A kto by nie chciał? - Anna Magosz - ebook + książka

A kto by nie chciał? ebook

Magosz Anna

5,0

Opis

Marta, samotna matka, oddana przyjaciółka i dobra pracownica w domu opieki dla osób starszych w Wielkiej Brytanii – innymi słowy, zwykła kobieta borykająca się ze zwykłymi problemami – dostaje niezwykłą szansę na zmianę całego swojego dotychczasowego życia. Czy skorzysta? A kto by nie chciał? skorzystać? Ale czy będzie wtedy szczęśliwa? Czy odnajdzie się w zupełnie innym świecie, wyznającym inne wartości i kierującym się innymi zasadami?

Książka „A kto by nie chciał??” uświadamia nam, że mimo przeciwności losu warto zawalczyć o własne szczęście i choć to zabrzmi jak frazes – dobro jednak zwycięża.

A kto by nie chciał??” to znakomity debiut literacki Anny Magosz, historia napisana niezwykle ciepło i kobieco, a zarazem wciągająca lektura, idealna do kubka gorącej herbaty, którą lubi pić również bohaterka tej powieści. Przyjemna, odprężająca opowieść, którą warto przeczytać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Słowa na warsztat, Ewa Ambroch, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Piotr Dobrzyński

Projekt okładki

O My Deer, Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Anna Magosz 2021© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-67036-06-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Spis treści

Część I – Amanda 7

Rozdział 1 7

Rozdział 2 23

Rozdział 3 27

Rozdział 4 29

Rozdział 5 39

Rozdział 6 45

Rozdział 7 57

Rozdział 8 63

Rozdział 9 69

Rozdział 10 75

Rozdział 11 81

Rozdział 12 89

Rozdział 13 93

Rozdział 14 101

Część II – Marta 109

Rozdział 1 109

Rozdział 2 119

Rozdział 3 129

Rozdział 4 137

Rozdział 5 149

Rozdział 6 157

Rozdział 7 167

Rozdział 8 177

Rozdział 9 187

Rozdział 10 203

Rozdział 11 211

Rozdział 12 219

Rozdział 13 229

Rozdział 14 241

Rozdział 15 259

Rozdział 16 267

Rozdział 17 279

Rozdział 18 291

Rozdział 19 303

Rozdział 20 311

Rozdział 21 333

Rozdział 22 345

Rozdział 23 351

Część III – Adam 365

Rozdział 1 365

Rozdział 2 375

Rozdział 3 385

Rozdział 4 395

Rozdział 5 407

Rozdział 6 417

Rozdział 7 427

Rozdział 8 435

Rozdział 9 445

Rozdział 10 453

Rozdział 11 459

Rozdział 12 475

Rozdział 13 487

CZĘŚĆ I – Amanda

Rozdział 1

Marta starannie zamknęła za sobą drzwi i wrzuciła kluczyki do koszyczka. Weszła do salonu i usiadła na swoim starym, wysłużonym fotelu. Uff, co za ulga. Znowu w domu, po kolejnej nocce, i dzisiaj może dłużej pospać, bo dziś jest środa. Wiedziała, że zbyt długo w tym fotelu nie posiedzi. Jest już godzina 7.25, a o 7.30 czas obudzić Emilkę i przygotować ją do szkoły, ale wciąż ma jeszcze te parę minut. Jak cudownie. Przez chwilę o niczym nie myśleć, nie martwić się, nie analizować sytuacji, po prostu sobie posiedzieć. Przyjemna chwilka bezczynności minęła zbyt szybko i Marta poderwała się z fotela na pierwszy dźwięk budzika dzwoniącego w pokoju córki. Emilka nie należała do wielkich śpiochów, ale czasem spowodowanie, by wstała z łóżka i poszła do łazienki, było wyzwaniem. Na szczęście dziś obyło się bez nerwów. Emilka była w doskonałym humorze, bo dzisiaj środa. A środa to dzień lekcji baletu i czasem udaje jej się namówić ciocię Agnieszkę na loda albo dodatkowe słodycze.

Marta zeszła do kuchni. Kiedy szykowała córce śniadanie i kanapki do szkoły, znowu wróciła do starego tematu. Ciocia Agnieszka. Jej najlepsza przyjaciółka, wsparcie jej wybrakowanej rodziny i jej osobisty anioł. To Agnieszka ściągnęła ją do Wielkiej Brytanii dziewięć lat temu i pomogła znaleźć pracę jej mężowi.

„O przepraszam, eksmężowi” – poprawiła się w myślach.

Pomogła także w znalezieniu pokoju, a potem, kiedy okazało się, że Marta jest w ciąży, Agnieszka wypatrzyła również ten dom. Pracę Marta znalazła sobie sama, choć właściwie to praca ją znalazła. Ale co z tego, skoro w każdej chwili może ją teraz stracić?

„Myśl pozytywnie, policz dobre strony swojego życia” – przypomniała sobie rady Agnieszki.

Pozytywy… No tak, jest Emilka. I ma dopiero osiem lat, dojrzewanie jeszcze przed nią, na razie jest w miarę poukładaną dziewczynką, z zacięciem do baletu. Co jeszcze? No oczywiście Agnieszka. Przecież to do niej poszła się wypłakać, kiedy dwa lata temu… jakie dwa, już prawie trzy lata temu Jurek oświadczył jej, że wraca do Polski, bo tam czeka na niego jego prawdziwa miłość.

– Czyli że ja i Emilka nie byłyśmy jego prawdziwą miłością? – zamruczała sama do siebie. Ten zwyczaj Marty denerwował wszystkich dookoła. Marta w chwili stresu lub kiedy miała problem do rozwiązania, rozmawiała sama ze sobą, mruczała pod nosem, a czasem nawet sama ze sobą się kłóciła.

– Znowu mruczysz? – usłyszała za sobą głos Agnieszki.

– Emilka cię obudziła? – spytała podenerwowana Marta.

– Nie, wyjątkowo sama wstałam. Wczoraj byłam zmęczona i kładłyśmy się z Emilką w tym samym czasie. Wiesz, że spałam jak dziecko przez prawie dziesięć godzin? A teraz idę przenosić góry. – Zręcznie okręciła się w udawanym piruecie i zniknęła za drzwiami.

Marta została sama i znowu wróciła myślami do tego dnia, kiedy wydawało jej się, że świat się skończył. Ależ była wdzięczna Agnieszce za jej energię i żywiołowość. To ona zadzwoniła do Orchidei i wyjaśniła pani menedżer, że jeśli nie da swojej pracownicy kilku dni urlopu, to dziewczyna dostanie załamania nerwowego i pani menedżer osiągnie tylko tyle, że straci najlepszą opiekunkę dla swoich rezydentów. Marta uśmiechnęła się na to wspomnienie. Patrzyła wówczas z przerażeniem, jak jej najlepsza przyjaciółka pozbawia ją pracy. Przynajmniej tak wtedy myślała, a tu niespodzianka. Szefowa nadspodziewanie dobrze przyjęła złe nowiny, obiecała wsparcie i bez zbędnych ceregieli zgodziła się na urlop. Ustaliły razem…

– Zaraz, zaraz, jakie razem, to Agnieszka ustaliła – zamruczała znów Marta i odruchowo obejrzała się za siebie, czy jej przyjaciółka tego nie słyszy.

A może jednak razem? W każdym razie ustaliły, że na razie Agnieszka wprowadzi się do Marty. Przestanie płacić za wynajem pokoju, a te pieniądze przeznaczy na pokrycie części opłat za dom. Jej popołudniowe zmiany w Tesco zlikwidowały problem opieki nad córką Marty. Skoro Agnieszka śpi w ich domu, to Emilka jest pod dobrą opieką, a Marta może wziąć nocki w domu spokojnej starości o wdzięcznej nazwie Orchidea.

No tak, ale to rozwiązanie miało być tylko na chwilę, a mijają miesiące, nawet lata, a sytuacja się nie zmienia. A jeśli straci pracę? Jeśli Agnieszka kogoś pozna i się wyprowadzi? Jeśli…

– Mamuś, ile ty zrobiłaś tych kanapek? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Emilki.

Marta spojrzała na stół i dopiero teraz zauważyła, że zrobiła swojej córce sześć kanapek do szkoły.

– Córcia, nie wszystkie są dla ciebie, część jest dla Agnieszki na śniadanie. No szybko wcinaj, bo za dziesięć minut wychodzisz. I nie zapomnij torby na balet – dodała chyba trochę na wyrost, bo przecież Emilka mogłaby nie wziąć śniadania albo kurtki, ale torbę na balet – zawsze.

Teraz, kiedy już w kuchni nie było nic do roboty, Marta mogła spokojnie położyć się do łóżka. Ale dziś sen nie nadchodził. Marta znała siebie na tyle dobrze, że wiedziała, iż aby zasnąć, musi szczegółowo przemyśleć dzisiejszą noc. Niestety, zawsze taka była, każdy problem musiał być rozebrany na części, każda część przeanalizowana, czasem wielokrotnie. Ileż to razy nie mogła zasnąć, bo po raz kolejny zastanawiała się, co zrobiła źle, dlaczego Jurek odszedł, dlaczego ona mu na to pozwoliła, dlaczego nie walczyła o ich małżeństwo albo chociaż o pieniądze dla Emilki? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?

Dlatego musi wrócić myślami do dzisiejszej nocy i do Amandy. Im szybciej to zrobi, tym większe ma szanse, że w końcu zaśnie, a tego pragnęła każda cząstka jej zmęczonego ciała. Cóż z tego, kiedy umysł szalał z niepokoju.

Jej dzisiejszy problem zawierał się w jednym słowie: Amanda.

Amanda to jej ulubiona rezydentka w pracy. Miała problemy z zaśnięciem. Jej umysł funkcjonował jakoś inaczej. Wystarczyły jej dwie dwugodzinne drzemki w ciągu dnia i kobieta nie spała całą noc. Z tego powodu wiele opiekunek jej nie lubiło. Amanda nie siedziała w pokoju i nie oglądała telewizji. Ciągnęło ją do ludzi, więc chodziła po korytarzu – miała nadzieję na rozmowę z innymi rezydentami albo chociaż z personelem. Niestety, opiekunki albo były zajęte przewracaniem obłożnie chorych, albo biegały po pokojach i roznosiły środki przeciwbólowe lub herbatę. Jak miały wolną chwilkę, to znacznie bardziej wolały zdrzemnąć się w fotelu, niż gawędzić ze staruszką.

