Adam i Ewa na Okinawie - Paweł Jałoszyński - ebook + książka

Adam i Ewa na Okinawie ebook

Jałoszyński Paweł

0,0

Opis

Niezwykła opowieść o historii Okinawy snuta z perspektywy dwojga podróżników bez pamięci zakochanych w tej przepięknej wyspie, jej niesamowitej przeszłości i tajemniczej duchowości.

Pożegnalna wyprawa Adama i Ewy na Okinawę, wyspę z ich snów, okazuje się inna niż wszystkie poprzednie. Na zgliszczach zamku Shuri para spotyka ognistowłosego Nabiego, który, choć wygląda jak zwykły rudy chłopiec, to tak naprawdę jest kijimunā – duchem mieszkającym w drzewie gajimaru, jedną z mitycznych istot występujących w ludowych wierzeniach ludu Uchinānchu. Nabi zabiera wędrowców w magiczną podróż po najważniejszych wydarzeniach w historii Morskiego Królestwa, podczas której Adam i Ewa odkrywają własną, tajemniczą przeszłość i swoje miejsce na Ziemi.

Dokąd ta wędrówka w przeszłość doprowadzi parę podróżników?

Czy uda im się odkryć, kiedy ich własna egzystencja splątała się z historią Okinawy i kim naprawdę są?

Adam i Ewa na Okinawie” to mistyczna powieść, która przedstawia historię tej wyspy w sposób pełen życia, kolorów i smaków. Jednocześnie jest to książka, która zachęca do bliższego poznania Okinawy, zagłębienia się w jej niesamowitą, skomplikowaną historię, wyprawy do parujących lasów Yambaru i koralowych plaż, spojrzenia w dal z klifów przylądka Hedo, zapuszczenia się w wąskie uliczki Naha i Nago, poznania zamieszkujących ją ludzi i mitycznych istot, które obserwują podróżników zza każdego drzewa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Słowa na warsztat, Barbara Borszewska, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Przemysław Szczepkowski

© Copyright by Paweł Jałoszyński 2022© Copyright by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-52-8

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

dla Żanydla Okinawy

SPIS TREŚCI

I Nabi 9

II Babcia ze schodów 17

III Mabui 23

IV Zamek Nago 37

V Oura 47

VI Decyzja 59

VII Bise 63

VIIIOstatni król 77

IX Ryby 87

X Inwazja 95

XI Pamięć 141

XII Przyjęcie 153

XIIIWyspa na wyspie 177

XIV Yuta 193

XV Tomari 215

XVI Pustelnik 251

XVIIMuszle 273

XVIIIPoczątek 291

Epilog 295

Posłowie 299

INABI

Nie było już zapachu spalenizny. Może właśnie dlatego zrujnowane pozostałości głównych budynków Shui Gushiku, zwanego dzisiaj zamkiem Shuri, sprawiały jeszcze bardziej upiorne, surrealistyczne wrażenie. Stos nadpalonych belek i poczerniałych kamieni piętrzył się w miejscu, gdzie stał czerwony gmach Seiden; na bloku osmalonego wapienia czyścił pióra isohiyodori z wiśniowym brzuchem.

– Nie myślałem, że to będzie aż tak smutny widok. Potrafię sobie wyobrazić, co czuli staruszkowie na widok dymu i łuny, ci wszyscy stulatkowie, którzy pamiętają, jak Shui płonął w maju czterdziestego piątego… Ostatni symbol Królestwa Ryūkyū. Chociaż to tylko rekonstrukcja średniowiecznych budowli, to przecież są tu jeszcze kamienie i drzewa, które widziały Stare Czasy.

– Dlaczego mówisz Shui zamiast Shuri?

– Dziwne, skądś mi ta nazwa wyskoczyła… Musiałem to słowo przeczytać w jakimś przewodniku. Sui, Shui… Shuri… Nie mam pojęcia.

Adam podał Ewie butelkę z wodą. Ruszyli wysypaną żwirem ścieżką do głównego wyjścia. Cały horyzont zakrywała już granatowa kołdra chmur, niedługo dotrze nad wzgórze zamkowe, a przecież w wiadomościach zapowiadali kolejny słoneczny dzień. Minęli hałaśliwych Chińczyków, wyszli z terenu zamku i zaczęli obchodzić jego zachodni mur w kierunku bramy Shureimon. Na dwupiętrowej konstrukcji wspartej na czterech czerwonych filarach spoczywały dwa kryte dachówką zadaszenia – pod wyższym widniała pozioma tablica z czterema złotymi znakami: shu, rei, no, kuni – oznaczającymi nazwę Kraina Przyzwoitości. Oryginalna kaligrafia, słynny piętnastowieczny prezent od dwunastego cesarza dynastii Ming dla Shō Sei, władcy Królestwa Ryūkyū, nie przetrwała zawirowań historii; sama brama też rozpękła się na tysiące kawałków pod amerykańskimi bombami. Wī-nu aijō, Piękna Górna Brama – niezrozumiałe słowa pojawiły się w myślach Adama tak niespodziewanie, że aż się potknął i potrząsnął głową. Kiedyś przechodził tędy niemy król Shō Gen, za którego panowania japoński klan Shimazu podjął pierwszą próbę objęcia kontroli nad Okinawą.

Ewa nagle szarpnęła Adama za spoconą rękę.

– Tam, patrz, znowukijimunā!

Na murze kamiennej bramy przy ścieżce siedziało dziecko z krzykliwie rudą grzywą splątanych włosów. Przechodzący turyści zdawali się go nie zauważać. Było to tym dziwniejsze, że bramę właśnie fotografowało trzech Azjatów i para Amerykanów w hawajskich koszulach. Istota patrzyła na Adama, bawiąc się obszarpanym rąbkiem zielonego kubraczka. Czarny hashibuto-garasu wykrzyczał swoje „kaa!” na sąsiednim drzewie, gołe pięty dziecka mignęły nad murem i kijimunā skoczył na drugą stronę bramy. Również na tę akrobację nikt poza Ewą i Adamem nie zwrócił uwagi. Garasā – poprawił się w myślach Adam. Właśnie tak, nie garasu, nie po japońsku. Czy to podmuchy ciepłego wiatru znad Naha napełniały mu głowę tymi wszystkimi dziwnymi słowami?

– Ewo, dlaczego przeciągasz końcówkę? Po japońsku to jest kijimuna.

– Nie wiem, tak mi się jakoś powiedziało. Kijimuna, kijimunā. Hm… To drugie brzmi jakby bardziej na miejscu.

– On znowu pokazuje się w utaki – zauważył Adam.

– W czym?

– W świętym gaju. Tak. Dzień dobry.

Ewa aż podskoczyła – niewiele brakowało, a wpadłaby na starszą Chinkę z długim, zielonym szalem. Partner Chinki spojrzał na dziewczynę z wyrzutem, ale zaraz odwrócił się i zrobił zdjęcie pustej bramy.

Tymczasemkijimunā, który wyskoczył z powietrznego wiru obok Adama, drapał się w odstające ucho i rysował łuk na piasku palcem stopy obutej w słomiany sandał. Brwi też miał rude, a z kieszonki na jego piersi wychylał głowę brązowy gekon.

– Dzień dobry – powtórzył. – Jestem Manabitaru, tak, dzieci takie jak wy nazywają mnie Umimanabitarugani. Ale możecie mówić do mnie Nabi. Nie myślcie, że każdy może nazywać mnie Nabi. Tak.

– Dlaczego cię widzimy? Skąd znasz angielski? Czy to ty byłeś w krzakach przy Sefa-utaki? – Adam też był zaskoczony pojawieniem się nadprzyrodzonego zjawiska obok nich, ale udawał, że widział w życiu setki kijimunā. – I dlaczego nie siedzisz na swoim gajumaru?

– Gajumarumówią Yamatū, Yamatunchu,tak, Japończycy. Uchinānchu mówią: „gajimaru”. Jestem starszy niż wszystkie drzewa gajimaru na Uchinā, tak. Nie zadawaj tylu pytań, Adam-gwā, to bardzo niekulturalne, bardzo.

– Skąd znasz jego imię?

– Znam imiona wszystkich dzieci, Iua-gwā. Tak, wszystkich dzieci. – Kijimunā w zabawnym geście zatoczył głową koło, jakby sprawdzał, czy jest dobrze przymocowana do szyi.

– Ewa, „e” jak Emma i „wa” jak vacuum. I nie jesteśmy dziećmi.

