A teraz co? - Danuta Sadownik - ebook + książka

A teraz co? ebook

Danuta Sadownik

5,0

Opis

Katarzyna stawia pierwsze kroki na wrocławskim uniwersytecie medycznym. Próbuje znaleźć swoje miejsce w obcym mieście, otoczona nieznajomymi, zajętymi swoimi sprawami ludźmi. Nie ułatwiają jej tego rodzinne problemy i odrzucenie przez chłopaka, na którego tak bardzo liczyła. Zbyt wiele przeciwności pojawiających się w jej życiu może doprowadzić do rozpaczy albo jeszcze bardziej wzmocnić zdecydowany charakter młodej studentki, ale kto wie, co jest jej przeznaczone. Poszukiwanie własnej drogi wiedzie dziewczynę na Maltę, gdzie czeka na nią niełatwe życiowe doświadczenie.
Kolejna książka po "A ty dokąd?" i "Gdzie jesteś?", która prowadzi nas krętymi ścieżkami życia trzech nieprzeciętnych kobiet – lekarki, kompozytorki i studentki, związanych ze sobą tym, co trudne i piękne zarazem. Każda z części stanowi samodzielną całość, łączą je jedynie postacie bohaterek i ich barwne życie pełne wyborów i często zaskakujących decyzji, którym zwykle towarzyszy pytanie – „A teraz co??”. Śladami kobiet zawsze idą mężczyźni – Paweł, Yama, Hubert i Adam, którzy dorzucają po kamyku do ogrodu niewieścich dylematów i tajemnic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

 

– Hej, obudź się!

Poczuła silne szarpnięcie za ramię, potem kolejne i jeszcze jedno. Głowa pękała jej z bólu, a morze hałasowało bez opamiętania. Słyszała wszystko ze zdwojoną, a może z potrójną siłą. Ciało cierpiało w każdym, najmniejszym nawet kawałeczku. Słońce piekło w powieki, nie pozwalając uchylić ich więcej niż tylko odrobinę.

– Ach, więc żyje, chwała Bogu – usłyszała poprzez wkurzający szum wody i stukot jakichś przedmiotów obijających się o siebie.

Kto żyje, jak żyje, o co chodzi? Gdzie ja jestem i dlaczego tak potwornie mnie wszystko boli? – próbowała pozbierać myśli, równocześnie powoli, bardzo powoli, otwierając sklejone niezmytym makijażem oczy. Twardo, zimno, niewygodnie… Co tu się dzieje?

– Hej, dziewczyno! Co ci się stało? – Nachalny męski głos nie odpuszczał. – Czy potrzebujesz pomocy lekarza?

Nie, nie potrzebuję, po co mi lekarz?

Wreszcie powieki ustąpiły i przed oczami dziewczyny ukazali się pochyleni nad nią policjanci – kobieta i mężczyzna. Mieli dziwne mundury, ale to na pewno byli policjanci, tak przynajmniej wyglądali.

– Czy mówisz po angielsku? – zapytała młoda ciemnowłosa funkcjonariuszka. – Czy rozumiesz, co do ciebie mówimy?

Pokiwała głową, nadal nie mogąc pojąć, o co chodzi i dlaczego znajduje się na kamiennej plaży, tuż nad brzegiem szumiącego morza.

– Czy wiesz, jak tutaj trafiłaś i dlaczego? – Tym razem to mężczyzna zadał pytanie, które powoli dotarło do świadomości leżącej.

Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy. Nie miała siły na nic więcej.

– Wezwaliśmy wodne pogotowie, musisz zostać zbadana przez lekarza.

Dziewczyna spróbowała wstać, ale natychmiast z bólem osunęła się na ziemię.

– Podejrzewamy, że zostałaś zgwałcona.

KATARZYNA

1 PAŹDZIERNIKA, WROCŁAW

Dobrze jest słuchać szumu opon trących o asfalt i dobrej muzyczki w aucie własnej rodzicielki. Jazzowa płyta Stinga. Wcześniej jej nie znałam. Trochę smędzi, raczej wieczorna nutka, ale chyba to i dobrze, bo co tu dużo mówić – boję się tego pierwszego dnia na uczelni. Taka emocjonalna zupa grochowa – strach przed tym, co mnie tam czeka, przyprawiony podnieceniem wywołanym myślą: co mnie tam czeka? To chyba nie jest całkiem normalne – tak się bać, a równocześnie ekscytować. No dobra, niech będzie, że nie jestem całkiem normalna, ale… co mnie tam czeka?

Myślę, że mama jest tak samo podekscytowana. Dla niej to też świeża sprawa, chociaż nie pierwszy raz już w nowym miejscu. Jeździ po świecie, wykłada, zapraszają ją na konferencje, pracowała na Uniwersytecie Medycznym kilka dobrych lat – ale tylko na godziny, więc ten etat to też nowość. Czuję, że się denerwuje. Po czym to poznaję? Po liczniku – jedziemy zaledwie 120 na godzinę, a z taką prędkością na autostradzie jeszcze nie prowadziła. Chyba że były jakieś spowolnienia.

Dobrze, że Sting zakończył swój kawałek i puścili coś radośniejszego, to może i atmosferka w aucie pójdzie w dobrym kierunku.

– Córcia, nawet nie wiesz, jaka jestem z ciebie dumna! – przemówiła nagle.

– Z czego? – zapytałam zdziwiona jej nagłą deklaracją.

– Ze wszystkiego. Uważam, że cokolwiek robisz, ma to jakiś sens, mimo że często w pierwszym oglądzie sprawia wrażenie chaosu.

Zaśmiałyśmy się obie, bo każda z nas przypomniała sobie jakąś historię z tym związaną.

– Potrafisz być uparta jak żyrafa, która będzie stała pod akacją tak długo, aż odrosną nowe listki.

Znów radosny śmiech.

– Fakt, sporo zamieszania wam narobiłam różnymi moimi pomysłami, ale dużo wytrzymujecie. Twardzi jesteście. – Tym razem ja zaczęłam podsumowywać miniony czas, kiedy byłam dzieckiem, a potem trudną nastolatką. – Przeszliście test rodziców, a nawet: kochanych rodziców, cierpliwych rodziców, wyrozumiałych rodziców i pewnie całej masy innych rodziców. Fajnie jest mieć taką mamę i takiego tatę, chociaż czasami wkurzałam się na was. Dziś już nawet nie wiem za co.

– Pewnie jakiś psychoterapeuta uświadomi ci to kiedyś za drobną opłatą. Za większą nawet znajdzie to, czego nie było. Oni tak potrafią – odparła mama, jakby nieco bardziej wyluzowana.

Licznik wskazywał 135 kilometrów na godzinę – wyraźnie lepiej, taką ją znam.

– A ty się nie boisz troszkę tego nowego, co cię czeka? – zapytałam odważniej.

– Jeśli powiem, że nie, to będę w żywe oczy łgała – podjęła temat.

Wskaźnik licznika leciutko przekroczył 140 i stabilnie się podnosił. Taką ją lubię. Autka zjeżdżają na prawy pas, a my spokojnie łamiemy przepisy – znaczy że mamka jest już emocjonalnie stabilna. Ja wprawdzie jeszcze nie, ale przynajmniej jedna z nas panuje nad sobą i kierownicą równocześnie.

– Trochę się boję, jak sobie poradzę. Agata zrobiła taki szum medialny, że jak słyszałaś, postawiono mi bardzo wysoko poprzeczkę.

– Mamuś, przecież tę poprzeczkę to ty sama sobie tak wysoko postawiłaś, tym razem to ja jestem z ciebie dumna. Urobisz się jak czołg, czyli jak zwykle, ale udźwigniesz. Bo jak nie ty, to kto?

– Masz rację, sama nie wiem, jak to się wszystko potoczyło, coś mówili o Szwajcarii i Japonii, a ja kompletnie nie mam pojęcia, o jaki staż chodzi.