Marta nie była jednak typową opiekunką. Jako samotna matka nie mogła pozwolić sobie na to, żeby w pracy zdrzemnąć się choć na chwilkę. Za to groziło zwolnienie, a ona miała na utrzymaniu dom i córkę, więc obiecała sobie, że nigdy nie da nikomu powodu, aby się na nią poskarżyć. Dlatego jak tylko miała chwilkę, wolała sprawdzać pokoje lub robić papierkową pracę; na bieżąco, a nie na sam koniec zmiany jak część jej koleżanek. Kilkakrotnie zaglądała również do pokoju Amandy. I tak się zaprzyjaźniły. Z biegiem czasu Marta coraz częściej bywała w pokoju Amandy. Odkryła, że nawet jeśli staruszka jest szalona, jak twierdzą jej koleżanki, to nie jest niebezpieczna, można z nią porozmawiać na każdy temat, ma własne, często oryginalne poglądy, inteligencję i dużą dawkę poczucia humoru. Po jakimś czasie inne opiekunki zauważyły wpływ polskiej opiekunki na kłopotliwą rezydentkę. Na dyżurach Marty Amanda łagodniała, nie czepiała się, nie dzwoniła ciągle z błahostkami, a czasem wręcz bez powodu. Czekała grzecznie na Martę, bo wiedziała, że ona może przyjść tylko wtedy, gdy nie ma zajęcia. Skoro opiekunki nie ma w jej pokoju, to znaczy, że pomaga właśnie komuś innemu. Czasem dziewczyny mówiły do Marty:

– Dawno nie zaglądałaś do Amandy, jeszcze zacznie chodzić po korytarzu i kogoś obudzi. Idź i pogadaj z nią chwilkę.

Marta musiała przyznać, że niektóre dobre rady Amandy sprawdziły się w życiu. Kiedy po rozstaniu Emilka bardzo przeżywała brak taty, Marta była bezsilna. Z jednej strony chciałaby nieba przychylić córce, a z drugiej – stała się jedynym żywicielem rodziny i musiała wyjść do pracy, i zostawiać córkę na noc pod opieką przyjaciółki. Mała jednak strasznie płakała, bo co noc bała się, że mama również odchodzi. Pewnego dnia Marta przyszła do pracy ze śladami łez na twarzy. Tylko Amanda je zauważyła i tylko ona miała czas i chęć, żeby spytać, co się stało. Marta bez oporów opowiedziała o swoim problemie. Gdzieś w głębi zaświeciło jej się światełko ostrzegawcze, bo przecież nie powinno się rezydentom w pracy ujawniać osobistych spraw, ale w tej właśnie chwili było jej to obojętne. Cieszyła się, że może zwierzyć się komuś z zewnątrz, kto z boku popatrzy na jej problem.

– Znajdź jej pasję, ale pamiętaj, to nie ma być coś, co sama chciałabyś, by twoja córka robiła, to ma być coś, czego ona chce; nawet jeśli tobie się to mniej spodoba – poradziła Amanda, kiedy wysłuchała zwierzeń samotnej matki.

Marta podeszła do tej rady po swojemu. Jak zwykle rozebrała problem na czynniki pierwsze. Sporządziła listę czterdziestu dwóch aktywności. Starała się nie pominąć niczego: były tam dyscypliny sportowe, sztuka, technika, muzyka itp. Dała tę listę córce i kazała jej zakreślić dziesięć najbardziej interesujących. Część zakreślonych zainteresowań nie zdziwiła Marty, była przygotowana na kino, muzykę, basen i taniec, ale balet to coś, o czym wcześniej nie rozmawiały. Zdecydowały się spróbować i już po pierwszych zajęciach w kółku baletowym wiadomo było, że to jest to.

Ale przyjaźń z Amandą miała swoją cenę. W Orchidei od dawna słyszano plotki o szaleństwach starszej pani. Niby nikt nie znał szczegółów, ale zawsze miało to coś wspólnego z gwiazdami. Jedni mówili, że staruszka potajemnie zajmowała się okultyzmem i od tego zwariowała; inni zaś, że jak się zapatrzy na gwiazdy, to potem mówi niespójnie i bez sensu; jeszcze inni podejrzewali, że jej fascynacja gwiazdami to efekt spotkania z UFO.

Marta jednak nie dostrzegała żadnych oznak choroby psychicznej i jak dotychczas Amanda zawsze wydawała się rozsądną, trzeźwo myślącą kobietą. Któregoś dnia spytała Martę, czy mogłaby dostać od niej prezent. Dziewczyna lekko zesztywniała.

– A co byś chciała dostać, Amando? – spytała wolno i jakby z wahaniem. Trochę bała się tego, co może usłyszeć.

– Chciałabym coś, co pokazuje dwanaście cyfr w jednym rzędzie – odpowiedziała natychmiast staruszka, jednocześnie uważnie przyglądając się reakcji Marty.

Ale Marta nie zrozumiała i nie potrafiła tego ukryć.

– Chcesz jakiś licznik? Czy może stoper? Teraz są takie, które liczą kroki, ale nie wiem, czy mają na liczniku dwanaście cyfr. Przykro mi, chyba nie mogę ci pomóc. – Po tych słowach Marta postanowiła szybko ulotnić się z pokoju.

– Marto, nie odchodź teraz. Przepraszam, ja się chyba źle wyraziłam. Jest mi obojętne, jakie urządzenie to będzie. Może być krokomierz, licznik prądu albo minutnik. Ale bardzo mi zależy, żeby było obok siebie dwanaście cyfr. Nie chcę, żebyś wydawała dużo pieniędzy, ale wiem, że czasem można takie rzeczy kupić w tanich sklepach z różnymi częściami elektronicznymi. Gdybyś mogła tylko tam pójść i wyszukać coś dla mnie. Ja chętnie bym poszła, ale nie wiem, czy pamiętasz – nie wolno mi opuszczać tego budynku. Sama wiesz, że całe noce nie śpię. Taki powolny rytm przesuwających się cyferek mnie uspokaja. Traktowałabym to jako wyjątkowo miłą zabawkę. Wiesz, dziecko, są ludzie, którzy lubią dostawać książki albo pluszaki, ja marzę o czymś takim. To nic złego trochę różnić się od innych.

Amanda przekonywała Martę jeszcze parę razy, aż w końcu Marta poszła do sklepu z używanym sprzętem elektronicznym. Przekazała sprzedawcy dziwną prośbę staruszki, jednocześnie bojąc się, że sama zostanie uznana za dziwaczkę. Wprawdzie sprecyzowała, że to dla kogoś innego, ale nie powiedziała, że to dla jej podopiecznej – szalonej rezydentki domu spokojnej starości. Wspomniała coś o ekscentrycznej cioci. O dziwo, sprzedawca, który okazał się właścicielem sklepu, był bardzo pomocny. Lekkim tonem wyraził pogląd, że większość wynalazców to świry i jego już nic nie zdziwi. Zaczął chodzić po sklepie, czegoś szukał i w końcu znalazł. To był elektroniczny budzik, który równocześ-nie pokazywał kalendarz. W sumie na ekranie było obok siebie dwanaście cyfr. Cyfry określające godzinę były większe i w innym kolorze niż te określające datę, więc Marta do końca nie była pewna, czy prezent się spodoba. Nie zapłaciła wiele, pudełko czekoladek byłoby droższe, więc nie o pieniądze tu chodziło, ale o pewną niecodzienność sytuacji. Od kiedy to opiekunka kupuje prezenty swojej podopiecznej? I co z tego może wyniknąć?

W wyniku wielu przemyśleń, analizowania sytuacji i amplitudy uczuć od dumy, że pomogła zrealizować staruszce wielkie marzenie, aż do panicznego strachu, że może z tego powodu stracić pracę, Marta podjęła decyzję, że w nocy da Amandzie prezent. Amanda była w siódmym niebie. Praktycznie popłakała się ze szczęścia. Nie sprawdził się pesymistyczny scenariusz zakładający, że inne kolory i wielkości czcionek mogą się nie spodobać. Dla starszej pani najważniejsze było to, że wszystkie cyfry są w tym samym rzędzie. Ale jak można się było domyślić, po tej pierwszej prośbie przyszły kolejne. Oczywiście nie od razu. Marta, gdy wręczała pierwszy prezent, zastrzegła, że zrobiła to w ramach wyjątku i nie zamierza narazić się na utratę pracy – nawet dla Amandy. Nie wiadomo, czyj to był pomysł, ale postanowiły, że po prostu nikomu nie wspomną, kto był ofiarodawcą, a Amanda może łatwo wymigać się od kłopotliwych pytań, zasłaniając się krótką pamięcią. Po tygodniu jednak powróciła na wokandę sprawa kolejnego prezentu. Tym razem soczewka. Jakaś nietypowa. Marta wiedziała, że ma dwa wyjścia. Albo znowu się zgodzi, i wtedy już będzie skazana na kupowanie kolejnych dziwnych przedmiotów, albo utnie sprawie łeb już teraz. Postanowiła zagrać w otwarte karty.

– Amando, wiem, że soczewka nie jest twoim ostatnim pomysłem, za chwilę poprosisz o jednorożca albo pył księżycowy. Myślałam, że dając ci prezent, uszczęśliwię cię, ale chyba popełniłam błąd i teraz tego żałuję.

– Chcesz mnie o coś zapytać? – spytała Amanda, przybierając jednocześnie skupiony wyraz twarzy. Marta znała tę minę. To nie była twarz szalonej kobiety. Kiedy rozmawiały o prawdziwych problemach lub kiedy Amanda mówiła naprawdę mądre rzeczy, wówczas tak właśnie wyglądała. Coś tu nie grało. Marta tylko nie wiedziała co.

– Kiedy ja nie wiem, o co miałabym zapytać? – odparła z rezygnacją.

– Może spytaj mnie, dziecko, czego ja tak naprawdę potrzebuję i do czego mi te rzeczy będą potrzebne.

