Akcja bez granic. Trzy dekady Polskiej Akcji Humanitarnej - Opracowanie zbiorowe - ebook

Akcja bez granic. Trzy dekady Polskiej Akcji Humanitarnej ebook

Opracowanie zbiorowe

4,0

Opis

Zapis 30 lat pracy Polskiej Akcji Humanitarnej – organizacji pozarządowej, która zmienia wrażliwość ludzi na kryzysy humanitarne na świecie i nieustannie przypomina o konieczności okazania solidarności z tymi, którzy cierpią – bez względu na kolor skóry czy wyznanie, staje się dokumentem naszych czasów i inspiracją. 

Historia, wartości i obszary działania PAH opowiedziane metodą KARTY, czyli kompozycją materiałów źródłowych: osobistych wspomnień, dzienników, relacji, fragmentów prasy, archiwalnych dokumentów. Książka pomaga zrozumieć rolę oraz perspektywę jednostki w obliczu domowych i międzynarodowych wojen, dramatów, katastrof – i pokazuje, że Polska i Polacy są częścią świata, za który odpowiadamy wszyscy.

Z dumą i radością przyjmuję tę książkę – opowieść o trzydziestu latach Polskiej Akcji Humanitarnej. To historia wielu ludzi zaangażowanych w pomoc: wolontariuszy, pracowników humanitarnych, ofiarodawców; a zarazem tych znacznie liczniejszych w 50 krajach, do których PAH dotarła ze wsparciem. Czuję ogromną wdzięczność wobec tych wszystkich, dzięki którym Akcja rozwijała się, co owocowało większą pomocą i uratowaniem wielu istnień ludzkich. Zaczynaliśmy od kilkuset osób w Bośni, dzisiaj to już pomoc dla blisko 15 milionów. Dziękuję.

Janina Ochojska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Fundacja Ośrodka KARTA, 2022

© Copyright by Dom Spotkań z Historią, 2022

koncepcja Zbigniew Gluza

wybór, opracowanie, koordynacja Karolina Anna Kuta

kwerendy tekstowe Karolina Anna Kuta, Dominik Szymański (oraz kalendarium)

ikonografia Ewa Kwiecińska, Mariusz Olczyk, Anna Rejman-Ganczewska

redakcja Hanna Antos

współpraca Szymon Majcherowicz (Równowaga)

Mimo starań, nie udało się ustalić wszystkich autorów zdjęć opublikowanych w książce. Osoby mające informacje o ich autorstwie prosimy o kontakt z KARTĄ.

partner wydania Polska Akcja Humanitarna

wydawcy

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected]

dystrybucja: [email protected]

księgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Dom Spotkań z Historią

ul. Karowa 20, 00-324 Warszawa

tel. (48) 22 255-05-00

[email protected]

www.dsh.waw.pl

Warszawa 2022, wydaniepierwsze

ISBN 978-83-66707-66-5

ŚWIAT BEZ GRANICKarolina Anna Kuta

Polska Akcja Humanitarna to organizacja pozarządowa, która od trzech dekad zmienia wrażliwość ludzi na kryzysy humanitarne na świecie i nieustannie przypomina o konieczności okazania solidarności z tymi, którzy cierpią — bez względu na kolor skóry czy wyznanie. Historia trzydziestu lat jej istnienia pomaga zrozumieć rolę oraz perspektywę jednostki w obliczu domowych i międzynarodowych wojen, dramatów, katastrof.

Odkąd zaczęła mobilizować Polaków do działania i zmieniać krótkotrwałe zrywy w regularne nawyki pomagania, PAH i demokratyzujące się społeczeństwo rozwijały się równocześnie. Działalność jej środowiska od początku przekraczała granice — państwowe i organizacyjne, z założeniem, że wolna Polska nie tylko otrzymała pomoc, ale może ją nieść — tak spłacając światu swój dług. W naturalny sposób z niewielkiej fundacji przekształciła się w organizację, która na stałe funkcjonuje w międzynarodowym środowisku.

W zmieniającej się rzeczywistości — od faksów i ogłoszeń prasowych do tweetów czy postów w mediach społecznościowych — w działalności PAH niezmienne pozostają ciągłość mobilizacji i szacunek do wszystkich mimo odmienności. Jej istotą jest konsekwencja w odpowiedzialnym pomaganiu. Nie takim, które miałoby przynieść ulgę sumieniu pomagającego, ale realnym, skutecznym, profesjonalnym. PAH, definiując siebie i swoją misję, robi to z przekonaniem, że pierwszym krokiem do pomocy jest zainteresowanie sytuacją drugiego człowieka, próba zrozumienia jego perspektywy. Dlatego tłumaczy konflikty, potrzeby ofiar cywilnych, konieczność bezstronności w pomaganiu.

Pracując nad Akcją bez granic, będącą podsumowaniem trzydziestu lat działalności PAH, staraliśmy się ją naśladować, konstruując książkę tak, aby zapraszała czytelnika do podróży przez proces, w którym sami wzięliśmy udział: poznania oraz uwrażliwienia na zło i cierpienie. Opowieść Polskiej Akcji Humanitarnej, uwzględniająca perspektywę Sarajewa, Groznego, Darfuru, Sri Lanki czy Bejrutu, może być swego rodzaju instrukcją — jak i dlaczego pomagać ofiarom katastrof i wojen. Składa się ona w ułożoną chronologicznie w ramach każdego rozdziału narrację o dzisiejszym świecie, jego problemach i stojących przed nami wszystkimi wyzwaniach.

W 2015 roku do Archiwum Ośrodka KARTA trafiła kolekcja PAH, zawierająca ponad 46 tysięcy stron dokumentów i niemal 20 tysięcy zdjęć. Pokazuje ona, jak różnorodne jest doświadczenie Akcji, gromadzone w 50 krajach i na różnych płaszczyznach. Wielowarstwowość jej opowieści odzwierciedla struktura książki. To historia zbiorowa, przedstawiona z wielu perspektyw: polskiego społeczeństwa i sytuacji w kraju, światowej geopolityki, lokalnych problemów w miejscach, gdzie pomaga PAH, a przede wszystkim osób niosących pomoc i tych, którzy ją otrzymali. Jako oś opowieści wybraliśmy momenty przełomowe na drodze organizacji: pierwsze wojenne konwoje, początki akcji „Pajacyk” i specjalizacji w sektorze wodnym, reakcję na największe katastrofy ostatnich lat, budowanie kolejnych szkół, sukcesywny start misji w najbardziej zagrożonych miejscach świata.

Dziś wojna jest namacalna, bliska, dzieje się tu i teraz. Trudno powiedzieć, czy bez trzydziestu lat wpływu Polskiej Akcji Humanitarnej dojrzałoby w Polsce społeczeństwo, które po 24 lutego 2022 ruszyło na granice po uchodźców z Ukrainy, by ich przyjąć do swoich domów. Ale — jak pokazuje historia PAH — Polska i Polacy są częścią świata, za który odpowiadamy wszyscy.

Jesień 2022

Konwój Polskiej Akcji Humanitarnej do Afganistanu, 1998. Fot. Kolekcja Polskiej Akcji Humanitarnej / Ośrodek KARTA

IMPULS1984—1992

Od połowy lat 70. Polacy żyją w pogłębiającym się kryzysie gospodarczym, który coraz bardziej odbija się na poziomie życia społeczeństwa. Reżim komunistyczny w obawie przed utratą kontroli nad niezależnym ruchem związkowym w grudniu 1981 wprowadza stan wojenny. Polakom brakuje wielu produktów pierwszej potrzeby — w tym żywności i lekarstw. Ciężarówkami z Francji czy w paczkach z Republiki Federalnej Niemiec i innych krajów Zachodu docierają do Polski ogromne ilości darów od organizacji społecznych, religijnych oraz osób prywatnych. Zachodni kurierzy i dystrybuujący pomoc w kraju nawiązują kontakty. Dzięki tej współpracy w Polakach rodzą się postawy, które stopniowo stają się fundamentem do budowania sprawczości i indywidualnej, a później zbiorowej odpowiedzialności.