– Dowiesz się wszystkiego. Przecież będą musieli ci powiedzieć. A ty naprawdę nic nie wiedziałaś? – Nawet mnie to zdziwiło, mimo że przywykłam już chyba do przeróżnych dziwnych pomysłów moich rodzicieli.

– Rozmawiałam z przedstawicielami tych uczelni, będąc na konferencji w Walencji, ale pomyślałam, że to tylko kurtuazyjne kuluarowe rozmowy. Oni wyraźnie mieli inne zdanie i rozpoczęli procedurę rekrutacyjną. Nie dzwonili do mnie, bo skoro mieli wstępną zgodę, to już załatwiali formalności z pracodawcą. Wtedy też reprezentowałam Uniwersytet Medyczny we Wrocławiu, bo przecież miałam tu kilka godzin dydaktycznych. Teraz są moim prawnym pracodawcą. Będzie się działo! Obie startujemy ostro.

– Damy radę! A bo to mało razy dawałyśmy? – Wciąż jeszcze pełna obaw nastrajałam nas obie na nowe wyzwania, chociaż myślę, że to ja byłam bardziej wystraszona – dziś jeszcze tak startowo, ale od jutra zaczną się pewnie regularne zajęcia. Nieźle, nieźle!

– Ta twoja immatrykulacja o której ma być? – zapytała moja zawsze świetnie zorganizowana mama. Czyżby coś wymknęło jej się z pamięci, czy tylko zagaduje, żeby wypełnić myśli?

– W samo południe. Wpadniesz?

– Postaram się, chociaż sama nie wiem, jak tam się dziś potoczy, większość rzeczy będzie nowa również dla mnie. Ale jako się rzekło: damy radę!

– Damy, jak przystało na prawdziwe damy!

Zaśmiałyśmy się radośnie tuż przed samym zjazdem z autostrady. Wrocław wciągał nas gładko w swoje trzewia.

Co mi przyniesiesz, Wrocławiu? – pomyślałam.

IGA

4 PAŹDZIERNIKA, WROCŁAW

Ulewa za oknem uniemożliwia mi umycie okien w moim nowym wrocławskim mieszkanku. Udało mi się czmychnąć przed burzą – dosłownie w ostatniej chwili wpadłam do klatki schodowej. Uciekałam przed czarnymi chmurami od samego uniwersytetu, w którym teraz pracuję. Czułam, że nadchodzi, potem słyszałam ją coraz wyraźniej, a teraz przez otwarty balkon wchłaniam jej zapach. Obawiam się, że to nie jedyna burza, której dziś doświadczam. Wewnątrz mnie też się gotuje, ściera i błyska. Jutro mam spotkać się z detektywem, którego wynajęłam, aby śledził mojego małżonka. Nie wiem, co dla mnie ma, ale podejrzewam, że coś istotnego, skoro nie chciał o tym rozmawiać przez telefon. Od poniedziałku nosi mnie i nawet nowa praca nie jest w stanie uciszyć kłębiących się myśli.

Zmiany… zmiany… zmiany…

Tak wiele się wydarzyło w ostatnich tygodniach, że trudno mi się jeszcze poukładać w tym nowym wymiarze. Zmiana pracy po kilkunastu latach na jednym oddziale w niewielkim szpitalu, obrona pracy habilitacyjnej, etat na Uniwersytecie Medycznym i w Szpitalu Uniwersyteckim, perspektywa wyjazdu na staż do Szwajcarii, córka na studiach, nowe mieszkanie, które miało być tylko tymczasową przechowalnią na czas dojazdów do Wrocławia, ale może stać się dla mnie miejscem docelowym, bo… no właśnie, bo co?

Rozważam dziesiątki scenariuszy, analizuję swoje życie z Pawłem, zastanawiam się, jak może wyglądać ono bez jego obecności, jak rozmawiać z dziećmi, jeśli to, co dostarczy mi detektyw, będzie na tyle istotne, by wystąpić o rozwód…

A jeśli…?

A jeżeli…?

A gdyby…?

Jak…?

Dlaczego…?

Czy warto…?

Chyba zbyt wiele pytań w mojej głowie.

Nie będę myła okien, ale może chociaż wyszoruję podłogi po malarzach. Muszę coś robić, chcę się spocić, zmęczyć, rozładować stres. To moje mieszkanie! Moja nowa, samodzielna kawalerka! Nie przeraża mnie jej rozmiar. Nie, nie mam klaustrofobii po dużym, wygodnym domu z ogrodem i gosposią dbającą o wszystko. Gołe ściany i podłogi, w kącie przedpokoiku stoją jeszcze narzędzia ekipy, która w poniedziałek przyjdzie się rozliczyć. Meble kuchenne mają instalować w połowie października, ale łazienka już działa. Nie mam tu jeszcze ręcznika i swoich kosmetyków, bo dotychczas zwoziłam rzeczy Kasi, która na razie zamieszkuje razem z bratem i jego dziewczyną w klatce obok. Mogłabym wpaść do nich na kawę, ale nie chcę im znosić swoich stresów. Pragnę pobyć sama. Czajnik, jednorazowy kubek, herbata, którą wypiłam, siedząc na podłodze z podwiniętymi nogami, bo nawet zachlapany farbą stołek malarzy opuścił moją kuchnię. Tak, tego właśnie pragnę – gorącej herbaty wypitej w całkowitej samotności, przy dźwięku ulewnego deszczu i powoli odchodzącej burzy…

Rozciągam się na podłodze – nic to, że jeszcze nieumytej, a moja biała bluzka łatwo zmieni kolor – patrzę w sufit, nową lampę… moją nową lampę, omiatam wzrokiem gołe mury, drzwi, okna, wyjście na balkon i ścianę deszczu, wkładam ręce pod głowę, jakbym była na świeżo skoszonej łące w letni wieczór, kiedy na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy… Łzy ciekną mi powolutku i spływają po włosach, wzdłuż uszu, opadają na solidne dębowe klepki…

I co teraz? Tyle wspólnych lat, a gdzieś pomiędzy nami tajemnice, do których nie miałam dostępu. Kto je z nim dzielił – a może łączył…? Co przede mną ukrywał? Gdzie i kiedy się pogubiliśmy? Dlaczego dotychczas nic nie widziałam? Czy to wszystko, o co razem walczyliśmy, nie było NIC warte? Tylko tyle?

Dlaczego…?

Kiedy…?

Z kim…?

Czyja to wina? Moja czy jego?

Co robiłam źle?

Czy gdybym bardziej się starała…?

KATARZYNA

5 PAŹDZIERNIKA

Stoję tu jak palant i czekam na faceta! Chyba powinno być odwrotnie – przynajmniej z tego, co pamiętam z moich prowincjonalnych pogawędek z innymi grzecznymi dziewczynkami. Okej, daję mu jeszcze kwadrans, może tramwaj się spóźnił albo jakieś inne wydarzenie go zatrzymało. Nie będę dzwonić, żeby nie wypaść jeszcze bardziej beznadziejnie. Wszystko w tym mieście układa się nie tak, jak sobie wymarzyłam w swoim małym miasteczku na antypodach. Czuję się tu jak prawdziwy „słoik”, mimo że przyjechałam zupełnie niezaprowiantowana, bo nie miałby mi kto zapakować weków na stancję.

