Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Iceberg Slim został alfonsem w wieku 18 lat i uprawiał ten proceder do 42 roku życia. W książce podano, że w trakcie swojej kariery pracowało dla niego ponad 400 kobiet, zarówno czarnych, jak i białych. Autobiograficzna powieść Iceberga Slima wstrząsnęła literackim światem, kiedy została opublikowana w 1967 roku. To książka przełomowa ze względu na autentyczny i często brutalny opis handlu usługami seksualnymi, a także obrazy z życia getta. Sprzedany w milionach egzemplarzy „Alfons” stał się istotną lekturą pokoleń pisarzy, artystów i filmowców oraz ponadczasowym dziełem literatury amerykańskiej.
„Nie pisał z perspektywy byłego mieszkańca czarnych dzielnic, któremu udało się wyjść na prostą, lecz z perspektywy insajdera. Mówił o problemach, z którymi mierzyli się teraz, bądź w przeszłości jego czytelnicy, lub ich rodzice. Czarni literaci – ci, którym udało się przebić – zaczynają używać innego języka i młodzi nie identyfikują się do końca z ich przekazem. Iceberg Slim nie tylko pisał z perspektywy ulicy, ale pozostał wierny tej ulicy.” Ice T
Iceberg Slim (1918-1992) - amerykański Alfons, który został pisarzem. Autor m.in. Mama Black Widow i Trick Baby. Jego powieści doczekały się ekranizacji.
[FRAGMENT]
Po powrocie do Milwaukee, do mamy i na ulicę, zacząłem obsesyjnie myśleć, jak zostać alfonsem. W więzieniu śniłem o tym po nocach.
Były to zwykle krótkie scenki nasączone przemocą. Czułem się w nich fantastycznie. Byłem wielki i wszechmocny jak Bóg Wszechmogący. Chodziłem odziany w świetliste szaty, a pod spodem miałem jedwabną bieliznę, która, mieniąc się kolorami tęczy, pieściła moje ciało.
Zakładałem garnitur z naszywanymi złotą nicią klejnotami, a do tego olśniewająco srebrne buty o noskach ostrych jak sztylety. Piękne dziwki o rozmodlonych spojrzeniach biły przede mną pokłony.
W sennej malignie majaczyły potężne pale wzbudzające paniczny lęk suk o wypacykowanych twarzach. Łkając, błagały mnie, żebym oszczędził im nabicia na stalowe groty słupów.
Śmiałem się do rozpuku. Czerwień tryskała z tyłków dziwek, kiedy – pękając ze śmiechu – nadziewałem ich cipki na pal. Suki trzepotały się jak zarzynane kurczęta, a potem, przerżnięte na pół, tonęły w morzu krwi.
Kiedy budziłem się, serce wywoływało wstrząsy sejsmiczne w mojej piersi. Rozgrzana lawa dzikiej żądzy kleiła się do moich drżących ud.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA PRZEKŁADÓW prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego
· Napitki & literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich, pod redakcją Barbary Kalli i Bożeny Czarneckiej, przełożyły z języka niderlandzkiego Barbara Kalla, Bożena Czarnecka i Ewa Dynarowicz
· Ambrose Bierce, Diabli dykcjonarz, przełożył Mateusz Kopacz
· Anthony Joseph, Afrykańskie korzenie UFO, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
· Robert Burton, Anatomia melancholii, wybrał i przełożył Michał Tabaczyński
· Jean Ray, Malpertuis, przełożył Jakub Polaszczyk
· Niña Weijers, Konsekwencje, przełożyła Jadwiga Jędryas
· Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Katarína Kucbelová, Czepiec, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska
· Peter Markus, Bob albo mężczyzna na łodzi, przełożył Piotr Siwecki
· Antologia opowiadań. Ruska klasyka zestawił i przełożył Daniel Majling, przepisała Weronika Gogola
· Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej, przełożył Andrzej Wojtasik
· Judith Schalansky, Spis paru strat, przełożył Kamil Idzikowski
· Łeś Bełej, Plan naprawy Ukrainy, przełożyli Aleksandra Brzuzy, Maciej Piotrowski, Ziemowit Szczerek
· Nicol Hochholczerová, Tego pokoju nie da się zjeść, przełożył Rafał Bukowicz
· Barbora Hrínová, Jednorożce, przełożyła Olga Stawińska
· Iceberg Slim, Alfons. Historia mojego życia, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
KOLEJNE KSIĄŻKI W SERII
· Judith Schalansky, Szyja żyrafy, przełożył Kamil Idzikowski
· Joost de Vries, Republika, przełożył Jan Pędziński
· Katja Gorečan, Książeczka ciąży, przełożył Miłosz Biedrzycki
· Harry Josephine Giles, Port hwjezdny Topjo, przełożył Krzysztof Bartnicki
· Sergiej Sergiejewicz Sajgon, Brud, przełożyła Aleksandra Brzuzy
Wprowadzenie
W pierwszych promieniach świtu długi cadillac sunął ulicami miasta. Pięć moich dziwek trajlowało jak pijane sroczki. Jechało od nich tym, czym jedzie od pracownic ulicy po ciężko przepracowanej nocy. Mój nos trawił wewnętrzny ogień, kara za nieumiarkowane snifowanie koksu.
Nos mi płonął, a sztynk dziwek i palonego przez nie zielska haratał mój mózg u nasady jak podstępne lancety. Byłem w fatalnym nastroju pomimo grubego zwitka hajsu upchniętego do schowka na rękawiczki.
– Kurwa, czy się tam któraś zesrała, czy jak? – ryknąłem, kierując nawiew na siebie.
Zapadła cisza. Wreszcie Rachel, filar mojej stajni, odparła przymilnym głosikiem:
– Nikt się tutaj nie zesrał, kochanie. Harowałyśmy przez całą noc, a w autach frajerów nie ma, niestety, bidetów. Tyrałyśmy dla ciebie, a ten smród to sztynk naszych kurewskich zadków.
Uśmiechnąłem się od ucha do ucha, rzecz jasna tylko w duchu. Dobry alfons skrywa swoje uczucia pod pancerzem, a mój pancerz miał powłokę z lodu.
Słysząc, jak Rachel robi sobie ze mnie podśmiechujki, dziwki zaczęły chichotać. Alfons lubi, gdy jego dziwki się śmieją, bo wie, że trzyma je na pasku.
Zaparkowałem furę przed hotelem, w którym mieszkała Kim, mój najnowszy nabytek, chluba mojej stajni. Marzyłem tylko o jednym: żeby już rozwieźć dziwki po domach, wrócić do hotelu i w świętym spokoju leczyć nos okładami z koksu. Dobry alfons czuje się najlepiej we własnym towarzystwie. Bogate życie wewnętrzne zapewnia mu kombinowanie na okrągło, jak nie dać dziwkom wejść sobie na łeb.
– Dobranoc, mała – rzuciłem Kim na pożegnanie. – Dziś jest sobota, więc zamiast o siódmej macie być na ulicy w samo południe, przez co rozumiem dwunastą punkt, a nie dwunastą pięć czy też dwunastą dwie. Zrozumiano?
Nie odpowiedziała, tylko obeszła samochód dookoła, po czym zbliżyła twarz do szyby z mojej strony i posłała mi przeciągłe spojrzenie. W mdłym świetle przedświtu jej ładna twarz wydawała się spięta.
– Odwieziesz je i przyjdziesz do mnie? – spytała drewnianym akcentem Nowej Anglii. – Nie spałeś ze mną od ponad miesiąca. Czekam na ciebie. To jak?
Dobry alfons nie żyje z tego, że rucha swoje dziwki, dobry alfons żyje z tego, że jest mistrzem szybkiej riposty. Wiedziałem, że cztery dziwki w aucie strzygą uchem, co odpowiem pięknotce. Alfons, który ma w swojej stajni wyjątkowo piękną dziwkę, musi się mieć na baczności. Kurwy zawsze próbują wymacać jego słabości.
– Czyś ty na łeb upadła, pindo? – wycedziłem głuchym, grobowym głosem. – Żadna dziwka w naszej rodzinie nie będzie mną komenderować ani mówić mi, co mam robić. A teraz bierz śmierdzący tyłek w troki, wymocz go w wannie, zdrzemnij się i czekaj na dole o dwunastej. Jasne?
Suka nawet nie drgnęła, tylko wbiła we mnie zwężone jak szparki ślepia. Zapowiadała się scena na oczach koleżanek. Gdybym był o dziesięć lat głupszy, wysiadłbym z fury, dał jej w mordę i skopał tyłek, ale w mojej pamięci nie zagoiły się jeszcze wspomnienia ostatniej odsiadki. Wiedziałem, że zaproszenie Kim to pierwszy krok do tego, żeby wejść mi na łeb.
– No, śmiało, przywal mi. Po diabła mi facet, który stawia się tylko po hajs? Mam tego dość. Nie zamierzam być klaczą w czyjejś stajni, to nie moja bajka. Wiem, że jestem nowa i muszę się wykazać, ale mam tego wyżej uszu. Wyprzęgam się, kurwa.
Umilkła, żeby zaczerpnąć tchu. Zapaliła szluga. Planowałem tęgi opierdol, kiedy skończy, więc patrzyłem na nią bez słowa.
