Abyss - Łukasz Szuster - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Abyss ebook i audiobook

Łukasz Szuster

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Śląsk, początek lat dziewięćdziesiątych. Dwaj przyjaciele, Tomek Łuczak i Józek Kwaśniak, dzielą troski oraz radości dorastania w trudnej rzeczywistości transformacji systemowej. Przypadek sprawia, że na swojej drodze spotykają Tymka Rotha, chłopca, na którym straszliwe piętno odcisnął tajemniczy wypadek samochodowy sprzed lat. Przyjaciele kierowani młodzieńczą ciekawością próbują wyjaśnić co tak naprawdę wydarzyło się tamtej feralnej nocy. Szybko trafiają na trop wydarzeń wykraczających daleko poza normalne pojmowanie rzeczywistości. Czy to możliwe, że gdzieś tam w mroku czai się niebezpieczna bestia? Co z tego jest wytworem dziecięcej wyobraźni, a co prawdą wymagającą wyjaśnienia? I jakie piętno wydarzenia z młodości odcisną na ich dorosłym życiu?

 

Abyss to nie tylko przyprawiona szczyptą grozy powieść przygodowa z barwnie odmalowanymi postaciami oraz zaskakującym finałem, nawiązująca do najlepszych przedstawicieli gatunku takich jak „Magiczne lata” McCammona, „Letnia noc” Simmonsa czy „To” Kinga. To przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu, o tym jak postrzegamy świat będąc dziećmi oraz o często brutalnym zderzeniu z rzeczywistością świata dorosłych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 37 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

Anna Jeziorska

Projekt okładki

Maksym Leki

Fotografie na okładce

© Melinda Nagy / shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Maksym Leki

Korekta

Katrzyna Nowakowska

Marketing

[email protected]

Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Mikołów 2025

tekst © Łukasz Szuster

ISBN 978-83-8293-280-5

Mojej Mamie

„Demony (…) nie czekają na ewokację,same przychodzą nieproszone”

Aleister Crowley

Prolog

Nazywam się Tomasz Łuczak, mam trzydzieści cztery lata, a od dwudziestu śnię ten sam koszmar. Noc za nocą.

W tym śnie jestem w piekle. To nie przenośnia, choć tego pragnę, tak jak konający pragnie ostatniego oddechu. Chcę wybudzić się z tego koszmaru, nabrać swobodnie powietrza, przetrzeć spocone czoło. Zwilżyć wargi zimną wodą, którą zawsze przed snem stawiam obok łóżka. Próbuję przełknąć ślinę, ale tracę oddech. Krztuszę się. Moje gardło wyschło, język mam przyklejony do podniebienia; leży w ustach spuchnięty niczym kawał mięsa, potęgując strach i panikę. Słone krople potu wciskają się do oczu. Nie mogę ich przetrzeć. Mam skrępowane ręce. Sznur wrzyna się głęboko w ciało, rani przy najdrobniejszym ruchu. On musiał to zrobić wiele godzin temu, bo nie czuję już dłoni. Mięśnie przedramion, nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku, palą żywym ogniem. Tylko nogi mam wolne, abym mógł iść za nim w mrok. Głębiej i głębiej. Powłóczę nimi, stopa za stopą. To jedyna oznaka, że jeszcze żyję. Ten marsz w ciemność trzyma mnie przy życiu. Czy nie jest to metafora czegoś większego niż my sami?

Czernie i szarości rysują otoczenie. Tunel przede mną jest tak wąski, że z trudem minie się tu dwóch dorosłych mężczyzn. Jeśli jakimś cudem zerwę pęta, łokciami swobodnie dotknę obu ścian. Głowę trzymam nisko, jakby w pokucie, chociaż żaden z moich grzechów nie zasługuje na takie potępienie. Parę razy zahaczam nią o sufit; zginam kark jeszcze niżej, nie chcę ryzykować.

Z każdym kolejnym krokiem dociera do mnie prawda o tym miejscu. Idę przez piekło. W tym szaleństwie myślę o lekturze, którą czytałem, będąc bajtlem. Bohater wędruje przez kolejne kręgi piekła. Ile ich było? Nie pamiętam. Uświadamiam sobie, że czytałem tylko bryk. Przed oczami staje mi błyszcząca, niebieska okładka taniego wydawnictwa dla leniwych. Szary papier, tłusta czcionka, tusz drukarski, który brudzi palce. Tam nikt nie wspomina o duszącym smrodzie szczyn, o wilgoci, która wyciska tlen z płuc. Nikt nie wspomina o ciemności. A ciemność jest wszędzie. Gęsta i nieprzenikniona, jakby ktoś wyłupił mi oczy, a miejsca po nich zalał smołą. Podobno, kiedy tracisz jeden zmysł, inne się wyostrzają, rekompensując ubytek. Czy to dlatego słyszę świst oddechu wydobywający się z mojej krtani? Słyszę chrzęst rozpadających się kamieni pod stopami. Szelest przepoconej koszuli, dżins ocierający się o krocze. Echo kroków niosące się w tunelu.

Tak, słyszę jego kroki. On idzie przede mną, pewnie, zdecydowanie. Nie wiem, jak to robi. Nie widzę żadnej latarki, żadnego światła, a on gna przed siebie bez zawahania. Przedziera się przez mrok, jakby był jego częścią. Kiedy na chwilę zwalniam, dopada do mnie i ciągnie w swoją stronę. Czujny jak pies myśliwski, silny jak tur. Moje wahanie trwa tylko ułamek sekundy, a już szarpie mnie do siebie. Już po mnie sięga, łapska z pazurami błyszczą w mroku jak u nocnego drapieżnika. Nie musi nic mówić. Wiem, czym zawiniłem i wiem, co mam robić. Noga za nogą, krok za krokiem. Przed siebie. Za nim. W ciemność.

W tych krótkich chwilach bliskości czuję jego zapach. Potwierdza strach rodzący się w moim sercu niczym larwy w padlinie. Odór bijący od niego nie może być z tego świata. Żaden żywy organizm nie może tak cuchnąć. Próbuję przywołać w głowie inne zapachy, skonfrontować z tym, co czuję, ale brak mi odniesienia. Jakbym próbował odpalić zapałkę na dnie basenu. On szturcha mnie, każe iść. Nawet tu, poza czasem i przestrzenią, trzeba się spieszyć.

Robię jeszcze kilka kroków, a czerń ustępuje szarości. Tunel kończy się większym pomieszczeniem. Wchodzimy do środka, ale i tu panuje zaduch. Prostuję się, a szyja dziękuje z cichym trzaskiem. Próbuję ją rozruszać, obracam we wszystkich kierunkach niczym peryskop na nieznanych wodach. Z szarości wyłaniają się zarysy ścian i sufitu. Grube belki podtrzymują czarne, błyszczące skały, z których stworzono to zapomniane przez Boga miejsce. To piekło do złudzenia przypomina kopalnię.

On każe czekać. Nic nie mówi, ale język migowy, którym się posługuje, jest wymowniejszy niż wszystkie języki znane ludzkości. Stoję na środku posłuszny jak zbity pies. Próbuję wyłowić coś z ciemności, mrużę oczy. Dostrzegam kształty, postaci ustawione rzędem pod jedną ze ścian. Muszą stać w nawie lub na innym podwyższeniu, bo na wysokości wzroku mam ich korpusy. Przypominają figury świętych, które widywałem w kościele.

Mrok przełamuje blask. Błysk światła. Ogień. Już nie mam wątpliwości. Łzy ciekną mi po policzkach, smarki lecą z nosa. Panika zalewa moje ciało jak potok górski; trzęsę się, szlochając. On kieruje pochodnię bliżej ściany i pierwszy raz słyszę dźwięk wydobywający się z jego paszczy. Mógłbym przysiąc, że śmieje się cicho, rozświetlając nagie ciała zwisające ze ścian. W blasku ognia wyglądają jak ludzkie tusze zawieszone na hakach w rzeźni. Skorupy, kiedyś służące za ciała, lśnią od potu, krwi i cierpienia. Oczy mają puste, mlecznobiałe. Wśród nich rozpoznaję twarze Roksany, Józka i Tymoteusza, moich serdecznych przyjaciół z czasów dzieciństwa. Jest też Henio, mój młodszy braciszek. A więc są tutaj wszyscy, utknęli w tym przeklętym tunelu już na zawsze. Światło ślizga się po nich jak po obrazach Caravaggia, aby po chwili zatrzymać się na czarnej, gołej skale. Na jej środku coś błyszczy, ale nadal się trzęsę i nie dociera do mnie, na co patrzę. Potrzebuję chwili, aby zrozumieć. To hak rzeźnicki, gruby jak kotwica wstaje samotnie z litej skały. Patrzy na mnie.

Padam na kolana.

LUCYFER

Rozdział 1

Wtedy

Za bajtla wszystko było prostsze.

A przynajmniej tam, gdzie mieszkałem. Wiecie, robotnicza dzielnica na Śląsku. Zresztą, czy wtedy były inne? To nie był czas ekskluzywnych osiedli – sypialni, stref biznesu i cukierkowych centrów handlowych. Czas palenia pieniędzy na śniadania w miejscach, gdzie kelnerzy od rana pociągają nosami, przepuszczania krwawicy na ekologiczne ciuchy czy płynne papierosy o smaku arbuza. Jeszcze nie wtedy i nie tu. Nie w jednym z tych miast, które przylegało do Katowic niczym kocię do matki. Kominy, brud i smród, alkohol; wyszczerbione uśmiechy. Tak, za bajtla było tu inaczej niż teraz. Zamiast drapaczy chmur – stare fabryki i walące się ściany, zamiast zielonych parków – żwirowiska. Pozłotka minionych lat nieustających sukcesów zdążyła się zużyć, kiedy byliśmy młodzi. Przetarcia były widoczne gołym okiem. Inny świat. Trudne życie. Prostsze.

Szkoła, dom, obiad, podwórko, manto, dom. Dzień w dzień to samo. To była moja mantra, moja rutyna. Tym żyłem i nasiąkałem jak kawałek śnieżnobiałej waty zostawiony w piwnicznej spelunie, siwej od dymu i przekleństw. A dzień zaczynałem wcześnie. Starzy robili, co mogli, żeby garczek był pełny, więc rano nie narzekałem. Nie żądałem. Żądania! Teraz wszyscy żądają wszystkiego! A przecież „nic nie należy się nikomu”. Powiedział to ktoś wiele lat później, a ja nie słyszałem nic mądrzejszego chyba przez całe życie. Nie należy się nic nikomu. Piękne to. Wtedy nie potrafiłem ująć tej prawdy w tak jednoznacznych słowach, ale właśnie to czułem, ściskany ze wszystkich stron przez rzeczywistość tamtych lat. To napierało na moje ciało i duszę, jak jakaś niewidzialna prasa, gotowa zgnieść mnie i wypluć w postaci kwadratowej bryły kości i mięsa. Wtedy tę prawdę znali chyba wszyscy, tylko nikt nie potrafił przełożyć jej na mowę, oddać w pięknej, zgrabnej frazie. Ale właśnie to unosiło się w powietrzu niczym tłusta sadza, krążyło między babinami dźwigającymi ciężkie tobołki, mężczyznami w sile wieku o wyglądzie starców, z krzyżami pękającymi od aluminium, stali i pustych flaszek. Wdzierało się w nozdrza dzieciaków chodzących dzień w dzień w tych samych portkach i dziurawych butach. Żrących na przerwach w szkole pajdy chleba z cukrem albo smalcem. Szczypało w oczy przyjezdnych z Reichu, z Warszawy. Z innego wymiaru szarej rzeczywistości. Było z nami niczym zakazana legenda, której nikt nigdy nie słyszał, a wszyscy znali lepiej niż pacierz. W tym smutnym miejscu, gdzie nawet słońce świeciło tylko przez chmury, tylko na chwilę.

Wstawałem wcześnie rano, jeszcze przed budzikiem. Budzik miałem, a jak! Alarm też, ale nie był mi potrzebny. Budzik jest dobry dla tych, którzy lubią się lenić. Dla tych chcących wyrwać trochę odpoczynku z życia, oszukać czas. Ha! Oszukać. Czasu nie da się oszukać. To jedno mogę wam przysiąc. To wiem na pewno. Nie potrzebowałem do tego lekcji fizyki, nie potrzebowałem wykładów szalonych profesorów, szlaczków, równań, z których nikt nic nigdy nie rozumiał.

Naciągałem na siebie zbyt duże dżinsy, przerzucałem przez głowę gruby sweter. Wełna na gołym ciele pali niczym żywy ogień. A co innego miałem nosić? To nie były czasy, że wszystko było na wyciągnięcie ręki. Wszystko na tu i na teraz. Nie jutro, nie za jakiś czas, nie kiedy zasłużę, zapracuję. Tu i teraz, a jak nie, to nic. To nie wtedy. Wtedy tak nie było.

Dreptałem przez korytarz do kuchni, na paluszkach, bo starzy jeszcze spali. Tam wypijałem zwykle dwie szklanki chłodnej wody. Nic lepszego nie ma na głód po nocy, jak dwie szklanki wody. Czasem było mleko. Takie tłuste, z kożuchem, który zostawał na ustach. Do tego kromka chleba, żymła albo jakiś inny delikates. Ale to rzadko. Najczęściej woda. Porywałem z przedpokoju plecak i po cichu wychodziłem z mieszkania. Po schodach zbiegałem, jakby mi się tyłek palił. Nie wiem dlaczego. Czy aż tak się cieszyłem, że wychodzę? Może. Wyobrażałem sobie, że tam coś czeka. Na zewnątrz. A tam co? Nic. Tak jak w środku.

Pod klatką zwykle czekał na mnie Józio. Józek. Tak miał na imię. Mały, śmieszny chłopak, wychudzony bardziej niż ja. Kolana tak mu sterczały spod zbyt krótkich portek, że zawadzał nimi prawie o wszystko. Te kolana były całe w czarnych strupach, ale kto by się przejmował kolanami? Więc czekał na mnie ten Józio, a jak tylko mnie zobaczył, to oczy mu się świeciły za tymi grubymi deklami, które nosił. Że kumpel, że kolega, że razem to raźniej. Rękę do mnie wyciągał, a ja ją ściskałem z całej siły. Mały byłem, ale czułem, że tak trzeba. Jak ktoś wyciąga do ciebie dłoń, to trzeba ścisnąć tak, jakby od tego życie zależało. On też się nie ociągał i potrafił zrobić to mocno. A nie wiem, skąd miał tyle siły, bo chudy był ten Józio, no i te kolana.

– Wziąłeś ze sobą? – zapytał tamtego wrześniowego poranka, drapiąc się po głowie.

Głos miał wysoki, piskliwy, jak to chłopak w tym wieku, ale patrzyłem na jego twarz i jakoś czułem, że wyrośnie z niego prawdziwy mężczyzna. Chłop. Facet, no.

Kiwnąłem tylko głową, a właściwie skinąłem. Czy wziąłem? Phi. Pewnie, że wziąłem! Jak mógłbym nie wziąć? Zapomnieć? Ja? Nigdy!

Ledwie wyszliśmy z osiedla, zrzuciłem z pleców tobołek. Uniósł się nad nim pył żwirowiska. Trochę z tej sinej chmurki dostało mi się do ust i zakaszlałem jak hajer na grubie. Józio tylko się roześmiał. Tu wszyscy kaszleli, więc pozostawało tylko się śmiać. Do zdrowia, do życia podchodziło się z większym dystansem. Z przymrużeniem oka. Raz jest, raz go nie ma. Raz życie, a raz śmierć. Tyle.

– Trzymaj. – Wyciągnąłem w jego kierunku kawałek czarnego plastiku z metalowym, szeroko rozstawionym widelcem. Do rozwidlenia przymocowana była mocna, gruba guma. Na jej środku łatka z czarnej, licowej skóry. Na zewnątrz błyszcząca jak lakierowany parkiet, od środka mechata niczym moherowy płaszcz.

– Ja cię, ale pewex! Lepszej w życiu nie widziałem!

Józek międlił w dłoniach moją procę, jakby dostał bryłkę złota albo inne precjoza.

– No, ja myślę. Chcesz spróbować? – rzuciłem prowokacyjnie, bo było oczywiste, że chce. Zresztą, kto by nie chciał? Skoro przez pół życia za procę mieliśmy kawałek wystruganego patyka i lichą gumę z majtek, a za pociski kamule albo grudki koksu.

– Jeszcze pytasz – odpowiedział krótko, a oczy mu błyszczały zza tych okularów w perłowych oprawkach, jakby się zakochał. Nie we mnie, rzecz jasna, a w procy przedniej jakości i wykonania.

Mrugnąłem do niego porozumiewawczo na znak, że wszystko jasne. Lubiłem tego Józka. Miał coś w sobie. Wiedziałem, że łatwo w domu nie ma. Ojciec górnik, matka krawcowa, każdy mógł pomyśleć, że u nich śmietana z sufitu kapała. A gdzie tam! W życiu! Wszystko szło na gorzałę, a jak już nic nie było, to i meble potrafili na szaberplacu wystawić, żeby mieć czym gardło zwilżyć. A czyściocha w domu, gdzie dzieciak, to tylko nieszczęście, tłumaczyć chyba więcej nie muszę, bo każdy wie, czym to pachnie. Każdy już rozumie, jakie tam porządki były. Jaka musztra.

– A skąd ty w ogóle? I jak?! – zapytał Józek, gładząc palcami wypolerowane widły procy, pieszcząc czarną plastikową rączkę. Jak Boga kocham, widać było, że dawno nie trzymał w dłoni przedmiotu większej wagi.

– Długa historia – rzuciłem zawadiacko.

– Zajumałeś! – krzyknął, a oczy mu się zrobiły wielkie jak dwie żymły.

– Zajumałem? Ja? A gdzie tam! – Trochę się na niego wtedy zezłościłem, bo znał mnie nie od wczoraj, a pomysł, że mogłem coś zwędzić, miły nie był. Tym bardziej procę. Niby gdzie? Jak? I komu? W pierwszym odruchu to nawet mu w pysk chciałem dać, ale się powstrzymałem, bo co, jak odda? Szkoda przyjaźń na szwank narażać z powodu takich bzdetów.

– Ojciec kupił – dokończyłem spokojnie.

– Fiu, fiu! – zagwizdał, jakby faktycznie ta informacja zrobiła na nim spore wrażenie. – To co? Baje?

– Baje! – prawie krzyknąłem. Splunąłem w dłoń i przybyliśmy piątkę, jak to przybijają chłopaki, które zawierają pakt, na wadze kładąc swoje dusze. Jakby na potwierdzenie faustowskiego targu, zza ołowianych chmur szczelnie przykrywających niebo wyjrzało słońce, oświetlając ścieżkę pokrytą kocimi łbami, ciągnącą się przed nami między familokami z czerwonej cegły.

Baje to były wagary oczywiście, bo szkołą też nikt się za bardzo nie przejmował. A że potem skórę mieliśmy fachowo wygarbowaną przez starych, to każdy z nas brał pod uwagę jako ryzyko najzwyklejsze i nikt z tego problemu nie robił. Bo jak już na początku wspomniałem, wtedy wszystko jakieś prostsze było, choć trudniejsze zarazem.