A jeszcze wczoraj było jutro - Arkadiusz Borowik - ebook + książka

A jeszcze wczoraj było jutro ebook

Borowik Arkadiusz

3,8

Opis

Kiedy nie masz nic do stracenia

Andrzej Stroba to pięćdziesięciolatek, lubiany nauczyciel, kochający mąż i ojciec. Gdy dowiaduje się, że zostało mu najwyżej kilka miesięcy życia, postanawia się rozliczyć: z samym sobą i z ludźmi wokół siebie. Rachunek zysków i strat, dobrych i złych decyzji doprowadza go do zaskakujących wniosków, a te z kolei skłaniają do działań, o które wcześniej nawet by się nie podejrzewał.

A jeszcze wczoraj było jutro to opowieść o człowieku, który stojąc w obliczu nieuchronnego, zadaje sobie pytanie o wartość swojego życia. Sytuacje trudne przenikają się z momentami lekkimi, a humor przeplata się ze wzruszeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (15 ocen)
4
7
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaena7

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, ciekawa propozycja
10

Popularność




Arkadiusz Borowik A jeszcze wczoraj było jutro ISBN Copyright © by Arkadiusz Borowik, 2022All rights reserved Redakcja Karolina Kaczorowska Projekt okładki i stron tytułowych Mariusz Banachowicz Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

A kiedy przyjdzie także po mnie

Zegarmistrz światła purpurowy

By mi zabełtać błękit w głowie

To będę jasny i gotowy (sic!)

Zegarmistrz światła

autor słów: Bogdan Chorążak

muzyka i wykonanie: Tadeusz Woźniak

CZĘŚĆ I – WYBRZUSZENIE

Jakiś mężczyzna podszedł do krawędzi urwiska i runął w przepaść. Jakby nie widział granicy między ziemią i powietrzem. Zamachał rękami, a potem przestał. Nie krzyczał. Spadając, wiedział, że tym razem mu się nie uda. „Moje szczęście się wyczerpało”, myślał. „Skąd, do cholery, wiem, o czym myśli spadający człowiek?”, zastanowił się Stroba. Kiedy nieszczęśnik był całkiem nisko, rozpoznał jego twarz. Rozbryzgiwał ją wiatr, ale Stroba nie miał wątpliwości: to była jego własna twarz.

ŚRODA

1

Andrzej Stroba otworzył oczy pół godziny przed dzwonkiem budzika. Jak zwykle. Jego organizm był wyregulowany i nie potrzebował alarmów. Jednak gdyby go nie nastawił, niepokój budziłby go co chwilę. Czerwone cyfry zegara świeciły kształtem godziny szóstej piętnaście. Przez zaciągnięte zasłony przeciskała się szara kwietniowa jasność.

Stroba zerknął na Anitę. Spała obok, skulona jak mała dziewczynka. Jasne włosy przykleiły jej się do policzków. Twarz miała łagodną, a oddech regularny. Podróżowała po spokojnych rejonach snu. Wyciągnął dłoń, żeby odgarnąć spocone włosy. Pokusa, żeby dotknąć żonę, była wielka, ale nie chciał jej budzić, więc cofnął rękę. Bezszelestnie wysunął się spod kołdry. Anita poruszyła się, ale spała dalej. Stroba włożył stopy w kapcie i wstał, kontynuując rytuał poranka.

Letni prysznic sprawił mu przyjemność. Owinięty w gruby szlafrok mył zęby, a z lustra nad umywalką obserwowała go znajoma od pół wieku twarz. Pajęczyna wokół oczu gęstniała. Ciemnoblond włosy poprzetykane srebrnymi nitkami zaczesane były do góry, nie kryjąc zmarszczek na czole. Stroba odwrócił głowę, próbując sprawdzić stan łysiny, która zalęgła się na czubku głowy i wolno rozlewała na boki. Czasami żartował, że ma tonsurę i zostanie mnichem, jak tylko zdecyduje się na jakieś konkretne wyznanie. Karolina twierdziła, że ojciec wygląda tak, jakby nosił jarmułkę w kolorze cielistym. W rzeczywistości, mimo iż nigdy nie przykładał wielkiej wagi do własnego wyglądu, łysina sprawiała mu przykrość. Wypadające włosy były jak ziarna piasku w klepsydrze i odmierzały czas do zbliżającej się starości.