– W trzy miesiące u ciebie przeleciałam więcej frajerów niż przez dwa lata u Paula. Mam spuchniętą, odparzoną cipkę. Chcesz mnie opierdolić na odchodnym, to się pospiesz, bo jeszcze dwa sztachy i wracam do Providence.
Była młoda, atrakcyjna i frajerzy pchali się do niej. Była uosobieniem marzeń każdego alfonsa, o czym dobrze wiedziała.
Próbowała mnie sprowokować. Wymierzyła mi policzek, a teraz czekała, żebym się odwinął, robiąc z siebie durnia. Niestety, zachowałem olimpijski spokój. Mina jej wyraźnie zrzedła, kiedy odparłem lodowatym tonem:
– Posłuchaj, durna pindo. Jeszcze nigdy nie miałem dziwki, która byłaby niezastąpiona. Kiedy jedna suka odchodzi, stwarza szansę innej, porządnej dziwce zająć jej miejsce i zabłysnąć w tym fachu. Nędzna suko, gdyby ci ktoś nasrał na twarz, to byś się tylko oblizała i prosiła o jeszcze.
Akurat przejeżdżał patrol, więc na chwilę wyszczerzyłem się jak palant. Kim stała z kwaśną miną, słuchając moich ostrych słów.
– Suko, jesteś pieprzonym zerem – ciągnąłem bezlitośnie. – Przede mną miałaś jednego latynoskiego ofermę, o którym nikt nie słyszał, oprócz jego mamy. Proszę cię bardzo, wrócę do ciebie, ale po to, żeby cię zawieźć na stację. A teraz bierz dupę w troki i spadaj.
Ruszyłem ostro z miejsca. W lusterku wstecznym widziałem, jak człapie do hotelu, jakby z niej uszło powietrze. Dopóki nie odwiozłem ostatniej dziwki, w bryce panowała taka cisza, że słyszałbyś, jak komar sra na księżycu. Udało mi się zachować twarz. Okazałem się zimny i twardy jak lód.
Wróciłem po Kim. Była już spakowana. Milczała. W drodze na stację wertowałem w myślach karty kodeksu alfonsa, szukając porady, jak ją zatrzymać, nie płaszcząc się przy tym, ale nie znalazłem żadnych wskazówek na tego typu okoliczność. Jak się okazało, suka sprawdzała mnie, blefując w zaparte. Rura jej zmiękła dopiero na parkingu przed dworcem.
Oczy Kim zaszły łzami.
– Daddy, tak mało dla ciebie znaczę? Kocham cię, daddy!
Postawiłem na bezwzględność, żeby ją wziąć w karby.
– Suko, nie potrzebuję dziwki, która chce mnie wystawić do wiatru. Potrzebuję dziwki, która będzie ze mną do końca życia, ale po twojej dzisiejszej zagrywce przejrzałem cię na wylot. Spadaj.
Ten tekst ją dobił. Zalana łzami przywarła do mojej piersi, żebrząc, żebym pozwolił jej zostać. Mam pewną teorię na temat odchodzących dziwek: rzadko odchodzą bez hajsu.
– Oddaj skitrany hajs, a jak nie, to jazda! – ryknąłem.
Tak, jak obstawiałem, sięgnęła za dekolt i wyjęła ładnych pięć stówek. Żaden alfons, który ma choćby kroplę oleju w głowie, nie wypuści z rąk młodej, ładnej dziwki, która ma przed sobą kilometry przebiegu. Dałem się udobruchać.
Kiedy nareszcie byłem w drodze do mojego hotelu, przypomniałem sobie, co Sweet Jones, król alfonsów i mój osobisty mentor, mówił o dziwkach pokroju Kim.
– Slim, czarne i białe dziwki niczym się nie różnią od siebie. Jedne i drugie dołączają do stajni po to, żeby ją rozpirzyć i zostawić alfonsa na lodzie. Trzeba je ostro gonić do roboty, wyciskać z nich tyle szmalu, ile wlezie. Zawód alfonsa to nie zalecanki, więc żyłuj je, ale im nie wkładaj. Frajer, który wierzy, że dziwka go kocha, nie powinien był wypaść z tyłka swojej mamy.
Zacząłem wspominać Pepper i jeszcze starsze historie... Rozkoszniaczek Jones przestrzegał mnie, żebym się nigdy nie dał wykorzystać.
– Slim, alfons odpłaca dziwce pięknym za nadobne. To, jak jej dogodzi, zależy od tego, ile mu zapłaciła. Koniec, kropka. Najpierw forsa na stół, potem bara-bara. Nie daj się wyszujać. Płatne z góry. Jak w burdelu.
Jadąc windą do siebie, myślałem o pierwszej suce, która mnie wyszujała, i o tym, jak mi potem zagrała na nosie. Może już jest siwą staruszką, ale gdybym ją dorwał, chętnie odpłaciłbym jej pięknym za nadobne, żeby wreszcie móc o wszystkim zapomnieć.
Przedmowa
W niniejszej książce odsłaniam przed tobą, czytelniku, mroczne tajemnice duszy alfonsa.
Przedstawiam bez osłonek swoje życie i myśli w czasach, gdy parałem się stręczycielstwem. Moja brutalność i przebiegłość w tamtej epoce w wielu z was wzbudzi wstręt, jednak jeśli uda mi się uchronić przed wdepnięciem w toksyczne bagno choćby tylko jedną myślącą i wartościową młodą istotę, wtedy niesmak, jaki budzi moja opowieść, zostanie odkupiony tym, że czytelnik ów wykorzysta swój potencjał życiowy w sposób konstruktywny dla społeczeństwa.
Żałuję, że nie mogłem opowiedzieć wszystkiego, co przeżyłem jako alfons, ale to materiał na ładnych kilka tomów. Może jednak ta powieść, która jest formą ekspiacji, ulży choć trochę mojemu poczuciu winy z powodu okropnych rzeczy, jakich się onegdaj dopuszczałem. Może kiedyś doczekam dnia, gdy zostanę uznany za pożyteczną jednostkę, ale najbardziej pragnę dowieść, że jestem przyzwoitym człowiekiem, moim dzieciom i cudownej kobiecie, która patrzy na mnie z nieba, mojej mamie.
1
Porwany z gniazda
Miała na imię Maud. Po raz pierwszy zostałem wyszujany przez kobietę chyba w 1921. Miałem trzy latka. Mama nieraz opowiadała mi o tym i za każdym razem jej wściekłość i oburzenie były równie gwałtowne i żywe, jak wtedy, kiedy nakryła pojękującą i zziajaną Maud, jak dochodziła z moją głowiną wciśniętą między hebanowe uda, miażdżąc ją w wielkich łapskach jak w imadle. Mama pracowała całymi dniami w pralni ręcznej, więc zatrudniała Maud do opieki nade mną, płacąc jej pięćdziesiąt centów dniówki. Maud była młodą wdową. Co ciekawe, w Indianapolis, w Indianie cieszyła się opinią pobożnej holyrollerki[1].
Latami próbowałem przypomnieć sobie jej twarz, ale w mojej pamięci przetrwał tylko sam rytuał w oparach wyziewów jej piczy.
Lepiej zapamiętałem wilgotny, duszny mrok i włosy, twarde jak szczecina, łechczące mnie po twarzy, a najwyraźniej utkwiło mi w pamięci moje przerażenie, kiedy w euforii szczytowania zapamiętale wtłaczała moją główkę jeszcze głębiej w swoją włochatą gardziel. Nie mogłem złapać tchu, dopóki jak wielki, czarny balon nie wypuściła powietrza z głośnym „pff”, by nagle sflaczeć, uwalniając moją głowę. Do dziś pamiętam, jak bolały mnie nadwyrężone mięśnie szyi, zwłaszcza u nasady języka.
Do Indianapolis przyjechałem z mamą z Chicago. Tam właśnie, gdy była w szóstym miesiącu ciąży, wyszło na jaw, że mój tato to nieodpowiedzialny nicpoń w białych sztylpach.
Oboje pochodzili z małego miasteczka w Tennessee. Mój ojciec upatrzył sobie ładną dziewczynę, wciąż dziewicę, i w końcu namówił ją, żeby za niego wyszła. Jej rodzice z najwyższą ulgą dali im swoje błogosławieństwo i życzyli powodzenia w ziemi obiecanej, na Północy, w Chicago.
Mama miała dziesięcioro rodzeństwa. Jej zamążpójście oznaczało jedną gębę mniej do wyżywienia.
Ojciec mojego ojca był biegłym kucharzem i przekazał swoją wiedzę mojemu ojcu, który wkrótce po przeprowadzce do Chicago załapał się na posadę szefa kuchni w całkiem przyzwoitym hotelu. Mama wychodziła sobie posadę kelnerki.
Opowiadała mi, że choć harowali w świątek, piątek po dwanaście godzin na dobę, nie mieli grosza oszczędności i nie stać ich było na meble ani nic z tych rzeczy.
Mojemu durnemu ojcu po przeprowadzce do miasta całkiem odbiło. Odjechał na punkcie Mulatek z wielkimi tyłkami, które brały frajerów na lep perwersji. Resztki tego, z czego go nie oskubały, przeputał w szalbierczych szulerniach, łupiąc w kości.