– Do czego? – spytała Marta grobowym tonem. Wcale nie chciała tego wiedzieć. Już zauważyła, że rozmowa zmierza w dziwnym kierunku, i że jest ryzyko, iż jak zwykle ulegnie.

– Potrzebuję czterech ostatnich elementów, z których zrobię teleskop – powiedziała cicho, ale pewnym siebie tonem Amanda; nadal nie spuszczała wzroku z twarzy Marty.

– Jak to teleskop? Czemu go po prostu nie kupisz? Wiem, że nie masz zbyt wiele własnych funduszy, ale skoro marzysz o tym od lat, to mogłabyś uzbierać, nawet z drobnych kwot. Gdzie tu tkwi kruczek? – spytała Marta. Próbowała zebrać myśli, bo pomysł teleskopu trochę ją zaskoczył. Spodziewała się raczej, że Amanda będzie chciała wywoływać duchy.

– Miałam mnóstwo czasu na obmyślenie mojego własnego projektu. Widzisz, dziecko, kupne teleskopy to jak większa lornetka. A ja nie chcę podglądać gwiazd, jak chcę na nie patrzeć. Tylko na mój własny sposób. Wiesz, taki szalony sposób. Przecież wiem, co o mnie tutaj mówią. I to jest niesprawiedliwe, że pozwalają mi być szaloną, ale jak chcę zrealizować moje marzenie o teleskopie, to wszyscy nabierają wody w usta. Nikt nic nie zrobi, nikt nie pomoże. Pomyśl, dziewczyno, ja całe noce nie śpię, oglądam gwiazdy. To jest mój świat: gwiazdy, a nie chorzy rezydenci. Mogłabym nareszcie realizować pasję. Po tylu latach czekania. Przecież nikogo nie skrzywdzę, oglądając gwiazdy. Marto, pomóż mi, ty jedna możesz dostrzec, że nawet szaleni ludzie mają prawo posiadać własne marzenia. Sama popatrz, nie niszczę przedmiotów, mój telewizor ma dwanaście lat i wciąż chodzi. Teleskop też mi długo posłuży. Wiesz, że pod łóżkiem mam walizkę skarbów. Dla wszystkich to są śmieci, ale pozwalają mi je trzymać. A to są części do teleskopu. Potrzebne mi są cztery ostatnie elementy. Ten licznik cyfrowy też do nich należał. I przepraszam, że nie powiedziałam prawdy, ale ja tak panicznie się bałam, że cię wystraszę i już nic mi nie kupisz.

Po tych słowach zapadła długa cisza. Marta biła się z myślami. Wiedziała, że Amanda chce deklaracji teraz. Jeśli obieca pomóc, to musi jej te cztery części znaleźć lub kupić, a jeśli odmówi, to musi się liczyć z konsekwencjami, z tym że utraci jedyną bratnią duszę w tym budynku. W końcu podjęła decyzję. Jej słowiańska dusza wzięła górę nad rozsądkiem i kobieta obiecała cichym głosem, że pomoże, byle nikt nie dowiedział się o jej udziale.

Najtrudniej Marcie było znaleźć człowieka, który by zespawał rurę w taki sposób, żeby nie uszkodzić soczewki i całej gamy dziwnych elektronicznych rzeczy, ale tu z pomocą przyszedł znajomy sprzedawca vel właściciel sklepu. Kiedy ponownie ujrzał dziewczynę w drzwiach, tym razem już z gotową listą w ręku, uśmiechnął się.

– Witamy w świecie wynalazców. Jak tam szalona ciotka? – spytał, nadal szeroko się uśmiechając.

Marta zrozumiała, że sprzedawca nie uwierzył w wersję z ciotką i że chyba podejrzewa ją samą o przygodę z wynalazczością. Nie chciało jej się prostować szczegółów, zwłaszcza że i tak nie mogła się przyznać do prawdziwych relacji z rzeczoną ciotką. Z pewną nieśmiałością wyartykułowała, czego jej jeszcze brakuje, i spytała, czy są miejsca, gdzie można by znaleźć pomieszanie spawacza z optykiem. Sprzedawca teraz już śmiał się z całego serca. Przyznał, że tak zabawnej klientki jeszcze nie miał, i dał jej numer telefonu do swojego znajomego.

Marta miała już wszystkie kupione rzeczy plus te zbierane latami przez Amandę. Kilka dni później postanowiła wykonać telefon. Rozmówca okazał się miłym facetem. Kazał mówić do siebie Mike i powiedział, że takie zlecenie jest możliwe, ale niestety, będzie to praca precyzyjna. Wykonanie zajmie mu do trzech tygodni, bo on to może robić tylko w weekendy, i koszt to około czterysta funtów.

– Ile??? – spytała totalnie zaskoczona Marta. Spodziewała się wydatku większego niż koszt paru piw, ale tyle pieniędzy nie zamierzała wydać na rezydentkę.

Tej nocy Marta cicho wślizgnęła się do pokoju Amandy.

– Czuję, że mamy problemy, dziecinko – domyśliła się staruszka.

Marta zrelacjonowała całą sytuację. Zaczęła się tłumaczyć, ale Amanda nie pozwoliła jej dokończyć zdania.

– Ja jestem przygotowana na ten problem. Pamiętasz, jak prosiłam cię o kupno części? Ty wydawałaś swoje własne pieniądze, a ja pozwalałam ci na to, bo nie miałam gotówki. Ale to nie znaczy, że nie byłam przygotowana na ostateczny koszt wykonania. Wiedziałam, że trzeba będzie zapłacić, i powiem ci, dziecinko – cieszę się, że znalazłaś kogoś drogiego. Doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że tanio robią zazwyczaj partacze, a mnie naprawdę zależy na dobrym wykonaniu. – Po tych słowach Amanda otworzyła swoją walizkę z tak zwanymi skarbami i wyjęła bardzo brzydki pierścionek ze sporym kamieniem w oprawie wykonanej z metalu, którego kolor nie był już ani srebrny, ani złoty, tylko zielonkawobrązowy.

Marcie przeleciało przez głowę, żeby uciekać. Myśli w jej głowie kłębiły się jak szalone: „Ona jest szalona. Po co się w to zaczęłam bawić, teraz mi każe sprzedawać pierścionki z odpustu. Rany, co ja tutaj robię? Jak jej nie urazić?”.

Amanda popatrzyła na panikę malującą się na twarzy opiekunki i uśmiechnęła się. Marta widywała ten uśmiech na jej twarzy parokrotnie. Amanda uśmiechała się tak, kiedy była pewna osiągniętego celu. Obojętne, czy to była walka o kolejny skarb do jej walizki, czy zlecenie na dodatkowe badanie kolana. W czasie negocjacji lub walki o coś Amanda była poważna i skupiona. Ale kiedy w końcu się uśmiechnęła TYM uśmiechem, wszyscy wiedzieli, że batalia jest zakończona.

– Nie uśmiechaj się tak, nie namówisz mnie na sprzedaż TEGO – ostatnie słowo wypowiedziała Marta prawie z obrzydzeniem.

– Marta, dziecinko, zastanów się przez chwilkę. Ja nie zawsze byłam stara, schorowana i szalona. Kiedyś pracowałam, prowadziłam normalne życie i miałam prawdziwą biżuterię. Ale znajoma powiedziała mi przed wielu laty, że jej matkę okradli właśnie w takim domu jak nasz. Niby wszystko chronione, ale przecież każdy tu może wejść. Dlatego mój największy rubin wart parę tysięcy funtów kazałam umieścić w tandetnej obudowie.On jest tak duży, że nikomu przez myśl nie przejdzie, że to może być coś warte. Dlatego nikt mi go do tej pory nie ukradł. Przez te wszystkie lata sprzedałam kamienie dwukrotnie. Raz, kiedy potrzebowałam kupić informacje, drugi raz, kiedy potrzebowałam najdroższej części. Teraz czas na ostatnią sprzedaż. Po prostu w domu weź mocne nożyczki i odetnij ten kawałek blaszki, i zanieś czysty kamień do jakiegokolwiek jubilera. Proszę, nie przynoś mi reszty pieniędzy, zapłać za wykonanie, a reszta jest dla ciebie jako zwrot kosztów za te wszystkie części, które mi kupiłaś.

Dziewczyna po raz kolejny nie wiedziała, co robić. Wszystko brzmiało rozsądnie tu i teraz, ale co będzie, jeśli jubiler ją wyśmieje? Albo jeśli kamień okaże się skradziony przez szaloną kobietę? Usłużna wyobraźnia podsuwała Marcie wizje policjantów zbliżających się z kajdankami bądź śmiejącego się z niej jubilera. Ale znowu, jak wiele razy w swoim życiu, posłusznie wzięła pierścionek i włożyła go do kieszeni.

Marta miała go już od dwóch tygodni, ale jakoś nie potrafiła podjąć decyzji o pójściu do jubilera. Na szczęście decyzję taką podjęła nieświadomie Agnieszka. Któregoś dnia wróciła z pracy i już w progu oznajmiła:

– Dziewczyny, w sobotę jedziemy do oceanarium. Dostałam bilety.

Cała trójka uczciła tak wspaniałą nowinę puszką coca-coli i wszystkie zaczęły planować, jak będzie można zagospodarować ten dzień.

– Ciociu, a pójdziemy potem na lody? – spytała przymilnie Emilka. Dziewczynka dobrze wiedziała, do kogo skierować pytanie, bo mama mogłaby mieć obiekcje, a ciocia nie miała ich prawie nigdy.

– Ależ oczywiście, kochana. Oddam mój żakiet do czyszczenia, to przy lodach czas się nie będzie nam dłużył.

– Gdzie go oddasz, tam koło jubilera? – spytała nagle Marta.

– A znasz jakąś inną pralnię chemiczną koło oceanarium? – zdziwiła się Agnieszka.

– To zrób coś dla mnie. Jak tam już będziesz, to wdepnij przy okazji do tego jubilera i spytaj go, czy by nie kupił od ciebie starego kamienia szlachetnego po ciotce – zaproponowała Marta w przypływie natchnienia. Wiedziała, że zapytania o informację nigdy nie były problemem dla Agnieszki. Nie spodziewała się jednak przesłuchania.

