Afera Rywina. Odsłanianie prawdy - Tomasz Nałęcz - ebook

Afera Rywina. Odsłanianie prawdy ebook

Tomasz Nałęcz

0,0

Opis

Domknięcie nierozstrzygniętego śledztwa pozwalające poznać prawdę o jednym z największych skandali korupcyjnych III Rzeczpospolitej. Wizyta, jaką Lew Rywin złożył w lipcu 2002 roku Adamowi Michnikowi, przynosząc mu „propozycję nie do odrzucenia”, zelektryzowała polskie społeczeństwo, gdy pół roku później „Gazeta Wyborcza” przedstawiła jej szczegóły. Kilka dni po publikacji po raz pierwszy powołana została specjalna sejmowa komisja śledcza, na której czele stanął profesor Tomasz Nałęcz. Jej zadaniem było wyjaśnienie, jakaż to „grupa trzymająca władzę” kryła się za tą zdumiewająco bezczelną ofertą wielomilionowej dolarowej łapówki. Fascynująca i wciągająca analiza wydarzeń stanowiących tło działalności komisji. Autor przybliża postaci najważniejsze dla sprawy, z goryczą mówiąc o ich rywalizacji, czego efektem była bezkarność zamieszanych w aferę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Afera Rywina. Odsłanianie prawdy

Copyright © 2023 by Tomasz Nałęcz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Dorota Żołna

Na okładce wykorzystano zdjęcie artykułu z „Gazety Wyborczej” nr 300 z 27.12.2002 roku.

Zdjęcie autora: © Lukas Plewnia/polen-heute.de

Redakcja: Grzegorz Sowula

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-651-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2024

Wstęp

Dwadzieścia lat temu Polską wstrząsnęła afera Rywina. Szokowało w niej wszystko: uczestnicy, wysokość łapówki, poziom zdeprawowania tzw. elit. Wydawało się, że takie historie mogą zdarzyć się tylko w powieści lub filmie kryminalnym.

Oto bowiem Lew Rywin, znany luminarz kultury, producent filmowy współpracujący z takimi sławami kina jak Steven Spielberg i Roman Polański, przyszedł do Adama Michnika, bohatera antykomunistycznej opozycji, redaktora naczelnego wpływowej „Gazety Wyborczej”, zaprzyjaźnionego z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i premierem Leszkiem Millerem, i powołując się na tegoż premiera, zażądał od Michnika łapówki wynoszącej 17,5 miliona dolarów. Za tę sumę gwarantował wprowadzenie do uchwalanej właśnie ustawy o radiofonii i telewizji przepisu, który umożliwi spółce Agora, wydającej „Gazetę Wyborczą”, zakupienie Telewizji Polsat.

Adam Michnik rozmowę nagrał i upublicznił. Wcześniej świat polityki przeżył niejedno oskarżenie o korupcję. Zawsze chodziło jednak o sprawy mniejszego kalibru. Tym razem afera dotyczyła szczytów władzy i porażała rozmiarami zdeprawowania. Próba sprzedania ustawy za łapówkę godziła w samą istotę demokracji. Rodziła podejrzenie, że o uchwalanych przez Sejm ustawach decyduje nie wola wyborców, tylko pieniądze, wymuszane przez nieuczciwych polityków.

Skandal był gigantyczny. Opinia publiczna wrzała z oburzenia. Krytyki nie szczędziły niezależne media ani ugrupowania będące w opozycji do rządzącego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Przygnieciony lawiną protestu obóz władzy zgodził się na powołanie przez Sejm komisji śledczej.

Użyto tego narzędzia po raz pierwszy. Za granicą bardzo skutecznie obnażało ono nieprawości polityków, by przypomnieć choćby słynną w Stanach Zjednoczonych aferę Watergate, która doprowadziła do ustąpienia Richarda Nixona z urzędu prezydenta. W Polsce możliwość powołania sejmowej komisji śledczej zagwarantowała dopiero konstytucja uchwalona w 1997 roku.

Dziesięcioro posłów komisji, z których tylko czterech należało do SLD, prowadziło przez ponad rok bardzo intensywne śledztwo w sprawie afery Rywina. W jego trakcie posłowie ponad partyjnymi podziałami stworzyli zespół śledczych, krok po kroku odsłaniający uczestników i przebieg korupcyjnej operacji wymierzonej w Agorę.

Było to możliwe dzięki szerokim uprawnieniom, jakie posiadała komisja. Nikt nie mógł odmówić stawienia się przed nią. Zeznania składane były pod groźbą trzyletniej kary więzienia za mówienie nieprawdy. Każdy organ państwowy i instytucja prywatna musiały dostarczyć komisji żądaną przez nią dokumentację. Komisja mogła zlecić prokuraturze szereg czynności, w tym przeprowadzenie przeszukania u osób podejrzewanych o ukrywanie dowodów.

Jednak największym atutem komisji okazała się jawność jej obrad. Dzięki transmisjom telewizyjnym i radiowym przesłuchania komisji na żywo obserwowały miliony Polaków. Razem z posłami oceniali oni zeznania świadków i gromadzony materiał dowodowy. Uczyniło to z opinii publicznej wielką ławę przysięgłych, której wyrok okazał się ostatecznie ważniejszy niż stanowisko oficjalnie przyjęte najpierw przez komisję, a potem przez cały Sejm.

Finał prac komisji, w przeciwieństwie do jej śledztwa, całkowicie zdominowały partyjne interesy. A te, jak wiadomo, nie są sprzymierzeńcem prawdy. Najpierw machinacje Sojuszu Lewicy Demokratycznej sprawiły, że wbrew merytorycznym ustaleniom śledztwa większość komisji przegłosowała w kwietniu 2004 roku sprawozdanie stwierdzające, iż żadnej afery nie było. Później, w maju, też w wyniku partyjnych intryg, na posiedzeniu plenarnym Sejmu zmieniono tę ocenę, i to bardzo radykalnie, na równie nieprawdziwy osąd, że afera była udziałem nie kilku osób, a całego SLD, na czele z Leszkiem Millerem. Sojusz sam był tu sobie winny, bo osłaniając w komisyjnym sprawozdaniu rzeczywistych winowajców, zapisał ich uczynek na własny rachunek.

Na szczęście, dzięki jawności obrad, Polacy poznali prawdę i samodzielnie ocenili polityków – w wyborach z jesieni 2005 roku ukarali Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w porównaniu z wyborami z 2001 roku stracił aż 75 procent wyborców.

Jednak z czasem, w efekcie zamieszania wywołanego partyjnymi sporami o sprawozdanie komisji, prawda o aferze Rywina bardzo się rozmyła. Dlatego warto po dwudziestu latach przypomnieć śledztwo komisji i krok po kroku odtworzyć odsłanianie przez nią prawdy o korupcyjnej operacji wymierzonej w Agorę.

Aby to uczynić, starannie przestudiowałem przechowywane w Archiwum Sejmowym obszerne materiały dowodowe zgromadzone przez komisję. Przewodnicząc temu gronu, poznałem jej materiały już przed dwudziestu laty. Jednak teraz, raz jeszcze analizowane, powiedziały mi one znacznie więcej niż wtedy, kiedy brałem je po raz pierwszy do ręki.

Analizując te materiały, zrozumiałem, że zanadto daliśmy się w komisji zauroczyć magii przesłuchań. Były one bardzo widowiskowe, ale jeśli chodzi o wartość dowodową, nie mogły się równać z dowodami wytworzonymi w czasie rozgrywania się afery. Co więcej, w czasie przesłuchań poruszaliśmy wiele wątków, z których spora część, jak się okazało po zbadaniu, z aferą Rywina nie miała nic wspólnego.

Odsłaniając Czytelnikom przebieg afery Rywina, odwołuję się też do wyników mojego prywatnego śledztwa, prowadzonego przed dwudziestu laty równolegle do prac komisji. Wielu ciekawych rzeczy dowiedziałem się bowiem w rozmowach toczonych w cztery oczy, z zastrzeżeniem, że w pracach komisji nie mogą być wykorzystane.

Opisując komisyjne śledztwo, wielokrotnie zwracam uwagę na poszlakowy charakter zgromadzonych przez nas dowodów. Podkreślam też, że aby wydać wyrok, opierając się na poszlakach, muszą one stanowić nierozerwalny łańcuch, którego elementy tworzą logiczną i spójną całość. Czy to zadanie w pełni się komisji powiodło, pozostawiam ocenie Czytelników. Mam nadzieję, że jak kiedyś obserwatorzy prac komisji, tak dzisiaj Czytelnicy zamienią się w ławę przysięgłych i wydadzą własny wyrok.

Raczkowanie komisji śledczej (grudzień 2002–luty 2003)

Nazajutrz po świętach Bożego Narodzenia, 27 grudnia, sejmowy gmach przy ul. Wiejskiej bardziej przypomina szkołę w czasie zimowych ferii niż najważniejszy urząd w państwie. Posła nie uświadczysz, a i wielu pracowników Kancelarii Sejmu korzysta z urlopów. Ale teoretycznie firma działa, więc musi być obecny jeden z wicemarszałków. W 2002 roku padło na mnie. Pojawiłem się w swoim gabinecie później niż zwykle, bo przecież w taki dzień nic nie mogło się wydarzyć.

Po kilkunastu minutach zjawił się dziennikarz Polsatu i poprosił o komentarz do artykułu w „Gazecie Wyborczej”. Nawet tytułu nie wymienił, przekonany, że będę wiedział, o co chodzi. Odparłem, że rzucę okiem na gazetę i za dziesięć minut będę do dyspozycji. On zaśmiał się i stwierdził, że przyjdzie za godzinę, bo będę potrzebował więcej czasu. Zdziwiłem się, gdyż sejmowym reporterom zawsze się spieszy, i sięgnąłem po gazetę.