Kiedyś w hotelu zniknął z kuchni. Mama znalazła go w końcu w spiżarni, jak na worku kartofli dopychał energicznie półbiałą kelnerkę, która zarzuciła nogi na jego ramiona.
Mama wspominała, że zrzuciła na nich wszystko z półek spiżarni. Schodzili z ojcem z pobojowiska już jako para bezrobotnych.
Ojciec ze łzami w oczach obiecywał, że się poprawi i ustatkuje, ale zabrakło mu siły woli i chęci, żeby oprzeć się łatwym pokusom miasta.
Moje przyjście na świat dodatkowo pogorszyło sytuację; kretyn miał czelność namawiać moją mamę, żeby porzuciła mnie na stopniach kościoła. Kiedy mama, rzecz jasna, odmówiła, ze wstrętem grzmotnął mną o ścianę.
Przeżyłem, więc odszedł od nas w śnieżnobiałych sztylpach, z kapeluszem przekrzywionym chwacko na bakier.
Nadeszła sroga zima. Mama pakowała do torby prostownicę i grzebienie do rozczesywania włosów, opatulała mnie starannie kocykami i wyruszała w zmarznięte, nieprzyjazne miasto. Z torbą w jednej, ze mną w drugiej ręce chodziła od domu do domu, dzwoniąc do drzwi.
Zasuwała gadkę w stylu:
– Pani pozwoli, że zrobię pani piękne loki. Za jedyne pięćdziesiąt centów pani włosy będą lśnić jak złoto.
W tym punkcie przemowy odsuwała kocyk, odsłaniając moją twarzyczkę z wielkimi oczyskami. Widok ten, w temperaturach poniżej zera, działał cuda. Mieliśmy za co żyć.
Tamtej wiosny z nowymi przyjaciółmi mamy wyjechaliśmy z Chicago do Indianapolis, gdzie mieszkaliśmy do 1924 roku, kiedy to pożar spalił pralnię, do której mama się załapała.
Nie mogła znaleźć żadnej pracy w Indianapolis i przez sześć miesięcy cienko przędliśmy ze skromnych oszczędności. Kiedy byliśmy już bez grosza przy duszy i ledwie co mieliśmy do garnka włożyć, w naszym życiu pojawił się wielki, czarnoskóry anioł, który właśnie bawił z wizytą u krewnych w Indianapolis.
Od pierwszego wejrzenia zakochał się w mojej pięknej, smukłej matce. Nazywał się Henry Upshaw i byłem nim nie mniej oczarowany, niż on mamą.
Pojechaliśmy z nim do Rockford w Illinois, gdzie miał pralnię z maglem. Był jedynym czarnym, który prowadził swój biznes w centrum.
W trudnych latach wielkiego kryzysu czarny, który ustawił się tak jak Henry, budził powszechną zazdrość swoich pobratymców.
Był pobożny, ambitny, łagodny i dobry. Często zastanawiałem się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie został mu podstępnie wykradziony.
Traktował mamę jak księżniczkę, spełniał wszystkie jej zachcianki. Mama ubierała się jak z żurnala.
Co niedzielę zajeżdżaliśmy we trójkę pod kościół lśniącym, czarnym dodge’em. Kroczyliśmy główną nawą, ubrani jak spod igły, ściągając na siebie spojrzenia wiernych.
Tylko garstce czarnych adwokatów i lekarzy żyło się tak dobrze, jak nam. Mama prezydowała kilku klubom w mieście. Nareszcie żyliśmy godnie.
Mama miała marzenie, które wyznała Henry’emu, a on, jak dżinn z lampy Aladyna, spełnił je w mig.
Marzeniem mamy był wytworny salon kosmetyczny z czterema fotelami. Utrzymany w tonacji czerni i złota, epatował niklowanymi wykończeniami. Położony w sercu murzyńskiej dzielnicy handlowej prosperował wyśmienicie od dnia, gdy otworzył swoje podwoje.
Klientela mamy składała się głównie z dziwek, alfonsów i kombinatorów z rozrastającej się dzielnicy rozpusty w Rockford.
Tylko oni zawsze mieli szmal, żeby dbać o swoją prezencję.
Kiedy ujrzałem Steve’a po raz pierwszy, mama robiła mu manicure. Uśmiechnięta piłowała mu paznokcie, popatrując na jego przystojną twarz o oliwkowej cerze.
Przez myśl mi nawet nie przeszło, że w prążkowanym garniturze czai się żmija, której jad wsączy się w samo sedno naszego życia.
Dlatego też nic mnie nie tknęło ostatniego dnia w pralni. Kłęby pary unosiły się nad wiekową prasowalnicą, kiedy Henry dociskał klapę na ubraniach.
Rany, ależ gorąc panował w tej ciasnej klitce, mimo to uwielbiałem w niej wysiadywać. Były właśnie wakacje i, jak każdego lata, przychodziłem co dzień do pralni pomagać ojczymowi.
Tamtego dnia, przeglądając się w drogich, błyszczących, czarnych trzewikach bankiera, byłem bodaj najszczęśliwszym czarnych chłopcem w Rockford. Pastując zelówki, nuciłem swoją ulubioną piosenkę, Spring Time in the Rockies.
Bankier zszedł z fotela do czyszczenia butów, zamarł, kiedy strzepnąłem mu kłaczek z gładkiej, wytwornej marynarki, a potem z miłym uśmiechem wcisnął mi w garść półdolarówkę, zanim rozpłynął się w tłumie przechodniów.
Przerzuciłem się na gwizdanie Spring Time in the Rockies. Napiwek był hojny, zważywszy na to, że za czyszczenie butów brałem dziesięć centów. Nie miałem najmniejszego przeczucia, że ów bankier już nigdy nie włoży mi monety do ręki, że przez następne trzydzieści pięć lat będę wspominać ten dzień jako ostatni szczęśliwy dzień mojego życia.
W przyszłości miałem wsuwać pucybutom do ręki banknoty pięciodolarowe, nosić buty szyte na miarę, trzy razy droższe od trzewików bankiera, ale chociaż leżały na mnie jak ulał, chodziłem w nich udręczony lękiem i stresem.
W tamtym dniu nie odebrałem żadnych znaków. Nic nie zauważyłem ani nie usłyszałem niczego, co przygotowałoby mnie do nagłych, szokujących wydarzeń, które miały w tamten weekend pozbawić mnie tego, co najlepsze w życiu, dając w zamian to, co najgorsze.
Kiedy sięgam pamięcią do ostatniego dnia w pralni, widzę teraz, że mój ojczym, Henry, był wtedy dziwnie milczący. Jego rozpacz i złamane serce nie mieściły mi się w dziecinnej głowie.
Ale nawet w wieku dziesięciu lat czułem, że ten brzydki, czarny wielkolud, który uratował nas od głodowej śmierci w Indianapolis, kocha nas całym swoim wielkim, poczciwym sercem.
Ja też bardzo kochałem Henry’ego. W gruncie rzeczy był jedynym ojcem, jakiego kiedykolwiek miałem.
Gdyby na widok mamy nie zakochał się po uszy, tylko wziął nogi za pas, uniknąłby przedwczesnej śmierci na skutek złamanego serca. Mama okazała się ciemnoskórą morderczynią w kiecuszkach rozmiaru XS.
Wychodząc tamtego wieczoru, jak zawsze gasiliśmy z tatą o ósmej światła w pralni.
– Bobby – zwrócił się nagle do mnie przez ściśnięte gardło.
Zadarłem głowę i spojrzałem w jego twarz, na której w mdłym świetle latarni ulicznej malowały się rozpacz i napięcie. Byłem wzruszony i zaskoczony, kiedy zdesperowanym gestem położył dłonie jak bochny na moich ramionach i przytulił mnie mocno do siebie.
Z głową przytkniętą do klamry jego paska ledwie słyszałem cichy, gwałtowny potok jego zbolałych słów.
– Wiesz chyba, Bobby, że kocham was oboje, ciebie z mamą?
Napięte mięśnie brzucha wgniatały mi się w policzek. Czułem, że łzy napływają mi do oczu.
– Wiem, tato. Jasne. My też cię kochamy. Zawsze będziemy cię kochać, tato.
– Nigdy nie porzucicie mnie z mamą? Wiesz przecież, Bobby, że oprócz was nie mam nikogo na świecie? Nie mógłbym żyć bez was.
Przywarłem do niego jeszcze mocniej.
– Nie bój się, tato, nigdy cię nie porzucimy. Daję słowo.
Musieliśmy stanowić dziwny widok, olbrzym wzrostu metr dziewięćdziesiąt pięć i mały chudzina, gdy tak zalewając się łzami, tuliliśmy się do siebie rozpaczliwie w mroku.
Kiedy w końcu wsiedliśmy do wielkiego, czarnego dodge’a, żeby wrócić do domu, miałem w głowie niezły galimatias.
Szczerze mówiąc, obawy nieszczęśnika nie były bezpodstawne. Mama nigdy nie kochała ojczyma. Traktowała tego poczciwego, wspaniałego człowieka czysto instrumentalnie. Bujała się za to na zabój w wężu.
