego olśniewająco srebrne buty o noskach ostrych jak sztylety. Piękne dziwki o rozmodlonych spojrzeniach biły przede mną pokłony.

W sennej malignie majaczyły potężne pale wzbudzające paniczny lęk suk o wypacykowanych twarzach. Łkając, błagały mnie, żebym oszczędził im nabicia na stalowe groty słupów.

Śmiałem się do rozpuku. Czerwień tryskała z tyłków dziwek, kiedy – pękając ze śmiechu – nadziewałem ich cipki na pal. Suki trzepotały się jak zarzynane kurczęta, a potem, przerżnięte na pół, tonęły w morzu krwi.

Kiedy budziłem się, serce wywoływało wstrząsy sejsmiczne w mojej piersi. Rozgrzana lawa dzikiej żądzy kleiła się do moich drżących ud.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ice­berg Slim, Al­fons. Hi­sto­ria mo­jego ży­cia, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © Ice­berg Slim 1967, 1987 Co­py­ri­ght © 2024, for the trans­la­tion by Te­resa Ty­szo­wiecka blasK! Co­py­ri­ght © 2024, for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art
Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ca­non­gate Bo­oks Ltd, 14 High Street, Edin­burgh EH1 1TE
Re­dak­tor pro­wa­dzący • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ju­styna Ada­mus
Ko­rekta • Ma­ciej No­wacki
Pro­jekt okładki • Mi­cha­lina Jur­czyk
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie • By Mo­use www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67713-30-6
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków
528. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SE­RIA PRZE­KŁA­DÓW pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

· Na­pitki & li­te­ra­tura. An­to­lo­gia opo­wia­dań ho­len­der­skich i fla­mandz­kich, pod re­dak­cją Bar­bary Kalli i Bo­żeny Czar­nec­kiej, prze­ło­żyły z ję­zyka ni­der­landz­kiego Bar­bara Kalla, Bo­żena Czar­necka i Ewa Dy­na­ro­wicz

· Am­brose Bierce, Dia­bli dyk­cjo­narz, prze­ło­żył Ma­te­usz Ko­pacz

· An­thony Jo­seph, Afry­kań­skie ko­rze­nie UFO, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ro­bert Bur­ton, Ana­to­mia me­lan­cho­lii, wy­brał i prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

· Jean Ray, Mal­per­tuis, prze­ło­żył Ja­kub Po­lasz­czyk

· Niña We­ijers, Kon­se­kwen­cje, prze­ło­żyła Ja­dwiga Ję­dryas

· Ish­mael Reed, Mambo dżambo, prze­ło­żyła prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

· Ka­ta­rína Kuc­be­lová, Cze­piec, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Du­dzic-Gra­biń­ska

· Pe­ter Mar­kus, Bob albo męż­czy­zna na ło­dzi, prze­ło­żył Piotr Si­wecki

· An­to­lo­gia opo­wia­dań. Ru­ska kla­syka ze­sta­wił i prze­ło­żył Da­niel Maj­ling, prze­pi­sała We­ro­nika Go­gola

· Ka­thy Ac­ker, Krew i flaki w szkole śred­niej, prze­ło­żył An­drzej Woj­ta­sik

· Ju­dith Scha­lan­sky, Spis paru strat, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Łeś Be­łej, Plan na­prawy Ukra­iny, prze­ło­żyli Alek­san­dra Brzuzy, Ma­ciej Pio­trow­ski, Zie­mo­wit Szcze­rek

· Ni­col Ho­ch­hol­cze­rová, Tego po­koju nie da się zjeść, prze­ło­żył Ra­fał Bu­ko­wicz

· Bar­bora Hrínová, Jed­no­rożce, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

· Ice­berg Slim, Al­fons. Hi­sto­ria mo­jego ży­cia, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

KO­LEJNE KSIĄŻKI W SE­RII

· Ju­dith Scha­lan­sky, Szyja ży­rafy, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Jo­ost de Vries, Re­pu­blika, prze­ło­żył Jan Pę­dziń­ski

· Ka­tja Go­re­čan, Ksią­żeczka ciąży, prze­ło­żył Mi­łosz Bie­drzycki

· Harry Jo­se­phine Gi­les, Port hwjezdny To­pjo, prze­ło­żył Krzysz­tof Bart­nicki

· Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon, Brud, prze­ło­żyła Alek­san­dra Brzuzy

Wpro­wa­dze­nie

W pierw­szych pro­mie­niach świtu długi ca­dil­lac su­nął uli­cami mia­sta. Pięć mo­ich dzi­wek traj­lo­wało jak pi­jane sroczki. Je­chało od nich tym, czym je­dzie od pra­cow­nic ulicy po ciężko prze­pra­co­wa­nej nocy. Mój nos tra­wił we­wnętrzny ogień, kara za nie­umiar­ko­wane sni­fo­wa­nie koksu.

Nos mi pło­nął, a sztynk dzi­wek i pa­lo­nego przez nie ziel­ska ha­ra­tał mój mózg u na­sady jak pod­stępne lan­cety. By­łem w fa­tal­nym na­stroju po­mimo gru­bego zwitka hajsu upchnię­tego do schowka na rę­ka­wiczki.

– Kurwa, czy się tam któ­raś ze­srała, czy jak? – ryk­ną­łem, kie­ru­jąc na­wiew na sie­bie.

Za­pa­dła ci­sza. Wresz­cie Ra­chel, fi­lar mo­jej stajni, od­parła przy­mil­nym gło­si­kiem:

– Nikt się tu­taj nie ze­srał, ko­cha­nie. Ha­ro­wa­ły­śmy przez całą noc, a w au­tach fra­je­rów nie ma, nie­stety, bi­de­tów. Ty­ra­ły­śmy dla cie­bie, a ten smród to sztynk na­szych ku­rew­skich za­dków.

Uśmiech­ną­łem się od ucha do ucha, rzecz ja­sna tylko w du­chu. Do­bry al­fons skrywa swoje uczu­cia pod pan­ce­rzem, a mój pan­cerz miał po­włokę z lodu.

Sły­sząc, jak Ra­chel robi so­bie ze mnie pod­śmie­chujki, dziwki za­częły chi­cho­tać. Al­fons lubi, gdy jego dziwki się śmieją, bo wie, że trzyma je na pa­sku.

Za­par­ko­wa­łem furę przed ho­te­lem, w któ­rym miesz­kała Kim, mój naj­now­szy na­by­tek, chluba mo­jej stajni. Ma­rzy­łem tylko o jed­nym: żeby już roz­wieźć dziwki po do­mach, wró­cić do ho­telu i w świę­tym spo­koju le­czyć nos okła­dami z koksu. Do­bry al­fons czuje się naj­le­piej we wła­snym to­wa­rzy­stwie. Bo­gate ży­cie we­wnętrzne za­pew­nia mu kom­bi­no­wa­nie na okrą­gło, jak nie dać dziw­kom wejść so­bie na łeb.

– Do­bra­noc, mała – rzu­ci­łem Kim na po­że­gna­nie. – Dziś jest so­bota, więc za­miast o siód­mej ma­cie być na ulicy w samo po­łu­dnie, przez co ro­zu­miem dwu­na­stą punkt, a nie dwu­na­stą pięć czy też dwu­na­stą dwie. Zro­zu­miano?

Nie od­po­wie­działa, tylko obe­szła sa­mo­chód do­okoła, po czym zbli­żyła twarz do szyby z mo­jej strony i po­słała mi prze­cią­głe spoj­rze­nie. W mdłym świe­tle przed­świtu jej ładna twarz wy­da­wała się spięta.

– Od­wie­ziesz je i przyj­dziesz do mnie? – spy­tała drew­nia­nym ak­cen­tem No­wej An­glii. – Nie spa­łeś ze mną od po­nad mie­siąca. Cze­kam na cie­bie. To jak?

Do­bry al­fons nie żyje z tego, że ru­cha swoje dziwki, do­bry al­fons żyje z tego, że jest mi­strzem szyb­kiej ri­po­sty. Wie­dzia­łem, że cztery dziwki w au­cie strzygą uchem, co od­po­wiem pięk­notce. Al­fons, który ma w swo­jej stajni wy­jąt­kowo piękną dziwkę, musi się mieć na bacz­no­ści. Kurwy za­wsze pró­bują wy­ma­cać jego sła­bo­ści.

– Czyś ty na łeb upa­dła, pindo? – wy­ce­dzi­łem głu­chym, gro­bo­wym gło­sem. – Żadna dziwka w na­szej ro­dzi­nie nie bę­dzie mną ko­men­de­ro­wać ani mó­wić mi, co mam ro­bić. A te­raz bierz śmier­dzący ty­łek w troki, wy­mocz go w wan­nie, zdrzem­nij się i cze­kaj na dole o dwu­na­stej. Ja­sne?

Suka na­wet nie drgnęła, tylko wbiła we mnie zwę­żone jak szparki śle­pia. Za­po­wia­dała się scena na oczach ko­le­ża­nek. Gdy­bym był o dzie­sięć lat głup­szy, wy­siadł­bym z fury, dał jej w mordę i sko­pał ty­łek, ale w mo­jej pa­mięci nie za­go­iły się jesz­cze wspo­mnie­nia ostat­niej od­siadki. Wie­dzia­łem, że za­pro­sze­nie Kim to pierw­szy krok do tego, żeby wejść mi na łeb.

– No, śmiało, przy­wal mi. Po dia­bła mi fa­cet, który sta­wia się tylko po hajs? Mam tego dość. Nie za­mie­rzam być kla­czą w czy­jejś stajni, to nie moja bajka. Wiem, że je­stem nowa i mu­szę się wy­ka­zać, ale mam tego wy­żej uszu. Wy­przę­gam się, kurwa.

Umil­kła, żeby za­czerp­nąć tchu. Za­pa­liła szluga. Pla­no­wa­łem tęgi opier­dol, kiedy skoń­czy, więc pa­trzy­łem na nią bez słowa.

– W trzy mie­siące u cie­bie prze­le­cia­łam wię­cej fra­je­rów niż przez dwa lata u Paula. Mam spuch­niętą, od­pa­rzoną cipkę. Chcesz mnie opier­do­lić na od­chod­nym, to się po­spiesz, bo jesz­cze dwa szta­chy i wra­cam do Pro­vi­dence.

Była młoda, atrak­cyjna i fra­je­rzy pchali się do niej. Była uoso­bie­niem ma­rzeń każ­dego al­fonsa, o czym do­brze wie­działa.

Pró­bo­wała mnie spro­wo­ko­wać. Wy­mie­rzyła mi po­li­czek, a te­raz cze­kała, że­bym się od­wi­nął, ro­biąc z sie­bie dur­nia. Nie­stety, za­cho­wa­łem olim­pij­ski spo­kój. Mina jej wy­raź­nie zrze­dła, kiedy od­par­łem lo­do­wa­tym to­nem:

– Po­słu­chaj, durna pindo. Jesz­cze ni­gdy nie mia­łem dziwki, która by­łaby nie­za­stą­piona. Kiedy jedna suka od­cho­dzi, stwa­rza szansę in­nej, po­rząd­nej dziwce za­jąć jej miej­sce i za­bły­snąć w tym fa­chu. Nędzna suko, gdyby ci ktoś na­srał na twarz, to byś się tylko ob­li­zała i pro­siła o jesz­cze.

Aku­rat prze­jeż­dżał pa­trol, więc na chwilę wy­szcze­rzy­łem się jak pa­lant. Kim stała z kwa­śną miną, słu­cha­jąc mo­ich ostrych słów.

– Suko, je­steś pie­przo­nym ze­rem – cią­gną­łem bez­li­to­śnie. – Przede mną mia­łaś jed­nego la­ty­no­skiego ofermę, o któ­rym nikt nie sły­szał, oprócz jego mamy. Pro­szę cię bar­dzo, wrócę do cie­bie, ale po to, żeby cię za­wieźć na sta­cję. A te­raz bierz dupę w troki i spa­daj.