Najpierw ta uczelnia – wchodzę szczęśliwa, że udało się dostać i teraz będę taką ważną studentką medycyny, a tu sale wyposażone gorzej niż w moim ogólniaczku. Nie tak to sobie wyobrażałam. Kiedy świętowaliśmy habilitację mamy, zaprowadzono nas do sali audytoryjnej, a okazuje się, że nie ma ich tu zbyt wiele, szczególnie w starych budynkach. No dobra, czepiam się, część budynków jest w dobrym stanie, a niektóre są remontowane – pierwsze wrażenie jednak pozostało. To jeszcze dałoby się wytrzymać, ale ta bufońska atmosfera chyba mnie przerasta. Towarzystwo wystylizowane na elitę społeczną, choć jak nic słoma wyłazi z tych firmowych butków. Zakupy zrobione pod koniec września za rodzinne oszczędności podniosły poziom lansu niejednego studenta. Nowiutkie laptopy wyłożone na stoliki jak w amerykańskich filmach. Takich z zeszytami, jak ja, niewielu, i to raczej wystraszone robaczki, więc to nie my będziemy wyznaczali trendy na roku. Daję sobie szansę do soboty, jeśli nadal będę w mniejszości, to chcąc nie chcąc, w poniedziałek przybędę z komputerem, trzeba będzie się dostosować. Zrobię jeszcze tylko wywiad, jak tam u Huberta, Adama i Patki. Mój najlepszy kumpel jest na kulturoznawstwie, tam chyba bardziej konwencjonalnie – długopis i notatnik akademicki oraz tradycyjne, papierowe książki; brat i jego panna na polibudzie – tu obstawiam zaawansowanie technologiczne, bo nawet same budynki wyglądają jak z żurnala: odrestaurowane albo nowoczesne do tego stopnia, że z wydziału na wydział można przedostawać się kolejką linową ponad Odrą. Szaleni! U Andrzeja na dziennikarstwie też pewnie mieszanka – tradycyjne metody notowania przeplatane pracą z komputerem i wyszukiwaniem bieżących informacji ze świata. Ale, ale, przecież on jest na germanistyce, a pisze do gazet, żeby sobie dorobić. Ciekawostka przyrodnicza – chyba żaden polski polityk nie skończył politologii, a dobrzy redaktorzy mają zupełnie inne wykształcenie niż dziennikarskie. Interesujące, nie powiem…

No właśnie, gdzie jest ten cały Andrzej, na którego jak palant czekam pod pręgierzem ponad pół godziny? Nawet na zegarek nie muszę patrzeć, bo ogromny średniowieczny zegar na ratuszu pokazuje przepływające minuty. Okej, czekam do piętnaście po, czyli jeszcze sześć minut, i wracam do domu. Wystarczająco już w tym tygodniu byłam upokarzana. A tak mi się wydawało, że co to dla mnie – kolejna szkoła i już. Jakoś dotychczas sobie radziłam – trzy lata przedszkola, trzy lata nauczania początkowego, trzy lata w podstawówce, trzy lata w gimnazjum i ostatnie trzy lata w ogólniaku. Magiczny, trójkowy system szkolny. Wszędzie musiałam przerobić zmianę składu, ludzie przychodzili, odchodzili, niektórzy przenosili się ze mną do następnej szkoły, kilka osób towarzyszyło mi od przedszkola aż do matury… ale tu jestem sama. Sama jak palec w ciasnej rękawiczce. Nawet z bratem spotykam się późnym wieczorem, a i tak zaraz zamykają się z Patką w swoim pokoju, a ja od pierwszego dnia udaję, jak pilnie się uczę.

 

SMS do Andrzej

Czekałam ponad pół godziny, nie zamierzam tu dłużej kwitnąć.

 

SMS od Andrzej

Przepraszam najmocniej, ale coś mi wypadło. Sorki.

 

Krew uderzyła mi do czubków wszystkich organów. Nie! Tylko tego mi jeszcze brakowało – olał mnie w najgorszym stylu! Wściekła wyrzuciłam do kubła na śmieci afrykańskie ciasteczka, które wiozłam mu kilka tysięcy kilometrów.

Wal się, młody! – pomyślałam rozżarzona do czerwoności. Tak liczyłam na przyjazną duszę… Wybierałam słodycze, pisałam SMS-y w kibelku południowoafrykańskiego szpitala, w którym spędziłam ciężkie wolontariackie wakacje. Każda wiadomość od Andrzeja była jak powiew świeżego wiatru. Wyczekiwałam na nie, łapałam wolne chwile i Internet. Cieszyłam się, że podczas wakacji ten chłopak będzie mój.

Dziś mu coś wypadło! Coś wypadło! Nawet nie miał odwagi powiedzieć: „Wiesz, panna, nie wkręcaj się, mam cię gdzieś, bujaj się gdzie indziej, a nie na mojej drodze”. Pewnie by zabolało, ale nie tak jak „coś mi wypadło”.

Dziewczynko z prowincji, wracaj grzecznie do domu, ucz się pilnie z książeczek i Internetu, zagryzaj wargi i przyj do przodu. Co ty sobie myślałaś – że studiowanie to niekończąca się impreza jak na amerykańskich filmach?

Dobrze, że nie muszę się zapisywać do tych pomylonych studenckich bractw. Na szczęście nie ma tego w Polsce, chociaż biorąc pod uwagę to, jak zachłystujemy się tradycjami zza oceanu, sądzę, że i do nas taka moda może zawitać. Gdybym dziś miała się mizdrzyć przed jakimiś starszymi studentkami i udowadniać, dlaczego powinnam należeć do ich grupy, to pewnie dostałabym się do Prowincjonalnego Stowarzyszenia Ostatnich Frajerek na Dolnym Śląsku. Tylko na tyle mnie stać po tym kopniaku, który dokończył cały łańcuszek rozczarowań.

Nie jestem ani ładna, ani specjalnie zgrabna, pewnie nawet to, że myślałam o sobie „inteligentna”, też okaże się bezwartościowe, gdy porównam się z innymi osobami na roku. Jestem jedynie dość wysportowana, ale nie na tyle, żeby być czirliderką, jakąś pomponiarą głupią jak but… Z ludźmi też mi nie wychodzi, jak okazało się podczas minionego sylwestra…

Boże, jaka ja jestem beznadziejna! I co ja tutaj robię?

Automatycznie wybrałam numer przyjaciela, który dotychczas mnie nie zawodził, choć zdawałam sobie sprawę, że teraz ma prawo toczyć własne życie.

– Hubert? Masz czas, żeby spotkać się na rynku na lodach?

– Jezu! Czy mam czas? Dziewczyno, pędzę na skrzydłach. Ja tu jajo znoszę ze strachu, czy sobie z tym wszystkim poradzę!

– Witaj w klubie.

– Ty też? Po kim jak po kim, ale po tobie się tego nie spodziewałem – krzyczał do telefonu, mimo iż całkiem dobrze go słyszałam. – Daj mi pół godziny, to dobiegnę do ciebie.

– Bardzo proszę, czekanie na facetów staje się moim zwyczajem – burknęłam już tylko do siebie i znikającego z ekranu zdjęcia.

IGA

5 PAŹDZIERNIKA

Powrót autostradą do domu po męczącym nocnym dyżurze przestaje być przyjemnością, a staje się dodatkową trudnością. Na szczęście kiedy tylko wsiadam do mojego białego autka, nabieram sił i spokoju. Zwykle tak jest, ale chyba jednak nie dziś. Jadę powoli, bo czuję, że mogłabym stanowić zagrożenie dla innych, tak bardzo co chwilę podnosi mi się poziom adrenaliny. To dziś o siedemnastej mam spotkać się z detektywem. Cokolwiek dla mnie ma, i tak nie ominie mnie stres przed rozmową, w trakcie rozmowy i po niej. Zapłaciłam mu za prawdę na temat wierności mojego męża. Bez powodu tego nie zrobiłam. Po tak długim czasie, w którym zakładałam, że jest wobec mnie lojalny, bo tyle przecież wspólnie przeszliśmy, żeby osiągnąć to, co mamy, dziś kierują mną mocno uzasadnione wątpliwości.