Pierwsza strona biła w oczy sensacyjnym tytułem obszernego artykułu Pawła Smoleńskiego: Ustawa za łapówkę czyli przychodzi Rywin do Michnika. Przeczytałem go starannie, potem jeszcze raz, ale i tak jedynym komentarzem, jaki przychodził mi do głowy, był werset z Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie”1. Za nic nie mogłem pojąć, jak to się stało, że Lew Rywin, ceniony w Polsce i na świecie producent filmowy, przyszedł do Adama Michnika, legendarnej postaci antykomunistycznej opozycji, szefa najbardziej wpływowej w Polsce gazety, zaprzyjaźnionego z prezydentem i premierem, i w imieniu tegoż premiera zażądał od wydającej „Gazetę Wyborczą” spółki Agora 17,5 miliona dolarów łapówki, przeznaczonej dla rządzącego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, w zamian za zmianę nowelizowanej właśnie ustawy o radiofonii i telewizji, umożliwiającą Agorze zakup Telewizji Polsat.

Nic tutaj nie trzymało się kupy: ani bohaterowie spektaklu, ani jego intryga. Posłem byłem już drugą kadencję. Znałem Sejm od podszewki i rękę bym dał sobie uciąć, że ustawy za łapówkę nie da się tu kupić. Wprawdzie nie wszyscy posłowie nadawali się do wyniesienia na ołtarze, ale przekręt tak gigantycznych rozmiarów brzmiał jak żart primaaprilisowy. Z drugiej strony wiarygodność „Gazety Wyborczej” też była poza moim podejrzeniem, zwłaszcza że Paweł Smoleński pisał o niepodważalnym dowodzie przestępstwa. Artykuł informował, że Adam Michnik nagrał korupcyjną propozycję Lwa Rywina, i bardzo obszernie cytował treść tej rozmowy. Zapis półgodzinnego nagrania raził niczym piorun.

W artykule brakowało jednak rzeczy najważniejszej: wyjaśnienia zagadki. Choć gazeta prowadziła przez kilka miesięcy dziennikarskie śledztwo, ustalono tylko jedno: premier Leszek Miller nie miał nic wspólnego z łapówkarską propozycją Rywina. Co więcej, poinformowany poufnie przez Adama Michnika o aferze, Miller urządził w swoim gabinecie konfrontację pomiędzy Michnikiem i Rywinem. Ten nie wyparł się korupcyjnej misji, ale kategorycznie zaprzeczył, że to Miller posłał go do Agory. Pytany, czyim był wysłannikiem, wymienił dwa nazwiska: Roberta Kwiatkowskiego i Andrzeja Zarębskiego. Brzmiało to bardzo zagadkowo. Pasowali oni do siebie jak krowa do siodła. Kwiatkowski był prezesem Telewizji Polskiej i wywodził się z komunistycznego establishmentu, a Zarębski działał w antykomunistycznej opozycji i z drugą stroną w żadne interesy nie wchodził, także po 1989 roku.

Kiedy ekipa Polsatu przyszła do mnie po obiecany komentarz, nie był on zbyt oryginalny. Powiedziałem, że afera musi być szybko wyjaśniona przez prokuraturę, bo Sejm nie może być podejrzewany, iż kupuje się w nim przepisy za łapówki. Nietrudno zresztą było przewidzieć, jak po wybuchu takiej bomby zachowa się prokuratura. Już po paru godzinach minister sprawiedliwości i prokurator generalny, Grzegorz Kurczuk, uruchomił w tej sprawie Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie. Tego samego dnia marszałek Sejmu, Marek Borowski, zawiesił niezakończone ciągle prace nad ustawą RTV i powołał zespół prawników do oceny przygotowanych już przepisów.

Nawiasem mówiąc, moja nieznajomość afery aż do 27 grudnia 2002 roku przeczyła ocenie, formułowanej potem przez część polityków i komentatorów, że o skandalu wiedzieli wszyscy na długo przed publikacją w „Gazecie Wyborczej”. Podobnie było zresztą z Janem Rokitą, który powiedział mi później, że o aferze Rywina też dowiedział się dopiero z tekstu Smoleńskiego.

W świecie polityki, zwykle uśpionym między świętami Bożego Narodzenia i Nowego Roku, zawrzało jak w wiosennym ulu. Posłowie opozycji, zwłaszcza Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, zaczęli domagać się powołania przez Sejm komisji śledczej. Skoro z nagranej wypowiedzi Rywina wynika, celnie argumentowali, że przyszedł on po łapówkę dla SLD, to afery nie może wyjaśniać wyłącznie prokuratura kierowana przez SLD-owskiego zwierzchnika. Jeszcze większą moc rażenia miała teza, że brak zgody SLD na utworzenie komisji śledczej będzie dowodem nieczystego sumienia tej partii.

Kierownictwo SLD początkowo próbowało bagatelizować problem. „Myślę – mówił 29 grudnia w Radiu Zet były premier Józef Oleksy – że cała sprawa rozmyje się tak jak inne do niej podobne”. Bardzo się jednak pomylił. Skandalu pod dywan nie pozwoliły zamieść media, w tamtym okresie bardzo dbające o swoją niezależność od świata polityki i uważnie patrzące władzy na ręce. Od 27 grudnia afera Rywina stanowiła w nich temat numer jeden. Prasa poświęcała jej po kilka kolumn dziennie. W serwisach telewizyjnych i radiowych afera często zajmowała połowę czasu antenowego. Głośnym echem odbiła się też w mediach światowych. „To najbardziej fascynująca, największa i najbardziej skomplikowana afera początku 2003 roku”, pisał prestiżowy amerykański dziennik „Wall Street Journal”. Dziennikarze zgodnym chórem podtrzymywali postulat powołania komisji śledczej. Innego zdania była tylko związana z SLD „Trybuna”, która broniła Lwa Rywina i ostro atakowała Agorę i „Gazetę Wyborczą”.

Bardziej wstrzemięźliwa od prywatnych mediów w podejmowaniu tematu afery była Telewizja Polska, kierowana przez Roberta Kwiatkowskiego, jak wynikało z tekstu Smoleńskiego – uwikłanego w całą sprawę. Jednak i tu byli dziennikarze i wydawcy programów, którzy nie dawali sobie zamknąć ust. Na szczęście nie były to jeszcze czasy, kiedy w centrali partii rządzącej zapadają decyzje o tym, co pokazuje Telewizja Polska i o czym mówi Polskie Radio.

Nagłaśniając aferę Rywina i żądając powołania komisji śledczej, media potwierdzały, że Polska jest państwem autentycznie demokratycznym, w którym to one kontrolują władzę i nie są na jej usługach. Dodatkowo dziennikarzy mobilizował fakt, że afera dotyczyła ich świata. Polegała przecież na próbie sprzedania za łapówkę ustawy regulującej ład medialny w Polsce. Jeśli o tych kwestiach miały decydować pieniądze i przestępcze operacje, to uderzenie w alarmowy dzwon było jak najbardziej na miejscu i dziennikarze wręcz wzorowo wywiązywali się ze swojej misji. Choć, rzecz jasna, domagając się powołania komisji śledczej, dziennikarze piekli też własną pieczeń. Trafnie przewidywali, że prace komisji będą największym spektaklem politycznym od Okrągłego Stołu z 1989 roku i dostarczą im ciekawego zajęcia na dłuższy czas.

Prawidłowo działające media mobilizowały opinię publiczną, która funkcjonowała wtedy zupełnie inaczej niż obecnie. Nie zatruwała jej dzisiejsza, iście plemienna impregnacja na argumenty drugiej strony. Ludzie wsłuchiwali się w różne poglądy i potrafili być krytyczni także wobec partii, z którą sympatyzowali. W tych warunkach politykom trudno było iść w zaparte. Również ich wyborcy domagali się prawdy i nie dawali wiary argumentom tylko dlatego, że formułowali je „nasi”. Dlatego też żadna strona, ani rządowa, ani opozycyjna, nie serwowała swojej wersji afery Rywina zbyt pospiesznie, by nie być oskarżonym o tendencyjność i falstart.

Te mechanizmy, jakże odmienne od dzisiejszych, wywarły ogromną presję na rządzący Sojusz Lewicy Demokratycznej, który jak każda partia u władzy nie miał ochoty na zbadanie własnej afery przez komisję śledczą. Znalazł się jednak w bardzo trudnej sytuacji, bo przy wielkiej presji mediów i opinii publicznej próba zamiecenia afery pod dywan stała się politycznie niezwykle kosztowna. Tym bardziej że także wielu wyborców SLD, zszokowanych informacjami o korupcyjnym skandalu, opowiadało się za powołaniem komisji śledczej. W podobny sposób myślał też niejeden SLD-owski poseł. Jeszcze bardziej zdecydowani byli koalicjanci tej partii, Polskie Stronnictwo Ludowe i Unia Pracy, bez których nie miała ona większości w Sejmie.

Byłem wtedy posłem Unii Pracy i dobrze pamiętam, jak nasz sejmowy klub odebrał sensacyjny artykuł „Gazety Wyborczej”. Nie mieliśmy pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale smród szwindlu czuliśmy z daleka. W tej sytuacji powołanie komisji śledczej wydawało się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Kiedy poparł je prezydent Aleksander Kwaśniewski i marszałek Sejmu Marek Borowski, postać numer dwa w SLD, przestał się też wahać Leszek Miller, szef SLD i premier.