Steve planował wywieźć mamę do Wietrznego Miasta[2]. Ten padalec uważał mnie za zbędny ciężar, ale – widząc, jak mama na niego leci – miał nadzieję pozbyć się jej bachora później.
Dopiero po latach, kiedy już byłem alfonsem, rozgryzłem kombinacje Steve’a i to, jak się przejechał.
Tymczasem jednak ten bęcwał miał szczwaną, dzianą sukę z jej dzianym frajerem. Salon mamy rozwijał się prężnie.
Jej naiwny mężulo w miłosnym zaślepieniu pozwalał jej czerpać garściami z dochodów swojego zakładu. Gdyby Steve miał kroplę oleju w głowie, nie ruszając się z miejsca, wyciskałby furę hajsu z działalności obojga małżonków.
Potem mógłby sobie już porwać mamę z Rockford, a mając furę siana, robiłby z nią, co by mu się żywnie podobało, na przykład posłałby ją na ulicę, żeby na niego zarabiała.
Nie uwierzycie, jak bardzo była napalona na tego dupka. Musiała chyba na głowę upaść, żeby porzucić swoją dojną krowę, mając w gotówce zaledwie dwa i pół kafla.
Steve przeputał wszystkie pieniądze w karty w tydzień po przeprowadzce do Chicago.
W trakcie czterech pierwszych odsiadek wiele razy ubolewałem nad tym, że ta para oszołomów nie zostawiła mnie z Henrym w Rockford, dając nogę.
Do śmierci będzie mnie prześladować jedna scena. Tego ranka, gdy mama spakowała już nasze ubrania, Henry skapitulował, porzucając godność i dumę.
Runął na kolana, błagając mamę, żeby została. Objął ją za nogi i zbolałym, ochrypłym głosem skomlał, jak bardzo nas kocha.
– Błagam, nie odchodź. Ja tego nie przeżyję. Przecież nic złego nie zrobiłem. A jeśli już, to wybacz. – Żebrał, zaklinając ją udręczonym wzrokiem.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, zimnej i sadystycznej, gdy próbowała się uwolnić, kopiąc i wierzgając.
A potem skłamała z miedzianym czołem.
– Henry, kotku. Po prostu chcę wyjechać na troszkę. Wrócimy z powrotem, kochanie.
Henry’emu odbiła taka szajba, że tylko cudem nie pozabijał nas i nie zakopał w ogródku na tyłach domu.
Kiedy taksówka odjeżdżała, wioząc nas na spotkanie ze Steve’em, który czekał w starym fordzie model T, odwróciłem się, żegnając wzrokiem Henry’ego. Stał na ganku, a jego piersią wstrząsał szloch. Po udręczonej twarzy lały się strugami łzy.
Ta scena zawierała w sobie zbyt wiele niewiadomych, zbyt wiele bólu, żebym mógł zapłakać. Po nieokreślonym czasie i odległości dotarliśmy do Chicago. Steve zniknął, a mama w obskurnym pokoju hotelowym zaczęła mi tłumaczyć, że wkrótce pojawi się mój prawdziwy ojciec i żebym pamiętał, że Steve jest jej kuzynem.
Szczerze mówiąc, Steve był durniem, tyle że sprytnym.
Parę tygodniu wcześniej mama na jego polecenie nawiązała kontakt z moim ojcem za pośrednictwem swojego brata, który kręcił lewe interesy w Chicago.
Kiedy mój ojciec, zalatując wodą kolońską, stanął odpicowany w progu pokoju hotelowego, myślałem tylko o tym, jak – jeśli wierzyć mamie – pewnego pięknego poranka ten wysoki, ciemny skurwiel grzmotnął mną o ścianę.
Przyjrzał mi się uważnie i zobaczył coś, jakby swoje lustrzane odbicie. Obudziło się w nim podskórne poczucie winy. Chwycił mnie i zaczął miażdżyć w objęciach. Zdrętwiałem w uścisku obcego kolesia, ale sam też od pierwszej chwili miałem wrażenie, jakbym przeglądał się w lustrze, więc anemicznie zarzuciłem mu ręce na szyję.
Kiedy ściskał mamę, widziałem jej kamienną twarz, identyczną jak ta, z którą wcześniej żegnała się z Henrym. Ojciec krążył teraz po pokoju hotelowym, chełpiąc się posadą osobistego kucharza Big Billa Thompsona, burmistrza Chicago.
– Jestem innym człowiekiem. Zacząłem oszczędzać i wreszcie mam coś do zaproponowania mojej żonie i dziecku. Co wy na to, żeby wrócić do mnie i zacząć wszystko od nowa? Dojrzałem i gorzko żałuję błędów przeszłości.
Jak czarna wdowa, która mota sieć wokół swojej ofiary, mama opierała się na tyle długo, żeby musiał błagać ją na klęczkach, nim zgodziła się do niego wrócić.
Dom ojca pękał w szwach od cennych mebli i dzieł sztuki. Musiał władować grubą forsę w wykwintną odzież, pościel i serwety.
Po tygodniu brat mamy, ten od szemranych interesów, przyprowadził do nas Steve’a, żeby mógł się zapoznać z rozkładem domu. Mój ojciec dał się zrobić w konia i podjął złodziei wybornymi cygarami i koniakiem. Obrobili go dwa tygodnie później.
Chcę zaznaczyć, że przez cały czas nie miałem pojęcia, co jest grane. Szokującej prawdy miałem się dowiedzieć dopiero po przyjeździe do Milwaukee.
Pod wieczór, w dniu rabunku, mama była dziwnie rozkojarzona, kiedy szykowaliśmy się do wyjścia z wizytą do białych znajomych ojca. Bawiłem się świetnie z dziećmi gospodarzy, które były mniej więcej w moim wieku. Czas minął jak z bicza trzasł i ani się obejrzałem, jak już trzeba było wracać do domu.
Widziałem w swoim życiu wiele odcieni wstrząsu i zdumienia na ludzkiej twarzy, ale nigdy nie widziałem takiego szoku i bolesnego niedowierzania, jakie odbiły się na twarzy ojca, gdy nacisnął klamkę i przestąpił próg wymiecionego do czysta mieszkania. Poruszał bezgłośnie wargami. Wszystko zniknęło, wszyściutko, łącznie z meblami i zasłonami, od zaparzacza do kawy po obrazy, a nawet osobiste drobiazgi mojej mamy.
Mama stała w ogołoconym domu, tuląc się do ojca i pocieszając go. Szlochała, lejąc z oczu najprawdziwsze łzy.
Minęła się z powołaniem. Powinna była zostać aktorką. Mogłaby grać drugoplanowe role, a i tak rok w rok Oscar murowany.
Powiedziała ojcu, że pojedzie ze mną do Indianapolis i tam u znajomych poczekamy, aż wymości dla nas nowe gniazdko.
Po podróży koleją do Milwaukee, sto czterdzieści kilometrów od Chicago, Steve wynajął dom i od a do zet umeblował go dobytkiem mojego ojca.
Te wszystkie piękne przedmioty nie miały nam służyć długo. Steve, który namiętnie grał w kości, w tydzień wyprzedał wszystko co do sztuki i przerżnął przy stoliku.
Odkąd mama znalazła pracę jako kucharka, znikała na wiele godzin, zostawiając mnie samego ze Stevem.
– Skroję ci ten twój pieprzony tyłek, gnojku. Lepiej zmiataj, bo cię zatłukę – powtarzał w kółko, żeby mi dopierdolić.
Mama kupiła małego kotka. Uwielbiałem kiciusia, ale ten łotr nie znosił zwierząt. Pewnego dnia kotek, wciąż jeszcze młodziutki, załatwił się na podłodze w kuchni.
– Gdzie ten sukinkot? – rozsierdził się Steve.
Kotek przycupnął pod sofą. Steve złapał go za kark i zniósł na parter, gdzie były betonowe ściany. Wziął kotka za tylne łapy. Widziałem z góry (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze), jak bierze zamach i rozwala kocią główkę o beton.
Pamiętam, że za domem był wybetonowany skwerek ze schodkami z betonu. Usiadłem na nich i płakałem tak długo, aż w końcu się zrzygałem.
– Nienawidzę mamy! Nienawidzę mamy! – powtarzałem jak mantrę, na przemian z „Nienawidzę Steve’a! Nienawidzę Steve’a! Nienawidzę go!”.
Mamę przez długie lata miały dręczyć wyrzuty sumienia z powodu okrutnej decyzji, jaką podjęła w tamten weekend w Chicago.
Wiem, że mój denny tato dostał, na co zasłużył. Wiem, że mama zemściła się, a zemsta ma słodki smak, ale dla dzieciaka świadomość, że maczała w tym palce, była trudna do strawienia.
Może gdyby mama nie przyznała mi się do przekrętu z kradzieżą, byłbym nieco bardziej odporny na zew sutenerstwa. Jakoś po tym skoku na dom taty mama przestała być dla mnie poczciwą, kochaną mamą, z którą w Rockford chodziłem do kościoła co niedzielę.
Pewnego dnia wybrałem się na jej grób.
– Właściwie to nie była twoja wina, mamo – zapewniałem ją po raz setny od jej śmierci. – Byłaś prowincjonalną gąską, nie znałaś świata. Byłem twoim pierwszym i ostatnim dzieckiem. Skąd mogłaś wiedzieć, jak wiele Henry dla mnie znaczył.