Lyon, 5 października 1986. Dochód ze sprzedaży świec w akcji Amitié Pologne „Hiver en Pologne” (Zima w Polsce) przeznaczono na żywność dla polskich dzieci. Fot. Marcos Quinones / Bibliothèque municipale de Lyon

Alain Michel, założyciel organizacji Amitié Pologne

Przed przyjazdem do Polski kupiłem mapę tego kraju w wersji francuskiej. Na miejscu nie mogłem uzyskać żadnych informacji, ponieważ Polacy nie kojarzyli nazw francuskich: Varsovie, Cracovie etc. […] Zabrakło nam benzyny. Dojechaliśmy do wzniesienia jakiejś drogi, z którego ciężarówka zjechała siłą rozpędu. Pascal [Loulmet, współorganizator konwoju] zaciągnął hamulec ręczny, po czym wypadła skrzynia biegów i stanęliśmy. […] Wysiedliśmy i pierwszą napotkaną osobę zapytaliśmy, jak dojechać do Skawiny i parafii. Okazało się, że już jesteśmy w Skawinie — tuż przed kościołem, do którego mieliśmy przyjechać. […] Polacy okazali się bardzo miłymi i gościnnymi ludźmi. Przypominam sobie rodzinę, pierwszą, w której zostaliśmy ugoszczeni. Nie chcieli pokazać, że zaopatrzenie w żywność stanowi dla nich problem. Pożyczyli zatem co mogli od swoich sąsiadów i przygotowali spory posiłek.

Skawina, luty 1984 [2]

Janina Ochojska, absolwentka astronomii

Byłam w 1984 roku w szpitalu w Lyonie i przez jakichś francuskich znajomych poznałam Polaków, którzy pracowali tam w firmie oprawiającej obrazy. Jej właścicielem był Alain Michel. Istniała już Amitié Pologne i szukała kontaktów w Polsce. Ci znajomi powiedzieli Alainowi, że w szpitalu jest taka dziewczyna, która jest z Torunia i mówi, że może coś zorganizować. Jak wróciłam do Polski, przygotowałam grunt pod przyjęcie pierwszego konwoju do Torunia.

Lyon, 1984 [2]

Wojciech Bonowicz, dziennikarz

Alainowi bardzo zależało, żeby ludzie, którzy wspierali Amitié Pologne we Francji, zobaczyli, jak żyje się w Polsce. Transportom darów zaczęły więc towarzyszyć autobusy „świadków”.

[1]

Bogdana Pilichowska, opozycjonistka, organizatorka pomocy z Zachodu

Byłam pełna podziwu dla ludzi — reprezentujących różne stany i profesje — którzy wyruszali na poniewierkę do zupełnie nieznanego kraju, znosili upokarzające, kilkudziesięciogodzinne postoje na granicy, byle tylko przyjść nam z pomocą.

[1]

Paul Kołodzieński, uczestnik konwojów Amitié Pologne

Wśród Francuzów w ten sposób przyjeżdżających do Polski byli ludzie wiedzeni ciekawością, trochę przestraszeni tym, co zobaczą w kraju komunistycznym. Podróże trwały czasami ponad 30 godzin, ponieważ musieliśmy długo czekać na granicy RFN i NRD. […] Wszyscy byli ciekawi, jak wygląda Polska, jej miasta i wsie, z łanami pszenicy i kukurydzy. Byliśmy przyjmowani u rodzin polskich na zasadach wolontariatu. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Polski, byłem goszczony u rodziny z Nowej Huty.

[2]

Janina Ochojska

Nie zadawałam sobie pytania, kim są ci, którzy do nas przyjeżdżają. To raczej my opowiadaliśmy im, jak wygląda nasza sytuacja, czego potrzebujemy, tłumaczyliśmy, że nasze problemy nie wynikają z braku chęci czy umiejętności, ale z błędów systemowych, i że chociaż żyjemy w komunistycznym kraju, to nie jesteśmy komunistami. Ważniejsze stawało się to, by wytłumaczyć im, czym jest „Solidarność”, jaka jest rola Kościoła, co się dzieje z opozycją, niż zapytać, jak to się stało, że udało im się zebrać tyle darów i od kogo one pochodzą.

W gruncie rzeczy, nie zastanawiając się nad tym, traktowaliśmy ich jak ludzi „z bogatego kraju”, ludzi, którzy „mają wszystko” i dla których przywiezienie do Polski paru ciężarówek darów nie jest żadnym problemem. […] Wydawało mi się, że za organizacją pomocy dla Polski stoją duże pieniądze, a zobaczyłam po prostu nieprawdopodobny wysiłek wielu ludzi.

[4]

Po rozładowaniu ciężarówki, kiedy widziałam, że wszystko było nowe, zastanawiałam się, jak to robi taka organizacja — skąd oni to wszystko mają? Co, podjeżdżają do jakiejś fabryki? Biorą? Wtedy ci chłopcy z Amitié Pologne mi tłumaczyli, jakie robią akcje, że to ludzie dają pieniądze. Ja sobie w ogóle wtedy tego nie mogłam wyobrazić, że ludzie chcą dać pieniądze jakiejś organizacji, która potem pomaga jakiemuś krajowi, o którym w ogóle nie wiedzą…

Toruń, 1984 [2]

Alain chciał dotrzeć wszędzie, gdzie trafiały dary przywiezione przez Amitié Pologne. Odwiedzał szpitale, domy dziecka, domy opieki społecznej, żeby na własne oczy zobaczyć, czego brakuje i jak jest wykorzystywane to, co przywieziono. Pamiętam, jak przebijaliśmy się moim maluchem przez zabłocone drogi do rodziny, w której urodziły się trojaczki wymagające bezglutenowego odżywiania. Była to biedna wiejska rodzina, rodziców nie było stać na odpowiednie jedzenie, zresztą nie mogliby go nawet kupić w okolicznych sklepach. Dzięki pomocy z Francji uratowano tym dzieciom życie.

[4]

Alain Michel

Ktoś z Polaków powiedział mi, że gdy obok jego domu przejeżdżała ciężarówka z logo Amitié Pologne, to czuł, że nie jest sam, że nie gaśnie iskierka nadziei.

[3]

Bogdana Pilichowska

Francuzi natychmiast znaleźli się w kręgach opozycjonistów. […] Wiadomość się szybko rozeszła, że są zaufani ludzie, którzy jeżdżą do Francji i można tam coś przesłać, w związku z czym napływały różne poczty solidarnościowe, opozycyjne, tajne — oni je przewozili. Pamiętam moje przerażenie, jak zobaczyłam, że ładują to pod siedzenie kierowcy. Byłam przekonana, że to jest najgłupsze miejsce pod słońcem. Ale nigdy tej korespondencji nie znaleziono.

[3]

Alain Michel

Przewoziliśmy dla „Solidarności” farbę drukarską, zakazaną literaturę, książki „Kultury” w wydaniach pomniejszonych. Umieszczaliśmy je w ciężarówce w różnych miejscach. W reflektorach, w kabinie kierowcy. Natomiast wyjeżdżając z Polski, wywoziliśmy materiały „Solidarności”.

[2]

Janina Ochojska

Determinacja tych ludzi była ogromna. Czy dlatego, że wierzyli, iż to, co stało się w Polsce na początku lat 80., było ważne dla całej Europy? […] Było w tym coś bardzo ludzkiego. My mieliśmy „Solidarność”, a oni nas uczyli solidarności…

[4]

Bogdana Pilichowska

Po zmianach u nas, Okrągłym Stole i wyborach, doszło też do nich w Amitié Pologne. […] Zmieniła już wcześniej nazwę na EquiLibre.

