Adulescentia - Kamil Jed - ebook

Adulescentia ebook

Kamil Jed

0,0

Opis

Gaja, soc i dobra nowina tolerują się. Ptaki z jednakowym rozmachem brudzą dachy kościołów i parapety mrówkowców. Aktywiści związków zawodowych w święta przed południem dzierżą chętnie proporce z wizerunkiem Matki Boskiej. Po południu udają się na słońce, nad zalew. Księża święcą maszyny do drążenia minerałów, wagony i kaski. Wracając samochodami do parafii wypatrują w lasach sarenek i zajączków. Natura cierpliwie czeka, aż wszystko zdominuje. To tylko kwestia czasu, oczywiście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kamil Jed

Adulescentia

© Kamil Jed, 2019

Gaja, soc i dobra nowina tolerują się. Ptaki z jednakowym rozmachem brudzą dachy kościołów i parapety mrówkowców. Aktywiści związków zawodowych w święta przed południem dzierżą chętnie proporce z wizerunkiem Matki Boskiej. Po południu udają się na słońce, nad zalew. Księża święcą maszyny do drążenia minerałów, wagony i kaski. Wracając samochodami do parafii wypatrują w lasach sarenek i zajączków.

Natura cierpliwie czeka, aż wszystko zdominuje. To tylko kwestia czasu, oczywiście.

ISBN 978-83-8189-428-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Uderzenie

Urodziliśmy się na wygnaniu. W mieście bez bram, bez murów. Iluń wita tablicą z reklamą majonezu, ustawioną w miejscu pomnika górnika i żołnierza.

W miasto wchodzisz prosto z lasu. Ogródki działkowe to jego ring. Za czasów górnika i żołnierza ludzie oddawali się tu pasji budowania altanek. Podlewali kwiaty, uprawiali marchew, zbierali jabłka. Tuczyli norki i króliki, żeby je zabić na święta. Ale kiedy nastał majonez, zaniedbali działki. Rozproszyli się w czas nowej formy.

Upadały fabryki. Rozpadały się rodziny. Nikt nie pilnował już królików. Skończyło się moje dzieciństwo i Związek Radziecki. Bo z dojrzewaniem zawsze upada system, prawda?

Dziś dowiem się strasznej rzeczy.

Trzy. W kiosku ruchu kupuję nowy numer „Wiedzy i Życia”. Dwa. Rozkładam z rozkoszą świeży papier. Jeden. Zerkam na wytłuszczony tekst:

W momencie, gdy Słońce wypali swoje zasoby paliwa, przekształci się w białego karła, zrzucając gazową otoczkę i niszcząc w tej właśnie chwili wszystko aż po orbitę Marsa.

Podnoszę oczy znad pisma i biorę głęboki oddech. Patrzę na jedną z głównych ulic, na której dwa samochody właśnie jadą w kierunku kopalni. Tak po prostu, spokojnie. Odwracam się do sprzedającej: „Słyszała pani?! Ziemia zostanie zniszczona, to pewne!” Kioskarka patrzy się niemrawo.

— Co? — pyta.

— Ziemia zostanie zniszczona! Ma już ustaloną datę! Nawet jak unikniemy katastrofy ekologicznej i wojny atomowej, wyginiemy, umrzemy, wszystko zamieni się w pył!

Kobieta zaniemówiła. Biegnę więc dalej, rozgłaszać straszne wieści.

Ziemia i Słońce traktowane jako jeden układ spełniają drugą zasadę termodynamiki. Wspólnie dążą do finalnego bezładu i nieodwracalnej śmierci cieplnej, gdy wszystko będzie miało tę samą temperaturę i nic więcej już się nie będzie działo.

Jest sobota rano, chłodny koniec września. Pachnie świeżością, chociaż wszędzie stoją betony i asfalty. Nad nie sprzątniętymi z chodników, malowniczymi liśćmi unosi się mgła. Ponad nią, gdzieś tak od szóstego piętra widać wieżowce, te znane od zawsze prehistoryczne bloki, w których mieszka cały nasz lud boży.

Wpadam do piekarni, w której unosi się piękny zapach (jak długo jeszcze?), gdzie ustawiła się już kolejka po chleb.

— Proszę państwa — zaczynam — mam w ręku magazyn „Wiedza i Życie”. Piszą tam, że wszyscy umrzemy! Wszyscy, co do jednego! Nasze miasto zostanie zrównane z ziemią, nasze państwo zostanie zrównane z ziemią, nasz świat zostanie zrównany… zresztą, jaką ziemią, nie będzie już Ziemi!!!

Kolejkowicze milczą, ale zapach pieczywa jest tak mocny, tak kojący, że na ich twarzach pojawia się uśmiech. Półki z chlebami i bułkami piętrzą się aż prawie po sam sufit, wysoko w miejsce, gdzie w plastikowej ramce wisi obrazek Matki Boskiej Królowej Polski. Zaczynam rozumieć, że to miejsce jest święte, wyjęte z czasu. Wychodzę z piekarni na palcach.

Poprawiam kurtkę i rzucam okiem na następny akapit.

Wyznaczany na podstawie zawartości radioaktywnych izotopów o długim czasie rozpadu (takich jak rubid, tor czy uran), wiek meteorytów jest znany dość dokładnie i wynosi (4,55 +/-0,05) x 10 9 lat. Czas życia Słońca jest niewiele dłuższy. Faza kurczenia się obłoku międzygwiazdowego to krótki etap w życiu gwiazd. W przypadku gwiazdy o masie Słońca trwa on kilkadziesiąt milionów lat. Jest to czas porównywalny z niepewnością wyznaczenia wieku meteorytów, które powstawały pod koniec tego etapu lub tuż po jego zakończeniu. Dlatego przyjmuje się, że Słońce ma (4,6 +/- 0,1) x 10 9 lat.

Idę, czytając, przez popękane płyty chodnikowe, kładzione w pośpiechu 30 lat temu przez pijanych robotników. Kazano im wtedy zbudować całą masę chodników, które biegną od blokowych klatek do przystanków, na których wsiada się do autobusów wiozących wszystkich precyzyjnie do kopalni. Bo wszyscy są górnikami. Przynajmniej ja tak zawsze myślałem.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi to potwierdzają. Każdy z moich kolegów ma w rodzinie górnika. Artyści, telewizja? Tak naprawdę wszyscy tam są górnikami, którzy mają szczęście robić coś ciekawego jako hobby. Politycy? O, rządzą i zasiadają przed ciężkimi biurkami w Warszawie, ale niechybnie chodzą na drugą zmianę do kopalni.

Górnictwo jest wszechobecne. Są i historią i przeznaczeniem. Zstępują na uroczyste lekcje w galowych strojach, z pióropuszami i lśniącymi guzikami.

Pan górnik przyniósł węgiel z kopalni.

Pan górnik przyniósł sól z kopalni.

Pan górnik przyniósł inną cenną bryłkę jakżeby inaczej aniżeli z kopalni.

„Patrzcie dzieci” — mówią wtedy nauczycielki — „patrzcie na tę sól ziemi, na tę bryłę, na pana górnika”. I patrzą, patrzą, patrzą na ten obraz życzliwego dostojeństwa. I wszystko takie odświętne. „Dziękujemy!”

„Dzię!” Za uśmiech. „Ku!” Za błysk medali. „Je!” Za tajemnicę podziemi. „My!” Za…

Ale chwileczkę, co za plamka? Co to za plamka na rękawie wpierw niewidoczna później zaś widoczna coraz bardziej, na-rzu-ca-ją-ca się? Ależ ta plamka nie pasuje! Nie może tu być!

Patrzymy, dzieci nie nawykłe do skupienia, ale wpatrujemy się uparcie. Ta plamka nas otwarła, a kiedy to się stało, zaczęła gasnąć chwała. Nasza uwaga wzmogła się więc jeszcze bardziej.

Pytamy się: „dlaczego ten pan ma plamkę?” — a nieco później, kiedy percepcja pędziła już jak opętana — „czemu te medale są takie trochę odchylone? A czemu pan górnik ma włosy tłuste? A czemu pan górnik śmierdzi?”