Ogolił się i ubrał. Mieszkanie wypełniały ostatnie akordy ciszy. Anita powinna wstać za piętnaście minut, a Karolina wstanie dopiero wtedy, jak ją obudzą. Będzie to zajęcie żmudne i wymagające cierpliwości, mimo to Stroba uśmiechnął się lekko. Był pewny, że przyjdzie czas, kiedy będzie mu brakowało zmagań z rozespaną córką.

Zaparzył filiżankę mocnej kawy, nieskażonej mlekiem ani cukrem, i rozsiadł się przy oknie. To była ulubiona część poranka, a może i całego dnia. Rytuały. Niektóre sprawiają, że życie staje się jałowe i przewidywalne. Inne są przyjemne. Stroba uważał, że te pierwsze pozbawiają emocji odkryć, drugie odwołują się do przeszłości. „Piję kawę przy oknie, tak jak wtedy gdy…” — i tutaj pamięć wylewa strumień wspomnień, do którego dołączają coraz to nowe dopływy, i wkrótce myśli płyną przez wyblakłą krainę dawnych przeżyć. Zniekształcane porohami czasu i niespełnionych marzeń zamieniają się w złudzenia. Każdego ranka przez pół godziny był wyłącznie do swojej dyspozycji. Nie roztrząsał problemów i nie snuł planów. O tej porze nie istniały kłopoty w pracy, nie było kredytów, a wszelkie niedogodności wydawały się dalekie i łatwe do przezwyciężenia. Poranek Stroby to czas chaotycznych myśli i nieokreślonych wrażeń.

Za oknem siąpił wiosenny deszcz. Krople wody pęczniały pod okapem dachu, po czym spadały w czteropiętrową przepaść. W dole poruszały się półkule kolorowych parasoli, skrywające sąsiadów i nieznajomych. Ludzi, którzy opuścili już swoje bezpieczne oazy porannych rytuałów i wkroczyli na zdradliwe terytoria nowego dnia.

Kończył dolewkę kawy, kiedy z sypialni dobiegł go dzwonek budzika. Uśmiechnął się i przesiał między palcami wilgotne jeszcze włosy. Do kuchni weszła Anita, zawiązując szlafrok z materiału udającego jedwab.

— Dzień dobry, kochanie — odezwał się, obserwując ładne zęby żony, widoczne dzięki potężnemu ziewnięciu. — Kawa jest gorąca.

— Dziękuję — wymamrotała, podchodząc do lodówki.

Z przyjemnością przyglądał się, jak nieoderwana jeszcze od pępowiny snu instynktownie porusza się po kuchni. Po omacku wyciągała z lodówki jajka, kiełbasę i szczypiorek. Nieraz zastanawiał się, co by było, gdyby poprzekładał jedzenie na inne półki. Prawdopodobnie na śniadanie zjedliby boczek smażony z dżemem i sałatą.

— Paskudny dzień — stwierdziła, krojąc kiełbasę w kostkę.

— Czy ja wiem? Wiosna potrzebuje deszczu.

— A ja na wiosnę potrzebuję słońca. — Wzięła spory łyk jasnobrązowej od mleka kawy i wrzuciła kiełbasę na rozgrzaną patelnię. Zaskwierczało i zapachniało przyjemnie.

— Podejmiesz się obudzenia śpiącej królewny?

— Pewnie, chociaż to nie będzie takie łatwe jak w bajce. — Wstał, umył filiżankę i przytulił Anitę, całując ją w kark. — Tamtemu cwaniakowi w bajce wystarczył jeden pocałunek.

— Kiedyś znajdzie się książę, który sprawi, że to wystarczy.

— Biedak. Już się o niego martwię.

Stroba udał się do krainy Karoliny, jak często nazywali pokój córki. Zapukał, bez wiary w powodzenie. Po chwili wszedł do pokoju, w którym widać było, co jego córka robiła przez ostatni tydzień, czym się interesuje od lat, a przede wszystkim — co jadła i piła poprzedniego wieczoru. Usiadł na krawędzi łóżka. Nie zrobił tego delikatnie, ale nie wywołał żadnej reakcji u śpiącej. Pogłaskał ją po głowie, tak jak robił to od szesnastu lat, po czym potrząsnął wystawioną spod kołdry rękę.

— Karolka… Czas wstawać.

— Mhm… — żałośnie jęknęła Karolina i przewróciła się na drugi bok.

Stroba rozejrzał się po pokoju i sięgnął po jeden z wielu kubków rozstawionych w newralgicznych punktach, tak żeby lokatorka zawsze miała pod ręką coś do picia. Upewnił się, że to czysta woda, po czym chlusnął na głowę śpiącej.