Tyle lat jesteśmy razem, wszystko, co osiągnęliśmy, zawdzięczamy tylko sobie, bo od rodziców dostaliśmy jedynie wstyd i nienawiść. Staraliśmy się stworzyć jak najlepszy dom dla naszych dzieci i dla siebie wzajemnie, ale to pchnęło nas w pracoholizm, co spowodowało powolne rozluźnienie relacji. Być może kierowały nami nadmierne ambicje. Kto temu zawinił? Paweł czy ja? Byłabym niesprawiedliwa, gdybym wszystko zrzuciła na niego, ja też dokładałam kamyczki do tego ogródka. Ostatnio może nawet nieco większe, bo skupiłam się tylko na sobie. Habilitacja, kilka kolejnych konferencji, nowa praca… i Agata.

Czy mogę śledzić i osądzać Pawła, skoro sama…

Cokolwiek ten człowiek dla mnie ma, chcę po prostu wiedzieć – może widzieć, jeśli to zdjęcia – niech już wreszcie zmierzę się z faktami. Pozwalam przecieknąć do mojej świadomości myśli: Wszystko to tylko urojenia, wynikające z chwilowego braku zajęcia, teraz już wszystko jest w porządku, Paweł jest w porządku, cały nasz świat też w tym porządku jest. Tak, ale jaki to porządek? Jaki ład? Jakie normy i standardy rządzą naszymi dniami, zachowaniami, decyzjami, planami?

Tak starannie układałam te rodzinne puzzle, myślałam, że otacza mnie nareszcie dobry świat, a ja mam nań wpływ. Nie zagrażają mi już rodzice ani obcy. A tymczasem…

Parkuję pod domem, nie mam ochoty skalać swego cayenne, stawiając go w garażu tuż przy bmw Pawła. Liczyłam na to, że nie będzie go w domu, że ma dyżur, a ja spokojnie wykąpię się po całej nocy i pójdę do łóżka – choć mimo silnego zmęczenia wątpiłam, aby udało mi się zasnąć.

– Hej, już jesteś? – pyta mąż znad porannej kawy i gazety.

– Tak, jestem – odpowiadam oschle, nie stać mnie nawet na udawanie.

– Widzę, że jesteś zmęczona – próbuje nawiązać konwersację. – To chyba nie był zbyt dobry pomysł, żebyś tak daleko dojeżdżała do pracy…

– Tak, to nie był dobry pomysł – wchodzę mu w słowo, łapiąc lekko triumfalne spojrzenie osoby, której przyznano rację. – W poniedziałek po pracy przejdę się po wrocławskich sklepach i kupię meble do kawalerki, żebym mogła się tam spokojnie przespać po dyżurze czy przygotować do zajęć na uczelni.

Coś na znak rozczarowania, może zniechęcenia przebiegło po twarzy Pawła. Poddał się, wyraźnie odczuł moją wrogość względem niego. Tak sobie obiecywałam, żeby nie okazywać żadnych uczuć, zanim nie poznam faktów – ale nie wytrzymałam.

– Jak tam Kasia sobie radzi? – spróbował z innej strony.

– Zadzwoń do niej i zapytaj – odburknęłam. – Z pewnością ci powie. Idę pod prysznic.

Wiem, że potraktowałam go parszywie, ale chyba nie chciało mi się udawać. Kąpiel dobrze mi zrobi, może po niej stanę się bardziej opanowana.

Nie udało się. Poszłam prosto do łóżka, żeby nie spotkać się z własnym mężem. Przewracałam się niespokojnie, nie mogąc zasnąć mimo kolosalnego zmęczenia. Spokoju nie zaznałam również wtedy, kiedy usłyszałam dźwięk odjeżdżającego samochodu. Wyobraźnia wlewała mi osobiście produkowany jad złości, zwątpienia, rozczarowania i wściekłości w każdą najmniejszą żyłkę, w każde naczynko krwionośne, a nawet w każdą komórkę. Wypełniona po brzegi zazdrością cieszyłam się tylko z jednego – że go tu nie ma. Mogłabym eksplodować od nadmiaru emocji i zniszczyć resztkę szacunku, jaki żywiliśmy do siebie.

Nie potrafiłam usiedzieć spokojnie, moje myśli wciąż krążyły wokół pytań: Gdzie on pojechał? Co teraz robi? Z kim jest? Dlaczego uciekł przede mną? Kim jest kobieta z dzieckiem, z którą się potajemnie spotyka? Czy na pewno potajemnie? A może właśnie bardzo otwarcie, wiedząc, że ja i tak nie reaguję, lekceważąc wszystko, co kiedyś nas łączyło? Dlaczego jestem tak potwornie samotna? Nawet pożalić się nie mam komu!

Może herbata z cytryną ulży moim emocjom i koszmarnemu zmęczeniu? Usiadłam na tarasie z kubkiem złotego napoju, szczęśliwa, że pani Pelagia (nasza gosposia) ma dziś dzień wolny i nikt nie krząta się po domu, a przede wszystkim nie zadaje mi zbędnych pytań. Nie znalazłabym w sobie siły, żeby na nie odpowiadać. A może to i dobrze, że nawet nie mam z kim pogadać, bo dziś nawet otwieranie ust stanowi dla mnie problem.

Obracam w ręce iPhone’a. 12.46 – dopiero minęło południe, do siedemnastej jeszcze daleko. Automatycznie przeglądam pocztę. Trafiam na SMS sprzed kilku dni:

 

SMS od Detektyw

Czy możemy się spotkać w sobotę po południu?

Mam dla pani materiały.

SMS do Detektyw

Będę w sobotę w mieście.

Przyjdę do Pana o 17.00.

SMS od Detektyw

Dobrze. Czekam.

***

– Dzień dobry, pani Ubicka.

– Dzień dobry – witam się z detektywem, którego nazwiska nawet nie spróbowałam zapamiętać.

– Może kawę albo herbatę? – proponuje uprzejmie.

Jednak nie dla kurtuazji tutaj jestem.

– Nie, nie, dziękuję. Przejdźmy może do rzeczy – skracam zbędny wstęp.

– Mam dla pani kilka informacji. – Mówiąc to, sięga ręką do dolnej szuflady mocno zdezelowanego biurka, bardzo przypominającego mi nasze szpitalne, a jemu pewnie te, w które wyposażona jest większość komisariatów.

Wyjmuje szarą dużą kopertę, niezbyt grubą. Kładzie ją na stole, czeka na mój ruch. Przejmuję pakiet i wkładam go bez słowa do sporej damskiej torebki. Wyjmuję portfel, aby zapłacić za usługę.

– Nie zagląda pani do środka? – pyta lekko zdziwiony.

– Nie – odpowiadam zdecydowanie – zobaczę w domu i zastanowię się, co mam z tym zrobić. – Wstaję z zamiarem opuszczenia pomieszczenia. Krzesełko pali mnie w siedzenie i chcę stąd wyjść jak najszybciej.

– Pani Ubicka – powstrzymuje mnie tonem przypominającym rozkaz – proszę jeszcze usiąść na chwilę. Mam dla pani kilka informacji.

Informacja, wiedza, miłość są niepoliczalne – myślę zupełnie nieoczekiwanie.

– Tak? – odpowiadam, na wpół stojąc.

– Bo tak naprawdę to być może czas obserwacji był zbyt krótki, żeby wyciągnąć daleko idące wnioski… – zaczyna, rozsiadając się wygodnie w swoim, podobnie jak biurko, podniszczonym krześle z podłokietnikami. – Obserwowaliśmy pani męża w kilka osób, tak aby niczego się nie domyślił, więc jestem przekonany, że zachowywał się naturalnie…

Przykucnęłam ponownie na swoim niezbyt wygodnym stołku, utkwiłam wzrok w mysich oczkach detektywa.

– Ta kobieta z dzieckiem raczej nie jest jego kochanką.