Czujemy przez skórę — my, ośmiolatki — koniec czasów. Tak, czujemy zgniliznę końca. I cierpimy, bo przestraszyliśmy się chyba. Nie znamy jeszcze lekarstwa na to coś, bo jeszcze tergo nie identyfikujemy. Nie wiemy, że nie ma co się bać. Bo to jest pogardy godne. Bo to jest banał. Sygnał, przejaw i istota końca czasów: banał.

Życie rozwijało się na Ziemi od niespełna czterech miliardów lat, zaś czas, w jakim będzie jeszcze mogło wegetować, jest daleko krótszy. Już za siedemset do ośmiuset milionów lat zaczną obumierać rośliny, co pociągnie za sobą zgon wszystkich gatunków zwierzęcych.

Mgła opadła. Na horyzoncie widać kopalnie, stadion, bliżej kościół i bloki. Odsłania się całe miasto, które jest stare od nowości. W pionierskich czasach rdzewiejące dźwigi podnosiły tu spękane żelbetowe płyty. Fabryka domów wylewała wielkie kloce, które lepiono ze sobą w wieżowce mieszkań. Z okolicznych wsi zjeżdżały w ich paszcze młode małżeństwa.

Organizacja funkcjonowała doskonale, dopóki nie przyszedł zatrważający rok 1989. Kiedy to mieszkańcy zaczęli gwałtownie spadać na łeb. Poznawali ból zupełnie nowy. Prawie tak nowy, że można by go reklamować na bilboardach.

Ciągle budzili się w tych samych, nowych-ale-sypiących-się blokach. Ale system ich porzucił i porzucił też bloki. Nawet słoneczko okazało się zdrajcą, planującym spalić planetkę.

Kiedy Słońce zamieni prawie cały swój wodór w hel, rozszerzy się i wstąpi w fazę „czerwonego olbrzyma”. Zanim jeszcze spali najbliższe planety, takie jak Merkury i Wenus, przeciętna temperatura na Ziemi osiągnie tysiąc osiemset stopni.

Więc nawet górnicze miasto ze swoim banałem, żałosnym porządkiem i nudą, nie może uciec od prawdy uniwersum. Dosięgnie nas śmierć, a wcześniej przyjdzie lęk. Ja go mam w nadmiarze, i to nie tylko w momencie czytania tych słów:

Biały karzeł pozostały ze Słońca będzie wygasał bardzo powoli — około 100 trylionów lat. Większość z gwiazd spotka ten sam los — tylko nieliczne skończą swój żywot w efektownych błyskach supernowych. We wszechświecie pozostaną czarne, wypalone jądra gwiazd, czarne dziury i ciemne, zniszczone wybuchami resztki planet.

Zapala się zielone światło dla pieszych. Idę dalej, obok ludzi wyprowadzających na osiedlowy spacer małe pieski, które ciągle jeżą się i szczekają.

Przypominam sobie niedawne czasy, kiedy nie odkryłem jeszcze śmiertelności. Myślałem wtedy, że Bóg najpierw stworzył świat przyrody, a potem miasto i rodziców. Oni, znający z własnego doświadczenia budowę najwcześniejszych osiedli, znali wszystkie tajemnice, byli w posiadaniu historii.

„Bo skoro pamiętają jeszcze, jak w miejscu tych asfaltów były pola” — myślałem — „znaczy to niechybnie, połączyli się świeżutko po powstaniu świata, gdzieś cztery, pięć pokoleń od Adama.”

Chronologia, którą otrzymywałem w różnych dawkach i z różnych źródeł, wprowadzała mentlik do tej pewności. Trudno było połączyć biblijne opowieści, które w mieście czczono, z suchymi zdaniami szkolnych podręczników. Czy dinozaury żyły na tym samym świecie, na którym sprawiedliwi sędziowie dostawali od Boga zadania, aby wypełnił się czas bezkrólewia?

Próbowałem połączyć te historie, a jako że nie miałem cierpliwości zagłębiać się w detale, udawało mi się utrzymać swoistą logikę zdarzeń. Metoda była prosta — jest co się zdaje. Wystarczyło, że w y d a j e m i s i ę tak a tak — znaczy to, że b y ł o tak a tak. Jako prorok przeszłości, mistrz swoich opowiadań — decydowałem, jak naprawdę się sprawy u nas i na świecie miały. Mogłem to zmieniać, a i tak zawsze miałem rację.