— Łaaa! — Skutek był natychmiastowy i zadowalający. Karolina usiadła na łóżku, wodząc błędnym wzrokiem. — Co ty robisz, tato?

— Zaraz będzie śniadanie. — Pocałował córkę w czoło i wyszedł z pokoju.

Na stole stały talerze i parująca misa z jajecznicą. Obok na desce bochenek chleba i nóż z piłką. Anita kończyła szykować kanapki — jemu do pracy, a jej do szkoły. Robiła to sprawnie jak człowiek, który pół życia spędził przy taśmie produkcyjnej. W przeciwieństwie do śniadań, na które zwykle jedli jajecznicę, kanapki, które zabierał ze sobą, były urozmaicone i stanowiły przedmiot zazdrości kolegów.

— Zaraz przyjdzie — oznajmił, siadając przy stole. Był głodny.

Karolina weszła do kuchni nadąsana. Nie zwracając uwagi na jajecznicę, wyciągnęła z lodówki jogurt. Anita wymownie spojrzała na Strobę, ale ten tylko wzruszył ramionami. Od paru lat był świadkiem niekończących się utarczek między żoną i córką. Jedne go bawiły, inne martwiły, ale był pewien, że przeminą jak mleczne zęby. Karolina jadła jogurt, opierając się o ścianę. Czekała na sygnał do rozpoczęcia konfliktu.

— O której kończysz zajęcia? — zagadnął Stroba, chcąc uprzedzić atak Anity.

— O trzeciej, ale wrócę do domu wieczorem.

— Dlaczego?

— O szóstej idę na spotkanie i nie będzie mi się opłacało wracać.

— Spotkanie z kim? — spytał Stroba.

— O siedemnastej trzydzieści masz hiszpański — wtrąciła Anita.

— Z Olgą Szymaszkis. Pisarką. — Karolina odpowiedziała tylko jemu.

— Wiem, kim jest Olga Szymaszkis. — Stroba zorientował się już, że nie uda mu się zażegnać konfliktu.

— Dlaczego mnie ignorujesz? — Anita potrafiła być zimna jak sopel.

— Nie chcę już chodzić na hiszpański. — Karolina patrzyła matce w oczy, nie przestając jeść jogurtu.

— Tak po prostu. — Anita odsunęła od siebie niedojedzone śniadanie.

— A jak można inaczej nie chcieć chodzić na hiszpański?

— Przypominam ci, że opłaciliśmy lekcje za pół roku z góry.

— Może jakbyś mnie spytała, czy chcę się uczyć hiszpańskiego, to w ogóle byście nie musieli płacić. Ani z góry, ani z dołu.

— Nie bądź bezczelna. Do tej pory, jak nie miałaś na coś ochoty, jakoś zawsze potrafiłaś nam o tym powiedzieć. — Anita nie podnosiła głosu, ale Stroba wiedział, że nie odpuści.

— Dlaczego nie chcesz chodzić na hiszpański? — zapytał neutralnym tonem.

— Bo chcę pisać książki po polsku. — Wyrzuciła puste opakowanie do śmieci.

— Skoro zamierzasz pisać książki, to może w ogóle przestań chodzić do szkoły. Przecież poznałaś już wszystkie litery.

Sarkazm żony zabolał Strobę, jakby był skierowany w niego.

— Nie jestem idiotką.

— Też tak myślałam.

— I co to zmieniło? To, że nie będziemy sobie mogły poczytać „Don Kichota” w oryginale? — Kiedy się kłóciły, były do siebie bardzo podobne. Karolina ze swoją pociągłą twarzą i szarymi oczami bardziej przypominała Strobę, ale emocje wyrażała jak matka. Kiedy kpiła, podobnie jak ona układała usta, jej intonacja była niemal identyczna. Kiedy się kłóciły, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w ich żyłach płynie ta sama krew.

— W zeszłym miesiącu zrezygnowałaś z fortepianu, teraz rezygnujesz z nauki języka. — Anita przyjęła postawę zranionej matki. — Uważasz, że ma mi się to podobać?

— Nie. Uważam, że miałam za dużo zajęć. A teraz muszę się ubrać, bo się spóźnię. Do szkoły. Karolina wyszła z kuchni. Anita zbierała naczynia ze stołu. Stroba odczekał chwilę i podszedł do niej od tyłu. Objął ją i przytulił. Nie protestowała, ale czuł, że jest spięta.