Kraków, 1989 [2]

Janina Ochojska

Miałam 34 lata i pracowałam na uniwersytecie toruńskim. […] Podczas wyborów w czerwcu byłam członkiem komisji wyborczej. […] Był w nas ogromny entuzjazm, że to, na co czekaliśmy od tylu lat, właśnie się spełnia. Wolność mamy w zasięgu ręki.

Toruń, 4 czerwca 1989

Uznaliśmy, że należy zacząć tworzyć w Polsce organizacje pozarządowe. […] Założyliśmy oddział EquiLibre w Polsce, jedno biuro mieliśmy w Krakowie, a drugie w Toruniu. Naszym celem było zbieranie pieniędzy w kraju, aby pomagać ludziom i budować ruchy obywatelskie. Spotykaliśmy się i dyskutowaliśmy dużo o polityce, o tym, jak wzmacniać kluby inteligencji katolickiej, jak zakładać inne organizacje, jak pozyskiwać środki. Myśleliśmy o tym, co będzie dalej, jaką Polskę zbudujemy. Potrzeby były ogromne.

Pierwsza nasza akcja w Toruniu to była sprzedaż ubrań, które dostaliśmy z Francji, a za zarobione pieniądze kupiliśmy kserokopiarkę do szkoły specjalnej. Za kolejną sprzedaną partię darów — respirator do nowego dziecięcego szpitala w Toruniu. […] Ludzie chętnie się przyłączali, piekli ciasta, przynosili książki, ubrania, abyśmy mogli to sprzedawać. Wzorowaliśmy się na amerykańskich festynach przy parafiach. Obracaliśmy wtedy milionami [starych] złotych. Nie mieliśmy żadnych kłopotów z władzami, z samorządami czy z cenzurą. W 1989 roku wysłaliśmy [jako oddział EquiLibre działający w Polsce] pierwszą pomoc za granicę. Zbieraliśmy śpiwory, koce, namioty, lekarstwa dla Armenii [po trzęsieniu ziemi]. […] Apel o zbiórce był ogłoszony tylko w jednym komunikacie radiowym, ale odzew był ogromny. Nie było głosów, że przecież i u nas bieda, że sami wciąż potrzebujemy pomocy. Nikt nie śmiał powiedzieć: „Załatwmy najpierw swoje sprawy i dopiero potem pomagajmy w świecie”. Zbliżała nas myśl, że my już odzyskaliśmy wolność, a oni tam wciąż czekają i jeszcze taka tragedia na nich spadła. Ciężarówki z darami nie miały nawet wymaganych dokumentów, ludzie nam ufali, nikt na granicach nie zatrzymywał konwoju.

Warszawa, 1989 [6]

Lyon, 12 września 1989. EquiLibre organizuje konwój z pomocą dla Armenii po dramatycznym trzęsieniu ziemi. Fot. Serge Mouraret / Alamy Stock Photo / BE&W

Pojechałam do Francji odwiedzić przyjaciół. Od półtora roku trwała wojna w byłej Jugosławii i właśnie zaczęły wychodzić na jaw pierwsze okrutne zbrodnie popełnione w jej trakcie. Ujawniono wtedy między innymi fakt istnienia serbskich obozów koncentracyjnych. EquiLibre pierwsze konwoje z pomocą wysłała tam już w 1991 roku.

Lyon, wrzesień 1992 [4]

Czytam w gazecie, że EquiLibre ogłosiła akcję przyjęcia tysiąca dzieci z obozów uchodźczych w Bośni do rodzin francuskich. Zgłosiłam się do EquiLibre i mówię: „Słuchajcie, co trzeba robić?”. Byłam ciekawa, jak oni przygotowują taką akcję. Uczestniczyłam w tym, a jak już wszystko było gotowe — mówię: „Alain, zabierz mnie ze sobą”. Alain się wahał. Ja mówię: „Ja się przydam, znam polski, rosyjski, po bośniacku się dogadam”. Chciałam zobaczyć, jak to dalej wygląda. I Alain mnie zabrał. […] Tam, w Sarajewie, [kiedy] byliśmy w jednym z obozów, […] pomyślałam sobie — jestem w miejscu, w którym ludzie potrzebują pomocy, jestem z ludźmi, którzy kiedyś udzielali pomocy mojemu krajowi — to my musimy coś zrobić. Tam postanowiłam, że wyślę konwój z Polski do Sarajewa.

Sarajewo, październik 1992 [2]

Po powrocie do Polski zrozumiałam, że gwiazdy i astronomia obejdą się beze mnie.

Toruń, październik 1992 [5]

Chamonix, Francja, jesień 1992. Akcja przyjęcia tysiąca dzieci z obozów uchodźczych w Bośni do rodzin francuskich. Z prawej Alain Michel, założyciel francuskiej EquiLibre. Fot. Serge Mouraret / Alamy Stock Photo / BE&W

RÓWNOWAGA1992—1999

Na początku lat 90. Polacy, biorący udział w bezkrwawym obaleniu komunizmu, patrzą na wojnę rozgrywającą się blisko — w Europie. Upadek Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przynosi zniszczenia, cierpienia ludności cywilnej, czystki etniczne, zbrodnie i gwałty w kolejnych republikach. W Bośni i Hercegowinie, po ogłoszeniu niepodległości w marcu 1992, wybucha konflikt pomiędzy dążącymi do autonomii bośniackimi Serbami a władzami nowo powołanego państwa. Polacy samoorganizujący się w demokratycznym kraju, zamiast jedynie beneficjentami pomocy, stają się po raz pierwszy także jej organizatorami. Francusko-polski konwój EquiLibre (fr. Równowaga) wyrusza do oblężonego Sarajewa w grudniu 1992. Rozpoczyna historię Polskiej Akcji Humanitarnej. W Polakach budzi ona uśpioną w Peerelu sprawczość i zaangażowanie, gotowość uczestniczenia w globalnej odpowiedzialności za świat.

Sarajewo, 1993. Osiemnastoletnia baletnica Nina Brulic tańczy pośród ruin budynków zniszczonych w czasie wojny. Fot. Kevin Weaver / Getty Images

Konstanty Gebert, dziennikarz i korespondent „Gazety Wyborczej”

O ile podczas II wojny mogliśmy się usprawiedliwiać niewiedzą o tym, co dzieje się w obozach, o tyle tym razem nie ma dla nas żadnego wytłumaczenia. Mówiłem, że powinniśmy się wstydzić bezczynności — i krótko potem przyjechała nabuzowana Magda [Grodzka]. Łupnęła kulami: „Nigdy w życiu niczego się nie wstydziłam i nie mam zamiaru zacząć”. Zażądała spotkania z Janką [Ochojską].

Warszawa, październik 1992 [4]

Janina Ochojska, przedstawicielka Fundacji EquiLibre na Polskę

Kiedy wróciłam [z Sarajewa] do Polski i opowiadałam znajomym, że chcę, abyśmy sami przygotowali konwój z darami dla Bośni, większość pukała się w czoło. […] Piotr Nowina-Konopka [poseł Unii Demokratycznej] umówił mnie więc na spotkanie z Kostkiem Gebertem z „Gazety Wyborczej”, który pisywał przejmujące teksty na temat wojny w byłej Jugosławii. Kiedy zjawiłam się rano w redakcji, Kostek przedstawił mi swoją znajomą, która po przeczytaniu jego reportaży przyszła zapytać, co konkretnie może zrobić dla ludzi w Sarajewie, skoro bezczynność, jak pisał, jest popieraniem zbrodni. Była to Magda Grodzka. Wymieniłyśmy adresy i numery telefonów.