Reakcja mediów, opinii publicznej i zdecydowanej większości świata polityki była bardzo prawidłowa, bo skandal ujawniony przez „Gazetę Wyborczą” należał do tych o największym kalibrze. Wprawdzie sensacyjnych oskarżeń w ponaddziesięcioletniej wtedy historii III Rzeczypospolitej nie brakowało, by przypomnieć chociażby wysunięty przez ministra spraw wewnętrznych w 1995 roku wobec premiera Józefa Oleksego zarzut szpiegostwa na rzecz Rosji, ale tu chodziło o sprawę godzącą w fundamenty państwa. Trudno było sobie wyobrazić większe zagrożenie dla demokracji niż zakwestionowanie suwerenności uchwalającego ustawy Sejmu, o którego działaniu miała decydować nie wola wyborców, lecz łapówka wymuszona przez zdeprawowanych polityków. Wstrząs był więc ogromny i, jak się miało okazać, o dalekosiężnych konsekwencjach dla całego systemu politycznego.

W obliczu takiego rozwoju wypadków robione wcześniej przez polityków plany nadawały się do kosza. Widać to jak na dłoni w wywiadzie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, udzielonym Agnieszce Kublik i Monice Olejnik dla „Gazety Wyborczej” tuż przed publikacją tekstu Pawła Smoleńskiego:

Muszę się skoncentrować na tym – deklarował prezydent – co jeszcze mnie czeka przez trzy lata. Tym bardziej że będą [one] bardzo trudne pod każdym względem. Po pierwsze, referendum europejskie. Po drugie, wybory europejskie. Po trzecie, polskie, podwójne wybory po raz pierwszy w naszej historii w 2005 roku. Trudna sytuacja ekonomiczna, w sumie niełatwa sytuacja ekonomiczna w Europie. Kłopoty z budżetem.

Te problemy nie zniknęły, ale już wkrótce prezydent najwięcej czasu poświęcał aferze Rywina, podobnie zresztą jak większość polityków i obserwatorów życia publicznego.

Na razie jednak komisja dopiero się rodziła. Szóstego stycznia 2003 roku wnioski o jej powołanie zgłosiły do laski marszałkowskiej opozycyjne kluby Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Następnego dnia zrobiły to kluby Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Ligi Polskich Rodzin i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Za sejmowymi kulisami zaczęły się przymiarki do personalnej obsady komisji. Nie byłem nimi bynajmniej zainteresowany, ale nieoczekiwanie znalazłem się w oku cyklonu.

Siódmego stycznia, wczesnym popołudniem, zadzwonił do mnie Marek Pol, przewodniczący Unii Pracy i z jej ramienia wicepremier i minister infrastruktury w koalicyjnym rządzie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Komunikowaliśmy się bardzo często, bo byłem jego zastępcą w Unii Pracy, a i jako wicemarszałek Sejmu służyłem mu pomocą we wszystkich sprawach parlamentarnych. Obydwaj byliśmy bardzo zajęci, więc łączące nas sprawy załatwialiśmy najszybciej jak można, czyli przez telefon. Tym razem nie chciał powiedzieć, o co chodzi, tylko bardzo nalegał, bym odwiedził go wieczorem w siedzibie rządu w Alejach Ujazdowskich.

Przyjechałem, jak sobie życzył. Wchodząc do niego, zawsze czułem się tak, jakbym podróżował w czasie, cofając się o kilkadziesiąt lat. Urzędował w gabinecie dawnych komunistycznych premierów, którego wystrój nie zmienił się od wczesnych lat pięćdziesiątych. Był to ogromny pokój ze ścianami wyłożonymi ciemną boazerią i z meblami w stylu tamtej epoki. Nie zdążyliśmy usiąść, a już wypalił:

– Jesteś moim dłużnikiem, bo załatwiłem z Millerem, że zostajesz przewodniczącym komisji badającej aferę Rywina. Łatwo nie było, ale się udało.

Trafił jak kulą w płot, bo ja nie tylko nie myślałem o takim wyróżnieniu, ale bardzo go nie chciałem. Zajęć w Prezydium Sejmu, Unii Pracy i moim radomskim okręgu wyborczym miałem co niemiara. Jako historyk II Rzeczypospolitej dobrze znałem funkcjonowanie komisji śledczych i wiedziałem, jak wymagająca i męcząca to praca. Ponadto, choć niewiele rozumiałem z afery Rywina, to przypuszczałem, że jego łapówkarski szantaż był efektem zmowy z jakimiś ludźmi z układu rządzącego. To, co Polowi rysowało się jako droga do zabłyśnięcia, mnie przypominało czyszczenie szamba, a wiadomo, że jak się to robi, chcąc nie chcąc samemu przesiąka się przykrym zapachem.

To wszystko może bym przełknął, ale był jeszcze jeden, dla mnie najważniejszy powód. Mieliśmy z Darią, moją żoną, na ostatni guzik zapięte wymarzone wakacje życia w postaci dwutygodniowego safari w Kenii, a godząc się na przewodniczenie komisji, musiałbym zepsuć ten wyjazd. Takiej podłości Darii zrobić nie mogłem.

Wyłożyłem to wszystko Markowi, ale nie chciał słuchać. Przekonywał na sto jeden sposobów, że nie mam racji i muszę się zgodzić. Spotkanie się przedłużało i w końcu zdesperowany powiedziałem:

– Nie przekonałeś mnie, ale ty tu dowodzisz. Zgodzę się, ale pod warunkiem, że załatwisz to z Darią.

Znał moją żonę doskonale, także z naszych towarzyskich spotkań, więc rozpromienił się i odparował:

– Jeszcze nie dojedziesz do domu, a my już załatwimy sprawę.

Jechałem to domu z ciężkim sercem, świetnie wiedząc, co mnie tam czeka. Byliśmy z Darią od trzydziestu lat niezwykle udanym małżeństwem, pobraliśmy się jeszcze na studiach. Po równo dzieliliśmy między siebie domowe obowiązki, zachowując autonomię w naszych rolach publicznych. Niezależnie, jak one nas absorbowały, a Daria jako Naczelny Dyrektor Archiwów Państwowych była zajęta nie mniej niż ja, jedna rzecz była dla nas święta – wspólne dwutygodniowe zimowe i letnie urlopy. Podróże i poznawanie świata stanowiło życiową pasję Darii, rzecz nienaruszalną i świętą. Nadchodzącym wyjazdem do Kenii żyła od kilku miesięcy. Wiedziałem, jaką niegodziwością byłoby odebranie jej tego marzenia. Zastałem ją tak wściekłą i przybitą jak nigdy wcześniej.

– Rozmawiałaś z Markiem? – zapytałem.

– Rozłączyłam się po pierwszym zdaniu, a potem nie odbierałam komórki – odpowiedziała, dodając: – Wiesz, że nie możesz mi tego zrobić.

Oczywiście, wiedziałem i obiecałem, że na głowie stanę, żeby nie wejść do komisji. Zdawałem sobie sprawę, że Pola nie przekonam, więc chwyciłem się ostatniej deski ratunku. Postanowiłem załatwić to z Leszkiem Millerem. Od wspólnego, koalicyjnego startu SLD i Unii Pracy w wyborach parlamentarnych z 2001 roku miałem z nim dość bliskie relacje. Jednak na początku lat 90., kiedy byłem wiceprzewodniczącym, a on sekretarzem generalnym Socjaldemokracji RP, partii powstałej na gruzach PZPR, toczyliśmy wojnę na noże i w tym widziałem moją szansę.

Następnego dnia, 8 stycznia 2003 roku, zaraz po zjawieniu się w Sejmie, zadzwoniłem do sekretariatu premiera z prośbą o rozmowę.

– Proszę poczekać, panie marszałku, sprawdzę, kiedy to będzie możliwe – odparła znana mi dobrze sekretarka Millera.

Po kilkunastu sekundach usłyszałem w słuchawce jego głos. Powiedziałem:

– Wiem od Pola o waszym pomyśle. Proszę o kwadrans rozmowy. Dostosuję się do każdego terminu.

– A teraz możesz przyjechać? – odparł.

O niczym bardziej nie marzyłem i za chwilę już jechałem do siedziby rządu. Miller urzędował w innym jej skrzydle niż Pol, w pokoju, który gabinetem premiera stał się za czasów Tadeusza Mazowieckiego. Dla historyka wizyta w tym miejscu to jeszcze większe przeżycie niż obecność w mateczniku PRL-owskich dygnitarzy. Usiedliśmy w fotelach przy niewielkim stoliku. Wtedy nie miałem o tym pojęcia, ale to przy nim odbyła się wspomniana już konfrontacja Adama Michnika z Lwem Rywinem.

Wiedziałem, jak zajęty jest premier, więc od razu wyłożyłem kawę na ławę:

– Proszę o przysługę, bo Marka od tego pomysłu nie odwiodę, a nie mogę zostać przewodniczącym komisji Rywina.

Wyłożyłem swoje racje, włącznie z argumentem w postaci draństwa robionego Darii. Znał ją i lubił, a poza tym wiedziałem, że ten twardziel w polityce mięknie jak wosk w życiu rodzinnym. Na koniec zachowałem swoją broń atomową:

– Znamy się przecież nie od wczoraj i świetnie wiesz, że nie będziesz mnie trzymał za rękę. Niewiele rozumiem z tej afery, ale podejrzewam, że jakiś cwaniak z SLD wpadł na pomysł zrobienia interesu życia. Jeśli stanę na czele komisji, wyczyszczę szambo do dna, choćby oznaczało to wielki skandal. Chyba tego nie chcesz?

– Na to liczę – odparł ku mojemu przerażeniu i dodał: – Ja wiem znacznie więcej niż ty o pracach nad ustawą medialną, choć nigdy się nią bliżej nie zajmowałem, zostawiając to w rękach Oli Jakubowskiej. Jednak, jak ty, afery nie rozumiem. To się nie trzyma kupy. Wiem jedno, jestem ofiarą tej sytuacji i jeśli ustalisz ludzi, którzy to świństwo zrobili, to za żaden mankiet nie będę cię trzymał, tylko ich złożę do grobu i przebiję osinowym kołkiem. Nie zmuszam cię, ale proszę, byś został tym przewodniczącym.

Zrozumiałem, że premier nie pomoże mi zablokować planów Pola. Co więcej, na rachuby szefa Unii Pracy nałożyła się teraz prośba Leszka Millera, a to oznaczało, że klamka zapadła. Polityka to gra zespołowa i są w niej sytuacje, kiedy trzeba odłożyć na bok własny interes, nawet kiedy jest on niezwykle ważny. W takim punkcie właśnie się znalazłem. Afera Rywina ściągnęła na lewicę huragan i w jego obliczu nie mogłem zabrać zabawek i bawić się w swoim kąciku. Zadźwięczały mi w uszach głośne słowa Lecha Wałęsy: „Nie chcem, ale muszem”. Opuszczałem gabinet premiera pełen czarnych myśli, bo rodzina zawsze była dla mnie ważniejsza niż polityka, a tu musiałem dokonać innego wyboru.

Próbowałem to wszystko wytłumaczyć Darii, ale nie przyjmowała do wiadomości żadnej argumentacji. Dla niej wszystko było jasne: naruszyłem naszą największą świętość, i to dla nielubianej przez nią polityki. Przestała się do mnie odzywać i nie miałem pojęcia, co chce zrobić. Po kilku dniach zorientowałem się, że szykuje się do wyjazdu. Dowiedziałem się, ale nie od niej, że jedzie do Kenii z naszą przyjaciółką. W niczym nie pozwalała sobie pomóc. Sama pojechała na lotnisko, choć przez trzydzieści lat zawsze ją tam odprowadzałem. O tym, że mam szansę na darowanie śmiertelnego grzechu, przekonałem się dopiero po pocztówce otrzymanej z Kenii. Był na niej majestatyczny, piękny lew, a z tyłu jedno zdanie: „Zobacz, jakie tu są piękne lwy, na pewno ładniejsze niż w Twojej komisji”.

Po rozmowie z Leszkiem Millerem oswajałem się w myślach z czekającą mnie rolą przewodniczącego pierwszej sejmowej komisji śledczej. Byłem pełen obaw, czy sprostam temu zadaniu. Jedną rzecz postanowiłem sobie bardzo solennie, kierowany rygorami warsztatowymi mojego zawodu historyka: w śledztwie komisji nie będę wykluczał żadnego scenariusza i będą się dla mnie liczyły tylko fakty poparte materiałami dowodowymi. Nikogo z góry nie będę ani uniewinniał, ani oskarżał.

O tym, że nie będzie to łatwe, przekonała mnie już rozmowa z Leszkiem Millerem. Wydawała się ona stawiać go poza podejrzeniem udziału w aferze Rywina. Gdyby było inaczej, to po mojej deklaracji, że jako przewodniczący wyczyszczę sprawę do spodu, chętnie zgodziłby się na to, bym nie wszedł komisji. On tymczasem zachował się inaczej – jak osoba, która jest ofiarą, a nie sprawcą afery. Dotarło jednak do mnie, że muszę to traktować tylko jako sugestię, wymagającą sprawdzenia w dalszym postępowaniu dowodowym.

Tymczasem prace nad powołaniem komisji śledczej toczyły się w ekspresowym tempie, o co zadbał marszałek Borowski. Zaledwie trzy dni po złożeniu projektów, już 10 stycznia 2003 roku, Sejm niemalże jednomyślnie powołał „Komisję Śledczą do zbadania ujawnionych w mediach zarzutów dotyczących przypadków korupcji podczas prac nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji”, bo tak brzmiała jej oficjalna nazwa. W debacie poprzedzającej przyjęcie uchwały nikt nie kwestionował potrzeby powołania komisji.

Gorący spór stoczono za to o jej liczebność. Opozycji zależało, by rządząca większość: Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego nie miała w komisji liczebnej przewagi. Forsowała więc wniosek, by komisja liczyła siedmiu posłów, po jednym z każdego klubu, co dawało opozycji czteroosobową większość złożoną z posłów Platformy Obywatelskiej, Prawa i Sprawiedliwości, Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony. Było to sprzeczne z przepisem ustawy o sejmowej komisji śledczej z 1999 roku, nakazującym odzwierciedlić w komisji sejmowy układ sił, więc wniosek znaczną większością został odrzucony. Opozycja zgłosiła kolejną poprawkę, proponującą skład dziewięcioosobowy, w tym trzech posłów SLD i po jednym z pozostałych klubów. Niemalże wygrała, bo takie rozwiązanie języczkiem u wagi czyniło PSL, który wsparł je, łamiąc koalicyjną solidarność. Do sukcesu zabrakło jednak kilku głosów. Ostatecznie komisja liczyła dziesięciu posłów, czterech z SLD i po jednym z pozostałych klubów.

Kolejna kontrowersja dotyczyła zadań komisji. Opozycji, zwłaszcza PiS-owi, bardzo zależało, by komisja zbadała też, czy w kręgu rządowym były prowadzone prace przygotowujące prywatyzację Telewizji Polskiej. Wniosek jednak nie przeszedł i bardzo dobrze, bo jak czas pokazał, ta sprawa nie miała nic wspólnego z aferą Rywina i zamuliłaby jedynie komisyjne śledztwo. Ostatecznie Sejm postawił przed komisją trzy zadania. Zgodnie z uchwałą przyjętą 10 stycznia 2003 roku miała zbadać:

1) Okoliczności towarzyszące próbie wymuszenia przez Lwa Rywina korzyści majątkowych i politycznych w zamian za spowodowanie zaniechania wprowadzenia niekorzystnych dla prywatnych mediów zmian w ustawie o radiofonii i telewizji oraz za odpowiadające ich interesom decyzje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a także ustalić osoby, które miały inicjować powyższe działania – przedstawione w „Gazecie Wyborczej” z dnia 27 grudnia 2002 r. i w innych mediach;

2) przebieg procesu legislacyjnego w zakresie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, w kontekście spraw, o których mowa w pkt 1;

3) prawidłowość reakcji organów państwowych na uzyskane przez nie informacje w sprawie, o której mowa w pkt 1.

Jeszcze tego samego 10 stycznia, późnym wieczorem, Sejm wybrał na członków komisji Ryszarda Kalisza, Bogdana Lewandowskiego, Jerzego Szteligę i Stanisława Rydzonia z SLD, Józefa Szczepańczyka z PSL, Jana Rokitę z PO, Zbigniewa Ziobrę z PiS, Bohdana Kopczyńskiego z LPR i Piotra Smolanę z Samoobrony. Znalazłem się w tym gronie i ja, jako reprezentant Unii Pracy.

Jak się jest wicemarszałkiem i godzinami prowadzi obrady, to zna się wszystkich posłów, ale o większości tego grona nie miałem wyrobionego zdania. Najlepiej znałem Ryszarda Kalisza, z którym razem pracowaliśmy w sztabie kierującym kampanią wyborczą poprzedzającą reelekcję Aleksandra Kwaśniewskiego w 2000 roku. Ceniłem go za gruntowną wiedzę prawniczą, znajomość procedur sejmowych, skłonny do porozumienia charakter i sympatyczne usposobienie. Liczyłem, że będzie solidnym filarem komisji.

Nie miałem też wątpliwości, że znaczącą rolę odegra Jan Rokita, którego wystąpień, błyskotliwych intelektualnie i oratorsko, słuchałem w Sejmie z ogromną uwagą, nawet wtedy, kiedy walcem rozjeżdżał politykę rządu, który wspierałem. Doceniałem jego polityczny talent i nie podzielałem powszechnego wówczas przekonania, że chwile świetności ma już za sobą. W latach 90. był prawą ręką Bronisława Geremka w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym, szefem głośnej komisji badającej działalność Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w PRL, ministrem-szefem Urzędu Rady Ministrów i szarą eminencją rządu Hanny Suchockiej. Jednak ostatnio miał złą passę. Nie znalazł się w kierownictwie Platformy Obywatelskiej, a na dodatek jesienią 2002 roku sromotnie przegrał wybory na prezydenta Krakowa. Zakładałem, że zrobi wszystko, by dzięki komisji jego gwiazda rozbłysła na nowo. Nie miałem nic przeciwko temu, byleby to służyło postępom śledztwa.

Znałem kulisy przepychanek poprzedzających wskazanie klubowych nominatów i żałowałem, że do komisji z ramienia PSL, mimo sporej ochoty, nie wszedł Józef Zych, posiadający ogromne doświadczenie prawnicze i sejmowe. Rozumiałem jednak, że jako były marszałek musiałby zostać jej przewodniczącym, a tu koalicyjne ustalenia były inne. Szkoda mi też było Marka Jurka z PiS, który przegrał rywalizację ze Zbigniewem Ziobrą, kiedy w zadaniach komisji nie uwzględniono kwestii prywatyzacji TVP, od czego był ekspertem. Nie podzielałem fundamentalistycznych poglądów Marka Jurka, ale ceniłem jego prawość charakteru. Zbigniew Ziobro zaś był dla mnie wielką niewiadomą. Kiedy go słuchałem w Sejmie, raziła mnie partyjna zapalczywość, przypominająca mi nadgorliwców z nieboszczki PZPR, do której należałem przed 1989 rokiem.

Inauguracyjne posiedzenie komisji odbyło się 14 stycznia 2003 roku. Kiedy kilka minut przed 13.00 wszedłem do niewielkiej sali obrad, mieszczącej się w budynku komisji sejmowych, zobaczyłem, że planując w prezydium Sejmu to spotkanie, zgrzeszyliśmy brakiem wyobraźni. Zgodnie z uchwałą powołującą komisję obrady były jawne i sala była tak nabita dziennikarzami, że dla dziesiątki posłów brakowało miejsca.

Jakoś w końcu usiedliśmy przy stole, ściśnięci jak śledzie. Przewodniczył marszałek Marek Borowski. Na przewodniczącego kandydowały dwie osoby: Zbigniew Ziobro, zgłoszony przez Jana Rokitę, i ja, zgłoszony przez Ryszarda Kalisza. Zadziałał rutynowy, sejmowy mechanizm. Kandydujący wstrzymali się od głosowania, Zbigniew Ziobro otrzymał trzy opozycyjne głosy, ja pięć koalicyjnych i rzecz została rozstrzygnięta.

Schody pojawiły się dopiero przy wyborze zastępców przewodniczącego. W czynionych wcześniej przymiarkach opowiadałem się za jednym zastępcą, proponując, by został nim Jan Rokita. Jednak Rokita zgłosił wniosek o powołanie dwóch zastępców i komisja go przyjęła. Poseł PO zapewne liczył, że obydwa te miejsca przypadną opozycji, ale przelicytował. W trzyosobowym prezydium SLD chciało mieć swojego reprezentanta, a w takim gronie Rokita nie życzył sobie zasiadać. Ostatecznie zastępcami zostali Bogdan Lewandowski z SLD i Bohdan Kopczyński z LPR. Przez prawie rok, bo tyle czasu trwało nasze śledztwo, współpracowaliśmy bardzo zgodnie. Zepsuło się to dopiero podczas prac nad sprawozdaniem komisji, ale nie ma co uprzedzać wypadków.

Atmosfera w samej komisji wyglądała na początku inaczej niż w prezydium. Reprezentanci opozycji, zwłaszcza Jan Rokita i Zbigniew Ziobro, kierowali się przekonaniem, że posłowie koalicyjni, wykorzystując przewagę liczebną, będą utrudniali wyjaśnienie afery. Głośno zapowiadali, że jeśli ich obawy się potwierdzą, wystąpią z komisji. Zaraz po pierwszym posiedzeniu Rokita mówił w jednym z wywiadów: „SLD z uporem zabiega o to, aby w każdym gremium związanym z komisją dysponować większością, co budzi obawy, że boi się wyjaśnienia pełnej prawdy”. A Ziobro dodawał: „Jeśli okazałoby się, iż praca komisji będzie farsą, to wówczas PiS rozważy udział w tej komisji. Nie będziemy dawali legitymacji farsie”.

Na drugim posiedzeniu, 15 stycznia, między posłami SLD i Rokitą oraz Ziobrą iskrzyło jak diabli. Gołym okiem było widać, że komisji daleko jest do drużyny grającej do jednej bramki. Postanowiłem dać posłom czas na ochłonięcie i na razie nie organizować spotkań, tylko zająć kolegów merytorycznymi przygotowaniami do czekających nas przesłuchań świadków.

Kierowałem się regułami mojego zawodu. Historyk, zanim zabierze się do rekonstrukcji wydarzeń, skrzętnie gromadzi i analizuje wszelką dostępną dokumentację. Prawnicy nazywają to pozyskiwaniem materiałów dowodowych. Aby móc występować o te dowody, potrzebowałem upoważnienia w postaci uchwały komisji. Na szczęście posłowie dosyć gładko udzielili mi stosownego pełnomocnictwa. Celowo było bardzo ogólne i pozwalało mi do końca działania komisji występować o wszelkie możliwe materiały dowodowe, bez konieczności głosowania każdego nowego przypadku.

Najpilniejszym zadaniem było otrzymanie uwierzytelnionej dokumentacji śledztwa, jakie od końca grudnia 2002 roku prowadził wydział przestępczości zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Prawnicy z bardzo kompetentnego biura legislacyjnego Sejmu ostrzegli mnie, że nie będzie to łatwe, gdyż każda prokuratura strzeże tajemnicy śledztwa, dającej jej istotną przewagę nad podejrzanymi i świadkami. Aby nie spalić podejścia, przed przesłaniem oficjalnego pisma postanowiłem rozmówić się z ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym Grzegorzem Kurczukiem. Znaliśmy się i darzyliśmy sympatią od 1989 roku, kiedy razem działaliśmy w reformatorskim Ruchu 8 Lipca, stawiającym sobie za cel rozwiązanie PZPR i powołanie nowej partii, już nie komunistycznej, lecz socjaldemokratycznej. Chciałem odwiedzić go w ministerstwie, ale kurtuazyjnie zaproponował, że przyjedzie do Sejmu.

Spotkaliśmy się w moim gabinecie 15 stycznia, przed drugim posiedzeniem komisji. Zanim wyłożyłem mój problem, zapytałem, co sądzi o aferze Rywina. Obszernie opowiedział o swoich perypetiach z tą sprawą. Powtórzył to potem, zeznając przed komisją, więc nie będę teraz tego omawiał. Zauważyłem, że najbardziej gryzie go kwestia nieuruchomienia prokuratury jeszcze przed publikacją tekstu Pawła Smoleńskiego.

– Sumienie mam czyste – tłumaczył. – Jak zetknąłem się z krążącymi po Warszawie informacjami o aferze, poszedłem do redakcji „Gazety”, żeby dowiedzieć się, o co chodzi i zdobyć dowody, przede wszystkim nagranie rozmowy Rywina z Michnikiem. Ten miło ze mną porozmawiał, ale powiedział, że prowadzi dziennikarskie śledztwo i dowodów prokuraturze nie wyda. No to co ja miałem zrobić? Posłać do „Gazety” prokuratora i policję z nakazem wydania dowodów, a w razie odmowy przeprowadzić rewizję? Wiesz, jakim echem odbiłoby się to w Polsce i na świecie? Ci, którzy dzisiaj linczują mnie za niepodjęcie śledztwa, pierwsi by mnie wtedy oskarżyli o stosowanie metod ze stanu wojennego i nazwali nowym Kiszczakiem!

Licząc, że w przyjacielskiej rozmowie odpowie mi szczerze, zadałem pytanie, które nie mogło paść przed komisją:

– Grzegorz, ten Rywin wydaje się być szczwanym lisem. Taki cwaniak nie mógł przecież wpaść na bezczelny pomysł sprzedania kolumny Zygmunta, i to Michnikowi. Nie sądzisz, że to ktoś z naszych za tym stoi?

Chwilę się zastanowił, bo tak jak i ja wiedział, że w tym momencie decyduje się charakter naszej dalszej współpracy, i odparł:

– Widzę, że to twoja wyjściowa hipoteza. Mnie też wydaje się to prawdopodobne. Ale ostrzegam cię, Rywin w prokuraturze idzie w zaparte, a dopóki on nie zacznie mówić, będzie to piekielnie trudne do udowodnienia.

Przekonałem się, że mogę na niego liczyć, więc wyłożyłem prośbę o przekazywanie przez prokuraturę na bieżąco materiałów śledztwa.

– Musisz zacząć od pisma do mnie i dać mi trochę czasu, bo dla każdego prokuratora takie żądanie to rzecz niepojęta. Muszę to sprawdzić, ale sądzę, że opierając się na ustawie o komisji śledczej, da się to zrobić.

Oczywiście, treść rozmowy zachowałem dla siebie. Jeszcze tego samego dnia, wykorzystując pełnomocnictwo udzielone przez komisję, posłałem do prokuratora generalnego stosowne pismo, przygotowane przez sejmowych prawników. Wnioski o dokumentację, niezbędną do wyjaśnienia kwestii badanych przez komisję, poszły też do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwa Kultury, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, sejmowej komisji kultury oraz kierownictwa Agory.

Do Kancelarii Sejmu wystąpiłem o materiały prasowe, włącznie z nagraniami audycji telewizyjnych i radiowych, które ukazały się na temat afery Rywina, poczynając od 27 grudnia 2002 roku. Papierowej roboty było co niemiara, ale wzięła ją na siebie rewelacyjnie sprawdzająca się sekretarz komisji, Małgorzata Idzikowska, znająca Sejm na wylot i niezwykle pomocna w każdej sprawie. Bez niej komisja śledcza na pewno potykałaby się znacznie częściej, niż to miało miejsce. Choć od 2005 roku z ulicą Wiejską łączyła mnie już tylko świetna Biblioteka Sejmowa, to boleśnie dotknęła mnie w 2019 roku śmierć pani Małgosi.

Spływająca w odpowiedzi na moje pisma dokumentacja była kopiowana i niezwłocznie przekazywana wszystkim członkom komisji. Mieli więc co robić. Czytałem materiały i ja, ale robiłem też inne rzeczy. Rozmowa z Grzegorzem Kurczukiem uświadomiła mi, jak cenne są prywatne spotkania z osobami, które mając zagwarantowaną dyskrecję, mówią nie tylko o faktach, ale i własnych interpretacjach i podejrzeniach.

Ciekaw byłem zwłaszcza wiedzy Jerzego Urbana, redaktora naczelnego tygodnika „Nie”, który w zamieszczanych tam tekstach pisał o aferze Rywina w sposób bardzo intrygujący. Poznałem go jeszcze w latach 70. dzięki mojemu uniwersyteckiemu mistrzowi, profesorowi Andrzejowi Garlickiemu, z którym Jerzy Urban się przyjaźnił. Zadzwoniłem z prośbą o spotkanie i już następnego dnia, 20 stycznia 2003 roku, spotkaliśmy się u niego wieczorem, w pustej o tej porze redakcji „Nie” przy ul. Słonecznej.

Przypomniałem, że zetknęliśmy się po raz pierwszy blisko trzydzieści lat wcześniej, i ucieszyłem, że pamięta mnie jako ucznia Garlickiego, bo to dobrze wróżyło rozmowie. Rzeczywiście, była szczera i niezwykle ciekawa. Urban o aferze Rywina wiedział więcej, niż mogłem przypuszczać w najśmielszych snach. Powiedział o tym obszernie, zeznając przed komisją, więc nie będę teraz tego opisywał.

Wypytywałem go zwłaszcza o mocodawców Rywina. Nazwisk żadnych nie wymienił, ale był pewny, że istnieją i muszą być bardzo wpływowi. Jego zdaniem Rywin nie dałby się nabrać na plewy. Urban znał go doskonale i uważał za człowieka bardzo inteligentnego i niezwykle skutecznego w interesach. Jeśli poszedł do Agory z propozycją łapówki i powoływał się na Millera, to nie blefował, tylko działał w przekonaniu, że ma solidne umocowanie. Sam Miller był u Urbana poza podejrzeniem, ale ludzie z jego bliskiego otoczenia już nie.

– Ich musi pan wziąć pod lupę – mówił – ale niech pan uważa, bo jeśli im się udało takiego cwaniaka jak Rywin wystawić na strzał, to waszą komisję też mogą ograć.

Lwa Rywina charakteryzowały teraz – podobnie jak robił to Jerzy Urban – opinie, od których zaroiło się w mediach. Ludzie znający nie tylko jego, ale i kulisy polityki szli jeszcze dalej. Świeżo zdymisjonowany minister skarbu państwa, Wiesław Kaczmarek, oświadczył 9 stycznia w TVN24: „Takich projektów nie robi się w pojedynkę, takie rzeczy w pojedynkę robią szaleńcy”. I od razu dodał, że Rywin szaleńcem nie jest. Wtórował mu reżyser i wicemarszałek Senatu Kazimierz Kutz: „Rywin z tą całą swoją inteligencją, umiejętnością poruszania się między prawem a obyczajami wielkiego kapitału, nie mógł być sam”.

Rozmowa z Jerzym Urbanem utwierdziła mnie w przekonaniu, że wyjaśnianie afery Rywina może przynieść niespodziankę przykrą dla SLD, a wtedy nie wiadomo, co zrobi kierownictwo tej partii. Wystarczająco znałem politykę, by wiedzieć, że jeśli komisja śledcza zacznie sprawcom przekrętu deptać po piętach, zrobią wszystko, by sparaliżować jej prace.

Najcenniejszego sojusznika widziałem w opinii publicznej, jeśli tylko stanęłaby po naszej stronie. Na razie wyglądało to marnie, bo jak pokazywały sondaże, aż 80 proc. Polaków nie wierzyło, że komisja będzie działać uczciwie. Mścił się fakt, że przez ponad dwadzieścia poprzednich lat żadna z afer obozu rządzącego, niezależnie od jego barw partyjnych, nie została do końca wyjaśniona. Można to było zmienić tylko w jeden sposób: udowadniając dzień po dniu, że tym razem, dzięki tej pierwszej komisji śledczej, dzieje się inaczej.

Nie dało się tego zrobić bez transmisji obrad komisji. Podejrzewałem, że nie mogę tu liczyć na Telewizję Polską. Kierował nią Robert Kwiatkowski, który jak wynikało z artykułu Pawła Smoleńskiego, mógł być zamieszany w aferę. Postanowiłem zacząć od szefa Telewizji TVN Mariusza Waltera i zaproponować mu, by działający od kilkunastu miesięcy kanał informacyjny TVN24 transmitował posiedzenia komisji. Zanim zdążyłem to zrobić, on zadzwonił z prośbą o rozmowę w Sejmie. Domyśliłem się, co ma być przedmiotem spotkania, i szczęśliwy odparłem, że to ja do niego przyjadę. Ucieszył się, bo dla niego też już wszystko było jasne.

Kiedy zjawiłem się w jego gabinecie, w pierwszej siedzibie TVN przy ul. Augustówka, o meritum sprawy rozmawialiśmy bardzo krótko. On złożył ofertę, ja powiedziałem, że dołożę starań, by stworzyć jego ekipie jak najlepsze warunki pracy. Szczegółowo to potem załatwiałem w Sejmie z pracującym w TVN jego synem, Piotrem Walterem i prezesem TVN24 Maciejem Sojką. Wiedząc, że Mariusz Walter zna biznes medialny od podszewki, zapytałem, co sądzi o aferze Rywina. Odpowiedział, że sprawa musi być poważna. Dodał zdanie, które doceniłem dopiero z czasem, dzięki postępom śledztwa komisji:

– Dla pana media to rozmowy z dziennikarzami. Ale za kulisami to dżungla, w której niektórzy pana koledzy polują na nas jak na zwierzynę.

Mariusz Walter znał Lwa Rywina nie gorzej od Jerzego Urbana. Charakteryzował go podobnie jak naczelny redaktor „Nie”, tylko w o wiele barwniejszy sposób, który głęboko zapadł mi w pamięć.

– Rywin to taka osoba – mówił – że jak leci samolotem i samolot rozbija się nad pustynią, to on jako jedyny przeżywa katastrofę i dobrze sobie po niej radzi. Nie umiera z pragnienia, tylko bierze garść piachu, ściska go w rękach i za wyciśnięte z tego piachu pieniądze kupuje sobie coca-colę w automacie, który jakimś cudem znajduje na tym pustkowiu.

Ta anegdota utwierdziła mnie w przekonaniu, że Lew Rywin to człowiek o dużej inteligencji, ogromnym sprycie i niebywałej umiejętności robienia w Polsce interesów. Jeśli poszedł do Agory i Adama Michnika po łapówkę za sprzedanie ustawy RTV, to wiedział, na jakie ryzyko się naraża. A jednak to zrobił! Mógł to uczynić tylko w jednym przypadku: mając za plecami ludzi, którzy w jego przekonaniu nie pozwolą mu zrobić krzywdy. Dlatego w rozmowie nagranej przez Michnika nazwał ich „grupą trzymającą władzę”.

Warto dodać, że decyzja prezesa Waltera o transmitowaniu obrad przez TVN24 przyparła do muru prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego. Aby nie narazić się na zarzut blokowania informacji w sprawie dotyczącej także jego, musiał w ślad za TVN24 zgodzić się na transmitowanie obrad komisji w TVP3, a to razem dawało bardzo dużą, milionową widownię.

O to, jak zapewnić dobre warunki pracy dziennikarzom, zapytałem samych zainteresowanych. Robocze śniadanie, zorganizowane w sejmowej restauracji Hawełka, z udziałem reporterów i komentatorów parlamentarnych, sprawdziło się nadzwyczajnie. Byli zgodni, że najlepszym rozwiązaniem będą obrady w sali Kolumnowej, bo tylko w niej posłowie i dziennikarze nie będą sobie siedzieli na głowie. Jednak łatwiej to było powiedzieć, niż załatwić. Sala Kolumnowa to pomieszczenie największe po głównej auli sejmowej, idealne na duże spotkania i dlatego bez przerwy wykorzystywane. Kiedy zażądałem jej dla komisji, Prezydium Sejmu osłupiało, a szef kancelarii Krzysztof Czeszejko-Sochacki zagroził dymisją, twierdząc, że bez sali Kolumnowej nie wyobraża sobie funkcjonowania gmachu sejmowego. Na szczęście marszałek Borowski potraktował to inaczej. Kiedy wyłożyłem mu racje przekazane przez dziennikarzy, zrozumiał, że sala Kolumnowa to najlepsze wyjście.

O pomoc w dostosowaniu sali do potrzeb dziennikarzy i ekip transmitujących obrady poprosiłem redaktorów: Annę Godzwon z Polskiego Radia, Renatę Łęską i Marka Maldisa z TVP oraz Andrzeja Morozowskiego z TVN. Dokonali rzeczy, wydawałoby się, w Sejmie niemożliwej: zaaranżowali salę tak, że zadowoleni byli i posłowie, i dziennikarze.

Z prywatnie toczonego śledztwa, poprzedzającego komisyjne przesłuchania, poza rozmowami z Jerzym Urbanem i Mariuszem Walterem zapamiętałem najbardziej wypowiedź mojego przyjaciela Tadeusza Przeździeckiego, robiącego karierę w biznesie. Kiedy w rozmowie z nim stwierdziłem, że Lew Rywin nie może być poważną osobą, proponując tak gigantyczną łapówkę, ten, śmiejąc się z mojej naiwności, powiedział:

– Mnie ta suma wygląda na pięcioprocentową prowizję od transakcji. Sprawdź dokładnie, ile Agora miała zapłacić za Polsat, bo na moje oko to wszystko trzyma się kupy. A Rywin to wielki cwaniak. Jedyne, co tu może dziwić, to że nie zażądał więcej, bo pięć procent od operacji to najniższa taksa. Nie masz pojęcia, jak zdemoralizowani potrafią być politycy.

Zmroził mnie tym sądem, bo twardo chodził po ziemi i nie zwykł koloryzować. Wiedziałem, że korupcja jest w Polsce poważnym problemem, ale pojęcia nie miałem, że rozpleniła się aż tak bardzo.

Coraz szybciej zbliżały się pierwsze przesłuchania przed komisją, a we mnie narastały obawy, czy sobie poradzę. Przewodniczenie obradom komisji to dla wicemarszałka, wyćwiczonego prowadzeniem Sejmu, kaszka z mleczkiem, ale przesłuchania świadków rządziły się regułami unormowanymi w kodeksie postępowania karnego. Aby nie zginąć na tym polu minowym, szukałem rady u znanych mi prawników: Ryszarda Kalisza, wicedyrektora biura legislacyjnego Sejmu Macieja Lewandowskiego i cenionej przeze mnie sędzi Barbary Piwnik, którą poznałem w 2001 roku, kiedy została ministrem sprawiedliwości.

Sędzia Piwnik zwróciła mi uwagę, żebym nie przenosił na posiedzenia komisji wszystkich reguł panujących w sądzie, bo winny one być skorelowane z przepisami regulaminu Sejmu, normującymi tryb pracy komisji sejmowych. Jak mądra to była rada, zrozumiałem dopiero, kiedy przyszło mi zetrzeć się z pełnomocnikami Lwa Rywina. Od Barbary Piwnik, trochę rozbawionej rolą korepetytorki, dowiedziałem się też, w jaki sposób świadkowie, wyćwiczeni przez prawników, unikają odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Zaskoczyła mnie mnogość tych wykrętów. To też doceniłem dopiero podczas przesłuchań.

Z prawniczymi korepetycjami wiązała się też moja pierwsza komisyjna wpadka. Nieświadomie przyczynił się do niej zastępca prokuratora generalnego, Kazimierz Olejnik, znany mi wcześniej jako „polski Falcone”, zwalczający mafię w Łodzi i gorąco polecany przez ministra Kurczuka. Często się z Olejnikiem spotykałem, bo nadzorował prokuratorskie śledztwo w sprawie afery Rywina i był niezastąpiony w rozładowywaniu konfliktów pomiędzy komisją i Prokuraturą Apelacyjną. Gdy w jednej z rozmów zwierzyłem mu się z obawy, czy sobie poradzę ze stosowaniem kodeksu postępowania karnego, powiedział:

– Przecież nie będzie się pan uczył całego kodeksu, a procedury związane z przesłuchaniem przyswoi pan w trzy dni.

Tak mnie podniósł na duchu, że na pytanie Jolanty Pieńkowskiej w Programie III Polskiego Radia, czy starczy mi czasu na nauczenie się kodeksu postępowania karnego, powtórzyłem jak dureń, że zrobię to w trzy dni. Środowisko prawnicze zawrzało oburzeniem. Profesor Marcin Król grzmiał w TVN24, że taki bałwan na czele komisji to zapowiedź fiaska jej obrad. Raz jeszcze potwierdziła się sentencja, że pycha kroczy przed upadkiem.

Chcąc takiego upadku uniknąć w poważniejszych sytuacjach niż radiowy wywiad, w komisji postanowiłem oprzeć się na ekspertach, specjalistach od procedury karnej. O pomoc poprosiłem znanego mi z macierzystego Uniwersytetu Warszawskiego profesora Andrzeja Murzynowskiego, jednego z najwybitniejszych karnistów, emerytowanego prezesa Izby Karnej Sądu Najwyższego. Był państwowcem do szpiku kości, więc zgodził się zostać ekspertem komisji. Na moją prośbę wskazał kolejnych kandydatów do tej roli: profesora Jana Grajewskiego z Uniwersytetu Gdańskiego, też emerytowanego sędziego Sądu Najwyższego, i profesora Piotra Kruszyńskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor Grajewski przyjął propozycję, a profesor Kruszyński, sam nie mogąc zaciągnąć takiego zobowiązania, rekomendował młodą i wyjątkowo uzdolnioną doktor Monikę Zbrojewską z Uniwersytetu Łódzkiego. Zaakceptowała moją propozycję, co ucieszyło mnie tym bardziej, że jako człowiek lewicy zmartwiony byłem brakiem parytetu wśród ekspertów. Czwartą ekspertką została doktor Hanna Gajewska-Kraczkowska, współpracująca od lat z sejmowym biurem ekspertyz.

Prokuratura Apelacyjna w Warszawie 29 stycznia 2003 roku przekazała nam swoją dokumentację śledztwa, w tym protokoły przesłuchań. Nie można było tego kopiować i należało czytać w specjalnie wydzielonym pomieszczeniu sejmowym. Przesiadywałem tam w każdej wolnej chwili przez parę kolejnych dni. Nie był to dla mnie nowy rodzaj dokumentacji. Jako historyk zajmowałem się organizacjami niepodległościowymi sprzed 1918 roku i nieraz ślęczałem nad aktami śledztw prowadzonych przez rosyjskie, austriackie i niemieckie organy ścigania. Znałem też podobne materiały z czasów II Rzeczypospolitej. Dokumentację śledztwa z III RP miałem jednak w ręku po raz pierwszy. Byłem zszokowany brakiem prokuratorskiej dociekliwości, zwłaszcza w pierwszych przesłuchaniach, kiedy jeszcze Sejm nie podjął decyzji o powołaniu komisji śledczej.

Raziło to zwłaszcza w przypadku Roberta Kwiatkowskiego, którego, jak wynikało z artykułu „Gazety Wyborczej”, Rywin podczas konfrontacji u premiera z 22 lipca 2002 roku wymienił jako mocodawcę swojej korupcyjnej misji. Na pytanie: „Kiedy i w jakich okolicznościach spotykał się pan z Rywinem latem 2002 roku?”. Kwiatkowski odpowiedział: „Widywałem się z nim wielokrotnie prywatnie i służbowo”. Ja drążyłbym tę ważną kwestię dalej, a prokuraturze to wystarczyło. Dzięki dociekliwym dziennikarzom szybko zresztą wyszło na jaw zatajenie przez Kwiatkowskiego, że weekend poprzedzający poniedziałkową rozmowę Rywina z Michnikiem z 22 lipca spędził u Rywina w jego domu na Mazurach.

Nie mniej niż brak prokuratorskiej dociekliwości zszokowały mnie odpowiedzi Roberta Kwiatkowskiego, broniące Lwa Rywina i atakujące Agorę i „Gazetę Wyborczą”. Z ofiary korupcyjnego szantażu czynił winowajcę. Na pytanie prokuratora, dlaczego jego zdaniem Rywin przyszedł z opisaną w „Gazecie Wyborczej” propozycją łapówki, Kwiatkowski odwracał sytuację, mówiąc: „Znałem tę historię pod tytułem »Przychodzi Agora do Rywina«”. Kwestionował w ten sposób istotę tekstu Smoleńskiego, przypomnijmy, zatytułowanego Przychodzi Rywin do Agory. Czynił to całkowicie serio, za chwilę formułując takie oskarżenie: „Moim zdaniem to Rywina poproszono o pomoc w popieraniu właściwego dla Agory kształtu ustawy”.

Nie mogłem absolutnie zrozumieć, dlaczego Kwiatkowski tak gorliwie bronił Rywina, i to w sytuacji, w której każdy normalny człowiek chciałby utopić tę osobę w łyżce wody. Przecież Rywin w czasie konfrontacji u Millera wrednie go obciążył stwierdzeniem, że to on wysłał go do Agory. Powinien za to znienawidzić oskarżyciela do końca życia, a szedł w zaparte w jego obronie.

Wytłumaczenie tego paradoksu nasuwało się jedno: tak zachowuje się tylko wspólnik sprawcy przestępstwa. Jednak odpędzałem tę myśl od siebie, bo kłóciła się ona z całym moim dotychczasowym wyobrażeniem o Robercie Kwiatkowskim. Nie znałem go zbyt dobrze, choć, jak to było w zwyczaju na lewicy, mówiliśmy sobie po imieniu. Zetknąłem się z nim wcześniej kilka razy, m.in. jesienią 2001 roku, w czasie kampanii wyborczej SLD i Unii Pracy. Raz połączyła nas sytuacja towarzyska. Zupełnie nieoczekiwanie, podczas zagranicznych wakacji, nasze rodziny spotkały się we wspólnym hotelu. Ujęły mnie wtedy jego pełne uroku relacje z dziećmi, zupełnie niepasujące do oschłego stylu bycia w życiu publicznym. Wiedziałem, że potrafi być twardy w polityce, ale historia z Rywinem nie mieściła mi się w głowie. Zapewne z tego powodu tak bardzo zaskoczył mnie tekst Smoleńskiego.

Mimo gęstniejącej atmosfery nadal starałem się myśleć o Robercie jako o osobie pomówionej i niewinnej. Dlatego nie miałem wątpliwości, kiedy przyszedł 15 stycznia 2003 roku, nazajutrz po wybraniu mnie na przewodniczącego komisji, i zapytał, czy jego rodzinny urlop do końca stycznia nie będzie kolidował z ewentualnym przesłuchaniem przez komisję. Powiedziałem:

– Jedź spokojnie. Przesłuchania ruszą najwcześniej na początku lutego, a nie sądzę, żebyśmy zaczynali od ciebie.

Sprawą kolejności przesłuchań komisja zajęła się 3 lutego 2003 roku. Obecnych było wszystkich dziesięciu posłów, co stało się regułą do końca naszej działalności. Bardzo odbiegało to od frekwencji w zwykłych komisjach sejmowych, na których posłowie pojawiali się do tego stopnia w kratkę, że regulamin Sejmu za komisyjne kworum uznał obecność 1/3 składu komisji.

Jednomyślnie zdecydowaliśmy zacząć przesłuchania od osób, które umożliwią nam odtworzenie kształtu i okoliczności korupcyjnego szantażu Rywina. Z artykułu Pawła Smoleńskiego i dokumentacji zgromadzonej przez prokuraturę wynikało, że w pierwszej kolejności powinni to być: naczelny redaktor „Gazety Wyborczej” Adam Michnik, prezes Agory Wanda Rapaczyńska, wiceprezes Agory Piotr Niemczycki oraz Helena Łuczywo, która była zastępczynią zarówno Michnika, jak i Rapaczyńskiej. Po nich zdecydowaliśmy przesłuchać Jerzego Urbana i Jerzego Jaskiernię, którzy w publicznych wypowiedziach najciekawiej informowali o zdarzeniach związanych z badaną przez nas aferą.

Podzieliła komisję dopiero sprawa wniosków o pozyskanie dowodów rzeczowych. Zbigniew Ziobro zaproponował, by wystąpić do prokuratury, bo to ona miała realizować nasze wnioski, o zabezpieczenie i zbadanie pamięci telefonów prywatnych i służbowych Lwa Rywina, Roberta Kwiatkowskiego, premiera Leszka Millera, sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Włodzimierza Czarzastego, wiceminister kultury kierującej pracami nad ustawą RTV Aleksandry Jakubowskiej, przewodniczącego sejmowej komisji kultury Jerzego Wenderlicha, szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Marka Wagnera, szefa gabinetu politycznego premiera Lecha Nikolskiego, a także Andrzeja Zarębskiego, którego Lew Rywin wymienił podczas konfrontacji u premiera.

Dalej Ziobro wnioskował o zabezpieczenie billingów telefonicznych sekretariatów, kierowców i oficerów ochrony tych osób, co w ostatnim przypadku oznaczało premiera, bo tylko on był w tym gronie osobą chronioną. Ziobro chciał też zabezpieczenia kalendarzy tych osób oraz ksiąg wejść i wyjść do urzędów, w których pracowali. W przypadku Rywina Ziobro wnioskował też o przeszukanie jego pomieszczeń prywatnych i służbowych.

Takie samo potraktowanie Lwa Rywina i polityków SLD oburzyło posłów tej partii. Rozumiałem ich reakcję, bo o ile w przypadku Rywina wniosek Zbigniewa Ziobry był uzasadniony, to postawienie w jednym szeregu z Rywinem premiera i jego bliskich współpracowników rodziło podejrzenie, iż chodzi o stworzenie wśród opinii publicznej wrażenia, że także oni są łapówkarzami. Widząc nadciągającą burzę, wykorzystałem fakt, że Ziobro zgłosił wniosek ustnie, i zaproponowałem, by uczynił to pisemnie, a podjęcie decyzji przełożyłem na dzień następny. Widziałem, że Ziobrze się to nie spodobało, ale reszta posłów też nie chciała eskalować napięcia.

Starcia nie dało się jednak uniknąć. Nazajutrz posłowie SLD ostro zwarli się ze Zbigniewem Ziobrą, zarzucając mu, że z pobudek politycznych narusza dobre imię premiera i jego współpracowników. On replikował w równie gwałtowny sposób. Niczym dobrym to się nie mogło skończyć, więc zgłosiłem własny wniosek dowodowy, by czynności proponowane przez posła Ziobrę na razie ograniczyć do Lwa Rywina, w stosunku do którego są one całkowicie uzasadnione w świetle innych dowodów. Wygasiło to dyskusję i przeszliśmy do głosowania. Rozszerzoną propozycję Ziobry poparło czterech posłów opozycji, czterech z SLD i ja byliśmy przeciw. Józef Szczepańczyk z PSL-u wstrzymał się od głosu, wniosek więc upadł. Za moją propozycją głosowało siedmiu posłów, a trzech wstrzymało się od głosu.

Natarcie (luty–kwiecień 2003)

Jako pierwszy 8 lutego 2003 roku został przesłuchany Adam Michnik. Była to sobota, więc łatwiej było śledzić obrady komisji. Chętnych było multum. Ogromna sala Kolumnowa wypełniła się po brzegi. Mnogość dziennikarzy, kamer i mikrofonów nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że dzieje się coś bardzo ważnego. Rekordowa była też liczba widzów przed telewizorami. Według fachowych pomiarów bezpośrednią transmisję w TVN24 i TVP3 obejrzało ponad 1,5 mln osób. Z podobną uwagą Polacy śledzili wcześniej tylko relację z ataku terrorystycznego na World Trade Center.

Dziesiątka posłów zasiadła za długim stołem w końcu sali. Przy mniejszym stoliku z lewej strony rezydowali komisyjni eksperci, a z prawej strony znajdował się stolik przeznaczony dla świadka. Parę minut po dziewiątej zjawił się przy nim Adam Michnik. Jak wiadomo, przesadnym elegantem on nie jest, ale tym razem miał na sobie białą koszulę, choć bez krawata, i ciemną marynarkę, z baretką węgierskiego Orderu Zasługi w klapie. Był wyraźnie rozluźniony, a może tylko takiego udawał. Na moją prośbę, żeby usiadł, odparł:

– Ja się już tyle lat nasiedziałem, że jeżeli pan marszałek pozwoli, to będę na stojąco odpowiadał.

Mimo moich nalegań stał tak przez kilka godzin, przysiadając tylko w momentach, kiedy posłowie zadawali mu pytania. A ponieważ obrady były rejestrowane, bardzo tym pogorszył jakość nagrania i utrudnił życie kilku maszynistkom, które na bieżąco sporządzały stenogram, tak by można go było podpisać na koniec posiedzenia. Dlatego w przyszłości nikomu już nie pozwalałem na takie zachowanie.

Kodeks postępowania karnego zobowiązywał mnie do rozpoczynania każdego przesłuchania od sprawdzenia danych personalnych świadka, odebrania od niego przyrzeczenia, poinformowania o zadaniach wyznaczonych komisji przez Sejm oraz przypomnienia uprawnień świadka i trzyletniej więziennej sankcji za mówienie nieprawdy. Tę ostatnią uwagę Michnik skwitował w gwarze poznanej w więzieniach PRL-u:

– Trzy lata jak dla brata, panie marszałku.

Widzowie przed telewizorami utwierdzili się w przekonaniu, że nudno nie będzie. Michnik był nie tylko świadkiem o kapitalnym znaczeniu, ale i urodzonym showmanem.

Przesłuchania Wandy Rapaczyńskiej, Piotra Niemczyckiego i Heleny Łuczywo nie były już tak barwne, ale merytorycznie miały dla nas równą wartość co zeznania Adama Michnika. W świetle tych informacji, dopełnionych dowodami rzeczowymi przekazanymi przez prokuraturę, korupcyjna misja Lwa Rywina w Agorze rysowała się dosyć klarownie. Oto jej przebieg, tak na tym etapie prac zrekonstruowany przez komisję na podstawie zeznań Adama Michnika, Wandy Rapaczyńskiej, Piotra Niemczyckiego i Heleny Łuczywo oraz dowodów rzeczowych w postaci notatki Rapaczyńskiej z 16 lipca 2002 roku i nagrań rozmowy między Rywinem i Michnikiem z 22 lipca tegoż roku.

Dziesiątego lipca, przed południem, Rywin zadzwonił do Wandy Rapaczyńskiej. Nie oczekiwała tego telefonu, choć poznali się dosyć blisko kilka lat wcześniej, kiedy był prezesem nadającej pierwszy polski płatny program telewizyjny firmy Canal+, Agora zaś jej udziałowcem. „Oświadczył – zeznała Rapaczyńska – że reprezentuje interesy grupy powiązanej z kołami rządowymi, która zajmuje się sprawami ustawy medialnej”, ale odmówił wyjaśnienia, kto wchodzi w skład tej grupy. Poinformował, że dysponuje ona „mocą sprawczą”, i zaproponował rozmowę przy kawie następnego dnia, przed spotkaniem właścicieli prywatnych stacji radiowych i telewizyjnych z nowo mianowanym ministrem kultury Waldemarem Dąbrowskim. Umówili się tuż koło ministerstwa, w hotelu Bristol.

Wandę Rapaczyńską telefon od Rywina równie zdziwił, co zaintrygował. Od wiosny 2002 roku nadawcy prywatni, w tym i Agora, wydająca nie tylko „Gazetę Wyborczą”, ale posiadająca też liczne lokalne stacje radiowe i przymierzająca się do zakupienia ogólnokrajowej telewizji Polsat, prowadzili wojnę z rządem, który w niekorzystny dla nich sposób chciał zmienić ustawę RTV. Rząd zamierzał jeszcze bardziej uprzywilejować publiczną telewizję i radio oraz ograniczyć możliwości działania i rozwoju mediów prywatnych.

W interesy Agory szczególnie godził tzw. przepis dekoncentracyjny. Zabraniał on właścicielowi dziennika o zasięgu ogólnokrajowym posiadania stacji radiowej lub telewizyjnej o takim samym kręgu odbiorców. Uchwalenie tego przepisu uniemożliwiłoby Agorze zakupienie Polsatu. Co więcej, Rapaczyńska i Michnik byli przekonani, że zrobiono to właśnie z myślą o nich, bo żadna inna taka transakcja nie była w Polsce planowana.

Wanda Rapaczyńska spotkała się z Rywinem 11 lipca, w samo południe, na godzinę przed imprezą w ministerstwie. Próbowała się dowiedzieć, kto jest we wspomnianej dzień wcześniej grupie mającej „moc sprawczą” w kształtowaniu przepisów ustawy RTV. Rywin chwalił się tylko, że doradza premierowi w sprawach medialnych, ale składu grupy ujawnić nie chciał. Kilkakrotnie jedynie podkreślił, że nie ma w niej sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Włodzimierza Czarzastego. Rapaczyńska, mająca doktorat z psychologii, odczytała to na odwrót: jako dowód obecności, tyle że nadgorliwie skrywanej.