– Po jakiej ciotce? Czyjej: mojej czy twojej? Jaki kamień? Ty masz kamień szlachetny? Skąd?

No i Marta, chcąc nie chcąc, po położeniu Emilki spać musiała wszystko opowiedzieć swojej przyjaciółce. Bała się jej reakcji i krytyki tego, że tak nagina regulamin, ale, o dziwo, Agnieszka ją wsparła.

– To cudownie, że jej pomagasz. Martusiu, jestem z ciebie dumna i chętnie zaniosę ten kamień do jubilera.

Ustaliły, że jeśli to jest cokolwiek warte, to nie będą się targować, tylko Agnieszka ma zainkasować każdą, nawet bardzo niewielką sumę.

Jubiler był szczerze zainteresowany transakcją. Kamień wycenił na trzy tysiące osiemset funtów i zaproponował wypłatę gotówki od razu. Ten pośpiech w sprawie tak delikatnej jak biżuteria skłaniał do przemyśleń, ale Marta nie miała sił ani śmiałości na wizytę u innego jubilera, nawet jeśli rozsądek podpowiadał jej, że gdzie indziej może dostanie więcej. Ona chciała mieć tylko problem z głowy, więc wysłała Agnieszce SMS z akceptacją. Późnym popołudniem, po powrocie do domu, skontaktowała się z Mikiem i ustaliła szczegóły zleconej pracy.

Postanowiła zapłacić mu połowę teraz, a drugą połowę po wykonaniu zlecenia, i zaproponowała dodatkową stówę, jeśli wszystko będzie wykonane idealnie zgodnie z instrukcją. Ta ekstrapremia to był zresztą pomysł Amandy. Marcie nawet przez sekundę nie zaświtała myśl o zatrzymaniu sobie reszty. Dla niej oczywiste było, że reszta pieniędzy za kamień należy się staruszce i trzeba jej to oddać.

Kiedy pseudoteleskop był gotowy, Marta ładnie go zapakowała i przyniosła do pokoju Amandy. Jej reakcja i łzy szczęścia nie zaskoczyły opiekunki. Dziewczyna wręczyła resztę pieniędzy Amandzie wraz ze szczegółowym rozliczeniem. I tym razem znowu wygrał twardy upór rezydentki w połączeniu z miękką duszą Marty. Amanda postawiła na swoim. Stwierdziła, że te pieniądze i tak znikną, i że jeśli Marta chce, to może to traktować jako premię na poczet wszystkich złośliwości, jakich może się spodziewać od koleżanek, jak się wyda, że pomagała przy stworzeniu tak osobliwego dzieła. Tym argumentem Amanda zaskoczyła Martę doszczętnie i na tym dyskusja się urwała.

A teraz Marta leży w łóżku i nie może zasnąć. Znowu ma w głowie te pytania: „Czy może przyjąć tyle pieniędzy? A co się stanie, jeśli ktoś ją oskarży o kradzież pierścionka? Ale przecież nikt nie traktował tego śmiecia poważnie. Inni pomyślą co najwyżej, że wylądował w koszu. Czy można ufać Amandzie? Czy nikomu nie powie? Jak mogła dać się tak omotać szalonej kobiecie? A może nie zrobiła nic złego? Przecież widziała, jaka Amanda była szczęśliwa – całą noc wpatrywała się w urządzenie, coś ustawiała, przesuwała i patrzyła w dziwnie wygiętą soczewkę”.

W rezultacie tej gonitwy myśli Marta postanowiła przyjąć wariant tymczasowy. Nie wyda pieniędzy Amandy, wpłaci je na konto i w razie czego zwróci co do grosza wraz z rozliczeniem i rachunkiem od jubilera. Ta decyzja spowodowała, że nareszcie napięcie z niej opadło i dziewczyna zasnęła.

Rozdział 2

– Marta, czy pomożesz mi rozpiąć łańcuszek? – spytała pewnego dnia Amanda.

– Oczywiście, zaraz do ciebie przyjdę – odparła Marta. Wytarła ręce i podeszła do Amandy. Te parę sekund wystarczyło, żeby zaintrygować dziewczynę. Wszyscy wiedzieli, że Amanda nigdy tego łańcuszka nie ściąga. Nazywa go „swoją polisą na życie” i ma go na sobie również w czasie kąpieli lub badań. Ciekawe, dlaczego teraz chce go zdjąć.

Marta pochyliła się nad staruszką i po raz pierwszy przyjrzała się łańcuszkowi nieco bliżej. Był krótki, ale z pewnością nie był cienki. Poszczególne ogniwa były misternie wykonane i miały kształt leżących ósemek.

– To znak nieskończoności – wyjaśniła Amanda, jakby czytała w cudzych myślach.

– A więc to na tym polega trik, ten łańcuszek nie ma zapięcia, widzę, że każde ogniwo jest kute osobno – mówiła wolno Marta, obracając w rękach łańcuszek tak, żeby nie otrzeć skóry. – Czy chcesz, żebym ci go ściągnęła przez głowę?

– Spróbuj – zgodziła się rezydentka.

Niestety, już pierwsza próba okazała się porażką i Marta oznajmiła, że nie może pomóc, bo tego łańcuszka nie da się zdjąć.

– Dlaczego kazałaś mi go ściągnąć, skoro dobrze wiesz, że to niemożliwe? – Marta nie wiedziała, co o tym myśleć.

– Spytaj koleżankę z pracy, ona ci powie.

Marta postanowiła sobie w duchu, że na pewno spyta, ale taka okazja nie nadarzyła się od razu. Tracy, najstarsza stażem opiekunka, która pracuje w Orchidei około dwudziestu lat i w przyszłym roku wybiera się na zasłużoną emeryturę, miała dyżur dopiero po kilku dniach.

– O co chodzi z tym łańcuszkiem Amandy? – zagaiła rozmowę Marta, kiedy zmieniały razem pościel.

– Aaa, pewnie Amanda kazała ci go ściągnąć? – domyśliła się Tracy. – Ona robi takie numery od czasu do czasu, ale nie sądziłam, że chciałaby pośmiać się z ciebie, przecież jesteś jej ulubioną opiekunką.

– Ciekawe, jak go założyła? Może jakiś złotnik wykonał go na jej specjalne zamówienie? – powiedziała półgłosem Marta, właściwie bardziej do siebie niż do koleżanki.

– Mogła go dostać od rodziców jako formę wiana czy zabezpieczenia. Taki łańcuszek zakłada się na szyję małemu dziecku, a potem już nie da się go ściągnąć, bo jego głowa urosła. Wiemy, że Amanda przetrwała wojnę, i może nie straciła go tylko dlatego, że właśnie nie dało się go zdjąć. Chyba dlatego nazywa go polisą na życie. Żeby móc go użyć dopiero w ostateczności, kiedy nie będzie innego wyjścia. Ależ się zagadałam, podaj to prześcieradło – zmieniła temat Tracy i do końca pracy już nie wróciły do tej rozmowy.

– Amando, dlaczego chciałaś sobie ze mnie zażartować? – zaczęła bez zbędnych ceregieli Marta, kiedy następnej nocy przyszła pomóc Amandzie w jej wieczornej toalecie.

– Widzę, że jednak rozmawiałaś z koleżankami. Ale to nie tak. Ja czasem lubię utrzeć nosa tym bardziej zarozumiałym dziewczynom, które wszystko wiedzą lepiej, ale w twoim przypadku jest inaczej. Chcę, żebyś pamiętała historię z moim łańcuszkiem, żebyś zapamiętała sobie jego kształt i nawet to, że się go nie da ściągnąć. Niestety, teraz nie mogę ci wyjaśnić, dlaczego to robię, ale wszystko zrozumiesz, jak mnie już nie będzie. Pewnego dnia…

– Proszę, przestań mówić o odejściu do gwiazd, bo wyjdę – przerwała te wywody Marta. – Ja dziś mam naprawdę dużo pracy i chyba nie mam siły na dyskusje o twoim odejściu.

– Dobrze, nie będę o tym mówić, ale chcę się tylko upewnić. Zawsze poznasz ten łańcuszek?

– Oczywiście, że zawsze – zaśmiała się Marta. – Jest tak oryginalny, no i te ósemki, tak kunsztownie wykonane, że nie ma szans, żebym kiedykolwiek zobaczyła choć w przybliżeniu tak ładny łańcuszek jak twój.

– To nie są ósemki, tylko znak nieskończoności – przypomniała staruszka, trochę dla zasady. Była zadowolona, że wykonała tę część swojego planu i nie zraziła do siebie Marty. Miała wciąż poważne obawy, że dziewczyna zacznie jej unikać, kiedy tylko spróbuje poruszać trudne tematy. Niestety, wiedziała, że przyjdzie jej jeszcze kilkukrotnie zdenerwować swoją ulubioną opiekunkę, zanim będzie jej mogła powiedzieć prawdę. Martwiła się tylko, jak dziewczyna tę prawdę przyjmie. Nie przejmowała się faktem, że Marta może jej nie uwierzyć. To akurat nie miało znaczenia.

Rozdział 3

– Nigdy nie znajdę tej gwiazdy.

– Amando, proszę, nie płacz – powiedziała szybko Marta. Sama zdziwiła się ostrością swojego głosu.

– Ale próbowałam już wszystkiego – jęczała nadal Amanda.

– Może jednak nie wszystkiego. Pamiętaj, ten teleskop miał przynieść ci radość, a dał tylko rozczarowanie i jeszcze mi tu popadniesz w depresję. – Marta próbowała jakoś załagodzić poprzednią wypowiedź i obrócić wszystko w lekki żart.

– Jestem już zmęczona tym poszukiwaniem – wyszeptała smutnym tonem Amanda.

– To daj sobie spokój. Albo wiesz co? Potraktuj to jak urlop i przez parę dni nie zaglądaj do tego „urządzonka”.

– Marta, ale ja już nie mam zbyt wiele czasu, jeśli nie znajdę tej gwiazdy…

– Proszę, nie mówmy o tym teraz – zakończyła rozmowę Marta i wyszła z pokoju. Miała mnóstwo pracy i nie zamierzała znowu dyskutować o poszukiwaniach jakiejś nieistniejącej gwiazdy.

Cała noc była jednym koszmarem i Marta była wyjątkowo zmęczona, kiedy rankiem kończyła swoją zmianę.

Pomyślała, że choć miała sporo pracy i stresów dzisiejszej nocy, to jednak zachowała się odrobinkę niegrzecznie w stosunku do swojej ulubionej rezydentki. I doskonale wiedziała, że jeśli nie załagodzi tego teraz, przed końcem zmiany, to wyrzuty sumienia nie pozwolą jej zasnąć przez dobrych parę godzin. Dla własnego komfortu psychicznego opłacało jej się wpaść na chwilkę do pokoju Amandy, żeby załagodzić sytuację. Cicho zapukała i weszła do pokoju.

– Hej, Amando, chciałam się pożegnać i życzyć ci… – tyle tylko zdążyła powiedzieć, zanim dotarło do niej, że Amanda śpi. Po raz pierwszy od lat zastała Amandę śpiącą na łóżku. Widocznie wzmożone wypatrywanie gwiazdy wykończyło staruszkę na tyle, że nawet ona potrzebowała drzemki.

Podeszła do łóżka, nakryła śpiącą kocem i zobaczyła na jej twarzy wyraz błogości.

– Albo śni ci się coś cudownego, albo spotkało cię coś miłego w nocy. Opowiesz mi na pewno jutro. Dobranoc – zamruczała swoim zwyczajem Marta, po czym wyszła cichutko z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Idąc do domu, Marta pomyślała, że warto było wrócić do pokoju. Nie miała możliwości porozmawiać z rezydentką, ale wiedziała, że stało się coś dobrego, bo nigdy twarz Amandy nie wyrażała takiego szczęścia. Dzisiaj z czystym sumieniem mogła szybko kłaść się spać.

Rozdział 4

– Marto, wiem, że jesteś zajęta, ale czy mogłabyś odłożyć wszystko i poświęcić mi dwadzieścia minut? – spytała pewnej nocy Amanda, gdy Marta wpadła na chwilkę.

– Dlaczego aż dwadzieścia minut?

– Bo chcę ci opowiedzieć moją historię. Ale bardzo mi zależy na tym, żebyś wysłuchała jej w całości i nie przerwała mi ani razu. Nawet jeśli będziesz myśleć, że zwariowałam albo że mówię bzdury. Czy możesz to dla mnie zrobić? Wysłuchać mnie uważnie?

Marta usiadła i głęboko westchnęła, bo domyślała się, że usłyszy znowu o odejściu, gwiazdach i tym podobne. Wówczas pomyślała, że tak właśnie wygląda definicja dobrego uczynku: zrobić coś, czego wcale nie chcesz, zrobić to tylko dlatego, że komuś na tym zależy.

– Dobrze, nie będę przerywać, mów.

– Chciałam ci opowiedzieć, kim jestem. Znasz mnie jako starą kobietę, pewnie trochę szaloną. Ale ja nie jestem ani stara, ani szalona. Nazywam się Amanda Green i jestem z wykształcenia biologiem. Urodziłam się 19 lipca 3468 roku i, jak sama widzisz, pochodzę z przyszłości. Całe swoje życie poświęciłam mojej pasji – biologii. W naszych czasach zlikwidowaliśmy choroby, ale utraciliśmy również większość ziół, a co gorsza wiedzę o ich leczniczym działaniu. Część roślin przestała istnieć w wyniku konfliktów zbrojnych, część nie przetrwała zmian klimatycznych. Pozostałe nie mogą być stosowane w medycynie, bo nie wiemy, w jaki sposób działają. Moją pasją było odtwarzanie wiedzy ze starych dostępnych źródeł. Kiedy wynaleziono maszyny do podróży w czasie, to był przełom. Na początku wolno było przenieść się w przeszłość tylko na krótko, ale kiedy każdy wracał cały i zdrowy, wówczas podróże w czasie stały się popularne. Oczywiście musieliśmy zachować anonimowość i przestrzegać absolutnego zakazu ujawniania czegokolwiek, co mogłoby nas zdemaskować, zwłaszcza naszej wiedzy. Każdy podróżnik w czasie miał urządzenie rejestrujące, więc po powrocie nie byłoby sposobu na ukrycie prawdy, gdyby ktoś próbował sztuczek. Urządzenie to aktywowało minipole siłowe, gdyby ktoś chciał podać jakąkolwiek zastrzeżoną informację, i wyłączało świadomość. Nieszczęśnik, który chciałby się pochwalić swą wiedzą, po prostu by zemdlał. Tak więc podróże w czasie były bezpieczne, ale nigdy nie zapuszczano się przed rok 2500, czyli czas sprzed wielkiej wojny. Ja byłam pierwszą osobą, która dostała zezwolenie. Przez wiele lat walczyłam, żeby pozwolono mi cofnąć się w tak odległe czasy, bo znalazłam książkę opisującą zioła wydaną w roku 1974. Uznałam więc, że rośliny w niej opisane musiały istnieć w tym czasie na świecie. Jako uznany naukowiec, specjalistka w swojej dziedzinie i człowiek o nieposzlakowanej opinii w końcu dostałam pozwolenie na start. Ostrzegano mnie, że to podróż niebezpieczna, bo nie wszystko wiemy o czasach antycznych, ale ja zawsze byłam niepoprawną optymistką i chyba trochę lekceważyłam ostrzeżenia. W końcu doszło do przejścia. Byłam doskonale przygotowana: strój z epoki, w portfelu pieniądze i dokumenty, nawet próbniki na zioła wykonano na wzór starodawnych słoików. Nie przewidziałam tylko jednego – w tych czasach nie będzie w powietrzu EEE i nie będę miała jak się zalogować na podróż powrotną.

Dopiero na miejscu zorientowałam się, w jakim jestem kłopocie. Żeby sieć EEE z przyszłości mogła namierzyć mój czujnik, będę musiała poczekać jakieś trzydzieści lat – do wynalezienia urządzeń cyfrowych. Marto, nawet nie wiesz, jak wiele razy żałowałam, że porzuciłam moje cudowne i ustabilizowane życie naukowca; kiedy indziej czułam się winna, że tak łatwo się poddałam, powtarzałam sobie, że te parę lat to przecież nie problem, mogę moje badania prowadzić tu, a całą moją wiedzę będę mogła przekazać władzom po powrocie i znacznie usprawnię przy okazji działy archeologii, geologii i stosunków międzyludzkich. Starałam się nie nawiązywać przyjaźni ani bliższych znajomości, byłam oddana mojej pracy jak zawsze, ale okazało się, że w tym świecie życie bez męża, przyjaciół czy rodziny jest prawie niemożliwe. Jakieś dwadzieścia lat temu złamałam nogę. Aktualny poziom medycyny nie pozwala jeszcze na natychmiastowe zrośnięcie się złamanych kości i musiałam leżeć sześć tygodni w szpitalu. Potem wysłano mnie do domu opieki jako osobę, która nie może samodzielnie się poruszać. I dopiero wtedy zaczęły się problemy. Próbowałam stąd uciec, ale domy spokojnej starości są gorsze od więzień. Zawsze ktoś mnie zobaczył i odstawił, w końcu wyrobiono sobie o mnie mniemanie, że mam lekkiego bzika. Żeby nie trafić na oddział zamknięty, musiałam się wyciszyć i udawać miłą staruszkę. Widzisz, Marto, dla mnie sprawą życia i śmierci jest dotarcie z powrotem do mojego czasu. Obojętne w jakim stanie. Mogę być stara i schorowana, nawet w agonii, ale muszę żyć. Jedyne, co jest nieodwracalne i na co nie ma lekarstwa, nawet w naszych czasach, to śmierć. Ja tu nie mogę umrzeć. A moje ciało się tu starzeje. Bez wsparcia pożyję jeszcze jakieś dwa, trzy lata, i to będzie koniec. Dla mnie i dla mojego pokolenia. Dopóki ich czytniki widzą pracę mojego serca, mają wciąż nadzieję na mój powrót, ale jak ja umrę, to nikt już się tu nie pojawi. Odpowiednie władze oznaczą te czasy klauzulą najwyższego niebezpieczeństwa i moje pokolenie nigdy nie pozna ziół, ich zapachu, ich działania…

Marta spojrzała na Amandę zaskoczona, że kobieta przerwała w połowie zdania. Nagle zobaczyła ją w innym świetle. Przez chwilę wręcz chciała wierzyć, że patrzy na naukowca z przyszłości. Nigdy nie widziała, żeby Amanda wyglądała tak pięknie. Jej oczy płonęły, a policzki znowu się zaróżowiły. Zanim jednak zdążyła wypowiedzieć choć słowo, Amanda podjęła przerwaną opowieść.

– Od lat dziewięćdziesiątych próbowałam odtworzyć mój czytnik czasu, ale to prawie niemożliwe, kiedy jesteś rezydentem domu spokojnej starości. Nie masz pojęcia, jak żałowałam, że nie mam przyjaciół, którzy zdobyliby dla mnie potrzebne części albo pieniądze, by to sobie kupić. Próbowałam zaprzyjaźnić się z opiekunkami, ale niewiele z tego wyszło. Część z nich słuchała mnie z kpiącym uśmiechem, część w ogóle nie słuchała. Parę lat temu udało mi się zaprzyjaźnić z jedną starszą opiekunką. Umarła jej córka i ja jedna potrafiłam ją wesprzeć. W nagrodę przyniosła mi jedną część. Ale kiedy poprosiłam o kolejną, przestraszyła się, że na jednej przysłudze się nie skończy, i sama poprosiła o przeniesienie do innego domu. I tak zbierałam moje części powolutku, latami. Dopiero w tobie zauważyłam moją szansę. Ty jedna mnie słuchałaś, nie traktowałaś mnie z tą fałszywą troską, jaką obejmuje się ludzi niepełnosprawnych umysłowo. Przyniosłaś mi cztery ostatnie brakujące elementy i mogłam w końcu zbudować mój czytnik czasu. Masz rację, żaden z tego teleskop, ale używałam tej nazwy tylko po to, żeby ośmieszyć to, co robię. Tylko dzięki temu pozwolono mi to robić. I wczoraj mi się udało. Znalazłam sygnał. Było już za późno na komunikację, ale nareszcie spełnił się mój sen. Marto! Za dwadzieścia osiem dni wracam do swojego świata! Proszę, nie podnoś się, daj mi skończyć, jeszcze tylko parę zdań. Ja naprawdę nie oczekuję, że mi uwierzysz. Ale błagam, pozwól mi pokazać ci, jak to działa. Popatrz na ten wskaźnik…

– To budzik, który sama ci kupiłam za parę funtów – wtrąciła lekko zmęczonym głosem Marta.

– Marto, prosiłam, wysłuchaj. Powtarzam, ja wiem, że mi nie wierzysz, ale i tak wysłuchaj. Pierwsze cztery cyfry to rok, druga czwórka to miesiąc i dzień, a ostatnie to godziny i minuty. Ustawiasz czas i kierujesz obiektyw naszego teleskopu na gwiazdę EEE. Po tylu miesiącach przeczesywania wiem, gdzie jest, i stosunkowo łatwo ją znaleźć. Popatrz tutaj.

Amanda zachęciła Martę do podejścia i gestem wskazała, by dziewczyna pochyliła się nad urządzeniem.

– Widzisz Pas Oriona? Przedłuż linię tego pasa na prawo i zobaczysz maleńką gwiazdkę. Kiedy naciśniesz ten czerwony przycisk, przechodzisz w tryb wyszukiwania sygnału, popatrz, naciskam go. I co widzisz?

– O Boże, ta gwiazda miga!!! – Marta aż zachłysnęła się własnymi słowami.

– Ona miga w odpowiedniej sekwencji. To miganie to poszukiwanie sygnału. Co dwadzieścia osiem dni ta gwiazda staje się odbiornikiem i wtedy mogę się przenieść. Wczoraj już nie zdążyłam, bo sygnał odbioru trwa tylko dwadzieścia pięć minut. Ale teraz to już tylko kwestia odczekania do kolejnej sesji. Marto, obiecuję ci, będę przez te dwadzieścia osiem dni bardzo grzeczna i nie będę sprawiać żadnych problemów, ale ty też mi coś obiecaj.

Po sekundzie wahania Marta jednak zdecydowała się spytać:

– Co chcesz, żebym ci obiecała?

– Dwie rzeczy. Po pierwsze za dwadzieścia siedem dni nie przyjdziesz do pracy. Jeśli możesz, to załatw sobie wolne, a jeśli ci nie dadzą, to się rozchoruj. A druga rzecz, to przyjmiesz ten czytnik, kiedy mnie już tu zabraknie. Ja nie mówię o śmierci ani o jakiejś odległej przyszłości, ale o konkretnej sytuacji, która nastąpi już w przyszłym miesiącu. Tylko tyle i aż tyle. Wiem, że zawsze są problemy z załatwieniem wolnego, ale, Marto, twoja szefowa naprawdę cię lubi i jak ją poprosisz z miesięcznym wyprzedzeniem, to na pewno da ci dzień urlopu.

Marta wahała się. Mogła śmiało obiecać, że przyjmie teleskop, w końcu sama kupowała do niego części, i choć wiedziała, że nie ma smykałki do astronomii, to dla samej przyjemności popatrzenia na tę jedną migającą gwiazdkę przyjmie prezent. Ale dzień urlopu? Nie miała żadnych planów i wolała zostawić sobie możliwość poproszenia szefowej o dzień wolnego na ważniejsze okoliczności, jak na przykład choroba córki. Tylko jak dyplomatycznie odmówić staruszce? Amanda znowu przybrała swój słynny uśmiech pod tytułem „tę rundę wygrałam”. Widziała wahanie na twarzy Marty i wyciągnęła asa z rękawa.

– Jeśli weźmiesz wolne, to namówię Kennetha, żeby ci się dał umyć. Codziennie, aż do mojego odejścia.

– Jak to zrobisz? To nieosiągalne. – Marta prawie się roześmiała.

– Nieważne, jak JA to zrobię, ważne, czy TY dotrzymasz słowa i weźmiesz dzień urlopu? – powiedziała Amanda, szczególnie mocno akcentując niektóre wyrazy.

– Umowa stoi – odpowiedziała z szerokim uśmiechem Marta. Kenneth był jej najgorszym koszmarem. Miał zaawansowaną demencję, ale w jakiś sposób nieodmiennie źle reagował na polski akcent Marty i nigdy nie pozwolił jej się umyć. Gdyby to był każdy inny rezydent, to nie byłoby problemu. Marta nie była leniwa i mogłaby się zamienić z inną opiekunką, aby w tym czasie pracować z innymi, nawet bardziej wymagającymi rezydentami. Ale Kenneth był nieprzewidywalny i kilkakrotnie uderzył opiekunkę, kiedy ta chciała go umyć, więc nikt nie chciał się zamieniać. Były na tym tle konflikty z innymi opiekunkami, jedna nawet poskarżyła się szefowej, ale jak do tej pory Marcie udawało się jakoś problem rozwiązać. Wiedziała jednak dobrze, że prędzej czy później problem wypłynie i albo nauczy się postępować z Kennethem, albo może nawet stracić pracę, gdyby skargi na nią się powtórzyły. To właśnie ten problem od dłuższego czasu gryzł Martę. Dlatego też z lekkim sercem mogła obiecać Amandzie swój dzień urlopu. Dobrze wiedziała z doświadczenia, że na Kennetha nie ma sposobu.

Następnej nocy Marta przyszła do pracy bardziej zestresowana niż zwykle. I nie chodziło tym razem o Amandę. Wczoraj po tej nocnej opowieści Marta wyszła z pokoju Amandy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Pomyślała, że skoro wysłuchała staruszki i obiecała jej kilka rzeczy, to postąpiła jak prawdziwa terapeutka. Amanda do końca nocy była spokojna i rozluźniona, nie dzwoniła ani razu, nie potrzebowała żadnej pomocy, nie sprawiała problemów. Za każdym razem, kiedy opiekunka wpadała na kolejny obchód pokoi, Amanda puszczała oczko do Marty i uśmiechała się tym swoim słynnym uśmiechem. Ale dziś noc będzie wyjątkowo stresująca. Dziś przyszło jej pracować z dziewczyną przysłaną z agencji zewnętrznej. Niestety, znała tę dziewczynę. Była leniwa i nieprzyjemna. Już kiedyś odmówiła pomocy przy umyciu Kennetha i Marta wiedziała, że dziś musi sobie poradzić sama. Postanowiła zacząć od tego właśnie najbardziej kłopotliwego podopiecznego. Jeśli spędzi w łazience dwie godziny, walcząc o każdy kolejny centymetr ciała Kennetha, to może dziewczyna z agencji w końcu się zlituje i ją zmieni. Weszła więc zdeterminowana do pokoju Kennetha i stanęła jak wryta. Pensjonariusz siedział na krześle i uśmiechnął się do niej. Dziewczyna ostrożnie przekroczyła próg i pomyślała, że jeśli się nie odezwie, to może go nie zdenerwuje jakąś nieopatrzną wypowiedzią.

„Może on mnie z kimś pomylił?” – myślała. Podeszła wolno do umywalki i zaczęła lać wodę. Popatrzyła bokiem na Kennetha, a on… puścił do niej oko. W dokładnie taki sam sposób, jak to do tej pory robiła Amanda. Marta wzięła głęboki wdech i zabrała się do roboty.

Dwadzieścia minut później była w pokoju Amandy.

– Jak to zrobiłaś? – spytała prawie bez tchu, zważywszy, że przedtem biegła.

– Mogę ci odpowiedzieć, ale czy uwierzysz? – odparła Amanda, nie przerywając majstrowania przy teleskopie.

– Uwierzę we wszystko, ale powiedz prawdę: to twoja sprawka?

– No dobrze, powiem, ale znając ciebie, znowu zaczniesz mruczeć, Marto.

– Ja nie mruczę. Przynajmniej nie w pracy. To znaczy staram się nie mruczeć. Amando, nie mówimy o mnie, tylko o Kennecie. Nie tylko dał się umyć, ale jeszcze puszczał do mnie oczka, i to dokładnie tak, jak ty to robisz: z lekko przechyloną głową. Wiem, że to twoja sprawka, jak tego dokonałaś?

– Dobrze. Powiem. W młodości przechodziłam kurs telepatii. Problem w tym, że opanowałam tylko podstawy. To działa na proste umysły, na przykład na królika, na kota już nie. Ludzie z demencją niestety mają umysł prosty. Trochę ćwiczyłam przez ostatnie lata. Z konieczności. Dlatego do tej pory żaden nie zrobił mi krzywdy, dziecinko. Ciekawe czemu przez tyle lat nikogo nie zainteresował fakt, że żaden rezydent, nawet z demencją, nie wchodzi do mojego pokoju… – Tu Amanda zawiesiła głos i spojrzała pytająco na Martę.

– To proste, personel uważa, że oni się ciebie boją, bo jesteś szalona. OK, przyjmuję twoją odpowiedź i niestety masz rację. Nie uwierzyłam w kurs telepatii. Myślę, że masz swój sposób i mi go po prostu nie ujawnisz. Ale wiesz co? Ja w sumie nie muszę tego wiedzieć. Jeśli sytuacja powtórzy się jutro i Kenneth da mi się umyć bez stresu, to idę do szefowej i poproszę o wolne. Nawet już wymyśliłam powód. Za miesiąc będzie przedstawienie córki i powiem, że zaprosiłam rodzinę z daleka, więc nie będę mogła przyjść do pracy. Widzisz? Ja też potrafię dotrzymać słowa.

Rozdział 5

Ten miesiąc upłynął bardzo szybko. Nocami praca, dni podobne do siebie, wypełnione obowiązkami i dodatkowymi próbami baletu przed wielkim przedstawieniem.

Po paru niedospanych dniach, długiej liście za i przeciw oraz krótkiej walce ze sobą samą Marta postanowiła jednak zaprosić parę bliskich osób i zorganizować małe przyjęcie po przedstawieniu. Nie robiła tego dla siebie, tylko dla córki. Chciała, żeby Emilka dzieliła się radością z sukcesu z większym gronem niż zawsze. Marta w pamięci przeleciała niezbyt długą listę przyjaciół, tu – w Wielkiej Brytanii. Przyjaciółka od serca i tak z nią mieszka, a adres byłego męża pozostał nieznany. Na szczęście jest jeszcze pani Rychlicka, była sąsiadka, która zwalniając się z Orchidei, dała Marcie rekomendacje na swoje miejsce. Nadal utrzymują kontakt, dzwonią do siebie i na każde święta Marta z córką otrzymują od niej kartkę świąteczną z banknotem w środku lub paczuszkę z łakociami. Raz nawet umówiły się, że spędzą razem święta i to była najweselsza Wigilia w życiu samotnej matki. Chyba nigdy Marta nie śmiała się tyle, co tego dnia. Pani Rychlicka chętnie przyjęła zaproszenie na występ i przyjechała nawet dzień wcześniej. Dzięki temu uniknęły rozgardiaszu i poddały się talentowi organizacyjnemu pani Rychlickiej. Kolejni zaproszeni goście to małżeństwo, Maciek i Ewa Rejowie. Poznała ich na kursie angielskiego zaraz po przyjeździe. Nie żeby Marta nie mówiła biegle po angielsku. Zawsze w szkole średniej i na studiach miała piątki z angielskiego, ale to, czego się nauczyła w szkole, nie sprawdzało się w realnym życiu. Inny akcent, inaczej budowane zdania, to wszystko powodowało, że Marta czuła się bardzo niepewnie i postanowiła zapisać się na kurs języka angielskiego dla obcokrajowców. W ciągu tych trzech miesięcy intensywnej nauki zaprzyjaźniła się z parą młodych ludzi, którzy byli w dokładnie takiej samej sytuacji i nawet teraz, po paru latach, spotykali się kilka razy do roku. Niestety, na tym zakończyła się lista znajomych, których warto było zaprosić na przyjęcie. Pomysł o zaproszeniu którejś z koleżanek z pracy został natychmiast odrzucony.

Przy kawie i doskonałym torcie orzechowym Marta zaproponowała zabawę.

– Zadam wam jedno pytanie i każdy po kolei szczerze na nie odpowie, co wy na to?

Każdy wyraził zgodę, bo Marta słynąca z pragmatyzmu nigdy nie proponowała tego typu rozrywek i każdy był ciekaw, o jakie pytanie chodzi.

– Gdybyście mogli wejść do wehikułu czasu i cofnąć się do dowolnie wybranego momentu waszego życia, to co byście wybrali? Ale uwaga, nie wolno cofnąć się do czasów dziecięcych, liczy się od momentu, w którym już myślimy jak osoby dorosłe, powiedzmy od trzynastego roku życia. Wyjątek zrobimy dla ciebie, Emilko, chcesz odpowiedzieć pierwsza?

– Jasne – potwierdziła dziewczynka, czując się niejako wyróżniona faktem, że teraz wszyscy na nią patrzą. – Chciałabym cofnąć się o trzy lata, wtedy podeszłabym do tatusia i poprosiłabym go, żeby nigdzie nie jechał.

Cisza, jaka nastała po tym wyznaniu, wskazywała na lekką konsternację pozostałych uczestników przyjęcia, bo nikt nie podejrzewał, że niewinna zabawa przerodzi się niespodziewanie w rozdrapywanie przeszłości. Marta spojrzała na córkę i chciała ją pocieszyć, zapewnić, że miała na myśli jakieś fajne zdarzenie z przeszłości, albo może przeprosić, że niechcący sprowokowała niemiłe wspomnienia, ale nie musiała niczego wymyślać. Jak zwykle została uratowana przez swoją przyjaciółkę.

– To cudowne, kwiatuszku, też bym tak zrobiła, ale tylko gdybym była tobą, bo w moim życiu zdecydowanie cofnęłabym się do dnia, w którym zdawałam maturę z matematyki… – Agnieszka zawiesiła głos i nadała swojej twarzy wyraz tajemniczości, żeby wzbudzić zainteresowanie Emilki i zmienić temat. Wszyscy podjęli ten wątek i zaczęli się głośno zastanawiać, dlaczego akurat do tego momentu.

– Czyżbyś coś narozrabiała? – spytał Maciek, mrużąc przy tym domyślnie oko.

– Już wiem, nie zdałaś wtedy i chciałabyś wrócić do tego dnia i zamordować nauczyciela, żeby się nie wydało – zaproponowała Ewa.

– Dajcie jej skończyć. Przypominam, że masz odpowiadać w miarę sprawnie, bo mamy jeszcze innych w kolejce – ponagliła żartobliwie Marta.

– Nie uwierzycie, co się stało. Przyniosłam ze sobą ściągę i upuściłam ją, kiedy chciałam ją otworzyć, tak mi się ręce trzęsły ze zdenerwowania. Ściąga upadła między stoliki i oczywiście nasz profesor to zauważył. Podniósł efekt mojej ciężkiej pracy i powiedział, że nie spodziewał się po nas takiej nieuczciwości i że teraz będzie nas obserwować ze szczególną uwagą. W rezultacie zdałam ledwie na tróję, choć zawsze byłam całkiem dobra z matematyki. Ja po prostu nie potrafiłam otrząsnąć się z tego stresu. Więc chciałabym wrócić na tę salę i napisać wszystkie zadania jeszcze raz, ale dużo lepiej.

– A ja mam tak wiele momentów, do których chętnie bym wróciła – wtrąciła rozmarzonym głosem pani Rychlicka. – Mój ślub, cóż to było za wydarzenie, tańczyliśmy trzy dni i trzy noce; albo narodziny mojej córki, chociaż nie, do samego porodu nie chciałabym jednak wrócić – dodała szybko zawstydzona, wywołując lawinę śmiechu i zabawne komentarze.

– A ja wróciłbym do dnia, kiedy miałem wypadek samochodowy. Wprawdzie niegroźny, ale potem nieźle nacierpiałem się w szpitalu. Zostałbym tego dnia w domu i nie wychodził z łóżka – powiedział Maciek.

– Tak, ale wtedy popieściłby cię prąd albo lampa spadłaby ci na głowę. Przeznaczenia się nie oszuka – mówiła Agnieszka i nakładała sobie na talerz kolejną porcję tortu.

– A ja, gdybym mogła wsiąść na pokład naszego wehikułu… – Ewa przerwała i czekała, aż wszyscy zamilkną i skupią na niej uwagę – tobym do niego nie wsiadła.

– Dlaczego? – spytała Emilka z lekkim rozczarowaniem w głosie.

– Otóż dlatego, moja panno, że bałabym się, że jak cofnę się w czasie, to stracę najpiękniejszy czas w moim życiu, a on jest teraz. No i gdzieś po drodze mogłaby mi się zgubić taka malutka kruszynka, która właśnie rośnie sobie w moim brzuszku.

Wypowiedź Ewy wywołała spontaniczną i całkiem głośną reakcję wszystkich zgromadzonych w pokoju.

– Jesteś w ciąży? – zapytała zaskoczona Marta.

– Gratulacje! – wykrzyknęła Agnieszka, rzucając się do przodu, by uścisnąć Ewę.

– Czemu nic wcześniej nie powiedziałaś, ciociu? – dopytywała się Emilka.

– Cóż… ja właściwie nie chciałam się tym jeszcze chwalić, bo to dopiero dziesięć tygodni, ale pomyślałam sobie, że jest tak miło, że mogę dołożyć też i swoją nowinę i podzielić się z wami naszym szczęściem.

Niedługo potem Ewa z mężem pożegnali się, a pani Rychlicka zapędziła kobiety do sprzątania. Nikt nie zauważył, że choć Marta wymyśliła zabawę, to sama nie odpowiedziała na swoje własne pytanie.

Rozdział 6

Następnego dnia było całkiem sporo do zrobienia. Marta wstała wcześnie rano z gotowym planem działania. Wysprząta mieszkanie, załatwi zakupy, zawiezie buty do szewca, potem szybki obiad i spróbuje złapać trzy godziny snu przed nocną zmianą. Niestety, nie było jej dane zrobić żadnej z tych czynności. O godzinie 9.05 usłyszała dzwonek telefonu. To był numer jej szefowej. Bardzo chłodny głos spytał, czy nie mogłaby przyjechać natychmiast do biura. Marta bez zastanowienia odparła:

– Oczywiście, mogę być za pół godziny.

Dopiero gdy odłożyła słuchawkę, pomyślała, że niepotrzebnie wyraziła zgodę tak szybko. Mogła w ogóle nie odbierać tego telefonu, zawsze mogła wyjaśnić potem, że był rozładowany albo że miał wyciszony głos. A tak to trudno, nie ma nawet czasu, żeby pozbierać myśli. Przecież wczoraj była TA noc.

– Co mogło się wydarzyć? – zamruczała do siebie jak zwykle w takich przypadkach. – Ciekawe, jak Amanda narozrabiała.Czyżby popełniła samobójstwo? Zamordowała kogoś? Uciekła?

Wiedziała, że nie może zbyt długo myśleć o swojej ukochanej staruszce i czas po prostu przekonać się na miejscu, co tak naprawdę się wydarzyło.

Pierwsze, co zaskoczyło Martę, to obecność policyjnego wozu zaparkowanego na podjeździe dla odwiedzających. Kolejna nietypowa rzecz to twarze wszystkich mijanych, wpatrujących się w nią osób. Różne były jedynie emocje malujące się na tych twarzach. Ciekawość, sensacja, trochę jakby współczucie? Na szczęście biuro znajdowało się niedaleko wejścia i Marta mogła w miarę szybko przekonać się, dlaczego była obiektem takiego zainteresowania.

– Cześć, Lorraine, chciałaś mnie widzieć?

– Witaj, Marto, jak się masz? – odpowiedziała szefowa, przybierając bardzo oficjalną minę.

– Dziękuję, mam się dobrze. – Marta wiedziała, że nie ma sensu zadawanie pytania, po co została wezwana, bo szefowa i tak jej prędzej czy później powie, a wymiana powitalnych grzeczności jest rytuałem, którego żadne okoliczności nie zmienią.

– Są tutaj panowie z policji i chcieliby porozmawiać z tobą przez chwilkę, czy wyrażasz na to zgodę?