Przekonywałam wtedy Kostka, że polska EquiLibre jest w stanie taki konwój zorganizować. Obiecał, że napisze o tym, umówił mnie też z dziennikarzem Trójki Tomkiem Kowalczewskim, który jeździł z Tadeuszem Mazowieckim do Bośni. Jeszcze tego samego dnia w prowadzonej przez Tomka audycji na żywo opowiadałam o EquiLibre i o tym, co widziałam w Bośni, podkreślając, że pojechałam tam z ludźmi, którzy wcześniej przyjeżdżali z konwojami do naszego kraju. Powiedziałam, że teraz na nas kolej i że nie wyobrażam sobie, żeby z Polski nie pojechał konwój z pomocą dla Sarajewa. Pod koniec programu Tomek poprosił mnie o podanie numeru telefonu, pod który mogliby zgłaszać się chętni. Zaskoczyło mnie to, więc podałam numer Magdy, licząc, że tuż po zakończeniu audycji zdołam ją uprzedzić. Ale nie mogłam się już dodzwonić… Pełna niepokoju pojechałam do niej natychmiast taksówką. Powitała mnie rozpromieniona: „Janka, mamy pierwszą ciężarówkę!”. Do późnej nocy Magda odbierała telefony. […]

Myślę, że w Polakach była wtedy ogromna potrzeba zrobienia czegoś dla Bośni i ja — całkiem zresztą niechcący — poruszyłam ostatni kamyczek, żeby lawina pomocy wreszcie ruszyła.

Warszawa [26]

Nie mieliśmy ani komputera, ani faksu. Nawet maszynę do pisania ktoś nam pożyczył. W kuchni cały czas stały kamery i siedzieli dziennikarze, którym udzielaliśmy wywiadów, bo chcieliśmy jak najszerzej nagłaśniać sprawę konwoju. Ludzie przynosili do mieszkania Magdy odzież, suchą żywność, namioty, koce.

Warszawa [14]

Kiedy w akcję zaczęli włączać się mniejsi i więksi przedsiębiorcy, przywożąc całe palety darów, musieliśmy znaleźć inne, większe lokale na magazyny. Przenieśliśmy się do sąsiedniej parafii i do I Liceum Społecznego przy Bednarskiej. Zresztą uczniowie tego ostatniego włączyli się w akcję, sortowali przyniesione rzeczy.

Warszawa [14]

Magdalena Grodzka, wolontariuszka EquiLibre

Młodzi ludzie przyszli i robili jak woły. Później wychowawca do mnie telefonuje i pyta: „Jak było?”. Mówię: „Wspaniale” — byli uśmiechnięci, pracowali bardzo ciężko. A on na to: „Sukces wychowawczy”. Mój mąż czyścił buty […]. We dwójkę przerzuciliśmy 8 ton.

Warszawa [7]

Janina Ochojska

W grudniu od prezydenta Warszawy [Stanisława Wyganowskiego] dostaliśmy mały pokoik na Miodowej, z Francji faks, kserokopiarkę i dwa biurka. […] Tak powstał warszawski oddział Polskiej Fundacji EquiLibre.

Warszawa [26]

Tadeusz Mazowiecki, specjalny sprawozdawca Komisji Praw Człowieka ONZ ds. byłej Jugosławii, w raporcie

W Bośni i Hercegowinie organizacje humanitarne borykają się z ogromnymi trudnościami […]. Jest to spowodowane czyszczeniem etnicznym i prowadzoną wojną. Ludność Bośni i Hercegowiny oceniana jest na 4 miliony osób. UNHCR [Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców], który jest odpowiedzialny za całość pomocy humanitarnej w Bośni i Hercegowinie, ocenia, że istnieje ryzyko, iż 10 procent ludności umrze w czasie zimy w rezultacie niedożywienia lub głodu oraz niewystarczającego zabezpieczenia przed zimnem i z braku opieki lekarskiej.

Warszawa, 17 listopada 1992 [38]

Z apelu Polskiej Fundacji EquiLibre w prasie

Konwój wyjedzie z Polski i Francji 26 grudnia. Fundacja prosi o dostarczanie suchej żywności, ubrań, koców, materacy i namiotów. […] Organizatorzy apelują do warszawskich przewoźników, którzy mogliby przewieźć rzeczy z różnych punktów na terenie Warszawy do magazynów.

Warszawa, 14 grudnia 1992 [33]

Wojciech Tochman, dziennikarz

Janka od kilku tygodni zarywa noce, organizuje transport, rozmawia, namawia, przekonuje i dziękuje. Pogania dziennikarzy, by wydrukowali numer konta i adresy magazynów, w których przyjmuje się dary. […] Wciąż siedząc przy telefonie, załatwiając tysiące spraw, wydając dyspozycje, martwiąc się, jak wszystko spakować, Janka Ochojska myśli jeszcze o drobiazgach: niech na każdym wigilijnym stole zapłonie świeczka. Na dowód naszej pamięci, że nie wszędzie ludzie mają co jeść i gdzie się ogrzać, że nie wszyscy dożyli, że w Bośni gwałcą i zabijają.

Warszawa, 22 grudnia 1992 [47]

Z oświadczenia podpisywanego przed wyjazdem przez uczestników Konwoju Pokoju

Zobowiązuję się wziąć na siebie pełną odpowiedzialność. Fundacja EquiLibre, w której składam niniejsze oświadczenie, jest więc zwolniona od wszelkiej odpowiedzialności w razie wypadku. Jednocześnie pragnę uściślić, że EquiLibre nie ma żadnego wpływu na moją decyzję uczestnictwa w akcji i że to ja sam(a) zwróciłem(am) się do tej organizacji z prośbą o przyjęcie mnie do Konwoju Pokoju.

[1]

ZPoleceń dotyczących Konwoju Pokoju przekazanych uczestnikom

Wszystkie samochody będą się poruszać z włączonymi krótkimi światłami. Naklejki i flagi noszące logo Konwoju Pokoju będą przymocowane z dwóch stron każdego pojazdu.

Jest absolutnie zabronione przewożenie jakichkolwiek materiałów czy sprzętu, który wykryty w czasie ewentualnej kontroli mógłby nasuwać przypuszczenia, że zostanie użyty w celach agresji.

Począwszy od Splitu, nie można z własnej inicjatywy zmieniać wcześniej ustalonej trasy. Ponadto, ponieważ niektóre tereny są zaminowane, kierowcom nie wolno w żadnym wypadku zjeżdżać na pobocze drogi bez wyraźnej zgody osoby odpowiedzialnej za konwój. […] Nocą, ze względu na bezpieczeństwo, nie można zapalać żadnych świateł.

[1]

Janina Ochojska

Ciężarówki nie były ubezpieczone, nie mieliśmy kamizelek kuloodpornych ani hełmów, łączność radiowa szwankowała. Nie pamiętaliśmy o tym, żeby ciężarówki bardziej obciążyć z przodu, a mniej z tyłu. […] Mieliśmy też pewne braki w dokumentach; tu na szczęście pomogły polskie placówki dyplomatyczne. Od kogo jednak mieliśmy się dowiedzieć, jakie zezwolenia są wymagane na poszczególnych przejściach? Nikt przed nami nie wybrał się z Polski w taką drogę i w takim charakterze. […]

Byliśmy umówieni z konwojem francuskiej EquiLibre w Rijece [w Chorwacji]. To była bardzo przyjemna chwila: kiedy wjeżdżaliśmy na plac, Francuzi przywitali nas oklaskami. Zrobiło wrażenie to, że prowadziliśmy aż tyle ciężarówek. Potem razem pojechaliśmy na przystań promów w Pagu, bo droga wzdłuż Adriatyku nie była przejezdna z powodu walk. Okazało się, że na Nowy Rok do Sarajewa jadą też konwoje z innych krajów. Pamiętam taki moment, kiedy zjeżdżaliśmy z dosyć stromej góry i widać było w dole przed nami sznur kilkudziesięciu pojazdów. Pomyślałam sobie, że to wspaniale, że my, Polacy, też tu jesteśmy!