— Ty też się spóźnisz. — Nie odwróciła się. Szorowała talerz, który był już czysty.

— Zdążę — powiedział łagodnie. Nie zareagowała, więc zakręcił kran i wyciągnął jej talerz z ręki. — Nie warto się denerwować.

— Jeżeli nie warto się denerwować głupotą własnego dziecka, to kiedy warto się denerwować? W jej głosie nie było agresji, tylko smutek. I kochał ją za to.

— Naprawdę nie rozumie tego, że za chwilę się zacznie? Matura, studia… Sama szkoła nie wystarczy. Nie dzisiaj. Wiesz, ile dodatkowych zajęć mają jej koleżanki?

— Prawdopodobnie za dużo — mruknął.

— Wiedziałam, że będziesz trzymał jej stronę. — Anita wyswobodziła się z jego ramion i weszła do łazienki.

— Nie trzymam niczyjej strony!

— Będzie pisarką, tak?! — usłyszał odgłos szczotkowania włosów. Anita często szczotkowała włosy, żeby się uspokoić.

— Nie ma w tym nic złego.

— Andrzej, proszę cię! W robieniu origami też nie ma nic złego, tylko jak z tego wyżyć?!

Stroba westchnął. Jego córka miała romantyczną wizję życia, która nijak nie przystawała do rzeczywistości.

— Jak myślisz, ilu ludzi żyje z pisania? — Anita wróciła do kuchni, zapinając biustonosz, a Stroba musnął wzrokiem jej zgrabne piersi.

— Przestań — prychnęła, ale zauważył iskierki rozbawienia w jej oczach.

— Nie mogę. — Bezradnie rozłożył ręce.

Przytuliła się do niego. Tym razem z własnej woli.

— Martwię się o nią.

— Wiem. Ale próbując zapewnić jej najlepszą przyszłość, nie możemy zabierać jej teraźniejszości.

Anita dłuższą chwilę rozważała jego słowa.

— Jak zwykle masz rację — zawyrokowała, a on automatycznie zaprzeczył. Nie tylko dlatego, że nie lubił z nią wygrywać. Po prostu wcale nie był pewny, czy ma rację.

— Daj spokój.

— Chciałabym mieć spokój, ale nie mam. A ty jeszcze mi go każesz rozdawać.

— W jej wieku córki łatwiej dogadują się z ojcami i tyle.

— Dobrze, już dobrze. Nie broń mnie — udawała zrzędzenie, co oznaczało, że jej przechodzi. — Ubieraj się, bo się spóźnisz do szkoły. — Pocałowała go w usta.

Założył swoją nieśmiertelną marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Na któreś urodziny Karolina kupiła mu fajkę. Według niej ktoś, kto nosi taką marynarkę, musi palić fajkę. Nigdy jej nie zapalił, ale prezent zajmował honorowe miejsce na biurku. Narzucił płaszcz i wyszedł.

2

Głęboko wciągnął powietrze. Było zimne, wilgotne i pachniało wiosną. Na osiedlowym parkingu stał kilkuletni ford focus. Idąc, Stroba wypatrywał kałuż o geograficznych kształtach. Jedna z nich przypominała wrzeciono Nowej Gwinei. Tajemniczej wyspy marzeń małego Andrzeja.

Podjechał do szlabanu i skinął głową portierowi, który podniósł zaporę. Niespełna rok temu Anita namówiła męża na zakup mieszkania na osiedlu apartamentowców. Pracowała nad tym długo i wytrwale. Stroba bał się kredytów, kiedy jednak spłacili samochód, stracił jeden z głównych argumentów i skapitulował. Mieszkanie było ładne i przestronne. Miał blisko do pracy i czasami udawało mu się zapomnieć o brzemieniu, jakie na siebie nałożyli. Był człowiekiem ostrożnym i zapobiegliwym. Zawsze starał się przewidzieć wszystko i z upływem lat coraz boleśniej rozumiał, że to nonsens. Jego dotychczasowe życie stanowiło dowód na to, że aranżowanie przyszłości było domeną fantastów i wariatów.

Skręcił w większą ulicę, wtapiając się w wolno sunącą, gęstą o tej porze lawę samochodów. Włączył odtwarzacz i Louis Armstrong zaśpiewał, że życie jest piękne. Tego ranka Stroba skłonny był się z nim zgodzić i nawet próbował nucić. Przy ludziach nigdy tego nie robił, twierdząc, że fałszuje bardziej niż pijany nastolatek w czasie mutacji.