Wymyśliłem więc (nazwałem to zaraz odkryciem prawdy), że ziemia czekała na odkrycie złóż. Czekała przez czasy czeskie, pruskie i austriackie, aż wryją się w nią Polacy. Czekała na to, żeby chłopi zostali górnikami. Żeby ludzie zeszli pod ziemię. Żeby wiercąc pod ziemią zapomnieli o ziemi. Żeby kopiąc podziemny ląd zatęsknili za ziemią wydającą chwasty. Żeby się zgubili w ciemności i pomyśleli o sadach w Słońcu.

Miałem poza tym dużo różnych pomysłów. Zastanawiałem się na przykład, czy można być zarazem księdzem, piłkarzem i rysownikiem. Po usilnych próbach dopasowania faktów do wyobraźni — zaanektowania faktów, co tak dobrze dotychczas mi wychodziło — poddałem się dochodząc do wniosku, że z całą pewnością nie jest to możliwe. Jednocześnie wciąż miałem za oczywiste, że niezależnie od tego, kim się jest — jest się górnikiem.

Myślałem, więc wiedziałem.

Zbliżając się do swojego bloku, doczytuję dalsze rewelacje:

Wszechświat rozszerza się nadal, jednakże pewnego dnia może zwolnić bieg i znieruchomieć, po czym zacznie się kurczyć w ostateczną wielką kontrakcję.

Tekst głosi jasno, że kosmos wygra. Zmiecie wychowanków oaz i sklepikarzy z tatuażami. Tekst głosi, że oni umrą, a wygrają zasady natury. Minie jeszcze kilka lat, zanim to do mnie ostatecznie dotrze. Natura przetrawi industrial. Wygra ze świętymi kopalniami, położy nietykalne bloki.

Ale zanim to w całości przyznam, będę musiał przeprowadzić próbne eksplozje. Oczyszczające wybuchy, po których nastaje lepszy świat.

Ale już teraz, kiedy dopiero co przeczytałem, że Słońce uderzy w Ziemię, zostaję na chwilę sparaliżowany. To jest przecież wyrok śmierci. Zaprzeczam, gniewam się, targuję, popadam w depresję. I przestaję planować.

Odtąd będę dzielił życie na okres przed odkryciem uderzenia i po nim. Pojmuję, że tom „Przedtem” został właśnie zamknięty. Nie wiem jeszcze, że tom „Potem” nie będzie ostatnim. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

W ciszy pokoju pachnącego wykładziną, z którego okien roztacza się widok na osiedlowy plac zabaw, zaczynam nowe życie.

Miasto

jest stare od samego początku, stare od nowości

Winda

Jest trzecia po południu, 23 marca 1988 roku, pięć i pół roku przed świadomością uderzenia. Opuszczone mieszkania przyjmują na tapety słoneczne światło z pasków żaluzji, siatki firanek.

Winda stoi na parterze i odlicza minuty, jakby czekała na lepsze czasy. Odpoczywa po porannym chodzie, przed popołudniem. Teraz chodzą windy kopalniane, ale to dzieje się gdzie indziej.

Kiedy chcę spotkać się z kolegami, jadę w górę albo w dół. Nasi przodkowie odwiedzali się pokonując odległości w poziomie, my mamy krótki dystans w pionie.

Na panelu z przyciskami w kabinie parter jest drugi od dołu. To co jest niżej? Piwnica? Kopalnia? Piekło? Nie wiadomo, bo przypalony guzik nie działa. Stopiły go mroczne siły. Te same, które powodują awarie.

Bo winda pochłania ofiary. Zostawia po sobie obcięte głowy, ręce. Ludzie są zabijani przez szyb, przez spód jej podłogi, wierzch sufitu.

Zdarza się, że psuje się blokada windy na piętrach — po otwarciu drzwi widać wtedy ciemną przepaść. Czy możliwe jest wpaść tam? Czy to możliwe, że można tak głupio umrzeć? Jeżeli tak, to znaczy, że nasza wiara jest błędem. Więc to niemożliwe.

W głębi kabiny są zamnknięte na kłódkę podwójne drzwi. Wyobrażamy sobie, że kiedyś uwięziono tam złe duchy. Niektóre straszą w ciemnym szybie, inne baraszkują w piwnicach, blisko kopalni i piekła.

Szyb, piwnice, jak i cały blok są dla nas wieczne. Myślimy, że stoją tu od zawsze i na zawsze, że blok powstał wraz z powstaniem świata, był świadkiem toczonych wojen, narodzin i upadków imperiów.

Zakładamy się czasami, kto się odważy przejechać windą bez światła. To jest wyzwanie na miarę odwiedzin cmentarza nocą. Ożywają duchy, może stać się wszystko. W ciemnej windzie skrzypią liny. Słychać oddech i osiadanie bloku. Nad głową pęknięta pękniętej żarówka.

Mieszkańczy parteru mogą czuć się jak w domku jednorodzinnym. Mogą ignorować te dziesięć pięter wiszących nad ich głowami, ponad sto osób bezpośrednio nad ich stołem kuchennym i wanną. Nie dotknie ich awaria windy.

Na parterze stoi z reguły najwięcej ludzi. Skrzynka jedzie w górę, mijając pierwsze piętro. Kilka metrów nad poziomem morza to za nisko, żeby rozwinąć skrzydła.

Na drugim mieszka Artur. Jego tato jechał raz rowerem. Kiedy znalazł się już poza granicą miasta, na terenie wyludnionych działek, dwóch gości zepchnęło go do rowu, pobiło i okradło. Zabrali mu rower i uciekli. Tato Artura otrzepał się i poszedł spokojnie na swoją działkę po cebulę.

Artur schodzi zwykle ze schodów ostrożnie i cicho.

Na trzecim znajduje się mieszkanie rodziny Soni, tej, która na mieście wysyła uśmiechy strapionym pasażerom autobusu, chorym i żebrakom. Jest córką taksówkarza. W kościele modli się za szczęście ludzkości. Wraca do domu, gdzie czeka na nią obieranie ziemniaków na obiad dla rodzeństwa, sprzątanie i spanie w jednym pokoju z braćmi.

U Soni zaczęła się wielka pasja: zajmuje się rybkami w akwarium. Akwarium dostała od ojca, który zdobył go od kolegi, który pracował w hucie szkła i miał kontakty z pracownikami fabryk kleju. Akwarium było najważniejszą i najtrudniejszą zdobyczą, z rybkami poszło już łatwiej. W dwóch sklepach zoologicznych, które powstały niedawno w mieście, można kupić do woli mieczyków, gupików i glonojadów. Co trzy dni dostarczany jest żywy pokarm, suchy można nabyć codziennie.

Jej sposobu chodzenia po schodach nie da się skodyfikować. Raz szaleje i wbiega po nich jak struś pędziwiatr, innym razem stąpa powoli, ciężko, jakby ciężar życia przybrał rzeczywistą wagę.

Jeden spokojny, samotny pan z czwartego wypowiada do nas czasami krótkie zdania.

— Jak leci, kto wygrywa? — pyta przy boisku, na którym gramy mecz.

Zawsze ma na głowie wyszukany kapelusz, a na nogach kowbojki. Dlatego nazwaliśmy go Kowboj. Przechadza się po osiedlu, jakby poza czasem.

Schodzi po schodach szybko i swobodnie. W tej chwili nie ma go w domu. Ścienny zegar kupiony trzynaście lat temu w Niemczech tyka więc bezużytecznie.

Na piątym piętrze korytarz kończy się oknem z firanką, pod którą siedzi mała, zamyślona dziewczynka. Nikt nie ośmiela się jej przeszkadzać. Winda przejeżdżając obok zwalnia i cichnie. Ona zdaje się siedzieć już całe wieki — tam, pod firanką. Jak pustelniczce podają jej zupę i poduszkę, a jej kwitną myśli, rosną piersi. Któregoś dnia dziewczynka wstanie, obetnie włosy i wyjdzie z bloku. Będzie szła prosto, nie zatrzymując się. Wyjdzie za miasto, a niedługo potem zniknie za horyzontem.

Szóste zajmuje fan Pink Floyd, producent jednej gitary. Teraz czyta „Tytusa, Romka i A’tomka” uśmiechając się pod nosem.

Na siódmym mieszka sympatyczna pieniaczka. Z chodnika pod blokiem z ledwością można nieraz dostrzec tą skaczącą główkę na balkonie, ale jej krzyki słychać nad wyraz dobrze.

— Marzena! Marzena! Gdzie jest Leszek?!

Marzena to jej najstarsza córka, a Leszek najmłodszy synek, o którego siostra musi się troszczyć, co uważa za straszliwego pecha, bo Leszek gubi się bez przerwy.

Mieczysław z ósmego, jak prawie każdy inwalida ma wyostrzone wszystkie zmysły poza tymi, których nie posiada w ogóle. Jest mądrzejszy, to znaczy zna swoje ograniczenia. Wie przed resztą, że do pewnych rzeczy nie ma powrotu, a od innych nie ma odwrotu. Bardziej szanuje życie.

Teraz czyta jakieś archiwalne magazyny filozoficzne, kupione niedawno w jednym z wrocławskich antykwariatów. Lubi czytać, lubi też pisać.

Podobny do niego Marcin, starszy ode mnie o siedem lat, który zacznie niedługo swoją odyseję studiowania, to znaczy dostawania się na różne kierunki i porzucania ich po jakimś czasie, mieszka też na ósmym parę bloków stąd. Kiedy już wróci z powrotem bez żadnego dyplomu, chwytając się dorywczych prac, a my będziemy już w liceum, zostanie naszym mentorem i kimś w rodzaju chłopaka Basi.

Dziewiąte. Ewelina, która niedługo dowie się od dziadka, że rodzice nie chcieli, żeby się urodziła. Teraz ogląda na Dwójce program rolniczy i podjada michałki. Po filmie przebiegnie się schodami na parter i z powrotem mając nadzieję, że spali nadmiar cukrów i tłuszczy nabytych tak niewinnie.

Na dziesiątym mieszka Marek, chłopak z ambicjami. Chce zostać malarzem. W szafie ma głęboko pod ciuchami schowane dwa numery „Playboya” z 86, które odkupił za ciężkie pieniądze od Witka, który mieszka w innym bloku na czwartym.

Na innym osiedlu, ale na tym samym piętrze mieszka Tomek. Nie lubi wind, ale nie ma wyjścia. Tomek jest dziesięciolatkiem, który chodzi do mojej klasy. Z czasem stanie się moim wielkim przyjacielem.

Wreszcie na jedenastym piętrze, skąd roztacza się wspaniały widok na inne bloki tej części miasta, mieszkać jest najlepiej. Stąd samochody wydają się resorakami, a ludzie małymi, ruchomymi kropkami na mapie. Mieszka tam, oprócz Krzysia, samotna nauczycielka matematyki. Ceni sobie zalety wysokości, ale musi znosić wadę sytuacji polegającą na tym, że zdarzają się awarie windy, zmuszające do pokonania wszystkich pięter pieszo. Co prawda ma szansę zastać czynną drugą windę, bo blok ma dwie windy: centralną i boczną, na korytarzu. Ale po ’89 w gorączce prywatyzowania przestrzeni ludzie pozamykają korytarze uznając je za swoje. Zablokują drzwi mniejszej windy na osobistych fragmentach pięter. Tak zrobią wszyscy w pionie bocznej windy, wyłączając ją praktycznie z użycia. Nauczycielka będzie zatem musiała czasami po dniu pracy iść po schodach na samą górę. Chodzi wolno i spokojnie, bez skarg, jakby widziała już wcześniej wszystkie niesprawiedliwości świata.

W suszarni pod samym dachem wiszą świeżo uprane prześcieradła oraz zapomniane ręczniki.

Winda wyjeżdża dalej ponad dach, wznosi się na tle chmur, powoli i majestatycznie. Oddala się ponad osiągi balonów, skąd można obserwować urbanistykę w całej okazałości: zamierzenia prowincjonalnych władców i zdradzieckich architektów. Zdobywa wysokość samolotów, statków kosmicznych, wreszcie wchodzi w inny wymiar, zawożąc zasłużonych do raju.

Bezdroża

Składujemy je na balkonach, znajdujemy przy śmietnikach. Kiedy uzbiera się tyle, że przeszkadzają, myjemy je i pakujemy do wielkich plecaków. Jesteśmy butelkowymi turystami.

W skupie butelek zawsze ustawia się kolejka. Nie tylko my mamy nosa do tego interesu. Tomek przelicza dobra, jakie może za nie kupić:

— Kino jest za pięć dużych butelek pepsi, albo siedem wódki albo dziesięć mleka, albo dwanaście po śmietanie. Paczka słodkich kamyczków za dwie po wódce. Kolorowa gazeta, bagatela, dwie butelki po mleku!

Te, których wymiany nie honorują albo mają śmiesznie małą wartość, zostają do odstrzału. Z niepotrzebnymi butelkami wybieramy się za miasto, w okolice działek. Ustawiamy je w rządku i zbieramy kamienie. Stajemy daleko od celów i rzucamy w nie z całej siły. Brzęk stłuczonej butelki daje satysfakcję.

Kiedy kaucja straci wartość rynkową, przez bardzo długi czas zostaniemy na bezdrożach. Będziemy wysyłani na nowe i nowe. Wysyłać nas będą starzy absolwenci zawodówek, jako sprzedawców ubezpieczeń od rozbitego szkła. Gdziekolwiek się udamy, natrafimy na bezdroża. Zostaniemy opiekunami bezdroży, historykami bezdroży, właścicielami i handlowcami bezdroży. Samych bezdroży.

Przyjechał cyrk. Na ziemnym placu między punktowcami rozłożono wielki namiot. Pod nim postawili wesołe miasteczko. Dzięki sprzedaży butelek mamy wolne środki, żeby je w miasteczku ulokować.

Już w klatkach spaceruje tygrys, jest nawet słoń. Zwierzęta ciągle stanowią atrakcję, chociaż przecież miasto zawsze się od nich uginało. Pod bloki podchodzą stada krów. Oswojone psy wymijają się z chomikami. Kłują nas komary, chodzą po nas mrówki. Nad naszymi głowami latają stada kaczek. Pod nami poruszają się muchy i żuki. Biegną do zdechłego szczura, przejechanego kota.

Przyczepy zostały rozstawione w szyku pod namiotem. Natychmiast zbiera się zaciekawiony tłum. Cyrkowcy i ludzie z wesołego miasteczka budzą w nas zazdrość. Przeczuwamy, że kryją jakieś tajemnice. Dziwi nas tylko, że są tacy leniwi i obojętni. A przecież ciągle przebywają w podróży, nieprzywiązani do żadnego miejsca, w przeciwieństwie do nas. Widzą tyle atrakcyjnych miejsc, w przeciwieństwie do nas. I zawsze mogą je opuścić, w przeciwieństwie do nas. Są mistrzami w przyjeżdżaniu i odjeżdżaniu. Nie wiemy, że tak naprawdę mają z nami dużo wspólnego — oni również zostali skazani na bezdroża, tylko że wykonują karę już teraz.

Otwarli strzelnicę. Coś prawdziwego. Coś na żywo. Po pełnym niecierpliwości wyczekiwaniu nadchodzi moja kolej. Prawdziwa strzelba, naprawdę mogę ją potrzymać. Facet ze skwaszoną miną podaje broń skrzętnie chowając należność. Naprawdę mogę strzelić! I spudłować. Chcę jeszcze raz, choć napiera kolejka. Facet ładuje beznamiętnie strzelbę i ze znaną skrupulatnością chowa do kieszeni butelkowe. Mam już plan. Swobodnie, kowbojsko celuję w sam środek wielkiego czerwonego lizaka. Bam! Rozpryskuje się na wszystkie strony. To lepsze niż rzucanie kamieniami w butelki. Mam piękne poczucie niszczycielskiej siły.

— Cholera — cedzi szef przyczepy — nie wiesz, że celuje się w patyk?

Szybko opuszczamy strzelnicę.

— Dlaczego rozwaliłeś tego lizaka? — pyta Tomek.

— Nie miałem ochoty na lizaka. Miałem ochotę na stłuczenie lizaka.

W następnej przyczepie znajduje się salon gier telewizyjnych. Jest wypełniona po brzegi. Mijamy klatkę słonia i tygrysa, żeby upłynnić resztę butelek. Tracimy fortunę na żetony. Pobiera je grubas na zapleczu ubrany w czarną skórę. Rozmienia wszystkim pieniądze, za co jesteśmy mu szczerze wdzięczni. Większość ludzi wydaje tu wszystko, co posiada.

Lubimy Star Wars. Tak nazywa się gra, w której żółta kreska strzela kropkami w inne kreski, nadlatujące z góry ekranu.

— Ile zostało ci kredytów?

— Jeden. Nie, dwa! Zarobiłem nowy.

Denerwuję się niepewny, kiedy będę mógł pograć. Kolejka jest bardzo długa. Do gry stoi się co najmniej 15 minut.

— Ile to ma faz?

Lubimy też karate. Kwadracik z czterema kreseczkami i małym kółeczkiem u góry skacze na inny kwadracik. Żeby wygrać trzeba mocno uderzać w przyciski. To, co dzieje się na monitorze można różnie interpretować. Wątpliwości rozwiewają dopiero napisy: „AAA won” i „Game Over”.

Nie przypuszczamy, że za parę lat prawie każdy będzie mógł w domu strzelać z trójwymiarowego pistoletu w trójwymiarowego człowieka, który będzie supernaturalnie i spektakularnie spadał krzycząc do trójwymiarowej rzeki wywołując efektowny supernaturalny plusk rozlegający się z pięciu głośników. Będzie można ciągnąć po skałach trójwymiarowe ciało i zrzucić je dla frajdy jeszcze raz, zaspokajając wiele ambicji. I budząc jeszcze więcej.

Teraz jednak mamy po dwanaście lat: żyjemy wśród prostych przedmiotów, nie przeczuwając wirtualnego świata. Wracamy zmęczeni do domów bez grosza, z pustymi plecakami.

Plener

Wiosna, lato, jesień, zima. Okolice bloku, nasza mała ojczyzna. Wydeptana ziemia, znane na pamięć pojedyncze drzewa, krzaki, kępy traw, struktura chodników, plastyka balkonów, napisy na ścianach, fałdy na kiosku ruchu. Dotyk, zapach i smak trzepaka.

Trzepak rzadko używany jest zgodnie z przeznaczeniem. Co prawda czasem trzepie się tam dywany w tradycyjne wzory z masowych polskich fabryk, robiąc głośne echo na pół miasta. Plask! Plask! Plask! Zwykle jednak trzepak jest narzędziem gimnastycznym.

Właśnie robię na nim wygibasy. Miły, śliskawy metal. Chwycić, obrócić się, zawisnąć. Urządzam proste zasady, swój osobisty porządek ruchów. Resztę poddaję naturze. Nie potrzebuję więcej niczego.

Chwyt, przewrót, głową w dół.

***

Wiosna, lato, jesień, zima.

Nie mogę utrzymać kierunku jazdy. Skręciłem kierownicę, a koło poszło w drugą stronę. Próbuję jeszcze raz. Kierownica znowu wyślizguje się widełkom. Zsiadam z siodełka i staję sfrustrowany tępo patrząc się w rower. Z daleka biegnie do autobusu jakiś facet z walizką. Spostrzegłszy mnie, kieruje się tutaj i staje. Kładzie na ziemi walizkę, otwiera ją, a w środku ukazują się dziesiątki narzędzi. Gość błyskawicznie wybiera właściwy imbus i dokręca mi kierownicę, po czym chowa narzędzie z powrotem, zamyka walizkę, porywa ją i biegnie dalej na przystanek, w ostatniej chwili wskakując do autobusu.

Z naprawionym rowerem stoję przez chwilę oniemiały. Po czym ruszam w zaplanowaną trasę.

***

Luty. Lepimy bałwana. Kuli jest aż za dużo, w związku z czym budujemy z nich dwa bunkry i rzucamy się ze swoich obozów śnieżkami. Nad chmurami przelatują radzieckie odrzutowce. Do wieczora bałwany i bunkry zrównamy z ziemią.

Czerwiec. Biegamy pod blokiem, w słoiki po kompotach i ogórkach konserwowych łapiemy chrabąszcze. Jest ich bardzo dużo, same wpadają do środka. Nas też jest bardzo dużo. Pięćset metrów dalej kończy się zebranie spółdzielni mieszkaniowej. Chrabąszcze dogorywają w słoikach.