Rijeka, 27 grudnia 1992 [26]

Piotr Pytlakowski, dziennikarz tygodnika „Spotkania”

Graniczna miejscowość zwie się Metković. Stajemy w kolejce do kontroli. — Nie uśmiechać się, nie rozmawiać, żadnych dwuznacznych gestów — ostrzega Janka Ochojska. — Schować aparaty fotograficzne. W razie czego nie jesteście dziennikarzami. Jedziecie, aby pomagać przy rozładunku darów.

Split, 30 grudnia 1992 [35]

Wojciech Tochman

Już w Bośni mijamy wioski zrównane z ziemią. Ani śladu życia, ani jednego domu. Tylko ogromna, ciągnąca się przez kilka kilometrów zwałka gruzu i śmieci. Cegły, dachówki, fragmenty okien i płotów. Wszystko wymieszane jak po trąbie powietrznej. To artyleria.

Gabela, 30 grudnia 1992 [46]

Piotr Pytlakowski

Co chwila kontrolują nas na kolejnych posterunkach. Tracimy rozeznanie, kto jest kim. Strefy wpływów przemieszały się. W ciemności trudno rozpoznać flagi, którymi oznakowane są check-pointy. Na zmianę Chorwaci, Bośniacy i Serbowie.

Na śliskiej drodze ciężarówki mają problemy. Polskie renault magnum, którym jedzie przedsiębiorca z podwarszawskich Łomianek, buksuje na ostrym podjeździe. Idziemy pchać olbrzymi ciągnik z naczepą. Zostajemy ostrzeżeni, aby nie schodzić z drogi, wokół mogą być miny.

Przejeżdżamy obok Mostaru. Z daleka słychać wymianę ognia, jesteśmy w strefie walk. Trasa od Mostaru do Sarajewa zwie się „drogą nadziei”. Tędy do ginącej stolicy Bośni zmierzają transporty z pomocą humanitarną.

Mostar, 30 grudnia 1992 [35]

Janina Ochojska

Mimo iż droga była trudna, oblodzona, 30 grudnia dotarliśmy do Zenicy. Alain [Michel, założyciel francuskiej EquiLibre] zebrał wtedy wszystkich i powiedział, że jeżeli ktoś nie chce jechać do Sarajewa, może się jeszcze wycofać. Opowiadał o sytuacji w mieście, o ostrzale, o tym, jak wyglądają kontrole. Przestrzegł, że może być tak, iż któraś ciężarówka nie zostanie do Sarajewa wpuszczona. […] W Zenicy z naszych kierowców nie wycofał się nikt. Co więcej, dopędził nas tam ostatni z naszych samochodów, ofiarowany przez „Chemobudowę”, który zepsuł się jeszcze w Polsce i całą drogę przejechał samodzielnie. Nocowaliśmy wtedy na podłodze w opuszczonej szkole, włożywszy na siebie wszystkie ubrania, jakie tylko mieliśmy, a i tak o czwartej rano obudziło nas przenikliwe zimno.

Zenica, 31 grudnia 1992 [26]

Piotr Pytlakowski

Odbywa się skrupulatna kontrola. Fotoreporter „Rzeczpospolitej” nie zdążył schować koreksu (urządzenia do wywoływania negatywów).

— Co to jest? — pyta kontrolujący.

— Termos — mówi reporter.

Kierują nas na pole obok szosy. Nie możemy jechać dalej. Jest noc, w pobliżu trwają walki. „To z troski o wasze bezpieczeństwo” — informuje serbski żołnierz. Odgłosy bitwy nasilają się. Odbywa się regularna wymiana ognia. Nie wiemy, kto strzela i do kogo.

Ilidża, 31 grudnia 1992 [35]

Jan Piekło, dziennikarz

Miasto straszy oczodołami wybitych i popalonych okien. […] Artyleryjskie pociski zniszczyły większość meczetów, kościołów i gmachów urzędowych, nie ma budynku niepoznaczonego śladami kul. Na osławionej Alei Snajperów — spalone wraki tramwajów i samochodów. 400 tysięcy pozostałych w oblężonym mieście mieszkańców stara się przeżyć kolejny dzień. Pierwsza zasada to nie dać się zabić, druga — pomagać dzieciom i rannym. Koszmar trwa od miesięcy. Sarajewo, choć zniszczone w 70 procentach, wciąż trwa w oporze. Według szacunkowych danych od początku konfliktu zginęło tu 10 tysięcy osób.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [30]

Wojciech Tochman

Łapiemy gumę. Przez chwilę autobus gubi czoło konwoju i wjeżdża w słynną Aleję Snajperów. Zawracamy. Jakimś cudem znajdujemy nasze ciężarówki i wśród ruin docieramy na parking w dzielnicy Nowe Sarajewo. Towar zostawiamy w Czerwonym Krzyżu, w tutejszej siedzibie EquiLibre i w biurach miejskich.

— Żadna organizacja nie zdecyduje się na rozdawanie jedzenia na ulicy — twierdzi Janka Ochojska. — Ludzie by się pozabijali.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [46]

Janina Ochojska

Zarówno dziennikarze, jak i kierowcy mieli czas na to, żeby na własną rękę rozejrzeć się po mieście, musieli jednak wcześniej wysłuchać instrukcji, jak się po nim poruszać. Na przykład — przez ulice trzeba przechodzić, kryjąc się za barykadami, żeby nie zostać trafionym przez któregoś ze snajperów czatujących na wzgórzach. Generalna zasada: patrz na mieszkańców i rób to, co oni. Jeżeli biegną, ty też biegnij, jeżeli gdzieś nie przechodzą, ty też się tam nie pchaj.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [26]

Maja Narbutt, dziennikarka „Rzeczpospolitej”

Postanawiam iść do pobliskiego hotelu Holiday Inn — jedynego oprócz telewizji miejsca, skąd jest łączność satelitarna ze światem. Od policjanta wiem już, że plac przed Holidayem to strefa najwyższego niebezpieczeństwa. Rzeczywistość przerasta moje obawy. Strzały rozległy się natychmiast, gdy tylko znalazłam się na placu. W ważącej prawie 10 kilogramów kamizelce kuloodpornej wykonuję sprint swego życia. Za drzwiami hotelu martwy spokój. W olbrzymim zakurzonym holu nie ma nikogo. Rozrzucone na ladzie recepcji ulotki „Holiday Inn — Sarajewo, Jugosławia” zachęcają do pobytu, oferując atrakcje kasyna, basenu i barków. W basenie nie ma już kropli wody, podobnie jak w kranach.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [24]

Wojciech Tochman

Trzeba biec do studni po wodę (ludzie ciągną wózki z kanistrami albo pchają taczki), biec po chleb (raz na tydzień uda się zdobyć bochenek), biec do parku po opał. […]

Koza jest dobrodziejstwem. Nie tylko ogrzewa, ale też służy do gotowania. Od kilku miesięcy gotują ryż. Kilogram ryżu, cukru, litr oleju i jedna konserwa — to miesięczny przydział na trzy osoby. […] Żywność pochodzi z pomocy humanitarnej, dostarczanej samolotami i konwojami takimi jak nasz. Ciągle to zbyt mało, ale przynajmniej cokolwiek.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [46]

Joanna Krawczyk, korespondentka „Życia Warszawy”

Kiedy wybuchła wojna, splądrowano wszystkie sarajewskie sklepy. Powietrzny most z pomocą humanitarną może dostarczyć dziennie pożywienie, które wystarcza na jednorazowe nakarmienie ludzi z dwóch—trzech bloków mieszkalnych. Nikt nie umie odpowiedzieć w Sarajewie na pytanie, dlaczego miasto nie umarło jeszcze z głodu.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [19]

Piotr Pytlakowski

Dwa razy dziennie na sarajewskim lotnisku lądują [amerykańskie wojskowe] samoloty Galaxy z transportami firmowanymi przez ONZ. Dary powinny być dzielone sprawiedliwie między cywilnych mieszkańców Sarajewa, nieważne — Serbów, Chorwatów czy Muzułmanów. Ale nie ma żadnej kontroli nad podziałem. Panuje opinia, że tylko część żywności trafia do adresatów. Większość, rzekomo, przeznacza się na potrzeby policji i wojska.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [35]

Jan Piekło

Obrońcy miasta mają dosyć ONZ, Butrosa Ghali [sekretarza generalnego ONZ], Mazowieckiego i dobrych intencji zagranicznych instytucji charytatywnych. Uważają, że świat ich oszukał i zawiódł. Pragną tylko, by zniesiono embargo na dostawy broni. Wierzą, że wtedy poradzą sobie sami.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [30]

Joanna Krawczyk

Sarajewo jest ciemne, wypalone, katastroficzne. […] Niektórzy z nudów zaglądają do swoich dawnych biur, do zniszczonych gabinetów pełnych szkła, zdruzgotanych mebli, rozrzuconych segregatorów, nadpalonych akt, resztek komputerów. […]

Profesorowie spotykają się na uniwersytecie. W lodowatych bibliotekach i aulach szukają tego, co pozostało po książkach i skryptach, znajdują porwane kartki papieru, na których piszą dalszy ciąg swoich prac naukowych.

Muzycy organizują bezpłatne koncerty. W ciepłych okryciach, czapkach i szalikach skostniałymi z zimna palcami grają na swoich instrumentach symfonie; śpiewakom operowym bucha para z ust, kiedy wykonują arie.

Sarajewo, 1 stycznia 1993 [19]

Janina Ochojska

Uczestnicy konwojów, które 1 stycznia wjechały do miasta, zostali zaproszeni na spotkanie z przedstawicielami trzech wyznań chrześcijańskich oraz muzułmanów i żydów. Spotkanie odbywało się w kinie, gdzie było ciemno i nie działało nagłośnienie. […] Alain opowiadał o konwojach, które przyjechały, ale wymieniając rozmaite kraje, zapomniał o Polsce. Wmaszerowałam więc na scenę i powiedziałam, że jest też konwój z Polski, że mamy dwanaście ciężarówek z darami, że to nasz pierwszy raz i że będziemy jeszcze przyjeżdżać. […]

Kiedy weszłam na plac przed budynkiem, gdzie mieściły się magazyny EquiLibre, podszedł do mnie jeden z dziennikarzy i powiedział: „Janka, dobrze, że jesteś! Jest tu pewna pani, która chce z nami wyjechać”.

Rzeczywiście, w autobusie siedziała kobieta z 8—9-letnim chłopcem i dwiema walizkami. Jak tylko dowiedziała się, kim jestem, zaczęła błagać mnie, żebyśmy ją zabrali […]. Od początku wiedziałam, że nie możemy jej wziąć. Na posterunku pozostała lista osób, które wjechały w konwoju — i ta lista będzie drobiazgowo sprawdzana. Tłumaczyłam, że Serbowie na pewno jej nie wypuszczą, że mogą nawet rozstrzelać ją i jej dziecko. Odpowiedziała, że się nie boi. […] Gdyby chociaż nie siedziała w tym autobusie, wszystko byłoby może łatwiejsze. A tak musieliśmy wynieść jej walizki…

Sarajewo, 2 stycznia 1993 [26]

Wojciech Tochman

Wyjeżdżamy z Sarajewa wczesnym popołudniem. […] Most przed Mostarem, którym przejeżdżaliśmy trzy dni temu, został wczoraj wysadzony. Część naszych ciężarówek musi zostać, nie przejadą krętą kamienistą drogą […]. My wjeżdżamy na tak zwaną drogę życia. A trafniej byłoby ją nazwać „drogą śmierci”. Ciemno. Zamieć. Ślisko. Kierowcy nakładają łańcuchy na koła. Pchamy się w jakieś góry, w jakiś kamieniołom. Wyżej, coraz wyżej. Na poboczach miny. Konwój się rozsypał. Nieopodal przebiega linia frontu. Nad nami góry i pod nami góry. Przepaście. Autobus rzęzi, chyba coś mu się urwało. A teraz zakręty śmierci. Stroma dróżka zwinięta w spiralę. Stajemy. Porywisty, mroźny wiatr. Dwadzieścia osób pcha tego naszego ukochanego jelcza, kawałek naszego terenu, naszego domu. Za nami przepaść.

Mostar, 2 stycznia 1993 [46]

Maja Narbutt

A jednak wróciliśmy. Już następnego dnia po naszym wyjeździe z Sarajewa zaczął się wzmożony ostrzał miasta. Bo przecież — jak mówili mi mieszkańcy — zawsze po wyjeździe konwoju i zachodnich polityków artyleria serbska odrabia stracony czas i na miasto spadają dodatkowe tony pocisków i rakiet.

Warszawa, 3 stycznia 1993 [24]

Janina Ochojska w liście z podziękowaniami dla wspierających

To, co zobaczyliśmy w Sarajewie, utwierdziło nas w poczuciu konieczności kontynuowania naszych działań. Dlatego 24 lutego rusza kolejny konwój z pomocą humanitarną dla ludności cywilnej Sarajewa. […] Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że tak wielu ludzi pragnie dołożyć swoją cegiełkę do realizacji akcji humanitarnych, które ratują ludzkie życie.

Warszawa [1]

Irena Morawska, dziennikarka

Fundacja EquiLibre zaapelowała do Polaków, by przyjęli na pół roku tysiąc rodzin z Bośni. […] Po ogłoszeniu akcji w Polsce w pokoju Fundacji przy ulicy Miodowej 6/8 rozdzwonił się jedyny telefon. We Francji, kiedy przygotowywano przyjazd rodzin bośniackich, podłączono do biura 20 linii, Janina Ochojska wywalczyła ostatnio drugi numer. W sumie zgłosiło się 300 rodzin. Każda z nich otrzymała do wypełnienia ankietę. Odesłało je 60 osób. […]

Zdecydowana większość rodzin, które pragną pomóc uchodźcom, pochodzi z małych miasteczek i wsi. […] Po rolnikach najliczniej do EquiLibre zgłosili się nauczyciele (10). […] Stolarz z Parczewa w województwie bialskim Tadeusz Izdebski w rubryce „motywacje” napisał: „Może swoim postępowaniem wpłynę na zmianę społeczeństwa mojego miasta”.

Warszawa, 22 lutego 1993 [23]

Bośnia, 4 stycznia 1993. Na trasie konwoju humanitarnego EquiLibre — zakładanie łańcuchów na koła ciężarówki. Fot. Serge Mouraret / Alamy Stock Photo / BE&W

Z artykułu w „Gazecie Stołecznej”

Dzisiaj o 6.30 z placu Bankowego wyruszył drugi, organizowany przez francuską Fundację EquiLibre, konwój z pomocą charytatywną dla mieszkańców [Sarajewa]. Konwój składa się z pięciu dwutonowych furgonetek załadowanych głównie lekami i żywnością. — W poprzednim transporcie jechały dwie 25-tonowe ciężarówki, ale mniejsze samochody lepiej sobie radzą na górskich drogach — powiedziano nam w siedzibie Fundacji.

Jedna z furgonetek to prezent zakładów starachowickich (Star) dla warszawskiego Radia Zet. Fundatorem drugiego samochodu jest przedsiębiorstwo Elgaz. Trzy pozostałe stanowią własność prywatną. Kierowcy dostaną tylko zwrot kosztów benzyny.

Warszawa, 24 lutego 1993 [8]

Piotr Pytlakowski w „Gazecie Wyborczej”

Pan Gustaw ma 69 lat, ale trzyma się krzepko, w postawie zachował coś wojskowego. O konwoju do Sarajewa dowiedział się z telewizji. Poszedł do Janiny Ochojskiej, szefowej polskiego oddziału fundacji EquiLibre. Oświadczył, że chce jechać. Może być kierowcą, może pomagać, wszystko jedno. Powiedział, że ma coś do załatwienia. W Sarajewie mieszka jego młodsza siostra Ciapciana, czyli Katarzynka. Od początku wojny nie ma od niej znaku życia. Musi pojechać i sprawdzić, czy żyje. […] Katarzyna została w Sarajewie. Wyszła za Omera. […]

Podczas drogi przez Austrię kierowca stara był już mocno znużony, oczy mu się kleiły. Długo bronił się, zanim odstąpił Gustawowi kierownicę. Ten ruszył ostro. […]

W Słowenii okazało się, że Gustaw zna serbski i chorwacki. Na granicy z Bośnią tłumaczył jakiemuś policjantowi z HVO (Chorwacka Rada Obrony w Bośni): „To źle, jak brat strzela do brata”.

Słowenia, 1 marca 1993 [37]

Janina Ochojska w telegramie do redaktora wydania „Wiadomości”

Francusko-polski Konwój Pokoju EquiLibre dotarł na przedmieścia Sarajewa, do dzielnicy serbskiej Ilidży. Aby móc wjechać z ciężarówkami do Sarajewa, Konwój został zmuszony do rozładowania 30 procent każdej ciężarówki na rzecz Serbów zamieszkujących Ilidżę. Reszta transportu zostanie rozładowana dla ludności Sarajewa. […] Wszyscy są cali i zdrowi.

Ilidża, 3 marca 1993 [2]

Piotr Pytlakowski w „Polityce”

Mała uliczka w dzielnicy Koszewo, poniżej szpital i zamieniony na cmentarz stadion olimpijski, powyżej wzgórza obsadzone przez Serbów. Gustaw stuka do drzwi jednorodzinnego domku. Najpierw cisza, po kilkudziesięciu sekundach drzwi wolniutko uchylają się. Staje w nich kobieta, patrzy na Gustawa — nie dowierza. […]

Przez ostatnie cztery miesiące Karolina i Omer noce spędzali w garażu, spali na rozłożonych siedzeniach samochodu yugo, bo Serbowie wstrzeliwali się w Koszewo. Ludziom brakowało żywności, marzli, nie było światła i wody. Pomoc płynęła ze świata zbyt wąskim strumykiem. Karolina ułożyła sobie własny plan miasta, na czas wojny. Najważniejsze punkty na tym planie: czynne w kilku miejscach krany z wodą i lokale organizacji humanitarnych. Dla porządku nazwała je caritasami.

W katolickim caritasie dostała 1,5 kilograma ryżu, trochę mąki, pół kilo fasoli. Muzułmański caritas dał tylko kilogram soli. W caritasie dla Żydów potraktowali ją grzecznie: kilogram cukru i lekarstwo dla Omera. Serbski caritas dorzucił trzy kilo kartofli. Życie ratował handel wymienny. […]

Nie mogliśmy zabrać Karoliny i Omera z oblężonego miasta. Oboje mieli tylko stare, wydane jeszcze przez Belgrad paszporty. […] Następnego dnia odjechaliśmy do Polski i zaraz konwój wpadł w zasadzkę. Na drodze między Sarajewem i Ilidżą, na wysokości lotniska, przez pół godziny ostrzeliwano nas z trzech stron. […] Siedzieliśmy na drodze pochowani za kołami naszego autobusu, sparaliżowani strachem. W tym czasie Gustaw, stary wojak, jakby nigdy nic wciąż siedział w autobusie. Palił papierosy. Milczał.

Ilidża, 4 marca 1993 [36]

Janina Ochojska

Zadzwoniono do nas z PAP-u, z informacją, że konwój został ostrzelany. Pomyślałam sobie, że to w końcu musiało się stać i w pierwszym momencie żałowałam, że mnie tam nie było. A nie pojechałam właściwie przypadkowo — nie miałam kogo zostawić w biurze.

To jest wielka odpowiedzialność — posyłać tam ludzi. Miałam wyrzuty sumienia, że sama nie pojechałam. Oczywiście — moja obecność nic by nie zmieniła. Ale nie miałabym tego ciężaru, że oni pojechali, ja zostałam i coś takiego się stało.

Ilidża, 4 marca 1993 [9]

Pierwszy jechał samochód francuski. Kula, która w niego trafiła, nikogo nie zraniła, stłukła tylko kierowcy okulary i wyszła przez przednią szybę. Drugi w szeregu był volkswagen Bolka Surówki. Kula trafiła Bolka w prawy łokieć, przeszła przez całą rękę i wyszła w nadgarstku. Staszek Gacek, który prowadził wówczas ten samochód, wyskakując z szoferki, dostał odłamkami w obojczyk i w brodę. Ułożyli się za kołami, gdyż wiadomo było, że snajperzy celują tak, by kule przechodziły rykoszetem na drugą stronę. Koledzy, którzy widzieli ich z daleka, myśleli z początku, że volkswagen złapał gumę. Konwój stanął. Ci, którzy jechali w ostatnich samochodach, nie mieli pojęcia, że to z powodu ostrzału. Z jednej z ciężarówek wysiadła Chantal Godinot i kiedy zapalała papierosa, żeby podać go kierowcy, snajper strzelił jej prosto w czoło.

Wszystko to rozegrało się bardzo blisko bazy ONZ. Jednak żołnierze, którzy tam stacjonowali, zamiast jakoś zareagować — na przykład rzucić świece dymne, które utrudniłyby celowanie — pochowali się w swoich wozach i czekali.

Ilidża, 4 marca 1993 [26]

Maria Wiernikowska, reporterka

Rozdzwoniły się telefony między Warszawą, Paryżem, Lyonem a Zagrzebiem. W Warszawie między Janką Ochojską z EquiLibre, Tadeuszem Mazowieckim, szefem URM [Urzędu Rady Ministrów] Janem Marią Rokitą, który budził w nocy generałów, naczelnym lekarzem kraju, MSW i MSZ… O północy był już samolot, cywilny Jak-24, nad ranem miał wszystkie międzynarodowe zezwolenia na przelot.

Z warszawskiego pogotowia przy ulicy Hożej ściągnięto z nocnego dyżuru chirurga, doktora Menke, i dwóch sanitariuszy. Poleci też Janka i ja. […] Czekamy na lotnisku. Wreszcie nasz pilot dostaje telegram (tajny). Znaczy — lecimy.

Kiedy maleńki Jak, szarpany wiatrami nad Wybrzeżem Dalmatyńskim (pod spodem Serbowie), wylądował w Splicie, pilot wstał od steru mokry ze zdenerwowania.

W pokoiku ONZ-owców przyjmują nas zdumieni Francuzi: nikt nie wiedział, że przylecimy. Nasi ranni odlecieli 10 minut temu do Francji. […]

— Są w dobrych rękach. Chyba macie zaufanie do naszej służby zdrowia? — mówią francuscy oficerowie.

Rzucają pomysł: Polacy mogą zawieźć do Lyonu zwłoki zastrzelonej w tym samym konwoju francuskiej lekarki Chantal Godinot („urodzona 1943, w Algierii, dziura w czaszce, łańcuszek złoty, pierścionek, zegarek, latarka, kieszonkowa popielniczka” — czytam jej ostatni „dokument podróży”).

Split, 5 marca 1993 [55]

Janina Ochojska w wypowiedzi prasowej

Przerwanie pomocy byłoby równoznaczne z przyznaniem racji tym, którzy strzelali do konwoju z pomocą humanitarną.

Warszawa, 16 marca 1993 [48]

Z oświadczenia fundacji EquiLibre

Zgodnie ze wcześniejszymi zapowiedziami, mimo dramatycznego zakończenia naszego poprzedniego Konwoju Pokoju, będziemy nadal wysyłali pomoc humanitarną dla potrzebującej wsparcia ludności krajów byłej Jugosławii. […] EquiLibre organizuje wyjazd z pomocą medyczną dla Uniwersyteckiej Kliniki Dziecięcej w Belgradzie. Samochód zawiezie trzy tony leków, głównie antybiotyków, środków znieczulających i opatrunkowych.

Warszawa, 24 marca 1993 [3]

Janina Ochojska

Pojawiły się […] głosy, że nie powinniśmy wspierać Serbów, tym bardziej po tym, co się stało. My jednak nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba docierać do wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku wojny.

[26]

Nie możemy mieć całkowitej gwarancji, że lekarstwa nie zostaną wysłane na front, ale wydaje się to mało prawdopodobne. Przedstawiciele EquiLibre, którzy właśnie zakładają biuro w Belgradzie, będą to mogli sprawdzić dopiero po fakcie.

Warszawa, 26 marca 1993 [16]

Tadeusz Mazowiecki

Pomoc jest potrzebna wszystkim ofiarom tej wojny, zwłaszcza dzieciom. Nie widzę powodu, by dzieciom serbskim odmawiać tej pomocy.

Warszawa, 26 marca 1993 [16]

Maria Wiernikowska w komentarzu

Dotychczas zbieraliśmy dary dla drugiej strony — dla mieszkańców oblężonego Sarajewa, przyjmowaliśmy uchodźców z „czyszczonej etnicznie” Bośni. Ludzie z EquiLibre — Francuzi i Polacy — z narażeniem życia jeździli z pomocą poza linię frontu. Teraz konwój pojedzie do stolicy Serbii, która jest sprawcą wojny toczonej w Chorwacji i Bośni.

„Equilibre” znaczy „równowaga”. Działaczom tej organizacji chodzi zapewne o pokazanie, że najtragiczniejsze ofiary wojny — dzieci — są równe i winny mieć jednakowe prawa do życia. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale światowa opinia publiczna dość jasno osądziła Belgrad, ogłaszając sankcje gospodarcze i polityczne wobec agresorów. Jak więc wytłumaczyć ludziom, którzy oddają po kilogramie cukru dla oblężonego Sarajewa, że teraz mają wysyłać bandaże do Belgradu, gdzie apteki działają na rogu ulicy? Zastanawiam się, czy mieszkańcy serbskiej stolicy nie powinni sami ponieść odpowiedzialności za ofiary wojny.

Warszawa, 29 marca 1993 [56]

Wojciech Tochman w komentarzu

Ambasada RP w Belgradzie potwierdza, że w tamtejszej klinice pediatrycznej brakuje leków, opatrunków i sprzętu. Leży tam 400 dzieci: poparzone, ranne od kul, poszarpane przez miny. Są to różne dzieci, nie tylko serbskie. Ale i tym serbskim rany trzeba opatrzyć.

Mam w nosie politykę, racje takie i racje siakie. Nie wiem, co sprzedają w belgradzkich aptekach. Nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za czyjąkolwiek śmierć. Jeśli trzeba, dam i bandaże, i cukier.

Warszawa, 29 marca 1993 [45]

Janina Ochojska w komentarzu

W Belgradzie widzieliśmy skutki sankcji. Uderzają one nie tam, gdzie powinny, i dotykają niewinnych. W sklepach jest pełno artykułów pochodzenia zagranicznego. Za to w szpitalach nie ma leków, w aptekach są przede wszystkim kosmetyki.

W szpitalu, do którego zawieźliśmy dary, większość aparatury nie działa, bo albo brakuje odczynników, albo popsuły się drobne części, których nie można dostać z powodu embarga.

Widzieliśmy tam strasznie pokaleczone i poparzone dzieci (także z terenów walk w Bośni-Hercegowinie), które powinny przebyć specjalistyczne operacje, widzieliśmy dzieci chore na raka, dla których nie ma lekarstw.

Warszawa, 13 kwietnia 1993 [15]

Konstanty Gebert

Czy lud serbski miał wyjść na ulicę i powiedzieć: „Ty niedobry Miloševicu, skoro nie mamy przez ciebie leków, to już tej Bośni nie chcemy?”. […] Pomoc humanitarna, podobnie jak dziennikarstwo, ma sens tylko wtedy, kiedy widzi się te obie strony. Cóż z tego, że życzyłem Kardžicowi rychłej śmierci — czy miałem w związku z tym nie pisać o tym, co działo się po serbskiej linii frontu?

[42]

Nie potrafię myśleć o moich przyjaciołach z Belgradu bez skurczu serca. Dzięki nim istnieje Serbia, która nie uległa nacjonalistycznemu obłędowi. Myślę, że jest im równie trudno, jak tym w Sarajewie. Tam wróg strzela zza linii frontu. Tu wróg jest sąsiadem z piętra. I choć stał się wrogiem, nie przestał być bratem.

[51]

Janina Ochojska

Nieraz na spotkaniach w szkołach młodzież pyta mnie: „Co możemy zrobić?”. A ja odpowiadam pytaniem: „A co wy wiecie o konflikcie w Bośni? […] Dowiedzcie się, zainteresujcie”. Nieobojętność to pierwszy krok w stronę pokoju.

Przełamaniu obojętności służyła akcja, którą wymyślił Alain — nazywała się „Mir Sada”, czyli „Pokój Teraz”. Chodziło o to, żeby z całej Europy przywieźć do Sarajewa jak największą liczbę „świadków”, ludzi, którzy — narażając własne życie — po prostu usiedliby na ulicach miasta i przez samą obecność w tym miejscu stanowiliby swego rodzaju „argument” na rzecz pokoju. Wyobrażaliśmy sobie, że jeżeli w Sarajewie pojawi się nagle sto tysięcy osób z różnych krajów naszego kontynentu — w tym politycy, dziennikarze, wybitne jednostki — snajperzy będą musieli zaprzestać ostrzału i terroryzowania mieszkańców miasta.

[26]

Zlata Filipović, 13-letnia mieszkanka Sarajewa, w dzienniku

Cały czas okropnie strzelają. Ojej! Wczoraj grzmiało od czwartej rano do dziesiątej wieczorem. Prawdziwy potop. Leciały trzy, cztery pociski na minutę. Witaj ponownie, piwnico.

Sarajewo, 31 maja 1993 [10]

Znowu nie ma prądu, nie ma gazu. Jesteśmy na progu samobójstwa. KATASTROFA. […] Rzygać mi się chce na to wszystko. Przepraszam, że tak się wyrażam, ale już nie mogę. Naprawdę już mi wystarczy. Zmęczona jestem tymi wariactwami. Coraz bliżej jestem myśli o samobójstwie, jeżeli mnie ci idioci, którzy są tam na górze i tu na dole, nie zabiją wcześniej. CHCEMISIĘKRZYCZEĆ, WALIĆ, PŁAKAĆ. Ja jestem tylko człowiekiem i mam swoje granice.

Sarajewo, 1 czerwca 1993 [10]

Janina Ochojska w wywiadzie

Wyobrażam sobie, że słynne w świecie osoby, które zjawią się w Sarajewie, pomogą zwrócić uwagę świata na problem jugosłowiański i wymóc na ONZ podjęcie bardziej konkretnych kroków. Dla mnie hańbiący jest fakt, że obok toczy się tak okrutna wojna, a my siedzimy tak blisko i nic nie możemy zrobić.

Toruń, 3 lipca 1993 [25]

Jacek Kuroń, minister pracy i polityki socjalnej, uczestnik konwoju „Mir Sada”, w wypowiedzi prasowej

To straszne, co powiem, ale najlepiej by było, gdyby zabili tam kogoś ważnego. Gdyby zginął Jan Kowalski z Kruczej, to nie zmieniłoby sytuacji Sarajewa, ale gdyby ktoś ważny, to może taka śmierć by się przydała. […] W Jugosławii dzieje się obłędne szaleństwo. Można z nim walczyć tylko „przeciwnym” szaleństwem.

Warszawa, 7 lipca 1993 [41]