Z daleka wypatrzył Karolinę. Szła pochylona z rękami w kieszeniach. Nie założyła czapki i drobny deszcz sklejał jej włosy. Przystanek autobusowy, z którego jeździła do szkoły, był zupełnie gdzie indziej i Stroba, nie zwracając uwagi na jęki klaksonów, zjechał na chodnik. Karolina zauważyła go, kiedy otworzył drzwi od strony pasażera.

— Wsiadaj — rzucił krótko.

Była zaskoczona, ale tylko przez chwilę. Rozsiadła się na fotelu, opierając kolana o schowek. Miała obcisłe spodnie wpuszczone w wysokie buty. Stroba wolałby, żeby ubierała się bardziej dziewczęco, ale nigdy jej o tym nie powiedział. Włączył się ponownie do ruchu otrąbiony przez sznur samochodów zachowujących się jak jeden organizm, niechętny każdemu, kto zakłóca jego pełzanie.

— Idziesz na wagary? — Starał się, żeby w jego tonie nie było oskarżenia.

— Tak — odpowiedziała, a on skinął głową. Ucieszył się, że nie próbuje go oszukać.

— Często tak robisz?

— Czasami.

— Kiepska pogoda na spacer.

Samochód przed nimi opryskał stojących na przystanku ludzi.

— Pójdę sobie do jakiejś kafejki.

— Nie idziesz do szkoły z jakiegoś powodu czy po prostu nie idziesz?

— Matka kazała ci mnie śledzić?

— Nie gadaj bzdur. — Skrzywił się z niesmakiem. — Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Karolina opuściła nogi na podłogę i przeglądała płyty w schowku. Stroba czekał.

— Jak pójdę, to dostanę pałę z fizyki — powiedziała wreszcie, udając zainteresowanie jakąś okładką.

— Dlaczego się nie przygotowałaś? — Nie lubił takich pytań, ale czasem nie potrafił ich nie zadawać.

— Nauczyłam się. I co z tego? — Zdecydowanym ruchem wpakowała wszystko do schowka i zatrzasnęła klapkę. — Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? Jesteś nauczycielem, to chyba wiesz, że każdego można udupić.

— Staram się nigdy nikogo nie, jak to się ładnie wyraziłaś, udupiać. I nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby udupić ciebie.

— Bo mnie nie lubi. Wystarczy? Mogę wysiąść? — Chwyciła klamkę, ale Stroba się nie zatrzymał.

— Najpierw dokończ, bo powiedziałaś mi za dużo i… za mało. — Zerknął na jej naburmuszoną minę.

— Parę tygodni temu trzech chłopaków zerwało się z lekcji. — Mówiła wolno, zapatrzona w szare ulice. — Był sprawdzian z fizy. Załatwili sobie zwolnienia, ale mieli pecha, bo Starczewska poszła ze swoją klasą do kina i się spotkali.

— A co ty masz z tym wspólnego? — Stroba zauważył już, że sprawa nie jest prosta, i nie podobało mu się to.

Wzruszyła ramionami.

— Zrobiła się jazda… Wezwali ich do dyrektorki. Ale uwalili tylko Maćka.

Pogardliwie wydęła wargi. W tym też przypominała matkę. Stroba czekał, aż podejmie temat.

— Ojciec Ochmana jest dyrektorem banku, a matka Krajewskiego to kumpela naszej wychowawczyni. Razem jeżdżą na wczasy, to myślisz, że się nie dogadały?

Stroba nie odpowiedział, ale jej wierzył.

— A stary Maćka nie żyje, a jego matka jest nikim.

Stroba zauważył, że Karolinie błyszczą oczy.

— Zwalili całą winę na niego. Ta suka od fizyki postawiła mu pałę na koniec roku, no to powiedziałam jej, że to skurwysyństwo.

Zapadła cisza. Słychać było pomruk silnika i twardy stukot deszczu o blachę. Czerwone światło zatrzymało ich na skrzyżowaniu.

Stroba odwrócił głowę.

— Porozmawiam z nią.

— Mama już u niej była. — Karolina wpatrywała się w niego, ciekawa reakcji.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziała?

— Pewnie nie chciała, żebyś się denerwował, proste.

Pewność, z jaką to powiedziała, nie podobała mu się.

— Skoro mama była w szkole, dlaczego chodzisz na wagary?

— Niby się dogadały, ale… — Machnęła ręką.