– Oczywiście, nie mam nic przeciwko – zgodziła się dziewczyna, a w duchu pogratulowała sobie, że nie zaczęła wypytywać o Amandę, bo jej szefowa prawdopodobnie i tak nie udzieliłaby odpowiedzi, za to policja mogłaby się natychmiast zainteresować, dlaczego los Amandy, a nie jakiejkolwiek innej pensjonariuszki, był jej tak drogi.

– W takim razie przejdź do pokoju numer cztery i wróć tutaj później na małą pogawędkę, możesz?

– Nie ma sprawy. – Z tymi słowami Marta obróciła się na pięcie i wyszła cichutko, zamykając za sobą drzwi. Mogła być kłębkiem nerwów, ale przez te wszystkie lata pracy w domu Orchidea nauczyła się, że kultura, nieokazywanie emocji i bycie spokojną bez względu na okoliczności to warunki przetrwania.

W pokoju numer cztery siedziało dwóch mężczyzn. Jeden był młody i przystojny, ale to ten drugi przyciągał uwagę. Niski, lekko łysiejący, starszy facet. Nie był atrakcyjny, ale biła od niego pewność siebie i jakaś lekka aura władzy, więc w naturalny sposób to do niego zwróciła się Marta, kiedy tylko weszła do pokoju.

– Dzień dobry, chcieli mnie panowie widzieć?

– Dzień dobry, czy pani Marta Turbot? – spytał ten młodszy.

– Tak, to ja.

– Czy może nam pani potwierdzić swój adres i datę urodzenia?

Po sprawdzeniu formalności i paru wstępnych pytaniach o zawód i długość stażu pracy w obecnym miejscu zatrudnienia, starszy funkcjonariusz przedstawił siebie i kolegę i zadał swoje pierwsze pytanie:

– Czy zna pani Amandę Green?

– Oczywiście, że znam, to moja… to rezydentka, która tu mieszka i którą się opiekuję w czasie pracy. Oczywiście opiekuję się też innymi rezydentami… – Marta trochę zaczęła się plątać, w końcu postanowiła nie kręcić, tylko spytała jednym tchem:

– Czy coś się jej stało?

– Co pani przez to rozumie? – spytał dla odmiany młodszy funkcjonariusz.

– Jak to co? Przecież umiem kojarzyć fakty. Gdyby ona umarła we śnie, to wezwano by karetkę, a nie policję. Skoro jestem wzywana pilnie do pracy, przesłuchuje mnie policja i wypytuje o Amandę, to coś się musiało stać…

– Przepraszam, my pani nie przesłuchujemy, to tylko taka wstępna rozmowa, nie jest pani o nic oskarżona, chcielibyśmy tylko zdobyć parę informacji.

– Świetnie, chętnie udzielę wam wszelkich informacji, o Amandzie, o sobie, o innych, ale na Boga, powiedzcie mi, co się stało!!! – odpowiedziała Marta głosem lekko drżącym ze zdenerwowania.

Dziewczyna pomyślała, że ma prawo być zdenerwowana, bo już sam fakt rozmowy z policjantami może zdenerwować najbardziej praworządną obywatelkę, więc nie ma potrzeby udawać Jamesa Bonda.

– Myślę, że to możemy dla pani zrobić. Otóż zeszłej nocy, między 4.00 a 5.15 rano, Amanda zniknęła.

– Uciekła – stwierdziła bardziej Marta, niż spytała.

– Ta opcja wydaje się najprostszym wyjaśnieniem, ale niestety tak nie jest. Budynek jest zamykany na noc, a okna tylko się uchylają. Kamera przy wyjściu z jej oddziału nie zarejestrowała żadnego ruchu między wymienionymi godzinami, a wszystkie pozostałe pokoje zostały dokładnie sprawdzone. W jej pokoju zastaliśmy coś niecodziennego…

– Co takiego? – zapytała niecierpliwie Marta.

– Czy pomoże nam pani wyjaśnić zagadkę, jeśli pokażemy pani pokój Amandy?

– Ależ oczywiście, pragnę z całego serca, żeby się odnalazła, to przecież moja ulubio… – No cóż, było już za późno na cofnięcie tych słów, ale policjanci nie wydawali się zaskoczeni.

– Wiemy, że między panią a zaginioną wytworzyło się coś na kształt przyjaźni, poinformowali nas o tym absolutnie wszyscy, nawet pracownik agencji, który pracował tej nocy. Prosimy jednak panią o coś więcej, nie tylko o odpowiadanie na pytania, chcemy, żeby pomogła nam pani zrozumieć jej sposób myślenia, bo zaginiona niestety ma opinię…

– Ona nie jest wariatką – powstrzymała go Marta. – Ale rozumiem, co pan chce powiedzieć, chętnie będę współpracować.

– W takim razie przejdźmy do pokoju zaginionej – zaproponował młodszy policjant i wskazał gestem kierunek. Przeszli wszyscy we trójkę korytarzem i po chwili starszy funkcjonariusz wyciągnął z kieszeni klucz, aby otworzyć zamek w drzwiach pokoju Amandy.

– Te drzwi nigdy nie były zamknięte na klucz – zamruczała Marta właściwie do siebie, ale policjant oczywiście to dosłyszał. Zatrzymał się z ręką uniesioną przy samym zamku, jakby otrzymał ważną informację.

– Czy to panią dziwi?

– Właściwie tak. Ja byłam przekonana, że Amanda nie ma klucza. Wiem, że każdy rezydent ma prawo zamknąć się na klucz w swoim pokoju, jeśli ma na to ochotę, ale Amanda nigdy z tego przywileju nie korzystała, nawet jeśli była zdenerwowana albo przygnębiona. Myślałam nawet, że ona go mogła zgubić i nie zgłaszała tego faktu ze wstydu, że nie umie upilnować rzeczy.

– Wejdźmy – zakomenderował krótko mężczyzna. Otworzył drzwi i pozwolił Marcie stanąć w progu. Wnętrze pokoju wyglądało jak zwykle, oprócz trzech szczegółów. Koło okna leżał jej ukochany teleskop, tym razem przewrócony na dywanie. Obok teleskopu leżały ubrania Amandy, ale nie poskładane czy rozrzucone. Wszystkie leżały na jednej kupce, jakby staruszka zdjęła z siebie wszystko i zostawiła jedno na drugim. Na zasłanym łóżku leżała koperta.

Wszyscy troje weszli do pokoju i drzwi ponownie się zamknęły.

– Proszę się rozejrzeć i powiedzieć nam, co pani o tym myśli. Proszę się nie zastanawiać, tylko głośno myśleć, to nam pozwoli wyciągnąć później wnioski.

– Chyba zacznę od teleskopu. Ktoś musiał być w pokoju, bo Amanda nigdy by go nie przewróciła. Ona kochała ten przedmiot, choć tak naprawdę to nie jest prawdziwy teleskop. – Po tych słowach opiekunka w paru zdaniach nakreśliła stosunek Amandy do przedmiotu i opowiedziała o jej długiej walce o jego zrobienie. Pominęła swój wkład, ale w duchu podejrzewała, że ktoś uprzejmy na pewno już im wcześniej doniósł i stąd ta dzisiejsza wizyta.

– Teraz ubrania. Czy mogę to ruszyć, bo to dziwne…

– Tak, proszę. Zrobiliśmy już zdjęcia. Może pani wszystkiego dotykać.

Marta lekko przesunęła sukienkę i pod nią ukazały się czubki butów leżące pod spodem.

– Nie wiem, co powiedzieć – zaczęła mówić półgłosem Marta, biorąc do ręki sukienkę Amandy. – Czemu ktoś zasznurował buty, skoro najpierw zostały zdjęte? Amanda nie mogła sobie sama wiązać butów, więc ktoś jej musiał pomóc. Gdyby to była opiekunka, to poskładałaby ubrania albo przynajmniej położyła je na krześle, ale nigdy na podłodze, no i komu by się chciało wkładać rękawy sukienki do bolerka. Tych rzeczy na pewno Amanda nie mogła zdjąć razem, najpierw bolerko, potem sukienka, potem halka. Gdzie jest halka? O rany, też w środku. To naprawdę dziwne… – Marta podniosła lekko sukienkę i w tej sekundzie z jej środka wypadły na podłogę majtki i stanik staruszki.

– Zaraz, zaraz, mam myśl – podjęła opowieść Marta. – Przedwczoraj Amanda kupiła sobie nową bieliznę i poprosiła mnie, żebym zrobiła porządek w jej szufladzie. Wyrzuciłyśmy wtedy wszystkie podniszczone majtki, a pozostałe zostały ładnie ułożone. Powinno brakować dwóch par: tych, które założyła wczoraj rano, i tych, w których zniknęła, no bo przecież nie mogła wyjść bez majtek. – Nie pytając o zgodę, otworzyła szufladę z bielizną i zamarła. W środku wyraźnie było widać, że brakowało tylko jednej pary.

– O kurczę, ona nie uciekła, ona została porwana. I to nago. O Boże!!! – Marta z wrażenia usiadła na najbliższym fotelu.

– Proszę się uspokoić i nie wysnuwać pochopnych wniosków. Pozostawione ubrania mogą świadczyć również o innych opcjach. Pozwoli pani, że to my je rozważymy? A teraz, czy chciałaby pani przeczytać list, który tu leży? – Policjant nie podał Marcie listu, stał z boku, bez ruchu, jakby analizując jej zachowanie. Dziewczyna wzięła do ręki niezaklejoną kopertę, wyjęła kartkę papieru i zaczęła czytać:

Proszę, nie szukajcie mnie. Nareszcie wróciłam do mojego świata. Pragnę was pożegnać i podziękować wszystkim za opiekę nade mną i cierpliwość do moich dziwactw. Ponieważ już do was nie wrócę, więc pragnę wydać ostatnie dyspozycje dotyczące moich własności.

Ubrania, buty, książki proszę oddać do sklepu ze starzyzną, może ktoś jeszcze z nich skorzysta.

Mój ukochany teleskop proszę dać opiekunce Marcie z wdzięczności za pomoc w jego skonstruowaniu. Niech jej zawsze o mnie przypomina, kiedy będzie spoglądać w gwiazdy.