Zacząłem się dusić, więc przerwałem moją przemowę do mamy, która leżała pod milczącą murawą. Powędrowałem myślami do Henry’ego, który w odległym grobie gnił w zapomnieniu.
– Tobie mógł się wydawać brzydki – wydusiłem przez ściśnięte gardło – ale uwierz mi, mamo, że dla mnie był najpiękniejszy pod słońcem. Kochałem go, potrzebowałem go. Żałuj, że nie dostrzegłaś prawdziwego piękna ukrytego za brzydką, hebanową twarzą, i nie pokochałaś na tyle, żeby zostać z nim. Bylibyśmy szczęśliwi, nasze życie wyglądałoby inaczej, ale nie mam do ciebie żalu. Kocham cię, mamo.
Urwałem i spojrzałem w niebo, jakbym chciał sprawdzić, czy mnie słyszy z góry.
– Straszna szkoda, że nie żyjesz, byłabyś ze mnie dumna – ciągnąłem dalej. – Nie zostałem prawnikiem, choć zawsze o tym marzyłaś, ale za to masz, mamo, dwoje wnucząt i trzecie w drodze, i dobrą synową, która wygląda dokładnie tak, jak ty za młodu.
Starszy pan z jasnooką dziesięciolatką przyszedł odwiedzić sąsiedni grób, więc musiałem się wstrzymać z dalszymi przechwałkami, póki sobie nie pójdą.
– Mamo, nie daję hery po kablach już od dziesięciu lat. Od pięciu lat nie mam dziwek. Ustatkowałem się, co dzień zasuwam do roboty. Iceberg Slim porządnym obywatelem; dobre, no nie? Nie uwierzysz, ale noszę fabryczne garnitury za pięć dyszek i jeżdżę dziesięcioletnią bryką. Do widzenia, mamo, zobaczymy się w święta i pamiętaj, że zawsze będę cię kochać.
Diabli wiedzą, może ten psycholog w więzieniu miał rację, kiedy wciskał mi, że zostałem alfonsem z podświadomej nienawiści do matki. Leję łzy nad jej grobem, bo wiem, że to ja ją tam w znacznej mierze wpędziłem. Ale być może ta nienawiść, której sobie nie uświadamiam, zaciera rączki na myśl o tym, że mama poszła do ziemi. Może mój płacz to tylko krokodyle łzy.
Mniej więcej trzy miesiące po tym, jak Steve roztrzaskał mojego kociaka, mama ocknęła się z zauroczenia i pewnego szarego, kwietniowego poranka, kiedy ten bęcwał chrapał z otwartymi ustami w pijackim stuporze, porwaliśmy z mamą co się tylko dało i przenieśliśmy się do pokoju w hotelu z własną kuchenką i wspólnym kiblem na końcu korytarza.
Steve ukradł nam trzy i pół roku życia. Wkrótce miałem skończyć czternaście lat.
Czwartego sierpnia, w moje urodziny, nasz stary, dobry Steve z jakimś szatańskim wyczuciem czasu dopilnował, by ten dzień utkwił mi mocno w pamięci. Od pamiętnego kwietniowego poranka Steve, dysząc z zemsty, przemierzał uliczki slumsów, żeby dopaść tych, którzy tak niecnie sobie z niego zadrwili.
Siedziałem w naszym pokoju, nie mogąc się doczekać powrotu mamy, która przyrzekła upiec mi tort w kuchni swojej białej pracodawczyni. Obiecała, że wróci wcześniej, o szóstej, żeby wyprawić moje urodziny, ale zjawiła się dopiero siódmego sierpnia. Przyjechała ze szpitala, ciężko poturbowana. Zdrutowali jej złamaną szczękę.
Steve wytropił ją, potraktował z pięści i z buta, a potem zapadł się bez śladu w plugawym podbrzuszu getta.
Przez tamtą noc i cały następny dzień, ściskając w garści połyskliwy szpikulec do lodu, czaiłem się w mroku pod klatką schodową Steve’a. Nie zjawił się. Już tam nie mieszkał. Dwadzieścia lat później, gapiąc się bezmyślnie przez okno luksusowego apartamentu na drugim piętrze hotelu, zobaczyłem siwowłosą, zgarbioną sylwetkę śmieciarza, który wyglądał jak on.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a kiedy odzyskałem przytomność, stałem już z pistoletem w garści na zalanej porannym światłem ulicy, mając za cały strój piżamę z czerwonego atłasu.
Kiedy śmieciarka skręciła za róg następnej przecznicy i był już poza zasięgiem strzału, wokół zdążył zgromadzić się tłum przechodniów patrzących w osłupieniu, jak Rachel, szefowa mojej stajni, ciągnie mnie za rękaw, błagając, żebym wrócił do numeru.
Nie spotkałem więcej Steve’a i już się raczej nie dowiem, co bym mu zrobił, gdyby nasze drogi się przecięły.
Może to, że pobił mamę, wyszło jej na dobre, choć była to gorzka nauczka. Pamiętam męczarnie, jakie przeżywałem wcześniej w tamtym syfiastym pokoju hotelowym, kiedy neon za oknem oświetlał twarz mamy i jej wpatrzone w sufit oczy. Pogrążona w transie rozpamiętywała wspólne chwile ze Steve’em. Nadal ją kręcił.
Chociaż był nędzną kreaturą, w łóżku musiał być nie do przebicia.
Po wszystkim, co jej zafundował, wciąż była na niego straszliwie napalona. Pobicie ją wyleczyło. Wreszcie ochłodła.
Ta lekcja była dla niej gorzką pigułką. Wsiowej gąsce zachciało się baraszkować z miastowym. Wyczytałem z jej oczu ból i poczucie winy.
Nie było już powrotu do sielskich, zielonych wzgórz Rockford. Wykończyła człowieka poczciwego, sól tej ziemi. Henry zmarł rok po naszym odejściu. Zanim sama poszła do ziemi, wychodził z grobu, nawiedzając ją jak mroczny, samotny upiór.
Próbowała na wszelkie sposoby uchronić choćby szczątki miłości i szacunku, jakie żywiłem do niej w Rockford. Zbyt wielu rzeczy się napatrzyłem, zbyt wiele wycierpiałem. Żyjąc w dżungli, zacząłem nasiąkać jej zgorzknieniem i bezwzględnością.
Stopniowo zacząłem odpuszczać sobie przykazania odnośnie mowy i uczynku wpajane mi przez kościół, Henry’ego i moją drużynę skautowską w Rockford. Jak gąbka chłonąłem toksynę getta.
W zaułkach, po szkole, oddawałem się grze w kości, ulubionej rozrywce Steve’a.
Co gorsza, z wielkim zapałem wkładałem każdej młodej dziewczynie, której brakowało asertywności, żeby mnie spuścić po schodach. Pewnego razu musiałem zmykać, aż się kurzyło, kiedy pewien ojciec przyłapał mnie za domem, gdzie posuwałem jego córkę, siedząc okrakiem na jej głowie, sfrustrowany oporem jej plomby gwarancyjnej, której za nic nie mogłem zerwać.
2
Pierwsze kroki w dżungli
Równia pochyła była już naoliwiona. Zaczynałem długi zjazd na dno. Myślę, że mój upadek był sprawą przesadzoną, odkąd poznałem drobnego kryminalistę. Gość okazał się bardzo sympatyczny. Zakolegowaliśmy się.
Miał ksywę Party Time. W wieku dwudziestu trzech lat zdążył zaliczyć cztery odsiadki. Pudłowano go albo za napad z bronią, albo za obrabianie kas sklepowych.
Swoją ksywę zawdzięczał temu, że ilekroć dorwał trochę hajsu, gnał do najbliższej speluny, krzycząc od progu:
– Ej, wy tam, nędzne dupki, czas się zabawić. Joe Evans zawitał do was z hajsem na litraż zdolny zwalić z nóg słonia! Wyjmijcie palce z tyłków tych przechodzonych dam i chodźta się nawalić ze mną w trupa. Stawiam!
Jego twarz o płaskich, afrykańskich rysach miała w sobie coś z czaszki jaskiniowca. Był niski, krępy i czarny jak szuwaks.
Był tak paskudny, że światła gasły na jego widok, ale z jakichś powodów wzbudzał namiętne pożądanie napalonych białych babek, które wymykały się chyłkiem do czarnych dzielnic, zwabione starą baśnią o tym, jak to czarnuchy potrafią dogodzić.
W mojej okolicy stała spelunka z pokojami na godziny na zapleczu. Któregoś wieczoru zaglądałem do środka przez rozpadające się żaluzje. To właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem Party Time’a.
Oczy mi wyszły z orbit na widok towarzystwa: wysoki gość w typie wikinga, biała babka o ponętnych kształtach i Party Time. Rozbierali się do rosołu. Ich usta poruszały się, więc przycisnąłem jedno oko i ucho do okna, które było lekko zsunięte.
Biały palant z pietyzmem ujął w dłoń pałasz Party Time’a, jakby był porcelaną z dynastii Ming.
– Skarbie, jest niewiarygodnie wielki i piękny – rzucił podekscytowany do swojej towarzyszki.