– Nie, nie, nie, Iua-gwā. Emma to pan piekieł, tak. – Kijimunā nie był zachwycony słowami Ewy. – Nie nasz. Nie z Uchinā. Przywieźli go mnisi z krajów Tō i Chōshin, zanim ludzie tacy jak wy zobaczyli port w Nāfa. Tak, Iua-gwā.

– Powiedziałam: „e” jak Emma. Takie kobiece imię. „E-wa”, tak się wymawia, z „e” na początku, jak japońskie „e”, obraz. Nie żadna Iua. Co to są Tō i Chōshin?

– Wy mówicie: Chiny, tak, i Korea, Iua-gwā.

Kijimunā patrzył na kamienny mur, za którym dopiero co się skrył i zza którego w magiczny sposób przeniósł się na ścieżkę. Bardzo stara kobieta ubrana w tradycyjny strój, stojąca przy bramie, zamiast uśmiechać się do turystów, zapatrzyła się z otwartymi ustami na dwójkę Europejczyków, być może dostrzegając coś niecodziennego. Nikt inny nie zwrócił uwagi na płomiennowłosego Nabiego, który popatrując na chmury, mówił dalej:

– Tak, Iua-gwā. Pytałaś outaki. To jest brama, która była otwierana tylko dla króla. – Nabi wyciągnął dłoń w kierunku miejsca, w którym ukazał się po raz pierwszy. Wiatr przykleił do jego włosów wyschnięty liść. – Najwyższa Kapłanka dworu też tędy przechodziła, tak. Po drugiej stronie jest święty gaj Sunufanutaki. Był. Dla nich wszystkich, tak. Ale dla niektórych ciągle jest. Jak Nabi. Tylko brama jest zbudowana na nowo po wojennych zniszczeniach, zupełnie na nowo. To jest shiji-daka-dukuru, miejsce o szczególnej mocy, tak, mieszkanie bogów.Jest na Uchinā wiele takich miejsc. Tutaj król przed wyjazdem zanosił modły o bezpieczną podróż. Te drzwi pozostają zamknięte od czasu upadku ostatniego władcy Shui Gushiku. Poprzednio widzieliście Nabiego przy Sēfa-utaki, tak. To znaczy ty mnie widziałaś, Iua-gwā.

– Sefa-utaki? Tam, gdzie bogowie wylądowali na Okinawie? – Adamowi udało się otworzyć w pamięci właściwą szufladę. Przeczytanie tych wszystkich przewodników do czegoś się czasem przydawało.

– Na Uchinā, tak, Adam-gwā. Pani Amamichūganashīme, tak. Japończycy mówią: „Amamikyu”. I Sefa zamiast Sēfa. – W bardzo dorosłym głosie Nabiego można było wyczuć nutę pogardy. Gekon wystawił z kieszeni koniuszek ogona. – Kiedy nie było jeszcze żadnych wysp, Pani Amamichū stworzyła archipelag z kamieni, trawy i drzew. I z kamieni, tak, z kamieni. Sfrunęła na wysepkę Kudaka, którą widać z Sēfa, a stamtąd przeniosła się na Uchinā, tak. Ludzie z daleka mówią: „Okinawa”, nawet dzieci Nabiego mówią dzisiaj: „Okinā”, tak. Pani Amamichū wylądowała na półwyspie Chinen, byliście tam w zeszłym tygodniu, dzieci. To ona urodziła pierwszych ludzi zamieszkujących nasz kraj, tak, ludzi. Jej grób jest na wyspie Bamahija-shima, na północ od Kudaki. Mieszka tam dzisiaj kilkaset osób, tak, kilkaset, w dwóch wioskach, Bama i Hija, tam mam jeden z moich domów. Pokażę wam.

– Jak urodziła? Sama z siebie?

– Mieszkała z Panem Shinirichū, który pomagał jej zgromadzić materiał do budowy wysp. Był z nią najpierw na Uchinā, tak, a później na Bamahija. Ale Shinirichū nie był ojcem. Wiatr był. Woda była. Tak.

– Co z tym wszystkim my mamy wspólnego?

Nabi milczał tak długo, aż stało się jasne, że na to pytanie nie zamierza odpowiadać. Jego gekon wysunął się z kieszonki i szedł powoli po ramieniu w kierunku Ewy, przyglądał się wszystkiemu z uwagą. Adam westchnął, przeczesał palcami włosy.

– Kijimunā to są duchy leśne, mieszkają w tych wielkich figowcach, gajumaru, czygajimaru, jak chce Nabi. Ten wielki hinpun banyan na skrzyżowaniu przy kanale w Nago to jest właśnie gajimaru. – Mówił teraz do swojej towarzyszki.

– Adam-gwā, to jest pin pun gajimaru, a nie żaden hinpun banyan, tak. – Kijimunā patrzył na niego spode łba. – Bardzo młode drzewo, bardzo, tak. Wyrosło blisko wody, ale morze cofnęło się, tak, wczoraj się cofnęło, i dzisiaj to gajimaru jest w środku miasta, tak. Mój kuzyn chciał tam mieszkać, chciał, ale jak budowali nowy most, obcięli korzenie gajimaru, obcięli, głupi ludzie, i dom mu się zaczął przewracać. Uciekł do lasu, tak, do Yambaru. W mieście nie da się mieszkać nawet w takim pięknym gajimaru, nie.

Ewa kiwnęła głową.

– Bardzo lubimy to drzewo, setki razy przechodziliśmy obok, jest naprawdę piękne. Ale przecież w Shuri są tylko małe parki, nie ma żadnych wielkich drzew. Nawet tutaj, na pałacowym wzgórzu.

– Były. Są, Iua-gwā, tylko dzisiaj nie potrafisz ich zobaczyć. Najstarsze Istoty mieszkają w gajimaru, które tutaj rosły, tak, na samym początku.

– Ile ty masz lat, Nabi? – Znowu cisza. – Może trzeba zapytać babcię ze schodów, dlaczego rozmawiamy z kijimunā? – Adam podniósł dłoń i potrząsnął zieloną magatamą na nadgarstku.

Pierwsze krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na skórze. Umimanabitarugani rozmył się w ulewie i zniknął jak zgaszony płomień.

IIBABCIA ZE SCHODÓW

Później nie potrafili odnaleźć tego miejsca.

Staruszka była niska nawet jak na okinawskie standardy, pomarszczona jak suszony owoc kaki i okutana wielkim płaszczem. Spod jego rąbka coś błyskało biało, jakby pod nim była owinięta prześcieradłem. Przy czterdziestostopniowym upale samo patrzenie na tak ubraną kobietę wywoływało fale potu.

Wychodzili właśnie zza zakrętu, mijali wystającą skałę o dziwacznym kształcie z kępą starożytnych, w połowie już obumarłych sagowców i nagle do dalekiego szumu morza dołączyły bliskie sapanie i szuranie. Prawie pewien, że zobaczy dzika inoshishi, Adam ostrożnie wyjrzał zza skały. Niedaleko był kolejny ostry zakręt leśnej drogi, a przed nim na stromy stok po lewej stronie pięły się kamienne schody częściowo porośnięte mchem. Na pierwszych nierównych stopniach grubo odziana staruszka walczyła z wielkim pakunkiem, próbując wtargać go na górę. Pakunek był kanciasty, owinięty w wielką chustę farbowaną w skomplikowany wzór poszarpanych niebieskich kleksów i okręgów. We wnoszeniu najbardziej przeszkadzał jednak groteskowo wielki, kolorowy, mocno podniszczony wachlarz, który kobieta starała się cały czas utrzymać pod pachą, szorując jego końcem po kamieniach. Słomiane sandały na bosych stopach też zapewne nie pomagały wdrapać się na schody, mokre jeszcze od nocnego deszczu.

– Chotto matte, obāsan. Pozwolisz, proszę, że to wezmę?

Babcia, nieprzestraszona widokiem pary obcokrajowców i w najmniejszym stopniu niezaskoczona słowami po japońsku, wypuściła pakunek z ręki i odsunęła się, aby uspokoić oddech. Adam złapał za węzeł chusty i zaczął wnosić ciężar.

– O psiakrew, ciężkie cholerstwo, ze dwadzieścia kilogramów. Jak ona to chciała wtargać na górę?

To było po polsku, do Ewy, która przyglądała się scenie z dołu. Staruszka przestała sapać i podążyła za Adamem, więc dziewczyna – nie mając innego wyjścia – ruszyła za nimi.

– Amerikā? – To było raczej oczywiste pytanie, chociaż tak oszczędnie wyrażone. Głos miała zaskakująco dźwięczny.

– Nie, nie jesteśmy Amerykanami. Chigaimasu, Amerikajin ja nai. Pōrandojin desu. Jesteśmy Polakami.

Najwyraźniej nic innego babci nie ciekawiło i rozmowa wygasła. Twarz Adama spływała potem. Obok wisiała w przestrzeni jak helikopter mucha w żółte paski, która co chwila znikała i pojawiała się w innym miejscu, jakby opanowała sztukę teleportacji. Na górze schodów odkryli szeroką, wyłożoną kamieniami platformę – stała na niej mała, omszona świątynka zbudowana pod skałą. Ewa oparła się o jedną z dwóch kamiennych latarni i wycierała twarz małym ręcznikiem z wyszczerzoną, radosną gębą Totoro. Patrzyła na nieduży pawilon ustawiony na czterech filarach. Pod daszkiem leżały, stykając się ze sobą, trzy duże kamienie. Za nimi w skale biegło pęknięcie – szeroka szczelina z płaskim, wydeptanym dnem, której dalsza część niknęła w mroku. Mała, zielona jaszczurka ataku wspinała się po szorstkim kamieniu. Adam rozglądał się, zaintrygowany.

– Ima, doko-e? Teraz dokąd?

Staruszka oparła wachlarz o filar, bez odpowiedzi podniosła pakunek postawiony przez Adama i zatargała go bliżej skały. Znowu głośno oddychała, ciągnąc ciężar po ziemi. W czasie wspinaczki rozeszły się poły jej płaszcza i teraz można było zobaczyć pod spodem fragment białej szaty i bardzo długi sznur drewnianych korali, którego pojedyncze pasmo zwisało pośrodku. Duży, czarny kamień w kształcie przecinka kołysał się na tym sznurze.

Ewa zauważyła, że twarz Adama się zmienia.

– Nūru-sama desuka? Czy jesteś nūru?

Tym razem to zmarszczki na obliczu starej kobiety ułożyły się w wyraz zaskoczenia, który jednak szybko przekształcił się w szczerbaty, szeroki uśmiech. Babcia o coś cicho zapytała, a Adam równie ściszonym głosem odpowiedział. Ewa nie potrafiła zrozumieć, o co chodzi. Stłumiona rozmowa, a właściwie odpytywanie Adama przez babcię trwało jeszcze kilka minut. Adam ukłonił się, po raz kolejny otarł pot z twarzy, podszedł do dziewczyny, wziął ją za rękę i skierował się w stronę schodów. Byli już na pierwszych stopniach, kiedy usłyszeli, że staruszka coś jeszcze do nich mówi.

Babcia podeszła i spoglądała na nich z góry swoimi mętnymi, wodnistymi oczami. Wiatr bawił się długim pasmem siwych włosów, grzechotały korale. Adam wrócił trzy stopnie wyżej, ciągnąc Ewę. Głowa starszej pani znalazła się w połowie wysokości pomiędzy wzrokiem mężczyzny i jego towarzyszki. Staruszka patrzyła teraz tylko na dziewczynę, patrzyła inaczej niż Japończycy, śmiało, długo, prosto w oczy, przeszywającym wzrokiem. W końcu uśmiechnęła się, spojrzała w górę, na chmury, coraz weselsza. Wreszcie roześmiała się głośno, pokiwała głową. Sięgnęła do małego, zielonego woreczka, który nie wiadomo kiedy pojawił się w jej dłoniach. Wyciągnęła drugą rękę, złapała nadgarstek Ewy i pociągnęła do siebie. Będzie mi wróżyć z ręki, czy co? Babcia jednak już wiązała jej na przegubie czerwoną nić z zielonym kamykiem o takim samym kształcie, jak ten w jej długich koralach. Po chwili ta sama operacja została przeprowadzona na dłoni Adama. Nie czekając na podziękowania, babcia gwałtownie odwróciła się i odeszła, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Szuranie sandałów urwało się po kilku sekundach i Ewa, zaciekawiona, podeszła do góry.

– Adam! Jej nie ma!

Adam dołączył do niej dwoma susami. Na platformie nie było babci i jej pakunku, zniknął też wachlarz. Ataku złapała żółtą muchę, jej skrzydła komicznie wystawały z pyszczka jaszczurki.

IIIMABUI

Schodzili nad Morze Wschodniochińskie w milczeniu, ostrożnie stawiając stopy, żeby nie nadepnąć na ślimaki aomiokatamishi o zielonych muszlach. Gekony yaru na mijanych słupkach niskiej barierki odwracały za nimi głowy i oblizywały różowymi językami wyłupiaste oczy. Yārū – poprawił się w myślach Adam. A może yādū? Skąd przypływały do niego te dziwne słowa pełne długich samogłosek? Podobne do japońskich, ale o innej melodii, jak kołyszące się fale, jak wiatr przewiewający koralowy piasek. Po dziwnych okręgach błądziły tutaj jego myśli.

Nabi wyszedł zza przydrożnego, starego grobowca w kształcie żółwia. Nie przywitał się, nie odpowiadał na pytania, szedł z nimi aż do linii wody. Morze było nieruchome, chociaż w mijanych pandanusach szeleściły długie, suche liście. Dopiero na plaży Ewa się odezwała:

– Adamie, Nabi, kto to jest nūru? Wytłumaczycie mi, kim była babcia, która dała nam te kamyki?

Adam patrzył na wielkiego, liliowego kraba pustelnika ciągnącego swoją muszlę po plaży, w cieniu leżącej na piasku kłody wybielonej solą i słońcem. Niebo znowu zasnuło się ciężkimi, szybko ciemniejącymi chmurami. Tam na górze musiało mocno wiać. Oboje popatrzyli na zielone ozdoby na nadgarstkach.

– Ta biała szata… Czy to kobieta z twoich snów, Ewo?

– Szata się zgadza, ale tamta postać jest dużo wyższa i młoda, mówi innym głosem. Ma takie oczy… Nie potrafię tego opowiedzieć. Odbijają się w nich ocean i las, ale tak jakby równocześnie. Zupełnie inne oczy niż u tej staruszki. Tam na schodach w ogóle nie pomyślałam o moim śnie, właśnie chyba dlatego, że ta babcia zdawała się taka inna… Kto to był?

– Zanim przyszło shintō, japońska kami-no-michi, czyli Droga Bogów, zanim pojawiły się tu buddyzm i wszystkie inne religie, bogowie Okinawy mieszkali gdzieś na Pacyfiku, na wschodzie – zaczął Adam.

– Tak, w krainie zwanej Nirai Kanai. – To był głos z drugiej strony, głos dochodzący z okolic biodra Adama. – Najstarsi z nich, w tym Niebo, Ziemia i Morze, byli na świecie już w Starożytnych Czasach, tak. Wtedy byli tylko kami i nic więcej, tak, zupełnie nic.

– Dzisiaj „kami” zwykle tłumaczy się jako „bóstwo, bóg” – kontynuował Adam. – Ale tak naprawdę oznacza ono koncentrację pewnych mocy duchowych, która może być związana ze skałą, drzewem, zwierzęciem, miejscem.

– Tak, Adam-gwā. Żeby dzieci mogły rozmawiać z bogami, potrzebny jest kaminchu. Pośrednik, tak, pośrednik i tłumacz. – Kijimunā przerwał Adamowi. Urwał po drodze wiecheć zielonej trawy i wiązał na nim supeł. – Na Uchinā tylko kobiety potrafią to robić. To znaczy, spośród ludzi, tak. Najważniejsze z nich to kapłanki nūru. Dzisiejsi Yamatunchu używają słowa noro.

– Dlatego babcia była zaskoczona, kiedy ją zapytałem, czy jest nūru. – Adam poprawił plecak; kant pudełka z pomarańczami wbijał mu się w łopatkę. – Nie po japońsku noro, tylko właśnie po okinawsku. To chyba jedyne słowo, które znam w tym języku. – Zastanowił się chwilę. – Chociaż jak teraz o tym myślę, to zupełnie nie mogę sobie przypomnieć, skąd to wiem. Czytałem dużo o japońskich religiach, od ludu Ainu na północy po wyspiarzy z Yonaguni, ale skąd wziąłem nūru…? W każdym razie użycie tego słowa bardziej ją zdziwiło niż to, że obcokrajowiec rozpoznał jej szatę.

Mężczyzna schylił się, podniósł nakrapianą muszlę porcelanki, sprawdził, czy nie jest zamieszkana przez pustelnika i schował do kieszeni, w której coś zagrzechotało. Ustawił się twarzą ku morzu, chociaż żaden wiatr nie chłodził dzisiaj spoconych twarzy. Adam kontynuował opowieść.

– Podobno bogini, która stworzyła Okinawę, urodziła pierwszą nūru. Te trzy kamienie też pomogły mi ją rozpoznać tam, na górze. Nūru opiekowały się wioskowym paleniskiem symbolizowanym właśnie przez takie kamienie, zawsze przyniesione z wybrzeża. Kiedy już pojawiła się tutaj centralna władza, królowie Okinawy zorganizowali system wioskowych nūru w strukturę hierarchiczną, z królewską córką lub siostrą przeważnie pełniącą funkcję państwowej, dworskiej kapłanki, nadrzędnej w stosunku do tych lokalnych. Każda wioska miała taką nūru odprawiającą ceremonie religijne. Pewnie przy wioskowym utaki.

– Ma, Adam-gwā, każda wioska ma swoją nūru. Tak. Królewska nūru towarzyszyła władcy raz do roku w podróży do Sēfa-utaki, żeby pokłonić się Pani Amamichū. To były piękne orszaki, tak, wielkie uroczystości, śpiewanie i tańce. Ryby do jedzenia, tak, ryby z dużymi oczami. – Głos Nabiego zadźwięczał smutkiem. – Nūru noszą białe szaty. I kamienie gāradama. Wy mówicie: „magatama”, tak jak Yamatunchu. Te w kształcie przecinka.

– Magatama? To, co ona miała na szyi, i to, co nam podarowała?

– Zgadza się. W dodatku te nasze są nefrytowe. Na Okinawie nie ma nefrytu, kamień musi pochodzić z Chin, Korei albo Japonii. Tama po japońsku oznacza klejnot. Pamiętasz te zielone, metalicznie błyszczące chrząszcze w Tsukubie? To były bogatki, tama-mushi. Jewel beetles po angielsku.

– One coś znaczą? To znaczy kamienie, nie chrząszcze.

Adam czekał na wyjaśnienia Nabiego, ale kijimunā zatknął sobie za zielony pas snopek trawy, który wcześniej wiązał, wyciągnął zza pazuchy wielką kulę ryżu owiniętą w kawałek bananowego liścia i całkowicie skupił się na jedzeniu.

– Ha, tego nie wiem. Nabi pewnie wie, ale jak widzisz, ma ważniejsze rzeczy na głowie. Nabi? Zapchasz się tym ryżem. – Kijimunā zignorował zaczepkę. – Magatamy różnych rozmiarów i z różnych materiałów są znajdowane podczas wykopalisk w całej Japonii od trzech tysięcy lat. Najstarsze mogły być czysto dekoracyjne, wyglądają jak imitacje zębów zwierzęcych, też używanych jako materiał na naszyjniki. Ale stosunkowo szybko, jeszcze w epoce kamienia, magatamy stały się ceremonialne, nabrały jakichś religijnych, mistycznych znaczeń. To nastąpiło w czasach, kiedy cały archipelag zamieszkiwał lud Jōmon.

– Ciągle mi się myli, którzy byli pierwsi, Jōmon czy Yayoi?

– Jōmon. To byli ludzie, którzy produkowali te figurki kosmitów z wielkimi oczami, dogū. Von Däniken się nad nimi rozwodził w swoich książkach; pamiętasz, kosmonauci z hełmami na głowach?

– Tak, Adam, tylko te wszystkie nazwy mi się ciągle mylą. Z prostymi zdaniami po japońsku jakoś sobie już radzę. Okinawskie słowa są za to tak dziwne, że zupełnie nie zostają mi w głowie, inne na południu i północy. A jak dorzucisz kilka nowych słów ponad moją dzienną porcję dwudziestu do wykucia, to mi się mózg gotuje. – Ewa ostrożnie przeskoczyła nad jamką, z której jakieś niewidoczne stworzenie energicznie wysypywało wilgotny piasek.

– Uchināguchi ya ippē jōtō rō – powiedział Nabi.

– Słucham?

– Język Uchinā jest bardzo piękny, Iua-gwā.

Z jamki wychylił się mały krab i długo patrzył za odchodzącymi postaciami. Potem coś go przestraszyło, więc schował się w środku.

***

Po wilgotnej lepkości lasu otwarta patelnia plaży przez krótki czas dawała odrobinę wytchnienia, nie było tu aż tak duszno. Tydzień temu – wtedy, kiedy na bocznej ścieżce hanta-michi w Nakijinie spotkali tajemniczą staruszkę – nieruchome powietrze pachnące ściółką uderzało do głowy. Gdyby nie magatamy na nadgarstkach, Ewa byłaby skłonna uznać to dziwne zdarzenie za jeszcze jedno urojenie, efekt udaru cieplnego albo kolejny sen. Rzut okiem na Nabiego, ciągle wgryzionego w swoje niewiarygodnie wielkie ryżowe onigiri, z gekonem wystawiającym głowę z kieszonki i suchym liściem przyklejonym do portek, wcale nie zwiększał poczucia rzeczywistości.Jego obecność tak szybko oboje uznali za zupełnie normalną, że w tym też Ewa upatrywała jakichś czarów, zauroczenia, gorączki. Podobnie jak w dziwnych słowach wyświetlających się w jej głowie, jakby przypominanych… Trzeba było bardzo dużo pić, poruszać się powoli, długo wypoczywać. Początek lata na wyspie to nie był dobry czas dla nieprzyzwyczajonego do tutejszego klimatu turysty z Europy. Ale przecież o to właśnie chodziło w tej ostatniej wyprawie…

– Zejdźmy z tej plaży, zanim się na dobre ugotujemy.

Jedyne wyjście stanowiły strome drewniane schody prowadzące na tyły Woodpecker Nakijin, ale tu już panował cień, w którym można było chwilę odetchnąć. Przeszli przez zbiorowisko przyczep kempingowych, pomachali zaskoczonej kobiecie w okienku przy bramie i wyszli na drogę 505. Przy murze kijimunā zostawił zawiązany w węzeł wiecheć trawy, oparty o widoczną konstrukcję. Mały piaskowy wir podążający ścieżką za nimi uderzył w tę wiązankę i rozsypał się na wszystkie strony. Nabi wymruczał pod nosem coś niezrozumiałego.

Znali tę trasę na pamięć. Jak wszystkie długie spacery na tej nagrzanej słońcem wyspie i ten podzielony został na odcinki ciężkiego wysiłku, kiedy szło się pod ogniem spadającym z nieba i oddychało wodą wysycającą powietrze, oraz na odpoczynki, zawsze w tych samych miejscach. Plaża, choć jej otwarta ekspozycja mogła ugotować żywcem, dawała odpoczynek od duszności i wilgoci. Przeważnie wiatr od morza pozwalał normalnie oddychać. Następny przystanek będzie po minięciu farmy kóz, w Lawsonie, gdzie można zjeść lody zrobione ze słodkich, purpurowych ziemniaków beni-imo i odetchnąć przed dalszą drogą w stronę akwarium Churaumi. Lawson stał daleko od najbliższych zabudowań i zatrzymywali się tutaj tylko zmotoryzowani podróżni. Raz na rok lub dwa tubylcy byli jednak świadkami tajemniczego zjawiska. Pojawiała się para wysokich obcokrajowców: smukła, zielonooka dziewczyna w kapeluszu i brodaty mężczyzna z długimi włosami. Przychodzili na piechotę nie wiadomo skąd, zmęczeni, spoceni… Chłodzili się w sklepie, kupowali kilka drobiazgów. Siadali na krzesłach w kącie przy oknie, bez pośpiechu delektowali się lodami, kawą, słodyczami. Odchodzili zawsze w tym samym kierunku, na zachód, ku odległemu akwarium. Obsługa sklepu opowiadała sobie o nich legendy: gdy przestawały wiać zimowe wichury, gdy przekwitały czerwone wiśnie, wychodziła z lasu dwójka wędrowców z innego świata, rozmarzona para wpatrzona w siebie, trzymająca się za ręce, bogini i bóg szczęścia.

– Jōmon, Adam. Zacząłeś o nich mówić tam na dole.

– Właśnie. Ludzie Jōmon przybyli do Japonii gdzieś z Azji. Może z Syberii, może z Chin, może z wielu miejsc, stopniowo albo jednocześnie. Ślady ich siedzib można napotkać wszędzie, musieli być bardzo ruchliwi. Yayoi przyszli w późniejszych falach migracji z kontynentu, prawdopodobnie przez Półwysep Koreański. Nie wiadomo nawet, czy to był jeden lud. Ostatecznie dali początek Yamato, czyli dzisiejszym Japończykom. Wyparli, wybili, a może zasymilowali wcześniejszy lud Jōmon. Powiększające się ognisko cywilizacji Yamato na Kyūshū zahamowało migracje pomiędzy wschodem i zachodem głównych wysp. Dokładnie nie wiadomo, jak była zasiedlana Okinawa. W większości źródeł, które czytałem, datuje się koniec okresu Jōmon w Japonii na tysiąc lat przed naszą erą. Ale inni piszą, że na Okinawie ludzie Jōmon żyli jeszcze w jedenastym i dwunastym wieku naszej ery i wtedy zostali praktycznie zastąpieni przez migrantów z północy, czyli Japończyków… Nabi, nie patrz tak na mnie, to naukowcy tak twierdzą, i to nie tylko z Zachodu. Ta nowa fala ludności przemieszczająca się na południowe wyspy niosła też podobno jakieś elementy kultury z Korei. To oni budowali z kamienia zamki, od których wziął nazwę okres Gusuku; stąd te wszystkie ruiny, których tyle na Okinawie. Natomiast lud Jōmon na północnych wyspach, to znaczy w Japonii, został zastąpiony przez Yayoi już na początku neolitu. Magatamy były wtedy powszechne w kulturze Jōmon i są znajdowane w wykopaliskach wszędzie na Wyspach Japońskich, gdzie tylko osiedlili się ludzie. Wiadomo, że okinawskie nūru używały ich podczas ceremonii.Nikt już nie wie, hm… to znaczy ludzie nie wiedzą, czym naprawdę one są, jakie mają znaczenie. – Adam poprawił się, świadomy obecności Nabiego, który znów wiązał snopek traw i oglądał się za siebie. – Dzisiaj możesz je kupić w każdym sklepiku w Naha, turyści się nimi obwieszają. To też bardzo popularne prezenty między przyjaciółmi w Japonii. Widziałaś ich tysiące w Tōkyō, Kyōto, w każdym turystycznym miejscu, tylko nie zwracałaś wtedy na nie uwagi. Ale te nasze mogą być specjalne.

Nabi nie był zadowolony ze swojej pracy; rozwiązał węzeł na trawie i odrzucił ją w zarośla, mrucząc pod nosem. Urwał kolejny wiecheć.

– Tak, Adam-gwā. Były długo własnością bardzo, bardzo starych Uchinānchu, prawie tak starych jak sama Uchinā. W każdej gāradama mieszka cząstka ich mabui, tak. Wy mówicie: „dusza”, ale to znacznie bardziej skomplikowane słowo, skomplikowana historia, tak, historia. Cząstki waszych mabui od dawna są w Nagu, w Nachijin, na plażach, w lasach i w górach. W Yambaru, tak. Dużo tu czasu spędziliście, podpatrywałem was od dawna, tak, od dawna. Gubiliście wasze mabui.Za każdym razem, kiedy stąd wyjeżdżacie, jest was mniej.

Ewa stała jak sparaliżowana i patrzyła wielkimi oczami na Nabiego. Przez chwilę poruszała bezdźwięcznie ustami. Wzięła głęboki wdech. Adam wiedział, co chce powiedzieć – te same myśli kłębiły mu się teraz w głowie.

– Adam! On właśnie nam wytłumaczył, dlaczego nas tak tu ciągnie. Może nas jest już tutaj więcej niż w Europie? I jak my teraz mamy stąd uciec?

– Myślisz, że dlatego coraz gorzej czujemy się poza Okinawą, że nasze mabui zostają i zamawiają coraz więcej krewetkowych burgerów w centrum handlowym w Nago? Nabi, jak mówisz na Nago? Nagu?

– Nagu, Adam-gwā, tak. A tam na północy, w Kunjan, mówi się Nagū, tak. Przed Nagu tam było coś innego, a potem jeszcze coś innego, i jeszcze raz. Tak. Wiele moich drzew gajimaru dorosło i umarło, zanim pierwszy dom stanął w tej zatoce; a później wiele zostało wyciętych pod zamek pierwszego Nagu Aji.

– Może nasze mabui zostają, żeby pić brazylijskie kakao z amerykańskimi marshmallowami w Subaco, na górze nad Nago?

Oboje się zaśmiali. Mijali grobowce, przy których grupka mężczyzn naprawiała wykruszony mur. Wymienili pozdrowienia. Nabiego nikt nie zauważył, choć i on odruchowo skinął głową.

– Ha. Kolejny dziwny sen, a po przebudzeniu buty ubłocone, w kieszeni mniej jenów, na rękach magatamy. – Na ramieniu Adama wylądowała pomarańczowa biedronka. – O ile ciągle nie śpimy gdzieś daleko w Europie i nie śnimy o Okinawie.

Włożył rękę do kieszeni i wyjął pełną garść małych, cętkowanych muszelek mōmō, które zagrzechotały mu w dłoni.

– A w kieszeniach – muszle porcelanek.

Przez chwilę szli w milczeniu.

– I co dalej z kapłankami nūru, Adamie? Ciągle pilnują starych rytuałów i składają ofiary pradawnym bogom Okinawy?

– Japońskie rządy na Okinawie ingerowały we wszystko, co było częścią tutejszej tożsamości narodowej. Znaczenie nūru i samego pierwotnego, lokalnego kultu malało, bo jeszcze w średniowieczu pojawiły się buddyzm i chiński konfucjanizm, w końcu wszystko się pewnie wymieszało. Ale ciągle były święte gaje i ich kapłanki. W końcu w dziewiętnastym wieku marionetkowy już król i jego najwyższa kapłanka zaprzestali pielgrzymek do utaki. Bogowie umarli. Narodowe japońskie shintō pochłonęło okinawską religię, kapłanki zostały zarejestrowane w państwowych księgach, straciły protekcję władzy. Czytałem, że nūru być może ciągle istnieją, nawet te z arystokratycznych, królewskich linii. Teraz wiemy to na pewno. Nasze spotkanie coś pewnie znaczy, a już szczególnie te prezenty, bo nie wierzę, że to tylko podziękowanie za wtarganie ciężarów. Nabi nie chce nam nic więcej powiedzieć, pozostaje tylko czekać, co z tego wszystkiego wyniknie.

– Nabi, co się dzieje z człowiekiem, który zgubi swoje mabui?

– Iua-gwā, jest wiele mabui, tak, nie jest łatwo zgubić wszystkie. Warabatā, dzieci, najłatwiej gubią mabui, tak, czasem wystarczy, że się przestraszą, a nawet kichną. Strata, strach, ucieczka, rozłąka, tak, wiele rzeczy może oderwać mabui od ciała. Ale ciało takiego ufutchu jak wy bardziej pilnuje cząstek swojego mabui, tak, dużo czasu potrzeba, żeby się zupełnie zagubić. – Nabi skończył wiązać trawę i zadowolony kontynuował odpowiedź na pytanie zatroskanej Ewy. – Chociaż lepiej nie kichać, nie, Iua-gwā. Szamanki potrafią rozpoznać, kiedy czyjeś mabui oddala się od ciała, tak, wystarczy, że spojrzą. To bardzo niebezpieczne, bo wtedy w miejsce mabui mogą wprosić się złe duchy, tak, bardzo złe. Mabui-utī, utrata mabui, to bardzo poważna sprawa, tak. Ale kaminchu wiedzą, co robić, tak, dobrze wiedzą. Jest wiele rytuałów mabui-gumi, w czasie których można zachęcić zabłąkane mabui do powrotu do ciała. Zwykle się udaje, tak, Iua-gwā.

Kijimunā oparł swój wiecheć trawy o ścianę domu stojącego na rozgałęzieniu dróg. Poszli w prawo, a za ich plecami kolejny piaskowy wir rozpadł się, uderzając w mur.

– Kusukwē – wymruczał pod nosem Nabi, obejrzawszy się przez ramię.

IVZAMEK NAGO

– Adam, dlaczego kiedy oferowałeś pomoc tej babci, to powiedziałeś to w taki skomplikowany sposób? Odebrałam twoją wypowiedź jako prośbę o pozwolenie, żebyś ty jej mógł pomóc, żeby jej ten straszny tobół na górę wtargać.

– Ona może by się nie obraziła, ale jak po japońsku oferujesz komuś pomoc, to potrzebne ci jest „sasete itadakimasu”. Jak wprost użyjesz słowa „pomóc”, to będzie co najmniej niegrzeczne, przynajmniej w większości codziennych sytuacji.

– Jak „pomóc” może być niegrzeczne…?

– Po naszemu nie, ale tutaj udzielenie pomocy generuje powstanie zależności, w której jedna strona staje się dłużnikiem, zostaje zepchnięta niżej niż pomagający. Japończycy są strasznie wyczuleni na coś takiego, kto komu wyświadczył przysługę czy też kto komu jest winien przysługę. Kiedy mówisz, że komuś pomożesz, tak jak u nas, niezobowiązująco, „pomogę ci z tymi drzwiami”, tutaj jest to czymś w rodzaju narzucania się z oddaniem komuś przysługi, a więc równocześnie z przymusem odpłacenia za tę przysługę. Ty nie tyle deklarujesz pomoc, ile oświadczasz, że od tej pory ja tobie będę coś winny. To ta konsekwencja wywołuje dyskomfort i taka deklaracja może być uznana nawet za obraźliwą. Oczywiście od nas nie oczekuje się tego samego, czego od Japończyka. Na dodatek nie wiem, czy to też tak działa w dialektach Okinawy. Dopiero poznaję lokalne słowa, potrafię się ledwo domyślić, o jakiej miejscowości mówi nasz kijimunā, kiedyprzerabia japońskie nazwy na okinawskie. Określone głoski wymieniają się w podobny sposób w różnych słowach. Zwróciłaś uwagę na Nagu i Nachijin, czyli dzisiejsze Nago i Nakijin? Albo Nāfa i Naha? Uchinā i Okinawa? Ale o mentalności mieszkańców Okinawy nie mam pojęcia, dzisiaj to jest pewnie mentalność japońska. W jaki sposób myśli taka stuletnia babcia, pochodząca może z rodziny rdzennych mieszkańców od setek pokoleń? Skoro decyduję się zaofiarować pomoc, to staram się to robić tak, jak dzisiaj mają w zwyczaju Japończycy. Długo to sobie zresztą wbijałem do głowy.

– I musisz prosić, żeby pozwolono ci coś zrobić dla kogoś, i uważać, żeby słowo „pomagać” się nie pojawiło?

– Tak naprawdę znaczenie poszczególnych słów nie jest takie ważne, chodzi przecież o wyrażenie pewnej intencji, a do tego potrzebna jest właściwa formułka. Japończycy mówią zaklęciami, sama tak powiedziałaś, pamiętasz? Formułkami, które muszą pojawić się w odpowiednim momencie i sytuacji. Przez takie rzeczy tak trudno nauczyć się tego języka. – Adam zatrzymał się, by obejrzeć z bliska grupę czerwonych rosiczek rosnących na gliniastym brzegu drogi.

– Przez milion innych rzeczy też. Masz liść we włosach.

– Hello!

Rozmowę o języku przerwały trzy zachodnie dziewczyny. Ewa odpowiedziała takim samym hello; Adam podniósł się znad rosiczek, wyplątał zielony liść z włosów, obejrzał go dokładnie i dopiero wtedy oszczędnie skinął głową.

– Nie wiecie, gdzie tu jest zamek Nago? Przyjechałyśmy z Naha na zwiedzanie i na mapie gdzieś tutaj jest Nago Castle, ale nie możemy go znaleźć.

Dziewczyna zadająca pytanie pokazywała mapę na smartfonie. Miała bransoletkę z niebieskich, błyszczących kulek z zielonymi refleksami, podobne ozdoby na Okinawie można było zobaczyć w każdym sklepie z pamiątkami.

Adam wskazał ręką w dół, w kierunku wybrzeża.

– To bardzo proste. Musicie zejść ze wzgórza do samego dołu. Tam będzie taki mały sklepik. Musicie w nim kupić wehikuł czasu, cofnąć się o sześćset lat, and there you are.

Panny wytrzeszczyły oczy – mała i gruba chowająca się za dwoma towarzyszkami zachichotała jak dziecko.

– What?

– Zamek Nago stał na tym wzgórzu w piętnastym wieku i wtedy też został zdobyty i zniszczony przez króla prowadzącego inwazję na północ. Dzisiaj nie ma tu na powierzchni gruntu nawet jednego kamienia z tego zamku. Patrz, masz tutaj na mapie napisane Nago Castle Site, a nie Nago Castle.

Mała gruba ciągle jeszcze chichotała, kiedy grupka oddalała się od Adama i Ewy, by zejść długimi schodami w stronę miasta.

– Naprawdę, Adamie, sześćset lat? To przed zjednoczeniem Okinawy, prawda? – Ewa usiadła na ławce za kamienną bramą, przy małej świątyni. To był zawsze ich pierwszy przystanek przed wejściem na zalesione wzgórze pocięte skomplikowaną siecią dolinek i jarów, przez które prowadziła jedna z ich ulubionych ścieżek. Na górę Nago-dake wchodzili wiele razy w czasie każdego pobytu na Okinawie.

– Nasz kijimunā nie pokazał się od kilku dni, zaczyna mi go brakować. Adamie, ciągle mam te dziwne sny.

– Biała czarodziejka rzuca na ciebie urok? Patrz, jeszcze jeden gekon.

– Przecież ja przed przyjazdem nie słyszałam nic o religiach Okinawy, o nūru i nawet o kijimunā. Ja ją widziałam w snach jeszcze w Polsce…

Za zakrętem na gliniastej skarpie siedział Nabi i mówił coś do zielonej ataku, której ogon owinął się wokół jego palca.

***

Kijimunā towarzyszył im podczas obowiązkowego picia kakao w małej, malowniczo usytuowanej kawiarence z widokiem na zielony stok i rozpościerającą się pod nim panoramę miasta i niebieskiej zatoki. Na horyzoncie majaczył statek, widać było dźwigi na jego pokładzie. Nabiego nikt inny nie widział. Adam i Ewa nie rozmawiali z nim z obawy o przyciągnięcie uwagi kobiety za barem. Na ekranie zawieszonym na ścianie wyświetlały się ptaki i motyle żyjące na tym wzgórzu. Gekon wyszedł z kieszeni na stół i przyglądał się jak zahipnotyzowany własnemu powiększonemu odbiciu w błyszczącej łyżce. Ewa starała się go zasłaniać kubkiem.

Piętnaście minut później, w czasie drogi w kierunku wieży widokowej, nieco ponad kawiarnią, coś dziwnego zaczęło się dziać z pogodą. Sine chmury przypłynęły ze wschodu, znad Nago-dake, i w krótkim czasie zasnuły niebo jednolitą kołdrą. Wiatr podrywał z ziemi czerwonawy pył i liście, zmuszał do zasłaniania oczu. Najdziwniejsza była mgła: z początku rzadka, w niespełna kwadrans zlała się w jedno z niskimi chmurami. Pnie drzew zdawały się w niej poruszać, zamilkły ptaki. Ewa przystanęła i zabrała się do wypakowywania kurtki przeciwdeszczowej, jednak Nabi, nie wiedzieć czemu szczęśliwy i wyszczerzony od ucha do ucha, stwierdził, że to tylko chwilowa zmiana, tak, zaraz chmura przejdzie i pogoda się poprawi. Posłuchali go i poszli dalej.

Mgła rzeczywiście zaczęła się rozwiewać. Tylko wieży nie było tam, gdzie powinna być. Za to na stoku Nago-dake majaczył zarys czegoś, czego z pewnością wcześniej nie widzieli. Nikt nie widział od sześciuset lat.

– Nabi, co się dzieje? Co to jest? To twoja sprawka?

Kijimunā akurat skupiał całą uwagę na przeszukiwaniu zawartości węzełka, który dyndał mu na sznurku przywiązanym do pasa. Na pytania Ewy nie reagował, a widok dziwnych budowli zupełnie go nie dziwił.

Mgła przerzedzała się, podmuchy wiatru rozganiały ją jak kłęby pajęczyn. „Zamek” to może nie pierwsze słowo, które przychodziło do głowy na ten widok, bo ściany budowli były drewniane, a dachy – kryte słomianą strzechą. Jednak gdy się miało świadomość, że cały ten teren to „Nago Castle Site”, trudno o inne skojarzenia. Szczególnie w towarzystwie mitycznego ducha drzew, gmerającego jak dziecko w swoim woreczku z zabawkami; wokół jego stóp zapalały się i gasły małe płomyki. Jakkolwiek by ten kompleks budynków wyglądał, nie mógł być niczym innym niż zamkiem Nago – przecież od ich spaceru po tym wzgórzu tydzień temu nie wybudowano centrum rozrywki stylizowanego na przerośniętą stodołę.

Stało tu kilka zabudowań, rozdzielonych spłachetkami ogrodów, ścieżkami i bambusowymi płotami. Adam i Ewa zatrzymali się na zewnętrznym brzegu głębokiej, suchej fosy wykopanej przed budynkami, a być może je okrążającej. Trudno było odgadnąć – jeden z jej końców zakręcał gwałtownie w stronę góry, drugi ciągle maskowały kłęby mgły. Nieduży most spinał brzegi i prowadził do dużej, drewnianej bramy rzeźbionej w skomplikowane kształty, z tablicą przedstawiającą trzy złocone chińskie ideogramy. Ktoś za tą bramą stał, rozmawiał, kształty i dźwięki pozostawały rozmyte, nie całkiem skrystalizowane, nie do końca realne. Może wszystko, na co patrzyli zdumionym wzrokiem, stworzyły zawirowania tej dziwnej mgły?

Wiatr uspokoił się, zwarta masa chmur na niebie przestała pędzić ku zachodowi, nad ich głowami jakiś ptak nieśmiało zaśpiewał w koronie sosny. Nabi znalazł to, czego szukał w swoim zawiniątku, wepchnął to sobie do ust i zaczął żuć ze smakiem. Zawiązał woreczek, popatrzył w kierunku zamku i wskazał coś ręką.

Za bramą, daleko pod ścianami głównej budowli, zbierali się mieszkańcy. Poruszał się niewielki orszak, powoli i dostojnie maszerowała grupa ludzi w długich, barwnych szatach z obszernymi rękawami; mężczyźni w dziwnych turbanach na głowach, kobiety z wysoko upiętymi kokami przesuniętymi na prawą stronę. Kierowali się ku bramie, w stronę wyjścia, wprost na Ewę i Adama. Dwójka wędrowców odeszła na bok pod drzewa i patrzyła, jak dwa szeregi mieszkańców zamku powoli przechodzą ścieżką. Wyróżniała się wśród nich starsza kobieta w białej szacie, niosąca w wyciągniętych rękach płytką misę z wodą, skupiona na drodze pod stopami, poruszająca ustami, jakby coś recytowała. Cały orszak przeszedł obok obserwatorów, jakby ich tu nie było – tylko kapłanka nagle odwróciła głowę, spojrzała wprost na Ewę i uśmiechnęła się dziwnie. Trwało to ułamek sekundy. Po chwili grupa odeszła leśną ścieżką ku majaczącej w zaroślach małej świątynce. Śnieżnobiałe szaty kobiety w szarości popołudnia sprawiały wrażenie, jakby destylowały biel z całego otoczenia, aż nie został ani okruch tego koloru w chmurach, lesie i zamku. Jeśli któryś z uczestników procesji nosił coś białego, kapłanka wchłonęła barwę, pozostawiając tylko brązy, żółcie i czerwienie.

Kijimunā gdzieś zniknął. Nie tylko on, bo gdy śledzili wzrokiem oddalający się w dół zbocza rząd ludzi w kolorowych szatach, odkryli, że ustępująca mgła odsłoniła panoramę Nago i rozciągającego się dalej morza. Tyle że zamiast miasta na płaskiej równinie aż do samego wybrzeża widniała zielona puszcza, a na wodzie kołysały się dwie łódki. Za to na zboczu Nago-dake, dopiero co gęsto porośniętym lasem, widać było słomiane strzechy większych i mniejszych budynków. Nad osadą unosiły się dymy ognisk, dobiegały stamtąd pokrzykiwania i śmiechy dzieci. Nawet z tej odległości widać było wieśniaka prowadzącego kilka świń po szarej drodze, biegnącej środkiem miasteczka w dół, ku wybrzeżu.

Zza chmury błysnęło słońce. Adam i Ewa odwrócili na sekundę oślepione oczy, a gdy znów rozejrzeli się wokół, nie było już miraży średniowiecznych domostw i ludzi. Drzewa na Nago-dake znów szumiały, a z miasta nad zatoką dobiegał hałas samochodów. Popatrzyli niemo na siebie, unosząc brwi, i zaczęli schodzić drogą, trzymając się za ręce.

VOURA

Z Agarie, wschodniej części Nago, przyjechali autobusem do Futami. Właściwie widzieli tylko betonową budkę na przystanku z takim napisem, nawet nie wiedzieli, czy jest tu gdzieś wioska lub miasteczko o tej nazwie. Nabi wyszedł z przydrożnych zarośli, jak tylko autobus zniknął za zakrętem. Nie był chyba w najlepszym nastroju, nawet się nie przywitał; szedł obok w nierównym tempie, czasem wlokąc się z tyłu, czasem podbiegając i przeganiając Europejczyków. We włosy miał wplątane suche liście paproci owinięte pajęczyną, jakby zasnął z głową w zielsku. Parna pogoda dawała się we znaki – już po kilku minutach leniwego marszu po twarzach Adama i Ewy spływał pot. Skręcili w lewo, schodząc z głównej drogi do tunelu prowadzącego w kierunku zatoki. Tunel nie był długi, nie miał nawet pół kilometra, ale w środku było nieprzyjemnie. Ewa nie lubiła tego miejsca. Byli tutaj kilka razy; zwykle w tę stronę podjeżdżali, a jeśli pogoda w ciągu dnia była stabilna, wracali na piechotę, sześć kilometrów wśród pięknej, soczystej zieleni, z niesamowitymi widokami z mostu nad głęboką doliną, przed samym Nago. Ale wilgotny tunel zwielokrotniający hałas samochodów i przygnębiająca atmosfera jego wnętrza zawsze zmuszały ich do przyspieszenia, pokonania tego odcinka w jak najkrótszym czasie.

W połowie tunelu błyszczało kilka kałuż. Deszcze padające omalże bez przerwy przez ostatnie cztery dni zostawiły po sobie dużo wody, która nie zdążyła jeszcze wsiąknąć w ziemię. Akurat w tym miejscu dogoniła ich kawalkada potwornych wojskowych ciężarówek amerykańskich, jadących zapewne do Camp Schwab. Ewa tylko westchnęła, gdy zobaczyła przed sobą wysoko nad jezdnią światła pierwszego samochodu i usłyszała narastający ryk silnika, w tej ograniczonej przestrzeni huczącego, jakby znajdował się w samym środku ucha.

– Akisamiyo – mruknął kijimunā.

– Mówiłeś coś, Nabi?

– Kilka razy już to słyszałem. – Adam nie stracił okazji, żeby się wymądrzyć. – Ten skurczony staruszek, który siedzi na krześle przed domem przy naszym hotelu, też to czasem powtarza. To takie tutejsze „oh my god”, które pewnie ma wiele odcieni, w zależności od sytuacji.

Pierwsza ciężarówka wjechała kołem w największą kałużę. Ewa i Adam nie zdążyli jeszcze zrobić tych kilku kroków, ale Nabi, który wysforował do przodu, został ochlapany wielką falą brudnej wody i praktycznie zmyty na betonową ścianę. Samochody nawet nie zwolniły – już trzeci, ostatni z nich, minął wędrowców.

– Kusukwē. Kusukwē! Kusukwē! – Kijimunā biegł za samochodami i wykrzykiwał swoje przekleństwa. Gdy ostatni wyjechał na światło dnia, rozległ się przeraźliwy pisk opon; to pierwsza ciężarówka hamowała gwałtownie. Pojawił się kłąb czarnego dymu, buchnęły płomienie. Żołnierze wyskakiwali z wozu, teraz też z drugiego i trzeciego. Adam z Ewą zaczęli iść w kierunku zablokowanego wejścia do tunelu, kiedy zobaczyli, że czterech Amerykanów biegnie w ich stronę. Pierwszy żołnierz gmerał przy pasku, próbując w biegu wyciągnąć broń. Nabi złapał swoich towarzyszy za ręce, a minę miał bardzo zadowoloną.

– Teraz cicho, dzieci. Popamiętają mnie, przeklęci Amerikā, yanatchu,tak, długo popamiętają.

Przycisnęli się do ściany. Adam jeszcze próbował wymyślić, co powie rozwścieczonym Amerykanom, kiedy cała czwórka przebiegła obok nich. Adam i Ewa ze zdumieniem patrzyli, jak mężczyźni biegną do samego wylotu tunelu, a potem dalej, i szybko zniknęli im z oczu. Kijimunā szczerzył się, bardzo zadowolony ze swoich sztuczek. Na jego mokrym uchu siedział gekon, wczepiony wszystkimi łapkami.

– A teraz idziemy, tak, idziemy.

Żołnierze stali na moście za tunelem. Daleko pod nimi płynęła Sugita i rozpościerał się spłachetek pola z kilkoma chatkami. Droga zawieszona była kilkadziesiąt metrów nad polem i dalej znikała w kolejnym tunelu. Ktoś, kto podpalił samochód, mógł uciec tylko tędy, ale nie było gdzie się ukryć, dało się tylko biec przed siebie, po obu stronach znajdowały się barierki i przepaść. Chodnik i jezdnia były puste i Amerykanie, bluźniąc ciężko, wychylali się po obydwu stronach wiaduktu, by wpatrywać się w pola pod drogą. Nabi, trzymając z obu stron za ręce Ewę i Adama, po prostu przeszedł samym środkiem jezdni obok krótko ostrzyżonych, wściekłych wojskowych, nawet pogwizdywał pod nosem, bardzo z siebie zadowolony, chociaż ciągle woda kapała z jego płomienistej czupryny.

Niewidzialni, weszli do drugiego tunelu, wykutego w omalże pionowym stoku gęsto porośniętym wielkimi drzewami i ogromnymi paprociami. W tym miejscu Adama zawsze kusiło, żeby przejść przez barierkę, wdrapać się na górę, wejść w ten niezwykle piękny las. Teraz tylko się obejrzał: Amerykanie ciągle biegali chaotycznie, szukając kogokolwiek, było ich już kilkunastu. Z wnętrza pierwszego tunelu nadal buchał czarny dym.

Drugi tunel okazał się bardzo krótki, światło wylotu było widoczne jeszcze przed wejściem. Dalej zaczynał się most nad północno-zachodnim cyplem Zatoki Oura, zatoki diugoni. Adam zawsze wypatrywał oczy na tym moście – po prawej stronie rozciągała się rozległa zatoka, na południu otwierająca się na Pacyfik; może zobaczy majestatycznie płynące pod samą powierzchnią wody wielkie zwierzę z ogonem syreny? Wiedział, że nie zobaczy. Diugoni, leniwych zannu-iyu,niegdyś licznych w płytkich wodach wokół wyspy, od bardzo dawna nikt nie widział. Z lądu i powietrza od wielu lat nikt nie zauważył charakterystycznej sylwetki tego pięknego zwierzęcia. Ostatnia populacja miała pecha paść się na podwodnych łąkach w Zatoce Oura, kiedy Amerykanie postanowili ulokować na jej brzegu bazę wojskową. Budowa, a później funkcjonowanie morskiej bazy, doprowadziły w krótkim czasie do dramatycznego zmniejszenia liczby diugoni; wydawało się, że gatunek ten na dobre zniknął z wód, które stanowiły jego dom przez milenia. Na drugim brzegu zatoki, wzdłuż drogi, na murach i płotach wisiały sugestywne plakaty, na których zannu-iyu roniły wielkie łzy, a nad nimi śruby amerykańskich okrętów bezlitośnie kroiły powierzchnię oceanu.

Nawet teraz, ciągle jeszcze zaaferowany przygodą z ciężarówkami i nieco już inaczej myślący o Nabim, Adam patrzył na płycizny przy brzegach, na turkusową toń zatoki, mając nadzieję, że jednak kiedyś jeszcze pluśnie szeroki, owalny ogon, wynurzy się gdzieś sympatyczny, wąsaty pysk z wyrazem nieskończonej cierpliwości łagodnego roślinożercy, może nawet przepłynie samica z cielakiem. Kijimunā też zwolnił, też wpatrywał się w wodę. Może miał podobne myśli?

***

Siedzieli na ławce przy niewielkim kompleksie sklepów i dwóch knajpek, z których tylko jedna była otwarta. Miejsce to figurowało na mapach jako Wansaka Oura Park & Plaza. Było to stałe miejsce ich spacerów po okolicy, przystanek w drodze do mangrowców w ujściu rzeki Oura lub na plażę Sedake-no hama.

Po wielkim, prawie pustym parkingu przy Wansaka Oura przechadzał się czarny kot, gruby mayā; kilku turystów jedzących sātā andāgī obserwowało jego poczynania.

– Nabi, wytłumacz mi, dlaczego swobodnie rozmawiamy? Nie mam pojęcia, w jakim języku, ale doskonale wiem, kiedy mówisz słowa japońskie albo w dialektach okinawskich. Przedtem myślałem, że rozmawiamy po angielsku, teraz wydaje mi się, że po polsku…

– A mnie się na początku wydawało, że rozmawiam z Nabim po niemiecku, a później, że te wszystkie rozmowy są po angielsku… – Ewa też pogryzała andāgī. Miały mieć smak trzciny cukrowej, ale prawie nie różniły się od zwyczajnych.

– No właśnie. – Adam popijał gazowany napój z shikwasy, kupiony w automacie z puszkami. – A przy tym wszystkim rozmawiamy swobodnie i w ogóle nie wydaje mi się dziwne, że nie wiem, w jakim języku… Słowa japońskie zwykle rozumiem, okinawskich prawie wcale, ale przynajmniej rozpoznaję, z jakiego języka pochodzą, natomiast cała reszta to po prostu naturalna rozmowa, ale tak jakbym nie potrafił określić, po jakiemu mówię, i po jakiemu mówi Ewa, i ty…

– Tak, Adam-gwā, jest tak, jak mówisz. Znasz wiele języków, ale nie potrafisz nimi mówić, tak, bo nie pozwalasz, żeby wypłynęły z twojego mabui, chcesz układać w głowie słowa, tak, i przez to ucieka ci wszystko, co wiesz.

– Nawet jak na ciebie, to zabrzmiało chyba zanadto tajemniczo. Można prościej?

– Kiedyś sobie wszystko przypomnisz, Iua-gwā, i zrozumiesz, tak, zrozumiesz. Twoje mabui ma wszystko, czego ci potrzeba. Ale to nie dziś, nie dziś, tak.

***

Spacer przez zalane wodą mangrowce u ujścia rzeki Oura zawsze był źródłem wielu wrażeń. Po przejściu drewnianym pomostem nad rozległą zatoczką wchodziło się w mroczne zarośla, w których po obu stronach coś niewidzialnego mlaskało, pluskało, brzęczało i taplało się w błocie. Zaraz za barierką sterczały z mułu zaskakująco wielkie stożki zbudowane przez kraby; każda konstrukcja miała na górze otwór, ale nigdy nie udało im się dostrzec ich właścicieli. Może wychodzili o zmroku, a trzeba było nie lada odwagi, żeby po zachodzie słońca zagłębiać się w te złowrogie bagniska. Wokół wielkich kopców powierzchnia mułu pokłuta była mniejszymi i większymi jamkami i w każdej coś mieszkało. Z tych zalanych płytką wodą wystawiały wyłupiaste oczy skoczki mułowe, nazywane tutaj tonton-mē (Nabi oczywiście mówił inaczej: „tonton-mī”). To były ryby z charakterem. Toczyły ze sobą zażarte boje, zaciekle przeganiały intruzów, którzy nieopatrznie wtargnęli na sąsiedzkie terytoria. Żaden ruch nie mógł umknąć ich olbrzymim, wilgotnym oczom. Samce gniewnie stroszyły płetwy grzbietowe; nawet kraby z wielkimi szczypcami uciekały na widok tych demonów błota. Niektóre zajęte były pogłębianiem norek i pracowitym wynoszeniem mułu w wielkich paszczach. Trzeba było stanąć nieruchomo przy barierce i odczekać, aż wszystkie wystraszone ruchem istoty wrócą do czynności przerwanych przez tupanie dwunożnych olbrzymów i ich wielkie cienie przesuwające się po powierzchni mułu. Po najodważniejszych, największych skoczkach, ze swoich jamek wypełzały małe, kolorowe kraby: najpierw białe z cytrynowymi szczypcami, za nimi czarne z czerwonymi kleszczami, a na końcu ich przeciwieństwa – całe czerwone z czarnymi nogami. Tak jakby w tym opancerzonym świecie bilans kolorów zawsze musiał się zgadzać – jeśli pojawił się osobnik cały czerwony, to dla utrzymania kosmicznej równowagi musiał mieć czarnego brata. Przy kamieniu, na zielonym kobiercu glonów, maleńki krab rytmicznie unosił i opuszczał wielkie kleszcze, jak policjant kierujący ruchem w tym zabieganym świecie. Sprawiał wrażenie dziecięcej zabawki – jej sprężyna nakręcała się ponownie po każdym posiłku z roślinnych resztek wyrzuconych przez odpływ.

Woda już się podnosiła, nadchodził przypływ, więc w ciągu godziny cała ta menażeria zniknie w swoich norkach. Zastąpią ją ławice małych ryb, a na powierzchni zatańczą spadające z góry czerwone kwiaty mangrowca wū-bingi, zwanego przez Japończyków ohirugi, jak objaśnił Nabi.