Ru­szy­łem ostro z miej­sca. W lu­sterku wstecz­nym wi­dzia­łem, jak czła­pie do ho­telu, jakby z niej uszło po­wie­trze. Do­póki nie od­wio­złem ostat­niej dziwki, w bryce pa­no­wała taka ci­sza, że sły­szał­byś, jak ko­mar sra na księ­życu. Udało mi się za­cho­wać twarz. Oka­za­łem się zimny i twardy jak lód.

Wró­ci­łem po Kim. Była już spa­ko­wana. Mil­czała. W dro­dze na sta­cję wer­to­wa­łem w my­ślach karty ko­deksu al­fonsa, szu­ka­jąc po­rady, jak ją za­trzy­mać, nie płasz­cząc się przy tym, ale nie zna­la­złem żad­nych wska­zó­wek na tego typu oko­licz­ność. Jak się oka­zało, suka spraw­dzała mnie, ble­fu­jąc w za­parte. Rura jej zmię­kła do­piero na par­kingu przed dwor­cem.

Oczy Kim za­szły łzami.

– Daddy, tak mało dla cie­bie zna­czę? Ko­cham cię, daddy!

Po­sta­wi­łem na bez­względ­ność, żeby ją wziąć w karby.

– Suko, nie po­trze­buję dziwki, która chce mnie wy­sta­wić do wia­tru. Po­trze­buję dziwki, która bę­dzie ze mną do końca ży­cia, ale po two­jej dzi­siej­szej za­grywce przej­rza­łem cię na wy­lot. Spa­daj.

Ten tekst ją do­bił. Za­lana łzami przy­warła do mo­jej piersi, że­brząc, że­bym po­zwo­lił jej zo­stać. Mam pewną teo­rię na te­mat od­cho­dzą­cych dzi­wek: rzadko od­cho­dzą bez hajsu.

– Od­daj ski­trany hajs, a jak nie, to jazda! – ryk­ną­łem.

Tak, jak ob­sta­wia­łem, się­gnęła za de­kolt i wy­jęła ład­nych pięć stó­wek. Ża­den al­fons, który ma choćby kro­plę oleju w gło­wie, nie wy­pu­ści z rąk mło­dej, ład­nej dziwki, która ma przed sobą ki­lo­me­try prze­biegu. Da­łem się udo­bru­chać.

Kiedy na­resz­cie by­łem w dro­dze do mo­jego ho­telu, przy­po­mnia­łem so­bie, co Sweet Jo­nes, król al­fon­sów i mój oso­bi­sty men­tor, mó­wił o dziw­kach po­kroju Kim.

– Slim, czarne i białe dziwki ni­czym się nie róż­nią od sie­bie. Jedne i dru­gie do­łą­czają do stajni po to, żeby ją roz­pi­rzyć i zo­sta­wić al­fonsa na lo­dzie. Trzeba je ostro go­nić do ro­boty, wy­ci­skać z nich tyle szmalu, ile wle­zie. Za­wód al­fonsa to nie za­le­canki, więc ży­łuj je, ale im nie wkła­daj. Fra­jer, który wie­rzy, że dziwka go ko­cha, nie po­wi­nien był wy­paść z tyłka swo­jej mamy.

Za­czą­łem wspo­mi­nać Pep­per i jesz­cze star­sze hi­sto­rie... Roz­kosz­nia­czek Jo­nes prze­strze­gał mnie, że­bym się ni­gdy nie dał wy­ko­rzy­stać.

– Slim, al­fons od­płaca dziwce pięk­nym za na­dobne. To, jak jej do­go­dzi, za­leży od tego, ile mu za­pła­ciła. Ko­niec, kropka. Naj­pierw forsa na stół, po­tem bara-bara. Nie daj się wy­szu­jać. Płatne z góry. Jak w bur­delu.

Ja­dąc windą do sie­bie, my­śla­łem o pierw­szej suce, która mnie wy­szu­jała, i o tym, jak mi po­tem za­grała na no­sie. Może już jest siwą sta­ruszką, ale gdy­bym ją do­rwał, chęt­nie od­pła­cił­bym jej pięk­nym za na­dobne, żeby wresz­cie móc o wszyst­kim za­po­mnieć.

Przed­mowa

W ni­niej­szej książce od­sła­niam przed tobą, czy­tel­niku, mroczne ta­jem­nice du­szy al­fonsa.

Przed­sta­wiam bez osło­nek swoje ży­cie i my­śli w cza­sach, gdy pa­ra­łem się strę­czy­ciel­stwem. Moja bru­tal­ność i prze­bie­głość w tam­tej epoce w wielu z was wzbu­dzi wstręt, jed­nak je­śli uda mi się uchro­nić przed wdep­nię­ciem w tok­syczne ba­gno choćby tylko jedną my­ślącą i war­to­ściową młodą istotę, wtedy nie­smak, jaki bu­dzi moja opo­wieść, zo­sta­nie od­ku­piony tym, że czy­tel­nik ów wy­ko­rzy­sta swój po­ten­cjał ży­ciowy w spo­sób kon­struk­tywny dla spo­łe­czeń­stwa.

Ża­łuję, że nie mo­głem opo­wie­dzieć wszyst­kiego, co prze­ży­łem jako al­fons, ale to ma­te­riał na ład­nych kilka to­mów. Może jed­nak ta po­wieść, która jest formą eks­pia­cji, ulży choć tro­chę mo­jemu po­czu­ciu winy z po­wodu okrop­nych rze­czy, ja­kich się oneg­daj do­pusz­cza­łem. Może kie­dyś do­cze­kam dnia, gdy zo­stanę uznany za po­ży­teczną jed­nostkę, ale naj­bar­dziej pra­gnę do­wieść, że je­stem przy­zwo­itym czło­wie­kiem, moim dzie­ciom i cu­dow­nej ko­bie­cie, która pa­trzy na mnie z nieba, mo­jej ma­mie.

1

Po­rwany z gniazda

Miała na imię Maud. Po raz pierw­szy zo­sta­łem wy­szu­jany przez ko­bietę chyba w 1921. Mia­łem trzy latka. Mama nie­raz opo­wia­dała mi o tym i za każ­dym ra­zem jej wście­kłość i obu­rze­nie były rów­nie gwał­towne i żywe, jak wtedy, kiedy na­kryła po­ję­ku­jącą i zzia­janą Maud, jak do­cho­dziła z moją gło­winą wci­śniętą mię­dzy he­ba­nowe uda, miaż­dżąc ją w wiel­kich łap­skach jak w ima­dle. Mama pra­co­wała ca­łymi dniami w pralni ręcz­nej, więc za­trud­niała Maud do opieki nade mną, pła­cąc jej pięć­dzie­siąt cen­tów dniówki. Maud była młodą wdową. Co cie­kawe, w In­dia­na­po­lis, w In­dia­nie cie­szyła się opi­nią po­boż­nej ho­ly­rol­lerki[1].

La­tami pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć so­bie jej twarz, ale w mo­jej pa­mięci prze­trwał tylko sam ry­tuał w opa­rach wy­zie­wów jej pi­czy.

Le­piej za­pa­mię­ta­łem wil­gotny, duszny mrok i włosy, twarde jak szcze­cina, łech­czące mnie po twa­rzy, a naj­wy­raź­niej utkwiło mi w pa­mięci moje prze­ra­że­nie, kiedy w eu­fo­rii szczy­to­wa­nia za­pa­mię­tale wtła­czała moją główkę jesz­cze głę­biej w swoją wło­chatą gar­dziel. Nie mo­głem zła­pać tchu, do­póki jak wielki, czarny ba­lon nie wy­pu­ściła po­wie­trza z gło­śnym „pff”, by na­gle sfla­czeć, uwal­nia­jąc moją głowę. Do dziś pa­mię­tam, jak bo­lały mnie nad­wy­rę­żone mię­śnie szyi, zwłasz­cza u na­sady ję­zyka.

Do In­dia­na­po­lis przy­je­cha­łem z mamą z Chi­cago. Tam wła­śnie, gdy była w szó­stym mie­siącu ciąży, wy­szło na jaw, że mój tato to nie­od­po­wie­dzialny nic­poń w bia­łych sztyl­pach.

Oboje po­cho­dzili z ma­łego mia­steczka w Ten­nes­see. Mój oj­ciec upa­trzył so­bie ładną dziew­czynę, wciąż dzie­wicę, i w końcu na­mó­wił ją, żeby za niego wy­szła. Jej ro­dzice z naj­wyż­szą ulgą dali im swoje bło­go­sła­wień­stwo i ży­czyli po­wo­dze­nia w ziemi obie­ca­nej, na Pół­nocy, w Chi­cago.

Mama miała dzie­się­cioro ro­dzeń­stwa. Jej za­mąż­pój­ście ozna­czało jedną gębę mniej do wy­ży­wie­nia.

Oj­ciec mo­jego ojca był bie­głym ku­cha­rzem i prze­ka­zał swoją wie­dzę mo­jemu ojcu, który wkrótce po prze­pro­wadzce do Chi­cago za­ła­pał się na po­sadę szefa kuchni w cał­kiem przy­zwo­itym ho­telu. Mama wy­cho­dziła so­bie po­sadę kel­nerki.

Opo­wia­dała mi, że choć ha­ro­wali w świą­tek, pią­tek po dwa­na­ście go­dzin na dobę, nie mieli gro­sza oszczęd­no­ści i nie stać ich było na me­ble ani nic z tych rze­czy.

Mo­jemu dur­nemu ojcu po prze­pro­wadzce do mia­sta cał­kiem od­biło. Od­je­chał na punk­cie Mu­la­tek z wiel­kimi tył­kami, które brały fra­je­rów na lep per­wer­sji. Resztki tego, z czego go nie osku­bały, prze­pu­tał w szal­bier­czych szu­ler­niach, łu­piąc w ko­ści.

Kie­dyś w ho­telu znik­nął z kuchni. Mama zna­la­zła go w końcu w spi­żarni, jak na worku kar­to­fli do­py­chał ener­gicz­nie pół­białą kel­nerkę, która za­rzu­ciła nogi na jego ra­miona.

Mama wspo­mi­nała, że zrzu­ciła na nich wszystko z pó­łek spi­żarni. Scho­dzili z oj­cem z po­bo­jo­wi­ska już jako para bez­ro­bot­nych.

Oj­ciec ze łzami w oczach obie­cy­wał, że się po­prawi i ustat­kuje, ale za­bra­kło mu siły woli i chęci, żeby oprzeć się ła­twym po­ku­som mia­sta.

Moje przyj­ście na świat do­dat­kowo po­gor­szyło sy­tu­ację; kre­tyn miał czel­ność na­ma­wiać moją mamę, żeby po­rzu­ciła mnie na stop­niach ko­ścioła. Kiedy mama, rzecz ja­sna, od­mó­wiła, ze wstrę­tem grzmot­nął mną o ścianę.

Prze­ży­łem, więc od­szedł od nas w śnież­no­bia­łych sztyl­pach, z ka­pe­lu­szem prze­krzy­wio­nym chwacko na ba­kier.

Na­de­szła sroga zima. Mama pa­ko­wała do torby pro­stow­nicę i grze­bie­nie do roz­cze­sy­wa­nia wło­sów, opa­tu­lała mnie sta­ran­nie ko­cy­kami i wy­ru­szała w zmar­z­nięte, nie­przy­ja­zne mia­sto. Z torbą w jed­nej, ze mną w dru­giej ręce cho­dziła od domu do domu, dzwo­niąc do drzwi.

Za­su­wała gadkę w stylu:

– Pani po­zwoli, że zro­bię pani piękne loki. Za je­dyne pięć­dzie­siąt cen­tów pani włosy będą lśnić jak złoto.

W tym punk­cie prze­mowy od­su­wała ko­cyk, od­sła­nia­jąc moją twa­rzyczkę z wiel­kimi oczy­skami. Wi­dok ten, w tem­pe­ra­tu­rach po­ni­żej zera, dzia­łał cuda. Mie­li­śmy za co żyć.

Tam­tej wio­sny z no­wymi przy­ja­ciółmi mamy wy­je­cha­li­śmy z Chi­cago do In­dia­na­po­lis, gdzie miesz­ka­li­śmy do 1924 roku, kiedy to po­żar spa­lił pral­nię, do któ­rej mama się za­ła­pała.

Nie mo­gła zna­leźć żad­nej pracy w In­dia­na­po­lis i przez sześć mie­sięcy cienko przę­dli­śmy ze skrom­nych oszczęd­no­ści. Kiedy by­li­śmy już bez gro­sza przy du­szy i le­d­wie co mie­li­śmy do garnka wło­żyć, w na­szym ży­ciu po­ja­wił się wielki, czar­no­skóry anioł, który wła­śnie ba­wił z wi­zytą u krew­nych w In­dia­na­po­lis.

Od pierw­szego wej­rze­nia za­ko­chał się w mo­jej pięk­nej, smu­kłej matce. Na­zy­wał się Henry Upshaw i by­łem nim nie mniej ocza­ro­wany, niż on mamą.

Po­je­cha­li­śmy z nim do Rock­ford w Il­li­nois, gdzie miał pral­nię z ma­glem. Był je­dy­nym czar­nym, który pro­wa­dził swój biz­nes w cen­trum.

W trud­nych la­tach wiel­kiego kry­zysu czarny, który usta­wił się tak jak Henry, bu­dził po­wszechną za­zdrość swo­ich po­bra­tym­ców.

Był po­bożny, am­bitny, ła­godny i do­bry. Czę­sto za­sta­na­wia­łem się, jak po­to­czy­łoby się moje ży­cie, gdy­bym nie zo­stał mu pod­stęp­nie wy­kra­dziony.

Trak­to­wał mamę jak księż­niczkę, speł­niał wszyst­kie jej za­chcianki. Mama ubie­rała się jak z żur­nala.

Co nie­dzielę za­jeż­dża­li­śmy we trójkę pod ko­ściół lśnią­cym, czar­nym do­dge’em. Kro­czy­li­śmy główną nawą, ubrani jak spod igły, ścią­ga­jąc na sie­bie spoj­rze­nia wier­nych.

Tylko gar­stce czar­nych ad­wo­ka­tów i le­ka­rzy żyło się tak do­brze, jak nam. Mama pre­zy­do­wała kilku klu­bom w mie­ście. Na­resz­cie ży­li­śmy god­nie.

Mama miała ma­rze­nie, które wy­znała Henry’emu, a on, jak dżinn z lampy Ala­dyna, speł­nił je w mig.

Ma­rze­niem mamy był wy­tworny sa­lon ko­sme­tyczny z czte­rema fo­te­lami. Utrzy­many w to­na­cji czerni i złota, epa­to­wał ni­klo­wa­nymi wy­koń­cze­niami. Po­ło­żony w sercu mu­rzyń­skiej dziel­nicy han­dlo­wej pro­spe­ro­wał wy­śmie­ni­cie od dnia, gdy otwo­rzył swoje po­dwoje.

Klien­tela mamy skła­dała się głów­nie z dzi­wek, al­fon­sów i kom­bi­na­to­rów z roz­ra­sta­ją­cej się dziel­nicy roz­pu­sty w Rock­ford.

Tylko oni za­wsze mieli szmal, żeby dbać o swoją pre­zen­cję.

Kiedy uj­rza­łem Steve’a po raz pierw­szy, mama ro­biła mu ma­ni­cure. Uśmiech­nięta pi­ło­wała mu pa­znok­cie, po­pa­tru­jąc na jego przy­stojną twarz o oliw­ko­wej ce­rze.

Przez myśl mi na­wet nie prze­szło, że w prąż­ko­wa­nym gar­ni­tu­rze czai się żmija, któ­rej jad wsą­czy się w samo sedno na­szego ży­cia.

Dla­tego też nic mnie nie tknęło ostat­niego dnia w pralni. Kłęby pary uno­siły się nad wie­kową pra­so­wal­nicą, kiedy Henry do­ci­skał klapę na ubra­niach.

Rany, ależ go­rąc pa­no­wał w tej cia­snej klitce, mimo to uwiel­bia­łem w niej wy­sia­dy­wać. Były wła­śnie wa­ka­cje i, jak każ­dego lata, przy­cho­dzi­łem co dzień do pralni po­ma­gać oj­czy­mowi.

Tam­tego dnia, prze­glą­da­jąc się w dro­gich, błysz­czą­cych, czar­nych trze­wi­kach ban­kiera, by­łem bo­daj naj­szczę­śliw­szym czar­nych chłop­cem w Rock­ford. Pa­stu­jąc ze­lówki, nu­ci­łem swoją ulu­bioną pio­senkę, Spring Time in the Roc­kies.

Ban­kier zszedł z fo­tela do czysz­cze­nia bu­tów, za­marł, kiedy strzep­ną­łem mu kła­czek z gład­kiej, wy­twor­nej ma­ry­narki, a po­tem z mi­łym uśmie­chem wci­snął mi w garść pół­do­la­rówkę, za­nim roz­pły­nął się w tłu­mie prze­chod­niów.

Prze­rzu­ci­łem się na gwiz­da­nie Spring Time in the Roc­kies. Na­pi­wek był hojny, zwa­żyw­szy na to, że za czysz­cze­nie bu­tów bra­łem dzie­sięć cen­tów. Nie mia­łem naj­mniej­szego prze­czu­cia, że ów ban­kier już ni­gdy nie włoży mi mo­nety do ręki, że przez na­stępne trzy­dzie­ści pięć lat będę wspo­mi­nać ten dzień jako ostatni szczę­śliwy dzień mo­jego ży­cia.

W przy­szło­ści mia­łem wsu­wać pu­cy­bu­tom do ręki bank­noty pię­cio­do­la­rowe, no­sić buty szyte na miarę, trzy razy droż­sze od trze­wi­ków ban­kiera, ale cho­ciaż le­żały na mnie jak ulał, cho­dzi­łem w nich udrę­czony lę­kiem i stre­sem.

W tam­tym dniu nie ode­bra­łem żad­nych zna­ków. Nic nie za­uwa­ży­łem ani nie usły­sza­łem ni­czego, co przy­go­to­wa­łoby mnie do na­głych, szo­ku­ją­cych wy­da­rzeń, które miały w tam­ten week­end po­zba­wić mnie tego, co naj­lep­sze w ży­ciu, da­jąc w za­mian to, co naj­gor­sze.

Kiedy się­gam pa­mię­cią do ostat­niego dnia w pralni, wi­dzę te­raz, że mój oj­czym, Henry, był wtedy dziw­nie mil­czący. Jego roz­pacz i zła­mane serce nie mie­ściły mi się w dzie­cin­nej gło­wie.

Ale na­wet w wieku dzie­się­ciu lat czu­łem, że ten brzydki, czarny wiel­ko­lud, który ura­to­wał nas od gło­do­wej śmierci w In­dia­na­po­lis, ko­cha nas ca­łym swoim wiel­kim, po­czci­wym ser­cem.

Ja też bar­dzo ko­cha­łem Henry’ego. W grun­cie rze­czy był je­dy­nym oj­cem, ja­kiego kie­dy­kol­wiek mia­łem.

Gdyby na wi­dok mamy nie za­ko­chał się po uszy, tylko wziął nogi za pas, unik­nąłby przed­wcze­snej śmierci na sku­tek zła­ma­nego serca. Mama oka­zała się ciem­no­skórą mor­der­czy­nią w kie­cusz­kach roz­miaru XS.

Wy­cho­dząc tam­tego wie­czoru, jak za­wsze ga­si­li­śmy z tatą o ósmej świa­tła w pralni.

– Bobby – zwró­cił się na­gle do mnie przez ści­śnięte gar­dło.

Za­dar­łem głowę i spoj­rza­łem w jego twarz, na któ­rej w mdłym świe­tle la­tarni ulicz­nej ma­lo­wały się roz­pacz i na­pię­cie. By­łem wzru­szony i za­sko­czony, kiedy zde­spe­ro­wa­nym ge­stem po­ło­żył dło­nie jak bochny na mo­ich ra­mio­nach i przy­tu­lił mnie mocno do sie­bie.

Z głową przy­tkniętą do klamry jego pa­ska le­d­wie sły­sza­łem ci­chy, gwał­towny po­tok jego zbo­la­łych słów.

– Wiesz chyba, Bobby, że ko­cham was oboje, cie­bie z mamą?

Na­pięte mię­śnie brzu­cha wgnia­tały mi się w po­li­czek. Czu­łem, że łzy na­pły­wają mi do oczu.

– Wiem, tato. Ja­sne. My też cię ko­chamy. Za­wsze bę­dziemy cię ko­chać, tato.

– Ni­gdy nie po­rzu­ci­cie mnie z mamą? Wiesz prze­cież, Bobby, że oprócz was nie mam ni­kogo na świe­cie? Nie mógł­bym żyć bez was.

Przy­war­łem do niego jesz­cze moc­niej.

– Nie bój się, tato, ni­gdy cię nie po­rzu­cimy. Daję słowo.

Mu­sie­li­śmy sta­no­wić dziwny wi­dok, ol­brzym wzro­stu metr dzie­więć­dzie­siąt pięć i mały chu­dzina, gdy tak za­le­wa­jąc się łzami, tu­li­li­śmy się do sie­bie roz­pacz­li­wie w mroku.

Kiedy w końcu wsie­dli­śmy do wiel­kiego, czar­nego do­dge’a, żeby wró­cić do domu, mia­łem w gło­wie nie­zły ga­li­ma­tias.

Szcze­rze mó­wiąc, obawy nie­szczę­śnika nie były bez­pod­stawne. Mama ni­gdy nie ko­chała oj­czyma. Trak­to­wała tego po­czci­wego, wspa­nia­łego czło­wieka czy­sto in­stru­men­tal­nie. Bu­jała się za to na za­bój w wężu.

Steve pla­no­wał wy­wieźć mamę do Wietrz­nego Mia­sta[2]. Ten pa­da­lec uwa­żał mnie za zbędny cię­żar, ale – wi­dząc, jak mama na niego leci – miał na­dzieję po­zbyć się jej ba­chora póź­niej.

Do­piero po la­tach, kiedy już by­łem al­fon­sem, roz­gry­złem kom­bi­na­cje Steve’a i to, jak się prze­je­chał.

Tym­cza­sem jed­nak ten bę­cwał miał szczwaną, dzianą sukę z jej dzia­nym fra­je­rem. Sa­lon mamy roz­wi­jał się pręż­nie.

Jej na­iwny mę­żulo w mi­ło­snym za­śle­pie­niu po­zwa­lał jej czer­pać gar­ściami z do­cho­dów swo­jego za­kładu. Gdyby Steve miał kro­plę oleju w gło­wie, nie ru­sza­jąc się z miej­sca, wy­ci­skałby furę hajsu z dzia­łal­no­ści obojga mał­żon­ków.

Po­tem mógłby so­bie już po­rwać mamę z Rock­ford, a ma­jąc furę siana, ro­biłby z nią, co by mu się żyw­nie po­do­bało, na przy­kład po­słałby ją na ulicę, żeby na niego za­ra­biała.

Nie uwie­rzy­cie, jak bar­dzo była na­pa­lona na tego dupka. Mu­siała chyba na głowę upaść, żeby po­rzu­cić swoją dojną krowę, ma­jąc w go­tówce za­le­d­wie dwa i pół ka­fla.

Steve prze­pu­tał wszyst­kie pie­nią­dze w karty w ty­dzień po prze­pro­wadzce do Chi­cago.

W trak­cie czte­rech pierw­szych od­sia­dek wiele razy ubo­le­wa­łem nad tym, że ta para oszo­ło­mów nie zo­sta­wiła mnie z Hen­rym w Rock­ford, da­jąc nogę.

Do śmierci bę­dzie mnie prze­śla­do­wać jedna scena. Tego ranka, gdy mama spa­ko­wała już na­sze ubra­nia, Henry ska­pi­tu­lo­wał, po­rzu­ca­jąc god­ność i dumę.

Ru­nął na ko­lana, bła­ga­jąc mamę, żeby zo­stała. Ob­jął ją za nogi i zbo­la­łym, ochry­płym gło­sem skom­lał, jak bar­dzo nas ko­cha.

– Bła­gam, nie od­chodź. Ja tego nie prze­żyję. Prze­cież nic złego nie zro­bi­łem. A je­śli już, to wy­bacz. – Że­brał, za­kli­na­jąc ją udrę­czo­nym wzro­kiem.

Ni­gdy nie za­po­mnę wy­razu jej twa­rzy, zim­nej i sa­dy­stycz­nej, gdy pró­bo­wała się uwol­nić, ko­piąc i wierz­ga­jąc.

A po­tem skła­mała z mie­dzia­nym czo­łem.

– Henry, kotku. Po pro­stu chcę wy­je­chać na troszkę. Wró­cimy z po­wro­tem, ko­cha­nie.

Henry’emu od­biła taka szajba, że tylko cu­dem nie po­za­bi­jał nas i nie za­ko­pał w ogródku na ty­łach domu.

Kiedy tak­sówka od­jeż­dżała, wio­ząc nas na spo­tka­nie ze Steve’em, który cze­kał w sta­rym for­dzie mo­del T, od­wró­ci­łem się, że­gna­jąc wzro­kiem Henry’ego. Stał na ganku, a jego pier­sią wstrzą­sał szloch. Po udrę­czo­nej twa­rzy lały się stru­gami łzy.

Ta scena za­wie­rała w so­bie zbyt wiele nie­wia­do­mych, zbyt wiele bólu, że­bym mógł za­pła­kać. Po nie­okre­ślo­nym cza­sie i od­le­gło­ści do­tar­li­śmy do Chi­cago. Steve znik­nął, a mama w ob­skur­nym po­koju ho­te­lo­wym za­częła mi tłu­ma­czyć, że wkrótce po­jawi się mój praw­dziwy oj­ciec i że­bym pa­mię­tał, że Steve jest jej ku­zy­nem.

Szcze­rze mó­wiąc, Steve był dur­niem, tyle że spryt­nym.

Parę ty­go­dniu wcze­śniej mama na jego po­le­ce­nie na­wią­zała kon­takt z moim oj­cem za po­śred­nic­twem swo­jego brata, który krę­cił lewe in­te­resy w Chi­cago.

Kiedy mój oj­ciec, za­la­tu­jąc wodą ko­loń­ską, sta­nął od­pi­co­wany w progu po­koju ho­te­lo­wego, my­śla­łem tylko o tym, jak – je­śli wie­rzyć ma­mie – pew­nego pięk­nego po­ranka ten wy­soki, ciemny skur­wiel grzmot­nął mną o ścianę.

Przyj­rzał mi się uważ­nie i zo­ba­czył coś, jakby swoje lu­strzane od­bi­cie. Obu­dziło się w nim pod­skórne po­czu­cie winy. Chwy­cił mnie i za­czął miaż­dżyć w ob­ję­ciach. Zdrę­twia­łem w uści­sku ob­cego ko­le­sia, ale sam też od pierw­szej chwili mia­łem wra­że­nie, jak­bym prze­glą­dał się w lu­strze, więc ane­micz­nie za­rzu­ci­łem mu ręce na szyję.

Kiedy ści­skał mamę, wi­dzia­łem jej ka­mienną twarz, iden­tyczną jak ta, z którą wcze­śniej że­gnała się z Hen­rym. Oj­ciec krą­żył te­raz po po­koju ho­te­lo­wym, cheł­piąc się po­sadą oso­bi­stego ku­cha­rza Big Billa Thomp­sona, bur­mi­strza Chi­cago.

– Je­stem in­nym czło­wie­kiem. Za­czą­łem oszczę­dzać i wresz­cie mam coś do za­pro­po­no­wa­nia mo­jej żo­nie i dziecku. Co wy na to, żeby wró­cić do mnie i za­cząć wszystko od nowa? Doj­rza­łem i gorzko ża­łuję błę­dów prze­szło­ści.

Jak czarna wdowa, która mota sieć wo­kół swo­jej ofiary, mama opie­rała się na tyle długo, żeby mu­siał bła­gać ją na klęcz­kach, nim zgo­dziła się do niego wró­cić.

Dom ojca pę­kał w szwach od cen­nych me­bli i dzieł sztuki. Mu­siał wła­do­wać grubą forsę w wy­kwintną odzież, po­ściel i ser­wety.

Po ty­go­dniu brat mamy, ten od szem­ra­nych in­te­re­sów, przy­pro­wa­dził do nas Steve’a, żeby mógł się za­po­znać z roz­kła­dem domu. Mój oj­ciec dał się zro­bić w ko­nia i pod­jął zło­dziei wy­bor­nymi cy­ga­rami i ko­nia­kiem. Ob­ro­bili go dwa ty­go­dnie póź­niej.

Chcę za­zna­czyć, że przez cały czas nie mia­łem po­ję­cia, co jest grane. Szo­ku­ją­cej prawdy mia­łem się do­wie­dzieć do­piero po przy­jeź­dzie do Mil­wau­kee.

Pod wie­czór, w dniu ra­bunku, mama była dziw­nie roz­ko­ja­rzona, kiedy szy­ko­wa­li­śmy się do wyj­ścia z wi­zytą do bia­łych zna­jo­mych ojca. Ba­wi­łem się świet­nie z dziećmi go­spo­da­rzy, które były mniej wię­cej w moim wieku. Czas mi­nął jak z bi­cza trzasł i ani się obej­rza­łem, jak już trzeba było wra­cać do domu.

Wi­dzia­łem w swoim ży­ciu wiele od­cieni wstrząsu i zdu­mie­nia na ludz­kiej twa­rzy, ale ni­gdy nie wi­dzia­łem ta­kiego szoku i bo­le­snego nie­do­wie­rza­nia, ja­kie od­biły się na twa­rzy ojca, gdy na­ci­snął klamkę i prze­stą­pił próg wy­mie­cio­nego do czy­sta miesz­ka­nia. Po­ru­szał bez­gło­śnie war­gami. Wszystko znik­nęło, wszy­ściutko, łącz­nie z me­blami i za­sło­nami, od za­pa­rza­cza do kawy po ob­razy, a na­wet oso­bi­ste dro­bia­zgi mo­jej mamy.

Mama stała w ogo­ło­co­nym domu, tu­ląc się do ojca i po­cie­sza­jąc go. Szlo­chała, le­jąc z oczu naj­praw­dziw­sze łzy.

Mi­nęła się z po­wo­ła­niem. Po­winna była zo­stać ak­torką. Mo­głaby grać dru­go­pla­nowe role, a i tak rok w rok Oscar mu­ro­wany.

Po­wie­działa ojcu, że po­je­dzie ze mną do In­dia­na­po­lis i tam u zna­jo­mych po­cze­kamy, aż wy­mo­ści dla nas nowe gniazdko.

Po po­dróży ko­leją do Mil­wau­kee, sto czter­dzie­ści ki­lo­me­trów od Chi­cago, Steve wy­na­jął dom i od a do zet ume­blo­wał go do­byt­kiem mo­jego ojca.

Te wszyst­kie piękne przed­mioty nie miały nam słu­żyć długo. Steve, który na­mięt­nie grał w ko­ści, w ty­dzień wy­prze­dał wszystko co do sztuki i prze­rżnął przy sto­liku.

Od­kąd mama zna­la­zła pracę jako ku­charka, zni­kała na wiele go­dzin, zo­sta­wia­jąc mnie sa­mego ze Ste­vem.

– Skroję ci ten twój pie­przony ty­łek, gnojku. Le­piej zmia­taj, bo cię za­tłukę – po­wta­rzał w kółko, żeby mi do­pier­do­lić.

Mama ku­piła ma­łego kotka. Uwiel­bia­łem ki­ciu­sia, ale ten łotr nie zno­sił zwie­rząt. Pew­nego dnia ko­tek, wciąż jesz­cze mło­dziutki, za­ła­twił się na pod­ło­dze w kuchni.

– Gdzie ten su­kin­kot? – roz­sier­dził się Steve.

Ko­tek przy­cup­nął pod sofą. Steve zła­pał go za kark i zniósł na par­ter, gdzie były be­to­nowe ściany. Wziął kotka za tylne łapy. Wi­dzia­łem z góry (miesz­ka­li­śmy na pierw­szym pię­trze), jak bie­rze za­mach i roz­wala ko­cią główkę o be­ton.

Pa­mię­tam, że za do­mem był wy­be­to­no­wany skwe­rek ze schod­kami z be­tonu. Usia­dłem na nich i pła­ka­łem tak długo, aż w końcu się zrzy­ga­łem.

– Nie­na­wi­dzę mamy! Nie­na­wi­dzę mamy! – po­wta­rza­łem jak man­trę, na prze­mian z „Nie­na­wi­dzę Steve’a! Nie­na­wi­dzę Steve’a! Nie­na­wi­dzę go!”.

Mamę przez dłu­gie lata miały drę­czyć wy­rzuty su­mie­nia z po­wodu okrut­nej de­cy­zji, jaką pod­jęła w tam­ten week­end w Chi­cago.

Wiem, że mój denny tato do­stał, na co za­słu­żył. Wiem, że mama ze­mściła się, a ze­msta ma słodki smak, ale dla dzie­ciaka świa­do­mość, że ma­czała w tym palce, była trudna do stra­wie­nia.

Może gdyby mama nie przy­znała mi się do prze­krętu z kra­dzieżą, był­bym nieco bar­dziej od­porny na zew su­te­ner­stwa. Ja­koś po tym skoku na dom taty mama prze­stała być dla mnie po­czciwą, ko­chaną mamą, z którą w Rock­ford cho­dzi­łem do ko­ścioła co nie­dzielę.

Pew­nego dnia wy­bra­łem się na jej grób.

– Wła­ści­wie to nie była twoja wina, mamo – za­pew­nia­łem ją po raz setny od jej śmierci. – By­łaś pro­win­cjo­nalną gą­ską, nie zna­łaś świata. By­łem twoim pierw­szym i ostat­nim dziec­kiem. Skąd mo­głaś wie­dzieć, jak wiele Henry dla mnie zna­czył.

Za­czą­łem się du­sić, więc prze­rwa­łem moją prze­mowę do mamy, która le­żała pod mil­czącą mu­rawą. Po­wę­dro­wa­łem my­ślami do Henry’ego, który w od­le­głym gro­bie gnił w za­po­mnie­niu.

– To­bie mógł się wy­da­wać brzydki – wy­du­si­łem przez ści­śnięte gar­dło – ale uwierz mi, mamo, że dla mnie był naj­pięk­niej­szy pod słoń­cem. Ko­cha­łem go, po­trze­bo­wa­łem go. Ża­łuj, że nie do­strze­głaś praw­dzi­wego piękna ukry­tego za brzydką, he­ba­nową twa­rzą, i nie po­ko­cha­łaś na tyle, żeby zo­stać z nim. By­li­by­śmy szczę­śliwi, na­sze ży­cie wy­glą­da­łoby ina­czej, ale nie mam do cie­bie żalu. Ko­cham cię, mamo.

Urwa­łem i spoj­rza­łem w niebo, jak­bym chciał spraw­dzić, czy mnie sły­szy z góry.

– Straszna szkoda, że nie ży­jesz, by­ła­byś ze mnie dumna – cią­gną­łem da­lej. – Nie zo­sta­łem praw­ni­kiem, choć za­wsze o tym ma­rzy­łaś, ale za to masz, mamo, dwoje wnu­cząt i trze­cie w dro­dze, i do­brą sy­nową, która wy­gląda do­kład­nie tak, jak ty za młodu.

Star­szy pan z ja­sno­oką dzie­się­cio­latką przy­szedł od­wie­dzić są­siedni grób, więc mu­sia­łem się wstrzy­mać z dal­szymi prze­chwał­kami, póki so­bie nie pójdą.

– Mamo, nie daję hery po ka­blach już od dzie­się­ciu lat. Od pię­ciu lat nie mam dzi­wek. Ustat­ko­wa­łem się, co dzień za­su­wam do ro­boty. Ice­berg Slim po­rząd­nym oby­wa­te­lem; do­bre, no nie? Nie uwie­rzysz, ale no­szę fa­bryczne gar­ni­tury za pięć dy­szek i jeż­dżę dzie­się­cio­let­nią bryką. Do wi­dze­nia, mamo, zo­ba­czymy się w święta i pa­mię­taj, że za­wsze będę cię ko­chać.

Dia­bli wie­dzą, może ten psy­cho­log w wię­zie­niu miał ra­cję, kiedy wci­skał mi, że zo­sta­łem al­fon­sem z pod­świa­do­mej nie­na­wi­ści do matki. Leję łzy nad jej gro­bem, bo wiem, że to ja ją tam w znacz­nej mie­rze wpę­dzi­łem. Ale być może ta nie­na­wiść, któ­rej so­bie nie uświa­da­miam, za­ciera rączki na myśl o tym, że mama po­szła do ziemi. Może mój płacz to tylko kro­ko­dyle łzy.

Mniej wię­cej trzy mie­siące po tym, jak Steve roz­trza­skał mo­jego ko­ciaka, mama ock­nęła się z za­uro­cze­nia i pew­nego sza­rego, kwiet­nio­wego po­ranka, kiedy ten bę­cwał chra­pał z otwar­tymi ustami w pi­jac­kim stu­po­rze, po­rwa­li­śmy z mamą co się tylko dało i prze­nie­śli­śmy się do po­koju w ho­telu z wła­sną ku­chenką i wspól­nym ki­blem na końcu ko­ry­ta­rza.

Steve ukradł nam trzy i pół roku ży­cia. Wkrótce mia­łem skoń­czyć czter­na­ście lat.

Czwar­tego sierp­nia, w moje uro­dziny, nasz stary, do­bry Steve z ja­kimś sza­tań­skim wy­czu­ciem czasu do­pil­no­wał, by ten dzień utkwił mi mocno w pa­mięci. Od pa­mięt­nego kwiet­nio­wego po­ranka Steve, dy­sząc z ze­msty, prze­mie­rzał uliczki slum­sów, żeby do­paść tych, któ­rzy tak nie­cnie so­bie z niego za­drwili.

Sie­dzia­łem w na­szym po­koju, nie mo­gąc się do­cze­kać po­wrotu mamy, która przy­rze­kła upiec mi tort w kuchni swo­jej bia­łej pra­co­daw­czyni. Obie­cała, że wróci wcze­śniej, o szó­stej, żeby wy­pra­wić moje uro­dziny, ale zja­wiła się do­piero siód­mego sierp­nia. Przy­je­chała ze szpi­tala, ciężko po­tur­bo­wana. Zdru­to­wali jej zła­maną szczękę.

Steve wy­tro­pił ją, po­trak­to­wał z pię­ści i z buta, a po­tem za­padł się bez śladu w plu­ga­wym pod­brzu­szu getta.

Przez tamtą noc i cały na­stępny dzień, ści­ska­jąc w gar­ści po­ły­skliwy szpi­ku­lec do lodu, cza­iłem się w mroku pod klatką scho­dową Steve’a. Nie zja­wił się. Już tam nie miesz­kał. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej, ga­piąc się bez­myśl­nie przez okno luk­su­so­wego apar­ta­mentu na dru­gim pię­trze ho­telu, zo­ba­czy­łem si­wo­włosą, zgar­bioną syl­wetkę śmie­cia­rza, który wy­glą­dał jak on.

Zro­biło mi się ciemno przed oczami, a kiedy od­zy­ska­łem przy­tom­ność, sta­łem już z pi­sto­le­tem w gar­ści na za­la­nej po­ran­nym świa­tłem ulicy, ma­jąc za cały strój pi­żamę z czer­wo­nego atłasu.

Kiedy śmie­ciarka skrę­ciła za róg na­stęp­nej prze­cznicy i był już poza za­się­giem strzału, wo­kół zdą­żył zgro­ma­dzić się tłum prze­chod­niów pa­trzą­cych w osłu­pie­niu, jak Ra­chel, sze­fowa mo­jej stajni, cią­gnie mnie za rę­kaw, bła­ga­jąc, że­bym wró­cił do nu­meru.

Nie spo­tka­łem wię­cej Steve’a i już się ra­czej nie do­wiem, co bym mu zro­bił, gdyby na­sze drogi się prze­cięły.

Może to, że po­bił mamę, wy­szło jej na do­bre, choć była to gorzka na­uczka. Pa­mię­tam mę­czar­nie, ja­kie prze­ży­wa­łem wcze­śniej w tam­tym sy­fia­stym po­koju ho­te­lo­wym, kiedy neon za oknem oświe­tlał twarz mamy i jej wpa­trzone w su­fit oczy. Po­grą­żona w tran­sie roz­pa­mię­ty­wała wspólne chwile ze Steve’em. Na­dal ją krę­cił.

Cho­ciaż był nędzną kre­aturą, w łóżku mu­siał być nie do prze­bi­cia.

Po wszyst­kim, co jej za­fun­do­wał, wciąż była na niego strasz­li­wie na­pa­lona. Po­bi­cie ją wy­le­czyło. Wresz­cie ochło­dła.

Ta lek­cja była dla niej gorzką pi­gułką. Wsio­wej gą­sce za­chciało się ba­rasz­ko­wać z mia­sto­wym. Wy­czy­ta­łem z jej oczu ból i po­czu­cie winy.

Nie było już po­wrotu do siel­skich, zie­lo­nych wzgórz Rock­ford. Wy­koń­czyła czło­wieka po­czci­wego, sól tej ziemi. Henry zmarł rok po na­szym odej­ściu. Za­nim sama po­szła do ziemi, wy­cho­dził z grobu, na­wie­dza­jąc ją jak mroczny, sa­motny upiór.

Pró­bo­wała na wszel­kie spo­soby uchro­nić choćby szczątki mi­ło­ści i sza­cunku, ja­kie ży­wi­łem do niej w Rock­ford. Zbyt wielu rze­czy się na­pa­trzy­łem, zbyt wiele wy­cier­pia­łem. Ży­jąc w dżun­gli, za­czą­łem na­sią­kać jej zgorzk­nie­niem i bez­względ­no­ścią.

Stop­niowo za­czą­łem od­pusz­czać so­bie przy­ka­za­nia od­no­śnie mowy i uczynku wpa­jane mi przez ko­ściół, Henry’ego i moją dru­żynę skau­tow­ską w Rock­ford. Jak gąbka chło­ną­łem tok­synę getta.

W za­uł­kach, po szkole, od­da­wa­łem się grze w ko­ści, ulu­bio­nej roz­rywce Steve’a.

Co gor­sza, z wiel­kim za­pa­łem wkła­da­łem każ­dej mło­dej dziew­czy­nie, któ­rej bra­ko­wało aser­tyw­no­ści, żeby mnie spu­ścić po scho­dach. Pew­nego razu mu­sia­łem zmy­kać, aż się ku­rzyło, kiedy pe­wien oj­ciec przy­ła­pał mnie za do­mem, gdzie po­su­wa­łem jego córkę, sie­dząc okra­kiem na jej gło­wie, sfru­stro­wany opo­rem jej plomby gwa­ran­cyj­nej, któ­rej za nic nie mo­głem ze­rwać.

2

Pierw­sze kroki w dżun­gli

Rów­nia po­chyła była już na­oli­wiona. Za­czy­na­łem długi zjazd na dno. My­ślę, że mój upa­dek był sprawą prze­sa­dzoną, od­kąd po­zna­łem drob­nego kry­mi­na­li­stę. Gość oka­zał się bar­dzo sym­pa­tyczny. Za­ko­le­go­wa­li­śmy się.

Miał ksywę Party Time. W wieku dwu­dzie­stu trzech lat zdą­żył za­li­czyć cztery od­siadki. Pu­dło­wano go albo za na­pad z bro­nią, albo za ob­ra­bia­nie kas skle­po­wych.

Swoją ksywę za­wdzię­czał temu, że ile­kroć do­rwał tro­chę hajsu, gnał do naj­bliż­szej spe­luny, krzy­cząc od progu:

– Ej, wy tam, nędzne dupki, czas się za­ba­wić. Joe Evans za­wi­tał do was z haj­sem na li­traż zdolny zwa­lić z nóg sło­nia! Wyj­mij­cie palce z tył­ków tych prze­cho­dzo­nych dam i chodźta się na­wa­lić ze mną w trupa. Sta­wiam!

Jego twarz o pła­skich, afry­kań­skich ry­sach miała w so­bie coś z czaszki ja­ski­niowca. Był ni­ski, krępy i czarny jak szu­waks.

Był tak pa­skudny, że świa­tła ga­sły na jego wi­dok, ale z ja­kichś po­wo­dów wzbu­dzał na­miętne po­żą­da­nie na­pa­lo­nych bia­łych ba­bek, które wy­my­kały się chył­kiem do czar­nych dziel­nic, zwa­bione starą ba­śnią o tym, jak to czar­nu­chy po­tra­fią do­go­dzić.

W mo­jej oko­licy stała spe­lunka z po­ko­jami na go­dziny na za­ple­czu. Któ­re­goś wie­czoru za­glą­da­łem do środka przez roz­pa­da­jące się ża­lu­zje. To wła­śnie wtedy po raz pierw­szy uj­rza­łem Party Time’a.

Oczy mi wy­szły z or­bit na wi­dok to­wa­rzy­stwa: wy­soki gość w ty­pie wi­kinga, biała babka o po­nęt­nych kształ­tach i Party Time. Roz­bie­rali się do ro­sołu. Ich usta po­ru­szały się, więc przy­ci­sną­łem jedno oko i ucho do okna, które było lekko zsu­nięte.

Biały pa­lant z pie­ty­zmem ujął w dłoń pa­łasz Party Time’a, jakby był por­ce­laną z dy­na­stii Ming.

– Skar­bie, jest nie­wia­ry­god­nie wielki i piękny – rzu­cił pod­eks­cy­to­wany do swo­jej to­wa­rzyszki.

W świe­tle czer­wo­nej lampy jej ty­łek wy­glą­dał, jakby wy­szedł z ram ob­razu Le­onarda. W nie­bie­skich oczach tlił się pło­mień na­mięt­no­ści. Mru­cząc jak per­ska kotka, wsko­czyła na łóżko.

Party Time sta­nął przy łóżku, pa­trząc na nią z góry. Wy­glą­dał jak he­ba­nowy kat, któ­rego unie­siony to­pór rzu­cał zło­wiesz­czy cień na ośnie­żone wzgó­rza o ró­żo­wych szczy­tach.

Mój roz­po­rek wy­dął się jak na­miot. Przy­war­łem moc­niej do okna. Nie przy­po­mi­na­łem so­bie cze­goś ta­kiego z Rock­ford. Na­gle do mo­ich osłu­pia­łych uszu do­biegł dziwny tekst bia­łego go­ścia, który przy­su­nął krze­sło do łóżka i przy­siadł na nim.

– No już, chło­pie, wsadź jej, na­bij ją na pal, daj jej do wi­watu. O tak! Wła­śnie tak! – rzę­ził zdy­szany.

Moim na­iw­nym oczom jego ko­bieta wy­da­wała się kru­cha i bez­radna. Czu­łem, jak wzbiera we mnie li­tość, kiedy za­częła ję­czeć i kwi­lić w bo­le­snej eks­ta­zie pod czar­nym de­mo­nem, który za­ja­dle na­bi­jał ją na pal, wwier­cał się mię­dzy jej białe nogi roz­warte jak cyr­kiel, przy­gnia­tał po­tęż­nym tor­sem zla­nym stru­gami potu.

– Tego chcia­łaś, tego wła­śnie chcia­łaś, suko? – py­tał w kółko ochry­płym gło­sem, jakby się miał lada mo­ment spu­ścić.

Biały ko­leś przed­sta­wiał sobą oso­bliwy i ko­miczny wi­dok, bie­ga­jąc wo­kół nich jak ja­kiś obłą­kany Ju­liusz Ce­zar do­pin­gu­jący na are­nie za­żar­tego, czar­nego gla­dia­tora.

Kiedy spek­takl wresz­cie do­biegł końca i za­częli wkła­dać ubra­nia, wy­sze­dłem na ulicę i usia­dłem na schod­kach są­sied­niego domu, żeby przyj­rzeć się z bli­ska tym po­je­bom, kiedy będą wy­cho­dzić.

Na chod­niku, w ele­ganc­kich stro­jach, wy­glą­dali cał­kiem nor­mal­nie. Czu­łem się za­wie­dziony. Ot, schludna biała parka, ga­wę­dząc, po­że­gnała się z he­ba­nem, który szcze­rzył się od ucha do ucha.

Para zbo­ków ru­szyła, skrę­ca­jąc w jedną stronę, a Party Time od­bił w drugą. Prze­cho­dził obok, ale nie za­uwa­żył mo­jej po­staci na progu domu. Skrę­cało mnie z cie­ka­wo­ści, więc za­cze­pi­łem go, kiedy był cał­kiem bli­sko. Przy­sta­nął za­sko­czony, przy­bie­ra­jąc po­ważny wy­raz twa­rzy.

– Cześć, stary, jak tam leci? Nie­zła la­lu­nia, co? Kop­sniesz szluga?

Się­gnął do kie­szeni czer­wo­nej ko­szuli.

– Zga­dza się, mały, lala jak ta lala – od­parł, po­da­jąc mi pa­pie­rosa. – Dwóch rze­czy w ży­ciu nie wi­dzia­łem: ład­nego bul­doga i brzyd­kiej bia­łej babki.

Okle­pane fra­zesy, ale dla uszu pro­win­cjo­nal­nego szczyla wy­da­wały się szczy­tem wy­ra­fi­no­wa­nia. Mia­łem ochotę tro­chę go wy­ba­dać, więc za­czą­łem ba­je­ro­wać, żeby go za­trzy­mać.

– Dzięki za szluga, stary. – Za­cią­gną­łem się dy­mem, wy­trzesz­cza­jąc oczy z uda­wa­nym po­dzi­wem. – Rany, ale masz cza­downy ga­jer. Też bym chciał się ta­kiego do­ro­bić. Me­ga­twa­rzowy.

Po­łknął ha­czyk jak se­ryjny gwał­ci­ciel w ko­lo­nii ociem­nia­łych nu­dy­stów. Klap­nął obok mnie na schodki. Wy­piął pierś, a kiedy za­czął się wy­wnę­trzać, jego oczy mru­gały jak zde­ze­lo­wany flip­per.

Pod­cią­gnął do pół łydki no­gawki gar­ni­turu w zie­loną kratkę, od­sła­nia­jąc krwi­sto­czer­wone skar­petki.

– Na­zy­wam się Party Time i ro­bię naj­lep­sze wałki w mie­ście – oświad­czył, a wielka cyr­ko­nia na ma­łym palcu jego ręki za­lśniła w świe­tle la­tarni. – Forsa lgnie do mnie, nie mogę się od niej opę­dzić. Ta biała la­ska dała mi dwie dy­chy, że­bym ją po­su­nął. Dla mnie to bułka z ma­słem. Gdy­bym szedł na ła­twi­znę, mógł­bym zo­stać jed­nym z czo­ło­wych al­fon­sów w tym kraju, ale moją spe­cjal­no­ścią są prze­kręty. Je­stem w nich szpe­niem.

Słu­cha­łem tych dyr­dy­ma­łów do dru­giej nad ra­nem. Dał się lu­bić, a mi bra­ko­wało kum­pla. Był sie­rotą, dwa mie­siące temu wy­szedł z paki. To była jego czwarta od­siadka. Głowa pę­kała mu od po­my­słów na sza­lone, ry­zy­kowne prze­kręty, zwłasz­cza ze wspól­ni­kiem. Wró­ci­łem do domu dwa­dzie­ścia po dru­giej. Pół mi­nuty póź­niej usły­sza­łem klucz mamy w drzwiach. Ob­słu­gi­wała ban­kiet swo­ich bia­łych pra­co­daw­ców. Le­d­wie zdą­ży­łem wsko­czyć do łóżka w ubra­niu, kiedy przy­szła rzu­cić na mnie okiem. Kiedy na­chy­lała się, żeby po­ca­ło­wać mnie na do­bra­noc, za­czą­łem chra­pać jak pi­jak z ka­ta­rem rop­nym.

Le­ża­łem w ciem­no­ściach aż do świtu, du­ma­jąc, czy mam ochotę i kwa­li­fi­ka­cje, żeby wziąć udział w jed­nym z pro­ściut­kich sko­ków, do któ­rych przy­mie­rzał się Party. Kiedy wze­szło słońce, wy­pa­sione i lśniące, zde­cy­do­wa­łem się włą­czyć do pla­no­wa­nej przez Time’a wer­sji „Mur­phy’ego”, pro­stego nu­meru na­ce­lo­wa­nego na bia­łych fra­je­rów po­lu­ją­cych na czarne dziwki. Nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że pla­no­wany wa­riant prze­krętu, pry­mi­tywny i ry­zy­kowny, był za­le­d­wie nędzną imi­ta­cją wła­ści­wego Mur­phy’ego.

Do­piero po la­tach od­kry­łem, że umie­jęt­nie ro­ze­grany Mur­phy to krótka, gładka ope­ra­cja obar­czona mi­ni­mal­nym ry­zy­kiem. W każ­dym re­wi­rze, gdzie dzia­łają czarne kurwy, biali fra­je­rzy aż się pro­szą, żeby ich osku­bać.

Za­czą­łem się spo­ty­kać z Par­tym po szkole, w sali bi­lar­do­wej. Wy­ja­śnił mi, na czym bę­dzie po­le­gać moja rola, i w naj­bliż­szy pią­tek wy­ru­szy­li­śmy na mia­sto. Mama po­ma­gała przy ja­kimś przy­ję­ciu, więc śmiało mo­głem nie wra­cać na chatę co naj­mniej do pierw­szej w nocy.

Około dzie­sią­tej w za­ułku, w sa­mym sercu za­ka­za­nych re­wi­rów, na skrzy­żo­wa­niu Siód­mej i Vliet, roz­pa­ko­wa­li­śmy to­bo­łek, który Party ze sobą przy­niósł. Pod­wi­ną­łem no­gawki spodni po­wy­żej ko­ści­stych ko­lan i wsko­czy­łem w czer­woną, kre­to­nową su­kienkę, którą Party upo­lo­wał za dwa­dzie­ścia pięć cen­tów w skle­pie Ar­mii Zba­wie­nia.

Wło­ży­łem czer­wone, mocno scho­dzone buty na wy­so­kich ob­ca­sach. Przy­pią­łem wy­li­niałą tre­skę od we­wnątrz ka­pe­lu­sza. Kiedy prze­krzy­wi­łem go wy­zy­wa­jąco na ba­kier, skoł­tu­nione loki opa­dały mi na oczy w cha­rak­te­rze grzywki.

Na wzór dzi­wek sta­ną­łem na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, wy­su­wa­jąc w bok opięte czer­woną su­kienką bio­dro.

Party zlu­stro­wał mnie wzro­kiem z góry na dół. Cze­ka­łem, co po­wie na te­mat mo­jej me­ta­mor­fozy, ale kiw­nął tylko głową, wzru­szył ra­mio­nami i ru­szył w stronę głów­nej ulicy, żeby za­po­lo­wać na fra­jera.

Do­piero kiedy do­tarł do wy­lotu za­ułka, ra­czył sko­men­to­wać moją kre­ację.

– Czło­wieku, nie stój w świe­tle.

Pięć mi­nut póź­niej dał mi cynk, że szy­kuje się ak­cja. Wi­dzia­łem, jak Party ba­je­ruje bia­łego kur­du­pla w po­de­szłym wieku. Opa­dły mnie wąt­pli­wo­ści, czy w roli dziwki uda mi się wy­krze­sać z sie­bie dość ognia, żeby wy­wią­zać się z za­da­nia.

Party dał mi znak se­kundę przed tym, nim biały zwró­cił wzrok w moim kie­runku. Za­czą­łem krę­cić ko­ści­stym tył­kiem jak sza­lony, ki­wa­jąc jed­no­cze­śnie ręką.

Czarna szczapa w czer­wo­nej kiecce ewi­dent­nie roz­nie­ciła w je­le­niu pło­mień na­mięt­no­ści. Wy­grze­bał port­fel z bocz­nej kie­szeni i wrę­czył Party’emu bank­not.

Ru­szył w głąb za­ułka cał­kiem rą­czo jak na sta­rego pryka. Za­pła­cił i nie mógł się już do­cze­kać, kiedy włoży swo­jego czar­nej dziwce, która wa­biła go w mroku.

Mu­siał się gorzko roz­cza­ro­wać, cho­ciaż i tak miał szczę­ście z ra­cji tego, że trzy­mał przy so­bie mało hajsu. Gdyby był bar­dziej dziany, to za­raz po tym, jak bym się roz­pły­nął w mroku, Party do­padłby go w za­ułku i po cham­sku ob­ro­bił.

Serce wa­liło mi jak mło­tem, kiedy dra­ło­wa­łem bocz­nymi ulicz­kami w stronę na­szej na­stęp­nej pu­łapki na je­leni. Usta­wi­łem się na no­wej po­zy­cji kilka prze­cznic da­lej. Party Time po­ja­wił się po chwili, zba­dał wzro­kiem uliczkę, po czym zło­żył palce w kółko, jak O w OK, że niby wszystko gra.

Osku­ba­li­śmy jesz­cze paru fra­je­rów. Ża­den nie miał dość hajsu, żeby opła­cało się użyć siły. Dzia­łal­ność za­wie­si­li­śmy tro­chę po pół­nocy, a po­tem, tra­we­stu­jąc Kop­ciuszka, za­de­ko­wa­łem trą­cącą sta­rzy­zną suk­nię, za­in­ka­so­wa­łem swoją po­łowę sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu do­lców i po­gna­łem na chatę. Zdą­ży­łem na pół go­dziny przed mamą.

Tak jak wszystko, Mur­phy’ego można ro­bić na wiele spo­so­bów. Mi­strzo­wie ga­tunku sto­sują naj­wy­myśl­niej­sze chwyty, żeby od­dzie­lić je­le­nia od jego siana. Naj­zręcz­niejsi po­tra­fią do­pro­wa­dzić do tego, że sam bę­dzie o to pro­sił, co nie dość, że po­zwoli scze­sać go z hajsu, to jesz­cze za­anek­to­wać bi­be­loty.

Kiedy fra­jer pod­bije do speca od Mur­phy’ego z py­ta­niem, gdzie znaj­dzie dziwkę, usły­szy w od­po­wie­dzi:

– Drogi pa­nie, nie­całe dwie prze­cznice stąd mie­ści się słynny przy­by­tek. Ze świecą by szu­kać rów­nie pięk­nych i wy­uz­da­nych dzi­wek. Szcze­gól­nie jedna, naj­pięk­niej­sza z wszyst­kich, po­trafi do­ka­zać z faj­fu­sem jak małpa z ba­na­nem. Jak kau­czu­kowa lalka wy­gina się na wszyst­kie strony.

W tym mo­men­cie je­leń jest już na­pa­lony na maksa, go­tów wstą­pić do przy­bytku nie­zrów­na­nych roz­ko­szy. Błaga oszu­sta, żeby nie po­prze­sta­wał na wska­zów­kach, tylko go tam oso­bi­ście za­pro­wa­dził.

Wtedy oszust sto­suje ko­lejny kru­czek, żeby go jesz­cze bar­dziej pod­krę­cić.

– Pan wy­ba­czy, ale cio­cia Kate, która rzą­dzi tym do­mem, lubi za­da­wać się wy­łącz­nie z bia­łymi klien­tami z wyż­szej półki. Żad­nych czar­nu­chów ani bia­łych śmieci. Ro­zu­mie pan: le­ka­rze, ad­wo­kaci, wpły­wowi po­li­tycy. Wy­gląda pan ele­gancko, ale to inna liga. Wie pan o czym mó­wię?

Spryt­nie wy­mie­rzony w ego po­li­czek każe fra­je­rowi po­łknąć ha­czyk, żeby udo­wod­nił swoje prawo wstępu do miej­sca, gdzie chęt­nie wi­tają wszyst­kich, tylko nie jego. Poza tym dwie dy­chy za to, żeby prze­le­cieć ele­gancką dziwkę, to nie jest wy­gó­ro­wana cena. Trzeba umieć do­ce­nić ja­kość w każ­dej od­sło­nie.

Wtedy ble­fiarz wpusz­cza go w ko­lejne ma­liny.

– Sza­nowny pa­nie, wie­rzę świę­cie w każde pań­skie słowo. Szcze­rze pana lu­bię, ko­lego, ale pan też musi mnie zro­zu­mieć. A te­raz po­wiem panu coś na do­wód mego za­ufa­nia. Re­pre­zen­tuję firmę cioci Kate od lat, dba­jąc o po­ziom jej klien­tów. Sta­wiamy po­przeczkę wy­soko, przy­ja­cielu, ale coś mi mówi, że się za­ła­piesz. Chodźmy za­tem. Cze­kają cię nie­za­po­mniane wra­że­nia.

Roz­pa­la­jąc da­lej wy­obraź­nię klienta barw­nymi opi­sami dzi­wek i ero­tycz­nych roz­ko­szy, ja­kich można za­znać tylko w przy­bytku cioci Kate, ble­fiarz pro­wa­dzi fra­jera do upa­trzo­nej z góry czy­stej, ele­ganc­kiej ka­mie­nicy. W sieni ła­god­nie, ale sta­now­czo, po­ru­sza te­mat że­la­znych re­guł obo­wią­zu­ją­cych u cioci Kate. Klient, choćby go Bóg wie jak pi­liło, nie może wejść do środka, je­śli nie zde­po­nuje swo­ich kosz­tow­no­ści.

Cio­cia Kate jest w tej kwe­stii nie­ugięta. Wy­znaje za­sadę, że dziw­kom nie można ufać i le­piej ich nie wo­dzić na po­ku­sze­nie. Tylko du­reń ufa dziwce, prawda? A nasz je­leń nie jest prze­cież dur­niem, prawda? Prawda.

Tu oszust wy­ciąga sztywną, brą­zową ko­pertę. Klient opróż­nia kie­sze­nie, de­po­nu­jąc pie­nią­dze u przed­sta­wi­ciela han­dlo­wego cioci Kate, który wkłada je zręcz­nie do ko­perty, liże brzeg, za­kleja i wkłada do swo­jej kie­szeni na prze­cho­wa­nie, aby ustrzec mie­nie klienta przed nie­cnymi za­ku­sami dziew­cząt o buj­nych kształ­tach – tam, na gó­rze, na trze­cim pię­trze, pierw­sze drzwi w lewo, a ści­śle mó­wiąc, nu­mer pięć.

Je­leń w szam­pań­skim na­stroju pę­dzi na górę, prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie na­raz. W uszach brzmią mu jesz­cze słowa tego sym­pa­tycz­nego czar­nu­cha, który strzeże jego forsy na dole. Jak to ujął, wrę­cza­jąc mu po­zła­cany że­ton?

– Drogi przy­ja­cielu, to już na koszt za­kładu. Dasz go na gó­rze cioci Kate. Na pewno wszystko pój­dzie gładko, a je­śli po po­wro­cie ze­chce mi pan po­sta­wić drinka, nie po­wiem nie.

Dwie struny w du­szy je­le­nia, które na­le­żało po­trą­cić, żeby go osku­bać, to po pierw­sze ci­śnie­nie, żeby się spu­ścić do czar­nej dziury, a po dru­gie głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, że czarny fa­gas nie byłby w sta­nie wy­my­ślić ta­kiego prze­wału, nie mó­wiąc już o wcie­le­niu go w czyn.

Party i jego ko­ści­sta przy­nęta po trzech ty­go­dniach suk­ce­sów tra­fili na na­pom­po­wa­nego mię­śniami ba­lona, który mu­siał wa­żyć grubo po­nad sto kilo przy wzro­ście metr pięć­dzie­siąt.

Była so­bota, koło dzie­sią­tej wie­czór. W dziel­nicy roz­pu­sty ro­iło się od fra­je­rów. Mia­łeś wra­że­nie, jakby każdy biały męż­czy­zna w mie­ście krą­żył z haj­sem w jed­nej, a fu­jarą w dru­giej dłoni, ści­ga­jąc dziwki o naj­czar­niej­szych, naj­bar­dziej roz­ło­ży­stych za­dkach.

Za­sta­wi­li­śmy z Par­tym si­dła na obrze­żach re­wiru, bo ruch w cen­trum przy­cią­gał pa­trole oby­cza­jówki, a nam nie uśmie­chała się za­bawa w cho­wa­nego. Ład­nie bym wy­glą­dał, gdyby mnie zgar­nęli w prze­bra­niu dziwki.

Party, od­kąd wy­szedł z wię­zie­nia, nie miał jesz­cze oka­zji użyć prze­mocy z tego pro­stego po­wodu, że ża­den z bia­łych je­leni, któ­rych ob­ra­bia­li­śmy, nie miał przy so­bie port­fela.

Ło­wi­li­śmy w przy­brzeż­nych wo­dach, tym­cza­sem ła­wica na­pa­lo­nych fra­je­rów pły­nęła głów­nym nur­tem. Ster­cząc na po­ste­runku w za­ułku, cze­ka­łem, aż Party da sy­gnał do ak­cji. Było już wpół do dwu­na­stej. Sta­łem w kiecce z Ar­mii Zba­wie­nia, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę jak znu­dzona cza­pla.

Po pię­ciu mi­nu­tach Party dał mi znak. Rany bo­skie, co to jest? Czło­wiek? Bul­do­żer? W moją stronę su­nął roz­dęty ba­lon na dwóch no­gach, z wy­pcha­nym port­fe­lem i go­rą­cym pra­gnie­niem zbli­że­nia z przed­sta­wi­cielką rasy etiop­skiej. Sta­nął w pew­nej od­le­gło­ści, stu­diu­jąc moje roz­pacz­liwe wy­gi­basy.

Kiedy wy­jął port­fel, dreszcz pod­nie­ce­nia prze­biegł mi po grzbie­cie. Party zdę­biał na wi­dok ob­ję­to­ści. Gdy ba­lon ru­szył w moją stronę, roz­pły­ną­łem się czym prę­dzej w mroku. Czu­łem, że w Par­tym za­czyna iskrzyć prze­moc i lada mo­ment eks­plo­duje w za­ułku, spusz­cza­jąc po­wie­trze z ba­lona.

Zmy­łem się i z bez­piecz­nej od­le­gło­ści śle­dzi­łem roz­wój wy­pad­ków. Do­bie­gły mnie ni­skie po­chrzą­ki­wa­nia, z ga­tunku tych, ja­kie wy­daje typ za­wa­łowca, gdy – po­zu­jąc na de­mona seksu – ujeż­dża ostro nim­fo­mankę. To ba­lon char­czał, trzy­ma­jąc Party’ego w miaż­dżą­cym uści­sku. Serce za­częło mi ło­mo­tać, nogi mia­łem jak z waty. Osu­ną­łem się na ku­beł na śmieci. Ba­lon był wy­raź­nie za pan brat ze sztangą. Nie­szczę­sny Party za­wisł nad głową go­liata, a po­tem rym­nął na bruk z ogłu­sza­ją­cym ło­mo­tem i sfla­czał jak szma­ciana lalka. Ba­lon z gło­śnym okrzy­kiem wy­ko­nał pod­skok i ru­nął, miaż­dżąc jak be­to­nowa płyta ję­czą­cego Party’ego. Rzy­gać mi się chciało z żalu nad nim, ale od­kle­je­nie się od śmiet­nika i włą­cze­nie do walki prze­ra­stało moje siły, nie mó­wiąc już o tym, że nie by­łoby to za­cho­wa­nie godne damy.

Mo­carz zgar­nął le­żą­cego z ziemi, prze­rzu­cił so­bie przez ra­mię i za­wró­cił w stronę głów­nej ulicy. Wi­dzia­łem, jak głowa Party’ego pod­ska­kuje na ple­cach osiłka jak gu­mowa pi­łeczka.

Wzią­łem nogi za pas i scho­wa­łem się na da­chu na­szego domu. Cze­ka­łem, aż przyjdą po mnie gliny, ale, o dziwo, nikt się nie po­ja­wił. Biedny Party miał pe­cha, pró­bu­jąc me­tody si­ło­wej na za­wo­do­wym za­pa­śniku o pseu­do­ni­mie Zep­pe­lin.

Po wyj­ściu ze szpi­tala Party wró­cił do puszki na ko­lejny ro­czek. Jedno trzeba mu przy­znać: nie po­szedł na współ­pracę. Nie wro­bił mnie. Z cza­sem stra­cił serce do wał­ków, za to za­fik­so­wał się na tym, żeby zo­stać al­fon­sem. Nie miał drygu, ale brnął w to, do­póki nie spu­ścił ło­motu dziwce di­lera, za co za­fun­do­wano mu go­rący strzał z hery. Party po­le­gał na sile swo­ich pię­ści, więc zo­sta­jąc al­fon­sem, pod­pi­sał na sie­bie wy­rok. Al­fon­serka to pre­cy­zyjna ro­bota, można rzec ze­gar­mi­strzow­ska. Party do jej skom­pli­ko­wa­nych me­cha­ni­zmów przy­stą­pił w rę­ka­wi­cach bok­ser­skich. Jego nie­fart ostu­dził mnie jak ku­beł zim­nej wody i za­czą­łem in­te­re­so­wać się bar­dziej tym, co się dzieje w szkole na lek­cjach.

W wieku pięt­na­stu lat nie­ocze­ki­wa­nie skoń­czy­łem li­ceum ze śred­nią 98,4. Cał­kiem liczne sto­wa­rzy­sze­nie wy­cho­wan­ków Tu­ske­gee, czar­nego col­lege’u na Po­łu­dniu, za­częło na­le­gać, żeby mama po­zwo­liła im po­kryć w pełni koszta mo­ich stu­diów w ich daw­nej Alma Ma­ter. Mama przy­stała na to ocho­czo.

Sto­wa­rzy­sze­nie wzięło po­życzkę, że­bym mógł wstą­pić w progi sza­cow­nej uczelni ubrany jak spod igły. Nie wie­dzieli, że w mo­ich ży­łach krąży już tok­syczny jad ulicy.

Nie­szczę­śni po­sta­wili na ochwa­co­nego ko­nia, li­cząc, że pierw­szy do­trze do mety. Nie mieli po­ję­cia, że wkła­dają serce i swoją krwa­wicę w skoń­czo­nego ga­mo­nia.