Czuję, jak wraz z długim oddechem zaczyna mnie opuszczać napięcie, wzroku jednak nie spuszczam.

– Ich łączy coś zupełnie innego. Koleżanka, która uczestniczyła z nami w zadaniu, twierdzi, że to raczej kumpelski układ, ale zobaczy pani zdjęcia i sama wyciągnie wnioski. Pani wie więcej niż my, więc może się to pani jakoś lepiej poukłada. Ale…

Znów wróciło zesztywnienie mięśni.

– …zrobiła też wywiad wśród współpracowników pana ordynatora… i…

– I? – weszłam mu w słowo, nie mogąc dalej udawać obojętnej, skoro nie byłam nią. – I co?

– Pan doktor znany jest jako osoba o dużym sercu, i to nie odnosi się tylko do jego stosunku do pacjentów. Fakt, cieszy się ogromnym szacunkiem, uważany jest za świetnego fachowca i duszę człowieka, ale jego romanse są tajemnicą poliszynela.

Poczułam, jak moje nogi miękną, a ciało robi się ciężkie tak bardzo, że nie wiedziałam, czy sama wstanę z siedzenia. Krew chyba uciekła mi do stóp, bo z pewnością nie było jej w pozostałych częściach organizmu. Nie wiem, na ile mi się to udało, ale zrobiłam wszystko, aby detektyw nie zauważył mojego poruszenia.

– Pani zlecenie nie opiewało na rzeczy wykraczające poza zdjęcia z wybraną kobietą i dzieckiem.

Słuchałam uważnie, coraz bardziej przyjmując postawę byka gotowego do ataku. Zacisnęłam usta i zęby tak, że poczułam, jak mi cierpną, patrzyłam na detektywa ponad oprawkami okularów. Bezwiednie zatrzymałam oddech.

– Jeśli zechce pani, byśmy zebrali więcej informacji, proszę tylko dać znać.

Pokiwałam głową na znak zgody, widocznie nie byłam pierwszą osobą zaskoczoną brutalną prawdą, skoro wiedział, jak prowadzić rozmowę.

– Skontaktuję się z panią, kiedy będziemy mieli kolejny pakiet informacji – powiedział lekko, wstając zza biurka.

Zrobiłam to samo i bez słowa pożegnania wyszłam szybko z tego okropnego miejsca.

Powietrza – pomyślałam już na zewnątrz. Duże serce… tajemnica poliszynela… romanse… Z kim ja żyję od tylu lat pod jednym dachem? Co powinnam z tym zrobić? Z kim mogę o tym pogadać? Agata! Nie, ona jest w ciąży, nie mogę jej zawracać głowy! Agata P.? A cóż ją obchodzą moje sprawy? Mało ma swoich? I co ja mam teraz zrobić?!

AGATA

14 PAŹDZIERNIKA

Przecieram zaparowane lustro w mojej paryskiej łazience. Mokre włosy związałam ręcznikiem w turban. Podziwiam swoje nagie odbicie, głaszcząc się po wilgotnym jeszcze brzuchu, nakładam nań oliwkę i teraz delikatnie poskubuję skórę, nadając jej sprężystość. Cowieczorny rytuał rozpoczęty. Nie ma znaczenia, jak bardzo jestem zmęczona, codziennie rozmawiam z moją maluteńką córeczką.

– Kochanie, wiesz, że jutro będziemy musiały pójść do lekarza. Doktor zobaczy, jak rośniesz, czy masz wszystko, czego ci potrzeba, pooglądamy cię i zrobimy piękne zdjęcie. Jeszcze nie przyszłaś na ten świat, a już zaczynasz być gwiazdą z własnym albumem. Zaledwie kilka osób wie o twoim istnieniu, ale niebawem inni też się dowiedzą. Chyba powinnam im powiedzieć, ale nie wiem jeszcze, kiedy to zrobię, bo to, że czekam na ciebie, będzie już niedługo wyraźnie widać.

Smaruję brzuch, masuję, ujędrniam, wypinam się przed lustrem, ale widzę na razie niewielki wzgórek. Minęła już połowa ciąży, ale podobno pierwsza zwykle długo jest niewidoczna. To dobrze, bo nie wiem, jak zareagują na uczelni, kiedy okaże się, że nie powinnam grać na bębnach, bo mój własny bębenek będzie miał rozmiar niekompatybilny z całym zestawem garów. Zostaną mi chyba jedynie przeszkadzajki. Już widzę siebie, jak delikatnie, z kobiecą gracją uderzam w trójkąt albo z pełnym wdziękiem wydobywam głos z dzwonka Koshi.

– Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić, ale dla ciebie, maluchu, jestem w stanie wiele przetrwać. Zrezygnowałam z picia, przygodnego seksu, nocnego imprezowania i dobrego mocnego espresso. Wolałabym nie porzucać tego, co dotychczas było dla mnie najważniejsze – muzyki. Wiesz, ty też jesteś muzyką, bo stałaś się, kiedy słuchaliśmy niesamowitej kompozycji twojego taty. On jest genialny! Tak, naprawdę taki jest. Stworzył Symfonię pierwszej nocy zaledwie w tydzień, niewiele więcej czasu potrzebował na Ceremonię herbacianą!

Mówiłam to z emfazą, patrząc we własne oczy, które odpowiadały mi milcząco:

– To właśnie przez tę muzykę złamałaś wszystkie swoje zasady, zgubiłaś drogę, którą szłaś, zdradziłaś miłość swojego życia, by być z nią jeszcze mocniej w bliskości, która dała ci dar nowego życia.

– Wszystko to mocno poplątane, ale czy nie takie właśnie jest całe moje życie? Nie mogłoby być prostsze, zwykłe, poukładane? – odpowiadam pełna pretensji świdrującym oczom wpatrującym się we mnie z lustra. – Czy ja zawsze muszę sobie i innym popaprać w życiorysie?

– Wplątałaś w to porąbane, beznadziejne życie kobietę doskonałą – matkę, żonę, pomocnego anioła stróża. Nie wystarczyło ci, że znalazłaś przyjaciela, musiałaś to wszystko zbrukać, wciągając go w pokrętny seksualny taniec. Tak, dzięki temu ty, Agato, córko emocjonalnie zimnych rodziców, wnuczko wspaniałych babć, uliczny grajku, wiesz wreszcie, kim jesteś. Odkryłaś swoją tożsamość, stałaś się tym, kim chyba zawsze byłaś, poszukując łapczywie własnego „ja” w kolejnych brudnych pościelach. Ale dlaczego ciągniesz na paranoi dno jedyną doskonałą postać tego świata?

– Bo ją kocham? Dla niej mogę zrobić wszystko, jej oddam nerkę, jeśli będzie tego potrzebowała! Ona uratowała mi życie, jestem jej go winna i poświęcę je, gdy zaistnieje taka potrzeba! – odpowiadam z pełnym przekonaniem.

– To dlatego swoim kaprysem łamiesz jej dotychczasowe dobre, poukładane rodzinne życie? To ty masz wobec niej dług, nie ona wobec ciebie. Opamiętaj się, dziewczyno! Niszczysz ją tą swoją głupią miłością!

Moje oczy coraz bardziej natarczywie wpatrują się we mnie, usta zaciskają się w złości, niepewności… zwątpieniu? Sama już zgubiłam się w tym, czego od siebie chcę.

– Czy to jest miłość, kiedy turlacie się ku przepaści splecione w zmysłowych objęciach? Ty się otrząśniesz, bo nieraz już to czyniłaś, ale ona jest delikatna, wrażliwa, jest w twoich rękach jak niewinne dziecko.

Maleństwo poruszyło się we mnie, jakby chciało dać znać, że w tej kłótni z samą sobą zapomniałam o nim.

– Przepraszam, malutka, nie powinnam narażać cię na stres, ale muszę to sobie poukładać – tłumaczę się, delikatnie masując brzuch. – Wiesz, tak bardzo bym chciała, aby wszyscy ludzie wokół mnie byli szczęśliwi, a nie są. Niebawem poznasz ten mój świat, a ja bardzo chciałabym przygotować ci go jak najlepiej. Może nie powinnam była powoływać cię do życia – bo czy ja potrafię być dobrą matką, skoro jestem beznadziejną córką, siostrą, kochanką i przyjaciółką? Jeszcze niedawno byłam dobrą wnuczką, a teraz nawet i nią nie jestem.

Uświadomiłam sobie wyraźnie, co ja dam temu dziecku w prezencie, kiedy już się urodzi. Chociaż nie czekają na nią, to przecież gdzieś tam w Lublinie mieszkają jej dziadkowie – dwoje zimnych, bezwzględnych osobników, którzy potrafią rozgnieść każdego, kto tylko stanie na ich drodze. Gdzieś pewnie jeszcze żyje, jeśli nie został zabity przez mafię, jej wujek hazardzista, wychowany w zgodzie z zasadami swoich rodziców – „niszcz i wyciśnij z innych, co tylko możesz, kpij, lekceważ, wykorzystuj bezwzględnie do ostatniej kropli”.

– Jak bardzo różnię się od nich?

Moje oczy patrzą na mnie ze smutkiem, nie ma w nich już tej złości sprzed kilku chwil, są zrezygnowane, lekko przerażone.

– Przecież jestem taka sama! Dla własnych potrzeb wykorzystuję ludzi, pozwalam, by dla mnie rezygnowali z bycia tym, kim byli. Najwspanialsi, jakich ziemia nosi – Pani Agent… Yama… Kaśka… nie tak dawno jeszcze babcia.

Łzy zaczęły toczyć mi się po policzku, spadały na nagie nabrzmiałe piersi… Już tylko jeden krok – ciało, które przed chwilą stało przed lustrem szczęśliwe, radosne, wypełnione nowym życiem, skuliło się w sobie i zapragnęło paść bezwładnie na samotnym łóżku i poddać się nieutulonemu szlochowi… Znów poczułam kopnięcie…

– Hej, kurna, matka, bierz się w garść, bo ja tu jestem i nie takiej cię potrzebuję. Zbieraj się w sobie, obiecywałaś, że jutro idziemy do pana doktora, który zrobi mi zdjęcie. Co ty chcesz, żebym wyszła jakaś zapłakana, rozmazana i rozlazła? Czyżbyś zapomniała, że ty to ja, a ja to ty? Jesteśmy jednym, mamy jedną pępowinę. Kiedy dziś opychałaś się pizzą z sosem czosnkowym, to mnie się odbijało ostrym białym ząbkiem, a może nawet i dwoma, bo sporo ich w tym majonezie było. Następnym razem proszę o trochę bardziej wykwintną kuchnię. Może być sushi. Jakieś nigiri, maki albo temaki czy choćby odwrócone uramaki. Co, nie wiesz, jak je przygotować? To poproś kogoś, kto się na tym zna!

KATARZYNA

27 PAŹDZIERNIKA

Stoję przed tablicą ogłoszeń i usilnie próbuję coś dla siebie znaleźć. Informacje o stancjach do wynajęcia, pokoje, mieszkania, pojedyncze łóżka – czego dusza zapragnie. Na szczęście mam to z głowy dzięki starszym, którzy kupili nam zgrabne dwupokojowe mieszkanko. Z Patką dogaduję się tak sobie. Ona jest kompletnie inna niż ja: zimna, wyrachowana, manipulatorka. Dokładnie wie, czego chce (dla siebie), bardzo dobra studentka, perfekcyjna domowa sprzątaczka, poukładana dziewczyna mojego brata. Mam wrażenie, że cokolwiek robi, jest to dokładnie przemyślane i z całą pewnością celowe. Nie mam pojęcia, dlaczego zamieszkała z Adamem, ale czuję, że nie jest to miłość. Rozmawiamy rzadko, więc nie wiem, skąd pochodzi. Coś kiedyś bąknęła o Oleśnicy, ale było to tak mało wyraziste, że zaczyna mi trochę śmierdzieć. Próbowałam zagadnąć brata, ale on albo zakochany, albo seksualnie omotany, bo nic do niego nie dociera. Otarło się lekko o zerwanie dobrych rodzinnych relacji, więc wycofałam się na z góry upatrzoną pozycję.

Poobserwuję cię, kochana – obiecałam sobie i odpuściłam na czas istotniejszych spraw, niemniej domowe powroty nie są dla mnie najbardziej wymarzoną chwilą dnia.

Już w drugim tygodniu wyczułam, że bratowa odbiera mnie jak intruza w miejscu, w którym ona osadziła się kilka dni przede mną – a do którego nie ma żadnego prawa. Cierpliwie czekam na właściwą chwilę, kiedy Adam przejrzy na oczy, ale podejrzewam, że nie nastąpi to zbyt szybko. Całe dnie spędza poza domem, na uczelni albo w warsztacie, gdzie z kolegą restaurują stare klasyczne auta, a kiedy wraca, widzi tylko jedno – szczupłe (za bardzo) ciało swojej dziewczyny, jej długie czarne włosy i wyreżyserowany uśmiech, kiedy go wita ciepłą kolacją. Podstawowe potrzeby zaspokojone, więc po cóż dochodzić, jakie są intencje. Znikają w swoim pokoju, a ich wkurzające mnie chichoty docierają zza drzwi przez krótki czas, by za chwilę zmienić się w dyskusję prowadzoną podniesionymi głosami. Dla odmiany znów pojednawcze śmiechy i dłuższa cisza, której nawet nie mam ochoty słyszeć.

Muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie – kombinuję przed tablicą ogłoszeń.

Nauka nauką, już powoli zatrybiłam. Zaczynam dostrzegać, jak bardzo różny poziom intelektualny prezentują studenci – wykładowcy zresztą też. Czasami otwieram usta, bezgłośnie szepcząc „wow”, ale coraz częściej zastanawia mnie, gdzie ci ludzie chodzili do szkoły, bo bzdury, jakie wygadują, mają się nijak do faktów. Jak oni się tu dostali? Takie były wysokie wymagania, a ci pajace, przekonani o swoim intelekcie, walą takie knoty, że otwieram oczy z zadziwienia. Nic to, przetrwam. Wydaje mi się, że mam i tak dużo lepiej od innych, bo w domu jest tyle dobrych książek medycznych, że nie muszę uganiać się za nimi po bibliotekach. Internet to oczywiście też dobre źródło informacji, ale większość wykładowców ufa jednak przede wszystkim książkom papierowym. Mama dzielnie zwozi mi wszystko, co tylko potrzebuję, ale chyba jest nieźle zakręcona tymi jazdami tam i z powrotem, bo jakoś niezbyt mi się podoba. Znam ją i potrafię zaobserwować, kiedy jest zmęczona, ale to chyba coś więcej. Jakiś ponury smutek wyziera z jej oczu, a wiem, że kiedy podejmuje się nowych wyzwań, to raczej błyska gałkami z ekscytacją.

– Mamka, coś ty taka smutna jakaś? – podpytywałam ją podczas wybierania mebli do jej kawalerki. – Coś nie idzie w twoim kierunku na uczelni albo w szpitalu?

– Nie, nie, wszystko w porządku, ale te dojazdy mnie męczą – odpowiedziała wymijająco.

– Mamuś, ciebie nigdy nie męczyły dojazdy, ty przecież uwielbiasz swoje auto – naciskałam, chociaż nie wiem, czy powinnam, ale nie podobało mi się to, co widziałam przed sobą.

– No tak, no tak – usłyszałam zrezygnowany głos.

– A może to tato coś wywinął? – rzuciłam z myślą, że pewnie męska zazdrość każe mu marudzić, bo ona robi karierę poza domem, a on pozostał na miejscu.

Ukryła twarz w dłoniach i szybko odwróciła głowę pod pretekstem zajrzenia do wiszącej szafki. Strzeliła drzwiczkami na tyle głośno, że aż spojrzeli na nas młodzi ludzie wybierający komodę.

Nie ciągnęłam rozmowy. Chyba nie potrafię rozmawiać z własną matką na temat jej problemów z mężem, który jest moim ojcem. Nigdy nie miałyśmy takich okazji, bo zawsze wierzyłam, że są najlepszą parą na świecie. Teraz sama nie wiem, co o tym myśleć… Czy jestem w stanie jakoś pomóc? Kiedy poprzednio mieli kryzys, zorganizowałam rodzinną kolację w pałacu Pakoszów, ale widocznie pomogło na zbyt krótko. Teraz na Adama chyba nie mogę już liczyć… Coś się dzieje między moimi rodzicami, a ja jestem bezsilna.

No to poukładajmy sobie – kto mógłby mi w tym pomóc? Adam? – Raczej nie, bo Patka jest teraz jego guru, idolką, diwą, albo lepiej – dziwą, czarownicą, wiedźmą… stop, bo zapędzam się w swojej złości, a może w zazdrości o mojego brata, który już nie jest tylko mój. Muszę znaleźć sobie własne towarzystwo, to wreszcie dam sobie z nią spokój.

Hubert? Na niego dotychczas mogłam liczyć, ale jesteśmy w dwóch różnych miejscach, nie wiem, czy znajdzie czas. Nawet fanklub Agaty prowadzimy przez Internet.

Agata? Jest genialna, to, co zrobiła podczas obrony pracy habilitacyjnej mamy, to był majstersztyk, ale teraz nie mogę jej zawracać głowy, bo ona jest w Paryżu, a ja tu. Nawet Yama się włączył. Muszę do niej kiedyś zadzwonić, pogadać z nią, bo dawno nie zamieszczałam nowości na Facebooku, a jak ją znam, to już coś tam nowego wymyśliła. Ona to ma potencjał!

Andrzej? Ten to totalna porażka. Tak świetnie nam się klikało z RPA, ale kiedy jesteśmy w jednym mieście, to nawet spotkać się nie możemy. Już dwa razy mnie wystawił do wiatru. Trzeci raz nie będę próbować. Nie przyszedł, potem przepraszał, ale ja już mu nie wierzę. Pewnie ma dziewczynę, a ode mnie ogania się jak od natrętnej muchy. Panu już podziękujemy. Wściekłam się, zagryzłam solidną porcją ciacha i powoli odpuszczam. Dobra, wiem, że zbyt powoli. Może niepotrzebnie na coś liczyłam, a on potraktował mnie jak zółtodzioba, chwilową historię, głównie internetową, bo na łączach szło świetnie, w realu do d…

Cóż to, czyżby lista się skończyła? Króciutka jakaś.

Kolejny raz widzę, że muszę coś dla siebie znaleźć. „Praca…”; „Zatrudnię…”; „Restauracja zatrudni…”; „Chcesz zarobić?…”; „Dam pracę…” i tym podobne, i tak dalej. Nie, jeszcze nie idę do pracy. Przegadałam ze starszymi, że pierwszy rok to skupię się na nauce, żeby nie wylecieć z uczelni, a kiedy już okrzepnę w studiowaniu, zacznę gdzieś dorabiać. Oni dobrze pamiętają, że przez całe studia musieli pracować – a to bardzo rozpraszało. Nie chcieliby, aby ich dzieci musiały przerabiać to samo. Po to pracują, żeby nam zapewnić godny start… ble, ble, ble… I tak pójdę do roboty, ale faktycznie w tym roku jeszcze ogarnę naukę, potem coś sobie znajdę.

No, nareszcie coś! „Klub jeździecki…” (lubię to, sprawdzę, jakie są warunki); „Sporty motorowodne… nurkowanie…” (brzmi nieźle, woda to mój naturalny żywioł); „Tańce towarzyskie…” (nie, raczej nie, nie mam partnera, chyba żeby namówić Huberta… ale może… jeszcze zobaczymy); „Tańce ludowe…” (sorki, nie mój klimat); „Teatr studencki…” (czemu nie, może być ciekawie); „Sekcja plastyczna…” (nie mówię „nie”), „Koło penitencjarne” (a co to takiego? – sprawdzam w necie – a, dla miłośników prawa karnego, czyli wizyty w więzieniach, prawa więźniów i tym podobne, fajne, ale tym niech się zajmują inni); „Wspinaczka górska…” (przydałoby się w to wkręcić, bo mieszkam w górach, a zaniedbałam skałki, chyba jednak najpierw trzeba poćwiczyć na sztucznej ściance); „Klub pilota wycieczek zagranicznych…” (też fajne, pracujesz, a równocześnie zwiedzasz – warto sprawdzić); „Koło turystyczne…”; „Klub DDA…” (a co to takiego? Aha, dorosłe dzieci alkoholików – odpada, moi starsi to raczej pracoholicy, czyli musiałabym zapisać się do DDP, ale nie ma tu takiej oferty); „Psychoterapia dla uzależnionych od zakupów, jedzenia, hazardu, Internetu…” (chyba powinnam się zapisać, bo z tym gnojkiem Andrzejem, co mnie tak wystawił, tylko w necie znajdowałam kontakt); „Koło naukowe…” (to może później, na drugim roku, teraz to i tak będę miała nadmiar nauki, więc raczej wolałabym się wybiegać, niż dorzucić sobie dodatkowe książki na plecy). O, proszę, nawet do partii można się zapisać, ale niech sobie radzą beze mnie…

Porobiłam zdjęcia i postanowiłam, że zastanowię się w domu. Obdzwonię albo wpadnę na spotkania, coś sobie wybiorę, bo jeśli dalej tak pójdzie, to mi odwali. Muszę być między ludźmi, a nie między kujonami ukrytymi za ekranami laptopów.

IGA

15 LISTOPADA, SINGAPUR

– Jedno z moich marzeń właśnie się realizuje! – wykrzyknęłam niemal, kiedy wyszłyśmy już z lotniska.

Samo Changi jest jednym z piękniejszych portów lotniczych, jakie odwiedziłam. Pełne kwiatów i wygodnych miejsc odpoczynku, przyjazne i dobrze skomunikowane. Teraz ciągnęłyśmy swoje walizeczki podręczne, idąc grzecznie za tłumem po odbiór większego bagażu. Potem klimatyzowane sale i na koniec uderzający wilgotny upał miasta. Nasze listopadowe ubranka miały się nijak do rzeczywistości. Dobrze, że to przewidziałyśmy i miałyśmy w podręcznym sukienki na zmianę. Bezpośredni lot z Warszawy nie zmęczył nas zanadto. Oczywiście słowo „zanadto” jest trochę naciągane, bo prawie trzynaście godzin robi swoje, ale tradycyjnie oglądałyśmy filmy, spałyśmy, plotkowałyśmy i przeglądałyśmy swoją prezentację. Nareszcie miałyśmy trochę wspólnego czasu, żeby dograć ostatnie szczegóły. Perfekcjonizm zawodowy był tym, co nas łączyło we wspólnych działaniach. Kompleks dziewczynki ze środkowej Europy doprowadził do tego, że całkowicie odwróciły się role. Teraz to medycy z bogatych krajów wzorują się na tym, co robimy, ale długo musieliśmy walczyć ze stereotypami. Zarówno oni, jak i my same. Agata warszawska (tak ją w myślach nazwałam, by odróżniać od drugiej, dla której mam przydomek „paryska”) miała trochę łatwiej. Ona wychowała się w rodzinie, gdzie ją motywowano, zapewniono jej dobry start, jako nastolatka skorzystała z okazji wyjazdu do Stanów, aby szlifować język. Ja musiałam „wydrapać” wszystko własnymi pazurami (a niejednokrotnie i zębami), ale teraz mogłabym powiedzieć, że jestem spełniona profesjonalnie. Zawodowo tak, ale rodzinnie… ostatnie miesiące wskazują, że moja bańka iluzji pękła, i to z hukiem. Zawartość rozpłynęła się po podłodze, zostawiając brudne ślady.

– Ależ tu gorąco! – Agata próbuje zorientować się, gdzie najłatwiej złapać taksówkę. – Dobrze, że zdecydowałyśmy się na droższy transfer, przynajmniej szybciej będziemy w hotelu.

– Marina Bay hotel – informuję taksówkarza, kiedy już jesteśmy w klimatyzowanym autku.

– Fajnie, że wymyślili tę konferencję w tak niesamowitym miejscu – cieszy się Agata. – Po zajęciach będzie można odpocząć na basenie, z którego widok ponoć jest niepowtarzalny.

– To jest właśnie jedno z moich marzeń – odpowiadam. – Kiedyś wpadł mi w ręce materiał z Singapuru i zakochałam się w tym mieście na odległość. Najnormalniej nie czuję zmęczenia, taka jestem podekscytowana! Dobrze, że wystąpienie mamy dopiero jutro, bo zaraz idę na basen. Albo do miasta! Albo na nadmorską promenadę, albo…

– Stój, dziewczyno – zatrzymała mnie przyjaciółka. – Najpierw to pod prysznic, bo jedyną rzeczą, która może sobie w tym mieście śmierdzieć, jest durian, i to w dodatku nie wszędzie.

– Wiem, wiem, czytałam, że jeśli go zjesz, to nie możesz wejść do klimatyzowanego pomieszczenia, bo cię wyproszą.

– Ale w Singapurze nawet ścieżki dla pieszych i przystanki są klimatyzowane, więc chyba nie ma zbyt wiele miejsc, gdzie można posmakować tego owocu.

– Sztandarowy owoc Singapuru, a ja go sobie odmówię? O, nie! Znajdziemy takie miejsce, gdzie go pochłonę – zapewniałam, pełna zapału, śmiejącą się z mojej dziecinady Agatę. – Potem najwyżej wezmę gumę do żucia, i trochę złagodzę zapach.

– A broń cię Panie Boże! – przeraziła się dla odmiany. – Chcesz wylądować w więzieniu!?

– Z powodu gumy do żucia? – Spojrzałam na nią zdziwiona.

– W tym kraju obowiązuje całkowity zakaz posiadania i żucia gumy. A tak dla przestrogi, tutaj kara chłosty jest dość powszechna, że nie wspomnę o regularnie wykonywanych karach śmierci z powodów dużo bardziej błahych niż gdzie indziej.

– To gdzieś ty mnie przywiozła? – Rozejrzałam się przerażona, jakby już czekał na nas kordon policji.

– Nie martw się. Prochów nie przewozisz, nie uprawiasz piractwa, nie planujesz nikogo zamordować ani asystować przy samobójstwie osoby poniżej osiemnastego roku życia, nie masz zamiaru podżegać do buntu czy korupcji, więc możesz czuć się pewnie. Zresztą kobiety w tym malutkim kraju są bezpieczne, bo wobec bardzo rygorystycznego prawa nikt nie odważyłby się na agresję wobec nich.

– A obcokrajowcy też mogą wylądować w więzieniu czy na stryczku? – dopytywałam, kompletnie nieświadoma tego, co na szczęście wiedziała koleżanka.

– Według ich prawa tak, ale to dotyczy głównie narkotyków. Co najciekawsze, większość obywateli uważa, że tak restrykcyjne przepisy są dobre i gwarantują spokój.

– No, może coś w tym jest – zakończyłam, bo właśnie podjechałyśmy pod jedną z wizytówek miasta.

– Architektoniczne cacko, hotel Marina Bay – zaprezentowała samozwańcza przewodniczka.

– Nie mogę! Czuję się jak nastolatka, która wyrwała się z domu, żeby troszkę pobyć w luksusie! – Rozejrzałam się z zaciekawieniem, stojąc przed nowoczesną bryłą architektoniczną hotelu złożonego z trzech wieżowców zwieńczonych wspólnym dachem.

Przyjaciółka jest trochę bardziej opanowana, ale ona generalnie tak już ma. Spokój, precyzja, dokładność i rozsądek. Dobrze, że jestem tu z nią. Nie rozumiem, dlaczego tak się nakręciłam. Byłam już przecież w niejednym miejscu na świecie, a tu, pomimo zmęczenia podróżą, kręcę się w kółko i rozdziawiam usta z ciekawości.

– Chodźmy się zameldować. – Koleżanka już podążyła ku recepcji. – Pewnie będą na nas czekać program konferencji i wytyczne na te trzy dni.

– Ciekawe, czy spotkamy kogoś znajomego. – Nie mogłam wyjść z roli smarkuli.

– Pewnie tak – odpowiedziała bez emocji warszawska Agata. – W ostatnich komunikatach wyczytałam, że powinno być około trzystu uczestników.

– Trzystu? – zdziwiłam się. – Kiedy my wszyscy zdążymy się zaprezentować? To tylko trzy dni, każdy po dwadzieścia minut, jakaś dyskusja, czasami przesunięcie… – Szybko układałam sobie plan. Jakkolwiek patrzeć, wychodziło mi, że musi być kilka sesji równolegle.

– Spokojnie, przecież nie wszyscy będą zabierać głos. Sporo osób przyjeżdża tylko posłuchać nowinek zawodowych.

– A, to dobrze. – Odetchnęłam. – Część z nich również po to, aby się dobrze zabawić w znanym lub nieznanym gronie.

– Fakt – potwierdziła przyjaciółka, która na szczęście nie zauważyła (mam nadzieję) mojego rumieńca. A nawet jeśli, to mogła zrzucić go na karb zmęczenia i różnicy temperatur.

Pierwszy raz przyjechałam tak logistycznie nieprzygotowana na konferencję. Tłumaczyło mnie tylko to, że pomysłodawczynią naszego wyjazdu była warszawska Agata, a ja mogłam jej całkowicie zaufać w każdym obszarze. Afera z Pawłem i zamieszanie z wrocławskim mieszkaniem i nową pracą trochę odciągnęły moją uwagę od Singapuru. Oczywiście jeśli chodzi o przygotowanie merytoryczne, nie odważyłabym się nawalić, więc do prezentowania naszych badań byłam gotowa. Podczas drogi z Jeleniej do Warszawy powtarzałam sobie materiał, próbowałam przewidzieć pytania, jakie mogą zadać słuchacze, układałam w głowie prezentację. Zawsze tak robię i nawet myśli, które krążyły wokół zdrady męża, nie były w stanie tego zmienić. Niemniej zwykle mam też opanowane trasę, możliwości zwiedzania, zaplanowaną każdą chwilę. To, że tego nie zrobiłam, zrzuciłam na karb nadmiaru obowiązków związanych ze zmianą pracy. Zresztą w szpitalu i na uczelni też miałam niewiele czasu, bo żeby wyrwać się na zaledwie pięć dni (trzy konferencyjne i dwa podróży), musiałam intensywnie odpracować swoją nieobecność. Nie mam do nikogo żalu, bo zwykle tak musiałam się organizować, a tym razem nawet otrzymałam dofinansowanie z uczelni i zdołałam pokryć sobie przynajmniej koszt przejazdu. Piękny gest na początek współpracy.

***

– Piękna matka wspaniałej córki! Kogóż to ja widzę! – Wyraźnie w naszym kierunku podążał przystojny młody Holender.

– Och! Doktor Armin! Ależ niespodzianka! – odparłam lekko zażenowana.