W świetle czerwonej lampy jej tyłek wyglądał, jakby wyszedł z ram obrazu Leonarda. W niebieskich oczach tlił się płomień namiętności. Mrucząc jak perska kotka, wskoczyła na łóżko.
Party Time stanął przy łóżku, patrząc na nią z góry. Wyglądał jak hebanowy kat, którego uniesiony topór rzucał złowieszczy cień na ośnieżone wzgórza o różowych szczytach.
Mój rozporek wydął się jak namiot. Przywarłem mocniej do okna. Nie przypominałem sobie czegoś takiego z Rockford. Nagle do moich osłupiałych uszu dobiegł dziwny tekst białego gościa, który przysunął krzesło do łóżka i przysiadł na nim.
– No już, chłopie, wsadź jej, nabij ją na pal, daj jej do wiwatu. O tak! Właśnie tak! – rzęził zdyszany.
Moim naiwnym oczom jego kobieta wydawała się krucha i bezradna. Czułem, jak wzbiera we mnie litość, kiedy zaczęła jęczeć i kwilić w bolesnej ekstazie pod czarnym demonem, który zajadle nabijał ją na pal, wwiercał się między jej białe nogi rozwarte jak cyrkiel, przygniatał potężnym torsem zlanym strugami potu.
– Tego chciałaś, tego właśnie chciałaś, suko? – pytał w kółko ochrypłym głosem, jakby się miał lada moment spuścić.
Biały koleś przedstawiał sobą osobliwy i komiczny widok, biegając wokół nich jak jakiś obłąkany Juliusz Cezar dopingujący na arenie zażartego, czarnego gladiatora.
Kiedy spektakl wreszcie dobiegł końca i zaczęli wkładać ubrania, wyszedłem na ulicę i usiadłem na schodkach sąsiedniego domu, żeby przyjrzeć się z bliska tym pojebom, kiedy będą wychodzić.
Na chodniku, w eleganckich strojach, wyglądali całkiem normalnie. Czułem się zawiedziony. Ot, schludna biała parka, gawędząc, pożegnała się z hebanem, który szczerzył się od ucha do ucha.
Para zboków ruszyła, skręcając w jedną stronę, a Party Time odbił w drugą. Przechodził obok, ale nie zauważył mojej postaci na progu domu. Skręcało mnie z ciekawości, więc zaczepiłem go, kiedy był całkiem blisko. Przystanął zaskoczony, przybierając poważny wyraz twarzy.
– Cześć, stary, jak tam leci? Niezła lalunia, co? Kopsniesz szluga?
Sięgnął do kieszeni czerwonej koszuli.
– Zgadza się, mały, lala jak ta lala – odparł, podając mi papierosa. – Dwóch rzeczy w życiu nie widziałem: ładnego buldoga i brzydkiej białej babki.
Oklepane frazesy, ale dla uszu prowincjonalnego szczyla wydawały się szczytem wyrafinowania. Miałem ochotę trochę go wybadać, więc zacząłem bajerować, żeby go zatrzymać.
– Dzięki za szluga, stary. – Zaciągnąłem się dymem, wytrzeszczając oczy z udawanym podziwem. – Rany, ale masz czadowny gajer. Też bym chciał się takiego dorobić. Megatwarzowy.
Połknął haczyk jak seryjny gwałciciel w kolonii ociemniałych nudystów. Klapnął obok mnie na schodki. Wypiął pierś, a kiedy zaczął się wywnętrzać, jego oczy mrugały jak zdezelowany flipper.
Podciągnął do pół łydki nogawki garnituru w zieloną kratkę, odsłaniając krwistoczerwone skarpetki.
– Nazywam się Party Time i robię najlepsze wałki w mieście – oświadczył, a wielka cyrkonia na małym palcu jego ręki zalśniła w świetle latarni. – Forsa lgnie do mnie, nie mogę się od niej opędzić. Ta biała laska dała mi dwie dychy, żebym ją posunął. Dla mnie to bułka z masłem. Gdybym szedł na łatwiznę, mógłbym zostać jednym z czołowych alfonsów w tym kraju, ale moją specjalnością są przekręty. Jestem w nich szpeniem.
Słuchałem tych dyrdymałów do drugiej nad ranem. Dał się lubić, a mi brakowało kumpla. Był sierotą, dwa miesiące temu wyszedł z paki. To była jego czwarta odsiadka. Głowa pękała mu od pomysłów na szalone, ryzykowne przekręty, zwłaszcza ze wspólnikiem. Wróciłem do domu dwadzieścia po drugiej. Pół minuty później usłyszałem klucz mamy w drzwiach. Obsługiwała bankiet swoich białych pracodawców. Ledwie zdążyłem wskoczyć do łóżka w ubraniu, kiedy przyszła rzucić na mnie okiem. Kiedy nachylała się, żeby pocałować mnie na dobranoc, zacząłem chrapać jak pijak z katarem ropnym.
Leżałem w ciemnościach aż do świtu, dumając, czy mam ochotę i kwalifikacje, żeby wziąć udział w jednym z prościutkich skoków, do których przymierzał się Party. Kiedy wzeszło słońce, wypasione i lśniące, zdecydowałem się włączyć do planowanej przez Time’a wersji „Murphy’ego”, prostego numeru nacelowanego na białych frajerów polujących na czarne dziwki. Nie zdawałem sobie sprawy, że planowany wariant przekrętu, prymitywny i ryzykowny, był zaledwie nędzną imitacją właściwego Murphy’ego.
Dopiero po latach odkryłem, że umiejętnie rozegrany Murphy to krótka, gładka operacja obarczona minimalnym ryzykiem. W każdym rewirze, gdzie działają czarne kurwy, biali frajerzy aż się proszą, żeby ich oskubać.
Zacząłem się spotykać z Partym po szkole, w sali bilardowej. Wyjaśnił mi, na czym będzie polegać moja rola, i w najbliższy piątek wyruszyliśmy na miasto. Mama pomagała przy jakimś przyjęciu, więc śmiało mogłem nie wracać na chatę co najmniej do pierwszej w nocy.
Około dziesiątej w zaułku, w samym sercu zakazanych rewirów, na skrzyżowaniu Siódmej i Vliet, rozpakowaliśmy tobołek, który Party ze sobą przyniósł. Podwinąłem nogawki spodni powyżej kościstych kolan i wskoczyłem w czerwoną, kretonową sukienkę, którą Party upolował za dwadzieścia pięć centów w sklepie Armii Zbawienia.
Włożyłem czerwone, mocno schodzone buty na wysokich obcasach. Przypiąłem wyliniałą treskę od wewnątrz kapelusza. Kiedy przekrzywiłem go wyzywająco na bakier, skołtunione loki opadały mi na oczy w charakterze grzywki.
Na wzór dziwek stanąłem na szeroko rozstawionych nogach, wysuwając w bok opięte czerwoną sukienką biodro.
Party zlustrował mnie wzrokiem z góry na dół. Czekałem, co powie na temat mojej metamorfozy, ale kiwnął tylko głową, wzruszył ramionami i ruszył w stronę głównej ulicy, żeby zapolować na frajera.
Dopiero kiedy dotarł do wylotu zaułka, raczył skomentować moją kreację.
– Człowieku, nie stój w świetle.
Pięć minut później dał mi cynk, że szykuje się akcja. Widziałem, jak Party bajeruje białego kurdupla w podeszłym wieku. Opadły mnie wątpliwości, czy w roli dziwki uda mi się wykrzesać z siebie dość ognia, żeby wywiązać się z zadania.
Party dał mi znak sekundę przed tym, nim biały zwrócił wzrok w moim kierunku. Zacząłem kręcić kościstym tyłkiem jak szalony, kiwając jednocześnie ręką.
Czarna szczapa w czerwonej kiecce ewidentnie roznieciła w jeleniu płomień namiętności. Wygrzebał portfel z bocznej kieszeni i wręczył Party’emu banknot.
Ruszył w głąb zaułka całkiem rączo jak na starego pryka. Zapłacił i nie mógł się już doczekać, kiedy włoży swojego czarnej dziwce, która wabiła go w mroku.
Musiał się gorzko rozczarować, chociaż i tak miał szczęście z racji tego, że trzymał przy sobie mało hajsu. Gdyby był bardziej dziany, to zaraz po tym, jak bym się rozpłynął w mroku, Party dopadłby go w zaułku i po chamsku obrobił.
Serce waliło mi jak młotem, kiedy drałowałem bocznymi uliczkami w stronę naszej następnej pułapki na jeleni. Ustawiłem się na nowej pozycji kilka przecznic dalej. Party Time pojawił się po chwili, zbadał wzrokiem uliczkę, po czym złożył palce w kółko, jak O w OK, że niby wszystko gra.
Oskubaliśmy jeszcze paru frajerów. Żaden nie miał dość hajsu, żeby opłacało się użyć siły. Działalność zawiesiliśmy trochę po północy, a potem, trawestując Kopciuszka, zadekowałem trącącą starzyzną suknię, zainkasowałem swoją połowę siedemdziesięciu pięciu dolców i pognałem na chatę. Zdążyłem na pół godziny przed mamą.
Tak jak wszystko, Murphy’ego można robić na wiele sposobów. Mistrzowie gatunku stosują najwymyślniejsze chwyty, żeby oddzielić jelenia od jego siana. Najzręczniejsi potrafią doprowadzić do tego, że sam będzie o to prosił, co nie dość, że pozwoli sczesać go z hajsu, to jeszcze zaanektować bibeloty.
Kiedy frajer podbije do speca od Murphy’ego z pytaniem, gdzie znajdzie dziwkę, usłyszy w odpowiedzi:
– Drogi panie, niecałe dwie przecznice stąd mieści się słynny przybytek. Ze świecą by szukać równie pięknych i wyuzdanych dziwek. Szczególnie jedna, najpiękniejsza z wszystkich, potrafi dokazać z fajfusem jak małpa z bananem. Jak kauczukowa lalka wygina się na wszystkie strony.
W tym momencie jeleń jest już napalony na maksa, gotów wstąpić do przybytku niezrównanych rozkoszy. Błaga oszusta, żeby nie poprzestawał na wskazówkach, tylko go tam osobiście zaprowadził.
Wtedy oszust stosuje kolejny kruczek, żeby go jeszcze bardziej podkręcić.
– Pan wybaczy, ale ciocia Kate, która rządzi tym domem, lubi zadawać się wyłącznie z białymi klientami z wyższej półki. Żadnych czarnuchów ani białych śmieci. Rozumie pan: lekarze, adwokaci, wpływowi politycy. Wygląda pan elegancko, ale to inna liga. Wie pan o czym mówię?
Sprytnie wymierzony w ego policzek każe frajerowi połknąć haczyk, żeby udowodnił swoje prawo wstępu do miejsca, gdzie chętnie witają wszystkich, tylko nie jego. Poza tym dwie dychy za to, żeby przelecieć elegancką dziwkę, to nie jest wygórowana cena. Trzeba umieć docenić jakość w każdej odsłonie.
Wtedy blefiarz wpuszcza go w kolejne maliny.
– Szanowny panie, wierzę święcie w każde pańskie słowo. Szczerze pana lubię, kolego, ale pan też musi mnie zrozumieć. A teraz powiem panu coś na dowód mego zaufania. Reprezentuję firmę cioci Kate od lat, dbając o poziom jej klientów. Stawiamy poprzeczkę wysoko, przyjacielu, ale coś mi mówi, że się załapiesz. Chodźmy zatem. Czekają cię niezapomniane wrażenia.
Rozpalając dalej wyobraźnię klienta barwnymi opisami dziwek i erotycznych rozkoszy, jakich można zaznać tylko w przybytku cioci Kate, blefiarz prowadzi frajera do upatrzonej z góry czystej, eleganckiej kamienicy. W sieni łagodnie, ale stanowczo, porusza temat żelaznych reguł obowiązujących u cioci Kate. Klient, choćby go Bóg wie jak piliło, nie może wejść do środka, jeśli nie zdeponuje swoich kosztowności.
Ciocia Kate jest w tej kwestii nieugięta. Wyznaje zasadę, że dziwkom nie można ufać i lepiej ich nie wodzić na pokuszenie. Tylko dureń ufa dziwce, prawda? A nasz jeleń nie jest przecież durniem, prawda? Prawda.
Tu oszust wyciąga sztywną, brązową kopertę. Klient opróżnia kieszenie, deponując pieniądze u przedstawiciela handlowego cioci Kate, który wkłada je zręcznie do koperty, liże brzeg, zakleja i wkłada do swojej kieszeni na przechowanie, aby ustrzec mienie klienta przed niecnymi zakusami dziewcząt o bujnych kształtach – tam, na górze, na trzecim piętrze, pierwsze drzwi w lewo, a ściśle mówiąc, numer pięć.
Jeleń w szampańskim nastroju pędzi na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. W uszach brzmią mu jeszcze słowa tego sympatycznego czarnucha, który strzeże jego forsy na dole. Jak to ujął, wręczając mu pozłacany żeton?
– Drogi przyjacielu, to już na koszt zakładu. Dasz go na górze cioci Kate. Na pewno wszystko pójdzie gładko, a jeśli po powrocie zechce mi pan postawić drinka, nie powiem nie.
Dwie struny w duszy jelenia, które należało potrącić, żeby go oskubać, to po pierwsze ciśnienie, żeby się spuścić do czarnej dziury, a po drugie głębokie przeświadczenie, że czarny fagas nie byłby w stanie wymyślić takiego przewału, nie mówiąc już o wcieleniu go w czyn.
Party i jego koścista przynęta po trzech tygodniach sukcesów trafili na napompowanego mięśniami balona, który musiał ważyć grubo ponad sto kilo przy wzroście metr pięćdziesiąt.
Była sobota, koło dziesiątej wieczór. W dzielnicy rozpusty roiło się od frajerów. Miałeś wrażenie, jakby każdy biały mężczyzna w mieście krążył z hajsem w jednej, a fujarą w drugiej dłoni, ścigając dziwki o najczarniejszych, najbardziej rozłożystych zadkach.
Zastawiliśmy z Partym sidła na obrzeżach rewiru, bo ruch w centrum przyciągał patrole obyczajówki, a nam nie uśmiechała się zabawa w chowanego. Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie zgarnęli w przebraniu dziwki.
Party, odkąd wyszedł z więzienia, nie miał jeszcze okazji użyć przemocy z tego prostego powodu, że żaden z białych jeleni, których obrabialiśmy, nie miał przy sobie portfela.
Łowiliśmy w przybrzeżnych wodach, tymczasem ławica napalonych frajerów płynęła głównym nurtem. Stercząc na posterunku w zaułku, czekałem, aż Party da sygnał do akcji. Było już wpół do dwunastej. Stałem w kiecce z Armii Zbawienia, przestępując z nogi na nogę jak znudzona czapla.
Po pięciu minutach Party dał mi znak. Rany boskie, co to jest? Człowiek? Buldożer? W moją stronę sunął rozdęty balon na dwóch nogach, z wypchanym portfelem i gorącym pragnieniem zbliżenia z przedstawicielką rasy etiopskiej. Stanął w pewnej odległości, studiując moje rozpaczliwe wygibasy.
Kiedy wyjął portfel, dreszcz podniecenia przebiegł mi po grzbiecie. Party zdębiał na widok objętości. Gdy balon ruszył w moją stronę, rozpłynąłem się czym prędzej w mroku. Czułem, że w Partym zaczyna iskrzyć przemoc i lada moment eksploduje w zaułku, spuszczając powietrze z balona.
Zmyłem się i z bezpiecznej odległości śledziłem rozwój wypadków. Dobiegły mnie niskie pochrząkiwania, z gatunku tych, jakie wydaje typ zawałowca, gdy – pozując na demona seksu – ujeżdża ostro nimfomankę. To balon charczał, trzymając Party’ego w miażdżącym uścisku. Serce zaczęło mi łomotać, nogi miałem jak z waty. Osunąłem się na kubeł na śmieci. Balon był wyraźnie za pan brat ze sztangą. Nieszczęsny Party zawisł nad głową goliata, a potem rymnął na bruk z ogłuszającym łomotem i sflaczał jak szmaciana lalka. Balon z głośnym okrzykiem wykonał podskok i runął, miażdżąc jak betonowa płyta jęczącego Party’ego. Rzygać mi się chciało z żalu nad nim, ale odklejenie się od śmietnika i włączenie do walki przerastało moje siły, nie mówiąc już o tym, że nie byłoby to zachowanie godne damy.
Mocarz zgarnął leżącego z ziemi, przerzucił sobie przez ramię i zawrócił w stronę głównej ulicy. Widziałem, jak głowa Party’ego podskakuje na plecach osiłka jak gumowa piłeczka.
Wziąłem nogi za pas i schowałem się na dachu naszego domu. Czekałem, aż przyjdą po mnie gliny, ale, o dziwo, nikt się nie pojawił. Biedny Party miał pecha, próbując metody siłowej na zawodowym zapaśniku o pseudonimie Zeppelin.
Po wyjściu ze szpitala Party wrócił do puszki na kolejny roczek. Jedno trzeba mu przyznać: nie poszedł na współpracę. Nie wrobił mnie. Z czasem stracił serce do wałków, za to zafiksował się na tym, żeby zostać alfonsem. Nie miał drygu, ale brnął w to, dopóki nie spuścił łomotu dziwce dilera, za co zafundowano mu gorący strzał z hery. Party polegał na sile swoich pięści, więc zostając alfonsem, podpisał na siebie wyrok. Alfonserka to precyzyjna robota, można rzec zegarmistrzowska. Party do jej skomplikowanych mechanizmów przystąpił w rękawicach bokserskich. Jego niefart ostudził mnie jak kubeł zimnej wody i zacząłem interesować się bardziej tym, co się dzieje w szkole na lekcjach.
W wieku piętnastu lat nieoczekiwanie skończyłem liceum ze średnią 98,4. Całkiem liczne stowarzyszenie wychowanków Tuskegee, czarnego college’u na Południu, zaczęło nalegać, żeby mama pozwoliła im pokryć w pełni koszta moich studiów w ich dawnej Alma Mater. Mama przystała na to ochoczo.
Stowarzyszenie wzięło pożyczkę, żebym mógł wstąpić w progi szacownej uczelni ubrany jak spod igły. Nie wiedzieli, że w moich żyłach krąży już toksyczny jad ulicy.
Nieszczęśni postawili na ochwaconego konia, licząc, że pierwszy dotrze do mety. Nie mieli pojęcia, że wkładają serce i swoją krwawicę w skończonego gamonia.
Stawka była wysoka. Moje udane życie. Uwolnienie mamy od dręczącego poczucia winy. Ufność i wiara we mnie tych wszystkich wychowanków.
Ale oczy mojej duszy, zmętniałe od doświadczeń ulicy, straciły jasność widzenia. Byłem jak żałosny frajer, który zatarł sobie oczy tryprem złapanym od brudnej dziwki na rogu.
Na kampusie poczułem się jak lis w kurniku. Po dziewięćdziesięciu dniach od przyjazdu zdążyłem rozdziewiczyć pół tuzina ponętnych mieszkanek akademika dla dziewcząt. Jakoś udało mi się dobrnąć do końca pierwszego roku, ale miałem coraz gorszą opinię. Moje poczynania budziły wśród kampusowych dupków zawiść i zorientowałem się, że nadziewanie koleżanek na pal robi się ryzykowne.
W tej sytuacji na drugim roku zacząłem robić eskapady do tancbud na okolicznych wzgórzach. Mój strój i styl bycia chłopaka z Północy sprawiały, że rozochoconym, spoconym wsiowym dziewuchom jawiłem się jako książę z bajki.
Pewna bosonoga piękność o krągłym zadku – piętnaście wiosen – była na mnie straszliwie napalona. Któregoś wieczoru nie stawiłem się w umówionej kępie chaszczy. Wystawiłem ją do wiatru, żeby w innej kępie chaszczy migdalić się z posiadaczką jeszcze większego, jeszcze bardziej krągłego i rajcującego zadka.
„Czarny telegraf” niezwłocznie posłał iskrówkę po wzgórzach i dziewczyna dowiedziała się, co było przyczyną mojego niestawiennictwa. Następnego dnia, w samo południe, nagle wyrosła przede mną. Właśnie wychodziłem ze stołówki na główną aleję kampusu, gdzie roiło się od studentów i wykładowców.
Kłuła w oczy jak papież w burdelu. Po długim marszu ze wzgórz jej kiecka o kroju worka na kartofle była totalnie zasyfiona. Bose nogi były szare od kurzu i upaćkane błotem. Serce skoczyło mi do gardła i właśnie w tej sekundzie zauważyła mnie.
Wydała z siebie bojowy okrzyk Apaczów. Stałem jak sparaliżowany. Rzuciła się w moją stronę. Jej oczy miotały błyskawice jak szalone.
Krople potu perliły się na krętych włosach pod pachą uniesionej ręki, w której dzierżyła groźnie tulipan z butelki po coca-coli. Ostre krawędzie szkła skrzyły się w słońcu.
Wykładowcy i studenci rozpierzchli się w popłochu jak stado owiec na widok pantery. Nie pamiętam już, kto w tamtym roku był mistrzem świata w sprincie, lecz w pierwszych sekundach po tym, jak odzyskałem władzę w nogach, tytuł należał do mnie.
Gdy odważyłem się rzucić za siebie okiem przez tumany kurzu, rozsierdzona tubylczyni ze wzgórz była już tylko czarną kropką w dali.
Zostałem wezwany na dywanik u rektora.
Ja stałem, a on siedział za lśniącym, mahoniowym biurkiem. Czyścił fajki, patrząc na mnie z odrazą, jakbym zwalił konia na oczach całej Alma Mater. Zadarł głowę, celując nosem w sufit, jakby wąchał gówno.
– Chopcze, przynosiż styd naszy szacowny uczejni – dukał z akcentem głębokiego Południa. – Jezdeśmy w szoku. Twoja matka zostaa powiadomiona o twoich wystejmpka. Rada szkoy rozważa twoje wydalejnie. Tymczasem szczyż się nowych koupotów. Masz zakaz opuszczajnia terejnu uczejni.
Niepotrzebnie się przejmowałem, bo mnie nie wyrzucili. Stowarzyszenie wychowanków miało duże wpływy. Dostałem drugą szansę i nie wylali mnie aż do połowy roku, kiedy noga powinęła mi się na dobre. Wpadliśmy za handel bimbrem, ale nie sypnąłem wspólnika, bo Party też mnie nie sypnął podczas tamtej wpadki. Wróciłem do punktu wyjścia.
Napoje procentowe wszelkiej maści cieszyły się na kampusie wielkim wzięciem. Na ćwiartce bimbru, zależnie od źródła, zarabiało się od siedmiu i pół do dziesięciu baksów. Chłopak, z którym dzieliłem pokój, dysponował hajsem i główką Fagina[3]. Jego rodzina była w Nowym Jorku właścicielem spelunki z nielegalną loterią, więc miał we krwi smykałkę do lewych interesów.
Zawarliśmy umowę. On będzie finansował naszą działalność, a ja się zajmę dostawą i rozprowadzaniem towaru. Był szczwanym lisem, więc kazał mi przysiąc, że za nic w świecie nie zdradzę jego roli w przedsięwzięciu.
Wyłożył hajs, a ja wymknąłem się na wzgórza z zamiarem znalezienia bimbrownika, który zostałby naszym dostawcą. Nie muszę chyba mówić, że unikałem jak ognia dziewczyny, przez którą pobiłem rekord bieżni.
Udało mi się znaleźć odpowiedni trop i upłynniłem cały bimber wśród studentów z czterystuprocentowym zyskiem.
Interes kwitł. Towar schodził w rekordowym tempie. Wyobrażałem sobie, jak wracam na wakacje do domu z taką furą siana, że wszystkich skręci z zazdrości.
Zaprzągłem jedną z uczennic, które przeleciałem, do dystrybucji towaru w akademiku żeńskim. To był początek końca.
W jej budynku mieszkały dwie lesby, które rywalizowały zaciekle o względy małomiasteczkowej ślicznotki z Oklahomy, o bujnych kształtach i kawowej karnacji. Dziewczę było wyjątkowo tępe. W życiu nie słyszało o żadnych lesbijkach i nie kumało, że są na nią napalone.
Wreszcie cwańszej z lesb udało się przełamać opory pięknotki i przekabacić ją na swoją stronę. Musiały ukrywać swój romans przed drugą lesbą, bo była przemocowa i zbudowana jak zawodnik rugby. Szastała pieniędzmi, żeby dobrać się do majtek ślicznotki, ale tamte dwie dogadały się i doiły ją na potęgę.
Pewnej nocy pięknotka ze swoją dżokejką, pijane w sztok dzięki mojej dostawie, leżały splecione w pozycji sześć na dziewięć, a ich namiętne okrzyki dotarły do uszu mięśniaczki.
Echa krwawej walki, jaka się wywiązała, ubarwione pikantnymi szczegółami, rozeszły się po całej Alabamie.
Ambasadorka mojej marki dała ciała w krzyżowym ogniu pytań. Sypnęła mnie i nim minął tydzień, siedziałem w pociągu, wracając na ulicę, tym razem już na dobre. Wierny gangsterskiej zmowie milczenia nie sypnąłem mojego wspólnika.
Tydzień po moim powrocie mama przyjęła posadę opiekunki i kucharki białej staruszki, która nie miała żadnych krewnych. Teraz wdepnąłem w gówno już na dobre.
Mama musiała mieszkać ze swoją pracodawczynią, więc widywałem ją wyłącznie w niedziele, kiedy miała wolne i wracała do hotelu. Tylko wtedy się tam pokazywałem.
Moim drugim, bardzo atrakcyjnym domem stała się szulernia prowadzona przez podupadłego eksalfonsa i eksmordercę o ksywce Diamond Tooth Jimmy. Dwukaratowy kamień wciśnięty między spróchniałe górne jedynki był ostatnią pamiątką – w dość kiepskim guście – dawnej świetności gangstera celebryty z lat dwudziestych.
Chwalił się w kółko, że stał się jedynym w dziejach czarnym alfonsem, który miał stajnię francuskich dziewcząt w Paryżu. Dopiero później, kiedy poznałem niedościgłego mistrza tej profesji, pod okiem którego zdobywałem moje szlify, uświadomiłem sobie, że Jimmy był tylko żałosnym picerem, niegodnym lizać buty mojemu mistrzowi.
Gdy frajerzy zostali już oskubani do szczętu, a pomagierzy dostali swoje dniówki, Jimmy zamykał drzwi na klucz, aby przystąpić do codziennego rytuału palenia cienkiego jointa w brązowej bibułce. Gawędząc, częstował mnie i beształ dobrotliwie za to, że nie zaciągam się, jak to mówił, po pępek.
Snuł wspomnienia o dniach swojej sutenerskiej chwały, a o świcie wybywał do dziewiętnastoletniej lesbijki, którą obsypywał futrami i biżuterią. Był alfonsem, a zarazem żałosnym frajerem. Padałem na wyrko w kanciapie na tyłach, pogrążając się w rozkosznych rojeniach, w których dziwki ze łzami w oczach błagały mnie na klęczkach, żebym zechciał przytulić ich zarobki.