Stawka była wy­soka. Moje udane ży­cie. Uwol­nie­nie mamy od drę­czą­cego po­czu­cia winy. Uf­ność i wiara we mnie tych wszyst­kich wy­cho­wan­ków.

Ale oczy mo­jej du­szy, zmęt­niałe od do­świad­czeń ulicy, stra­ciły ja­sność wi­dze­nia. By­łem jak ża­ło­sny fra­jer, który za­tarł so­bie oczy try­prem zła­pa­nym od brud­nej dziwki na rogu.

Na kam­pu­sie po­czu­łem się jak lis w kur­niku. Po dzie­więć­dzie­się­ciu dniach od przy­jazdu zdą­ży­łem roz­dzie­wi­czyć pół tu­zina po­nęt­nych miesz­ka­nek aka­de­mika dla dziew­cząt. Ja­koś udało mi się do­brnąć do końca pierw­szego roku, ale mia­łem co­raz gor­szą opi­nię. Moje po­czy­na­nia bu­dziły wśród kam­pu­so­wych dup­ków za­wiść i zo­rien­to­wa­łem się, że na­dzie­wa­nie ko­le­ża­nek na pal robi się ry­zy­kowne.

W tej sy­tu­acji na dru­gim roku za­czą­łem ro­bić eska­pady do tanc­bud na oko­licz­nych wzgó­rzach. Mój strój i styl by­cia chło­paka z Pół­nocy spra­wiały, że roz­ocho­co­nym, spo­co­nym wsio­wym dzie­wu­chom ja­wi­łem się jako książę z bajki.

Pewna bo­so­noga pięk­ność o krą­głym za­dku – pięt­na­ście wio­sen – była na mnie strasz­li­wie na­pa­lona. Któ­re­goś wie­czoru nie sta­wi­łem się w umó­wio­nej kę­pie chasz­czy. Wy­sta­wi­łem ją do wia­tru, żeby w in­nej kę­pie chasz­czy mig­da­lić się z po­sia­daczką jesz­cze więk­szego, jesz­cze bar­dziej krą­głego i raj­cu­ją­cego za­dka.

„Czarny te­le­graf” nie­zwłocz­nie po­słał iskrówkę po wzgó­rzach i dziew­czyna do­wie­działa się, co było przy­czyną mo­jego nie­sta­wien­nic­twa. Na­stęp­nego dnia, w samo po­łu­dnie, na­gle wy­ro­sła przede mną. Wła­śnie wy­cho­dzi­łem ze sto­łówki na główną aleję kam­pusu, gdzie ro­iło się od stu­den­tów i wy­kła­dow­ców.

Kłuła w oczy jak pa­pież w bur­delu. Po dłu­gim mar­szu ze wzgórz jej kiecka o kroju worka na kar­to­fle była to­tal­nie za­sy­fiona. Bose nogi były szare od ku­rzu i upać­kane bło­tem. Serce sko­czyło mi do gar­dła i wła­śnie w tej se­kun­dzie za­uwa­żyła mnie.

Wy­dała z sie­bie bo­jowy okrzyk Apa­czów. Sta­łem jak spa­ra­li­żo­wany. Rzu­ciła się w moją stronę. Jej oczy mio­tały bły­ska­wice jak sza­lone.

Kro­ple potu per­liły się na krę­tych wło­sach pod pa­chą unie­sio­nej ręki, w któ­rej dzier­żyła groź­nie tu­li­pan z bu­telki po coca-coli. Ostre kra­wę­dzie szkła skrzyły się w słońcu.

Wy­kła­dowcy i stu­denci roz­pierz­chli się w po­pło­chu jak stado owiec na wi­dok pan­tery. Nie pa­mię­tam już, kto w tam­tym roku był mi­strzem świata w sprin­cie, lecz w pierw­szych se­kun­dach po tym, jak od­zy­ska­łem wła­dzę w no­gach, ty­tuł na­le­żał do mnie.

Gdy od­wa­ży­łem się rzu­cić za sie­bie okiem przez tu­many ku­rzu, roz­sier­dzona tu­byl­czyni ze wzgórz była już tylko czarną kropką w dali.

Zo­sta­łem we­zwany na dy­wa­nik u rek­tora.

Ja sta­łem, a on sie­dział za lśnią­cym, ma­ho­nio­wym biur­kiem. Czy­ścił fajki, pa­trząc na mnie z od­razą, jak­bym zwa­lił ko­nia na oczach ca­łej Alma Ma­ter. Za­darł głowę, ce­lu­jąc no­sem w su­fit, jakby wą­chał gówno.

– Chop­cze, przy­no­siż styd na­szy sza­cowny uczejni – du­kał z ak­cen­tem głę­bo­kiego Po­łu­dnia. – Jez­de­śmy w szoku. Twoja matka zo­staa po­wia­do­miona o two­ich wy­stejmpka. Rada szkoy roz­waża twoje wy­da­lej­nie. Tym­cza­sem szczyż się no­wych ko­upo­tów. Masz za­kaz opusz­czaj­nia te­rejnu uczejni.

Nie­po­trzeb­nie się przej­mo­wa­łem, bo mnie nie wy­rzu­cili. Sto­wa­rzy­sze­nie wy­cho­wan­ków miało duże wpływy. Do­sta­łem drugą szansę i nie wy­lali mnie aż do po­łowy roku, kiedy noga po­wi­nęła mi się na do­bre. Wpa­dli­śmy za han­del bim­brem, ale nie syp­ną­łem wspól­nika, bo Party też mnie nie syp­nął pod­czas tam­tej wpadki. Wró­ci­łem do punktu wyj­ścia.

Na­poje pro­cen­towe wszel­kiej ma­ści cie­szyły się na kam­pu­sie wiel­kim wzię­ciem. Na ćwiartce bim­bru, za­leż­nie od źró­dła, za­ra­biało się od sied­miu i pół do dzie­się­ciu bak­sów. Chło­pak, z któ­rym dzie­li­łem po­kój, dys­po­no­wał haj­sem i główką Fa­gina[3]. Jego ro­dzina była w No­wym Jorku wła­ści­cie­lem spe­lunki z nie­le­galną lo­te­rią, więc miał we krwi smy­kałkę do le­wych in­te­re­sów.

Za­war­li­śmy umowę. On bę­dzie fi­nan­so­wał na­szą dzia­łal­ność, a ja się zajmę do­stawą i roz­pro­wa­dza­niem to­waru. Był szczwa­nym li­sem, więc ka­zał mi przy­siąc, że za nic w świe­cie nie zdra­dzę jego roli w przed­się­wzię­ciu.

Wy­ło­żył hajs, a ja wy­mkną­łem się na wzgó­rza z za­mia­rem zna­le­zie­nia bim­brow­nika, który zo­stałby na­szym do­stawcą. Nie mu­szę chyba mó­wić, że uni­ka­łem jak ognia dziew­czyny, przez którą po­bi­łem re­kord bieżni.

Udało mi się zna­leźć od­po­wiedni trop i upłyn­ni­łem cały bim­ber wśród stu­den­tów z czte­ry­stu­pro­cen­to­wym zy­skiem.

In­te­res kwitł. To­war scho­dził w re­kor­do­wym tem­pie. Wy­obra­ża­łem so­bie, jak wra­cam na wa­ka­cje do domu z taką furą siana, że wszyst­kich skręci z za­zdro­ści.

Za­przą­głem jedną z uczen­nic, które prze­le­cia­łem, do dys­try­bu­cji to­waru w aka­de­miku żeń­skim. To był po­czą­tek końca.

W jej bu­dynku miesz­kały dwie lesby, które ry­wa­li­zo­wały za­cie­kle o względy ma­ło­mia­stecz­ko­wej ślicz­notki z Okla­homy, o buj­nych kształ­tach i ka­wo­wej kar­na­cji. Dziew­czę było wy­jąt­kowo tępe. W ży­ciu nie sły­szało o żad­nych les­bij­kach i nie ku­mało, że są na nią na­pa­lone.

Wresz­cie cwań­szej z lesb udało się prze­ła­mać opory pięk­notki i prze­ka­ba­cić ją na swoją stronę. Mu­siały ukry­wać swój ro­mans przed drugą lesbą, bo była prze­mo­cowa i zbu­do­wana jak za­wod­nik rugby. Sza­stała pie­niędzmi, żeby do­brać się do maj­tek ślicz­notki, ale tamte dwie do­ga­dały się i do­iły ją na po­tęgę.

Pew­nej nocy pięk­notka ze swoją dżo­kejką, pi­jane w sztok dzięki mo­jej do­sta­wie, le­żały sple­cione w po­zy­cji sześć na dzie­więć, a ich na­miętne okrzyki do­tarły do uszu mię­śniaczki.

Echa krwa­wej walki, jaka się wy­wią­zała, ubar­wione pi­kant­nymi szcze­gó­łami, ro­ze­szły się po ca­łej Ala­ba­mie.

Am­ba­sa­dorka mo­jej marki dała ciała w krzy­żo­wym ogniu py­tań. Syp­nęła mnie i nim mi­nął ty­dzień, sie­dzia­łem w po­ciągu, wra­ca­jąc na ulicę, tym ra­zem już na do­bre. Wierny gang­ster­skiej zmo­wie mil­cze­nia nie syp­ną­łem mo­jego wspól­nika.

Ty­dzień po moim po­wro­cie mama przy­jęła po­sadę opie­kunki i ku­charki bia­łej sta­ruszki, która nie miała żad­nych krew­nych. Te­raz wdep­ną­łem w gówno już na do­bre.

Mama mu­siała miesz­kać ze swoją pra­co­daw­czy­nią, więc wi­dy­wa­łem ją wy­łącz­nie w nie­dziele, kiedy miała wolne i wra­cała do ho­telu. Tylko wtedy się tam po­ka­zy­wa­łem.

Moim dru­gim, bar­dzo atrak­cyj­nym do­mem stała się szu­ler­nia pro­wa­dzona przez pod­upa­dłego eks­al­fonsa i eks­mor­dercę o ksywce Dia­mond To­oth Jimmy. Dwu­ka­ra­towy ka­mień wci­śnięty mię­dzy spróch­niałe górne je­dynki był ostat­nią pa­miątką – w dość kiep­skim gu­ście – daw­nej świet­no­ści gang­stera ce­le­bryty z lat dwu­dzie­stych.

Chwa­lił się w kółko, że stał się je­dy­nym w dzie­jach czar­nym al­fon­sem, który miał staj­nię fran­cu­skich dziew­cząt w Pa­ryżu. Do­piero póź­niej, kiedy po­zna­łem nie­do­ści­głego mi­strza tej pro­fe­sji, pod okiem któ­rego zdo­by­wa­łem moje szlify, uświa­do­mi­łem so­bie, że Jimmy był tylko ża­ło­snym pi­ce­rem, nie­god­nym li­zać buty mo­jemu mi­strzowi.

Gdy fra­je­rzy zo­stali już osku­bani do szczętu, a po­ma­gie­rzy do­stali swoje dniówki, Jimmy za­my­kał drzwi na klucz, aby przy­stą­pić do co­dzien­nego ry­tu­ału pa­le­nia cien­kiego jo­inta w brą­zo­wej bi­bułce. Ga­wę­dząc, czę­sto­wał mnie i besz­tał do­bro­tli­wie za to, że nie za­cią­gam się, jak to mó­wił, po pę­pek.

Snuł wspo­mnie­nia o dniach swo­jej su­te­ner­skiej chwały, a o świ­cie wy­by­wał do dzie­więt­na­sto­let­niej les­bijki, którą ob­sy­py­wał fu­trami i bi­żu­te­rią. Był al­fon­sem, a za­ra­zem ża­ło­snym fra­je­rem. Pa­da­łem na wy­rko w kan­cia­pie na ty­łach, po­grą­ża­jąc się w roz­kosz­nych ro­je­niach, w któ­rych dziwki ze łzami w oczach bła­gały mnie na klęcz­kach, że­bym ze­chciał przy­tu­lić ich za­robki.