— Chcesz mi powiedzieć, że już nigdy nie pójdziesz na fizykę? — zniecierpliwił się.

— Pójdę. Jeszcze z tydzień i zapomni. Nauczyciele są pamiętliwi, ale mają za dużo uczniów do udupienia.

— Dziękuję ci za wnikliwą analizę mojego zawodu — skonstatował oschle, co ją rozbawiło. Oczy znów miała suche. Stroba zatrzymał się w zatoczce dla autobusów .

— Wysiadaj, tu jest niezła cukiernia — powiedział, wciskając jej w kieszeń zwinięty banknot.

— Co byś zrobił na moim miejscu? — zapytała nagle.

— Nie wiem.

— Jak to nie wiesz? — oburzyła się naiwnie. Znów była dzieckiem.

— Wiedziałbym dopiero, jak bym był na twoim miejscu.

— I nie możesz sobie tego wyobrazić?

— Mogę — przyznał. — Tylko że to nie ma żadnego sensu, bo o tym, jak byśmy postąpili na czyimś miejscu, przekonujemy się dopiero wtedy, kiedy naprawdę znajdziemy się na czyimś miejscu.

— Wcale nie. Ja, na przykład, jak bym była tobą, tobym poszła ze mną na ciacho, zamiast do roboty użerać się z małolatami. — Mówiąc to, starała się zachować poważną minę.

— Pomyślę o tym następnym razem. — Pogładził jej drobną rękę ze śmiesznym pierścionkiem w kształcie chrząszcza. — A teraz spadaj.

Dała mu całusa i wysiadła. Patrzył za nią, kiedy mijała ludzi. Każdy z nich mógł jej zrobić krzywdę i ta myśl wydała mu się nie do zniesienia. Zwierzęta o wiele rozsądniej rozwiązały problem rodzicielstwa. Kiedy ich potomstwo staje się dorosłe, zapominają o nim. Nie są obarczone wiecznym lękiem o swoje dzieci. Nie pierwszy raz twierdzenie, że człowiek jest najwyższą formą ewolucji, wydało mu się naciągane. Chwilę później się zreflektował. Gdyby ktoś mu dzisiaj obiecał, że Karolina będzie wiodła szczęśliwe, dostatnie życie pod warunkiem, że nigdy jej nie zobaczy, nigdy by się na to nie zgodził. Wolał dla niej niepewność, tylko po to by móc się wygrzewać w cieple uczucia, jakim ją darzył. „Pieprzony egoista z ciebie, Jędruś”, pomyślał. Przeklinał rzadko i najczęściej w myślach. W swoich myślach był kimś zupełnie innym. Nie wiedział, co by się stało, gdyby ten ukryty Stroba wyszedł z kokonu własnej głowy. Czy ktoś by go rozumiał? Lubił? Kochał…? Jak wyglądałby świat, gdyby ludzie pozbyli się tej ochrony, jaką stanowią twarde kości czaszki, i ukazaliby swoje prawdziwe oblicza?

Wzdrygnął się, po czym odsunął na bok jałowe rozmyślania i skupił się na Karolinie. Był z niej dumny. Postąpiła głupio i szlachetnie. Przykre, jak często idzie to ze sobą w parze. Stroba chciał, żeby poszła do liceum, w którym uczył, ale kategorycznie odmówiła. Rozumiał to i nie naciskał. Dużo trudniej było przekonać Anitę, która nawet nie zaczęła jeszcze pozbywać się instynktu kwoki. Doszło do kilku starć, w których był rozjemcą. W efekcie obie strony uznały, że jest ich przeciwnikiem. Koniec końców Karolina postawiła na swoim, a Anicie pozostały wypominki w stylu: „Ja w twoim wieku nie miałam tyle do gadania”. Była to prawda, ponieważ wychowano ją według surowych, mieszczańskich zasad, czego nienawidziła. I ten argument Stroby okazał się koronny, przesądził sprawę.

W nowej szkole Karolina radziła sobie nieźle. Aż do dziś nie słyszał o jakimkolwiek problemie. Dlaczego mu nie powiedziały? Będzie musiał wytłumaczyć żonie, że nie trzeba mu dawkować przykrych wiadomości. W pierwszej chwili był tym rozczarowany, potem, kiedy uświadomił sobie, że może to być czubek góry lodowej, zdenerwował się, ale ostatecznie ogarnęło go rozczulenie. Chroniły go, tak jak on starał się chronić je.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki