A jednak - Krzysztof Galas - ebook + książka

A jednak ebook

Galas Krzysztof

3,9

Opis

„Tomek cały czas przysłania oczy piąstkami. Po powrocie do domu przesunęła delikatnie dłonią nad twarzą maleństwa. Kompletnie zaskoczona stwierdziła, że nie ma najmniejszej reakcji…”

 

Tomek Wilczek pamiętał twarze swoich rodziców, kolory, kształty. Dotknął piękna świata. Wkrótce światło zgasło. Choroba odebrała mu wzrok, ale nie odebrała mu sił. Czy traumatyczne doświadczenia z pobytu w ośrodku szkolno-wychowawczym dla dzieci niewidomych oraz rozłąka z rodziną zbudowały herosa walczącego z demonami, czy słabego chłopca pogodzonego ze swoim losem?

Jak przebrnął przez burzliwy okres młodzieńczych wzlotów i upadków, przez labirynt miłosnych uniesień? Czy ostatecznie zrealizował swoje dojrzałe marzenia, czy odnalazł miłość swojego życia?

A jednak” to przejmująca opowieść zainspirowana prawdziwą drogą autora. Historia Tomasza – choć pełna gorzkich chwil – daje nadzieję na lepsze jutro.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (28 ocen)
7
13
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Krzysztof Galas, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadząca: Karolina Borowiec-Pieniak

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel

Redakcja: Katarzyna Gwincińska

Korekta: Ewelina Chodakowska, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: Maya Karkalicheva | Getty Images

Fotografia autora: Krzysztof Kaczmarek

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66570-01-6

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

I

Mery przeszła przez pusty hol dworca i znalazła się na peronie. Lipcowy poranek był rześki i na razie nic nie zapowiadało kolejnego upalnego dnia. Wschodzące słońce nie wzniosło się jeszcze ponad budynek dworca i oświetlało tylko skraj czekającego już pociągu. Wagon numer siedemnaście stał w cieniu. Uznała to za dobry znak, chociaż od razu zauważyła, że wbrew zapewnieniom kasjerki wagon nie jest bezprzedziałowy. W innych okolicznościach pewnie by ją to rozgniewało, ale dzisiaj nic nie mogło popsuć jej dobrego nastroju. Cieszyła się na tę podróż. Co prawda do Rzeszowa jest blisko tysiąc kilometrów, a potem jeszcze trzeba jechać dwie i pół godziny busem. To nic. Nie widziała Grubej ponad rok.

Pociąg był prawie pusty i wsiadając, pomyślała, że być może uda jej się mimo wszystko uniknąć towarzystwa. Jechać taki szmat drogi i przez kilkanaście godzin być skazanym na Bóg wie kogo… Zerknęła na bilet i odszukała właściwy przedział. Pusty! Zajęła swoje miejsce przy oknie i wyjrzała na peron. Do odjazdu zostało kilka minut. Jest szansa, że nikt się nie dosiądzie – pomyślała. A może wyjadą po mnie do Rzeszowa samochodem? Byłoby super. Zobaczymy. Przez cały dzień pięć razy zdążymy się z Tomkiem zdzwonić.

Mery nigdy się nie zastanawiała, dlaczego cała rodzina mówi na jej starszą siostrę Gruba. Nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, mimo że Alina była całkiem zgrabna. Wiecznie zabiegana, rozmowy telefoniczne zostawiała mężowi. „Jak gadasz z Tomkiem, to tak, jakbyś gadała ze mną” – mawiała i oddawała telefon. Czasem Mery wolałaby porozmawiać właśnie z nią, tak po babsku, ale z jakichś przyczyn Grubej skutecznie udawało się tego uniknąć. Tak więc do wszelkich rodzinnych kontaktów służył Tomek. Był niezłym gadułą i Mery ani się spostrzegła, jak ich telefoniczne pogawędki stały się codziennością.

Senną ciszę przedziału przerwał stukot otwieranych drzwi.

– Dzień dobry! – powiedziała czarnowłosa kobieta. – To jest siedemnasty wagon?

– Tak, proszę pani – uprzejmie rzuciła Mery.

– Tutaj mam miejsce, siedemdziesiąt jeden, przy drzwiach.

Położyła niewielką walizkę na półce i usiadła. Mery przyjrzała jej się przez chwilę, usiłując zgadnąć, czy ta zwyczajna starsza pani będzie rozmowna, czy jednak nie. Planowała się trochę zdrzemnąć, a potem poczytać.

Odkąd zamieszkali z Witkiem w Ustce, brakowało jej czasu na książki. W Poznaniu było nie do pomyślenia, żeby nie przeczytała dwóch albo trzech miesięcznie. A teraz? Cała księgowość pensjonatu na jej głowie i jeszcze ten handel oknami. Witek upiera się, że nie będzie szukał klientów na Pomorzu, tylko skoncentruje się na obsłudze tych z Wielkopolski. Nie dość, że mam z tą jego firmą kupę papierkowej roboty – myślała – to jeszcze nigdy nie ma go w domu. To teraz niech on trochę chaty popilnuje, a ja poopalam się u Grubej w Bieszczadach.

Witek bywał gościem w domu, jednak ich wieczory były całkiem przyjemne. Uśmiechnęła się na wspomnienie wczorajszego. Miała zamiar położyć się wyjątkowo wcześnie, ale jak zwykle najpierw oglądali film, a później Witek podrzucił jakąś fakturę do zaksięgowania. Kiedy powiesiła pranie, nagle stwierdziła, że ma okropne paznokcie i musi coś z nimi zrobić. Potem jeszcze przygotowała kanapki na drogę i zapakowała resztę rzeczy. Dochodziła północ, gdy wsunęła się pod kołdrę i w tej samej chwili poczuła na pośladkach ciepłe dłonie. Liczyła na takie pożegnanie. Rzadko się rozstawali na dłużej niż dzień, dwa, lecz teraz to ona wyjeżdżała, i to na jakiś tydzień.

Budzik rozdzwonił się kilka minut przed czwartą. Oboje podnieśli się z ociąganiem. Sennie pokonali trasę do Słupska i rozstali się przed dworcem. Chwilę patrzyła na odjeżdżający samochód. Witek pomachał jej, nie odwracając głowy.

Mery ziewnęła przeciągle. Trzy godziny snu to nawet jak na nią trochę za mało. Zauważyła, że współpasażerka bacznie jej się przygląda. Gdy ich spojrzenia się spotkały, starsza pani rozpoczęła rozmowę, jakby tylko czekała na odpowiedni znak.

– Daleko pani jedzie? – spytała z uśmiechem.

– Prawie do końca, wysiadam w Rzeszowie – odpowiedziała Mery.

Spojrzała przy tym w okno, by nie zachęcać kobiety do dalszej konwersacji. Bezskutecznie.

– To tak samo jak i ja. – Głębszy wdech zapowiadał dłuższą wypowiedź. – Tylko że pani jest młoda, to wszystko jakoś łatwiej zniesie. Ja to nie wiem, jak wytrzymam. Gdybym nie musiała, to na krok bym się z chałupy nie ruszyła. Ale muszę. Teraz już muszę.

Kobieta zamyśliła się przez chwilę, jakby podejmowała decyzję, czy ma opowiedzieć o powodach swojej podróży. Poczuły pierwsze szarpnięcie lokomotywy.

– O, ruszamy! Tak jak w rozkładzie napisali!

Mówiąc to, starsza pani rozejrzała się po przedziale i przeniosła się na miejsce naprzeciwko, chcąc być dokładnie po przekątnej. Rozsiadła się wygodnie, gotowa do dalszej rozmowy.

Mery pomyślała o książce. Miło byłoby poczytać, ale powieki zamykają się same. Będzie musiała się trochę zdrzemnąć. Żeby przespać się tak z godzinkę albo półtorej! Nie mogła sobie wyobrazić, jak przeżyje te czternaście godzin. Kiedyś jeździła pociągiem daleko. Zdarzało się z Poznania do Zakopanego. Tylko że wtedy jej ekipa zajmowała czasami nawet trzy przedziały. Zresztą kiedy to było?! Przypomina sobie wszystko jak przez mgłę. Właściwie prawie nic nie pamięta. Młoda była. Zawsze z utęsknieniem czekała na te wyjazdy w góry. A teraz – tyle godzin w pociągu? Dopiero ruszyli, a plecy już ją bolą. Ciekawe, czy da radę zasnąć? Stukot kół jest najlepszą kołysanką.

– Pani może spać w podróży? Bo ja ani trochę. – Starsza pani poruszyła się na siedzeniu.

– Nie wiem. Bardzo rzadko jeżdżę pociągiem. Najczęściej wybieramy się samochodem. Mój partner uwielbia prowadzić. Nawet po wielu godzinach za kierownicą nie czuje się zmęczony.

Kobieta pokiwała głową ze zrozumieniem i po chwili zagaiła inaczej:

– A pani do rodziny czy co innego?

Mery pojęła, że nie uniknie rozmowy. Chyba że od razu zaśnie, co wydawało się niemożliwe. Z drugiej strony, może to jest sposób na długą podróż? Ta kobieta jest całkiem sympatyczna – pomyślała.

– Przepraszam, o co pani pytała? – Mery pierwszy raz się uśmiechnęła.

– Jak ktoś taki kawał się wybiera, to i po coś, a nie tak sobie.

– Jadę odwiedzić siostrę. Nie widziałam jej od Wielkanocy w zeszłym roku. Spędzałyśmy święta u mamy. Do niedawna mieszkałyśmy obie w Poznaniu, a teraz ja w Ustce, a siostra ze szwagrem w Bieszczadach.

– Z Poznania w Bieszczady? Toż tam przecież nic nie ma! Co oni tam robią?

Mery poczuła się rozbawiona.

– Nie jest tak źle – zapewniła. – Szwagier prowadzi gabinet masażu, a siostra pomaga mu we wszystkim. Tak samo jak w Poznaniu.

– O, to szwagier ludzi masuje. I siostra też?

– Nie, siostra robi całą resztę. Załatwia urzędowe sprawy, zaopatrzenie, sprząta… No i zawozi szwagra do gabinetu.

– Tak i zwyczajnie, jak wszędzie. Wszystko na babskiej głowie. Zawsze jest tak samo – stwierdziła filozoficznie starsza pani.

– W ich przypadku nie do końca. Szwagier jest niewidomy i, chociaż znakomicie sobie radzi, potrzebuje pomocy w wielu sprawach – wyjaśniła Mery.

– Przepraszam, głupio wyszło.

– Nic nie szkodzi. Przecież nie mogła pani wiedzieć.

– Ale to siostra się zakochała w niewidomym?

– Zakochała się, i to jak! – Mery zrobiło się ciepło na samo wspomnienie. – Akurat byłam pierwszą osobą wtajemniczoną, kiedy nikt o niczym nie wiedział. Jeszcze nigdy nie widziałam Grubej tak szczęśliwej. Ona jest starsza ode mnie o cztery lata.

– Siostra jest pulchna? Taka w sobie? Znaczy przy kości kobitka? – zainteresowała się.

– Co? A, Gruba! Nie! Alina ma normalną figurę. W liceum była grubsza i tak już zostało. Zresztą w naszej rodzinie każdy ma jakąś ksywę.

– Co ma? – Starsza pani nie zrozumiała ostatniego słowa.

– No… znaczy pseudonim, przezwisko – wyjaśniła Mery. – Na mnie całe życie mówią Mery i mało kto pamięta, skąd to się wzięło.

– Bo pewnie pani jest Maria, Marysia. Tak samo jak ja. – Mówiąc to, odruchowo lekko się skłoniła.

– Nie. Mam na imię Danka – mimo woli przedstawiła się Mery. – Od dwóch lat mieszkam w Ustce i tam dla wszystkich jestem Danka. Ale w Poznaniu znają tylko Mery.

Pani Maria umilkła na chwilę i przymknęła oczy, jakby z trudem przyjmowała taką sytuację do wiadomości albo szukała podobnego przykładu w swojej rodzinie. A może po prostu się zdrzemnęła? W każdym razie porzuciła ten wątek, bo po kilku minutach zaczęła inaczej:

– A ten niewidomy szwagier, jaki on jest?

– Tomasz jest w porządku. Od razu wiedziałam, że się polubimy. Ale nawet gdybym nie mogła się do niego przekonać, to wystarczyło spojrzeć na Grubą, jak się uśmiecha. Alina przy Tomaszu rozkwitła. Miałam dwadzieścia siedem lat, a ona była dojrzałą kobietą z dwójką dzieci. W dodatku świeżo po rozwodzie…

Mery zawiesiła głos, bo starsza pani znowu zamknęła oczy. Niesamowite – pomyślała – pyta mnie o coś, a za chwilę zasypia. Dobra okazja, żeby się jej przyjrzeć.

Pani Maria zdecydowanie była osobą starszą, jednak Mery nie umiała oszacować jej wieku. Czarne gęste włosy i okrągła twarz bez większych zmarszczek utrudniały zadanie. Ubranie było skromne, dość biedne, ale czyste i schludne. Dla kontrastu, skórzana torebka była nowa i ładna. Złoty strzał w lumpeksie, oceniła Mery, która sama czasem zaglądała do second-handu. Odczuła prawdziwą sympatię do rozmownej współpasażerki. E tam, pomyślała, jak już mam mieć jakieś towarzystwo, to lepsza miła starsza pani niż jakaś rozkrzyczana młodzież. W dodatku teraz drzemie i może ja też powinnam.

Jednak nie czuła się senna. Zaczęła się zastanawiać, jak długo może zostać u Grubej. Na pewno kilka dni, bo telepać się pociągiem przez całą Polskę na dzień lub dwa zupełnie się nie opłacało. Będzie musiała wrócić na przyjazd Oli z dziećmi, ale to dopiero w następnym tygodniu. Zobaczymy, ucięła te rozważania, będziemy się umawiać na bieżąco.

Mery długo zwlekała ze swoim ślubem. Wyszła za Roberta, gdy okazało się, że jest w ciąży. Mieli już kilkuletni staż związku, ale nie byli idealnie dobrani. Tak naprawdę ich małżeństwo łączyła przede wszystkim Ola. Robert z radością oczekiwał jej przyjścia na świat, a Mery wierzyła, że z dzieckiem ułoży im się lepiej. Czas mijał, córeczka rosła, a małżonkowie oddalali się od siebie. Obydwoje pracowali. Mery w stałych godzinach, więc wracała do domu dość wcześnie i spędzała popołudnia i wieczory z Olą. Robert, zatrudniony jako informatyk w dużej hurtowni, nie znał dnia ani godziny wezwania. Często pojawiał się dopiero w środku nocy. Bywało, że zjedli pyszną kolację i szykowali się do snu, kiedy dzwonił telefon. Robert zakładał buty, brał teczkę i schodził do zaparkowanego pod domem kilkunastoletniego malucha. Mijali się w drzwiach. Często, kiedy Mery przychodziła z pracy, Robert spał. Wieczorem znikał, żeby wrócić rano. Pragnęła bliskości, lecz mąż jakoś się wymykał. Po kilku latach przestała analizować, czy faktycznie powodem jego ciągłej nieobecności jest tylko praca. Żyli oddzielnie i przestało jej to przeszkadzać. Miała przyjaciół, z którymi wyjeżdżała w góry, książki i córkę, ukochaną jedynaczkę.

Początkowo planowali z Robertem większą gromadkę dzieci, jednak już pierwsza ciąża okazała się dla niej zagrożeniem. Zaczęła dostrzegać jakieś mroczki w lewym oku. Niespecjalnie się tym przejęła, zakładając, że to ciążowe niedogodności. Na szczęście szwagier zachował czujność i od razu wysłał ją do znajomej pani profesor. Okazało się, że było to odwarstwienie siatkówki. Poród siłami natury dokończyłby dzieła zniszczenia. „Ech, Tomek – mawiała Mery często – ocaliłeś moje oczy. Dzięki tobie cię widzę”.

Wygasającego związku z Robertem nie wskrzesiła nawet przeprowadzka do nowego mieszkania. Ola dorastała i teoretycznie mieli więcej czasu na wspólne życie towarzyskie. Jednak Robert wolne godziny przesypiał lub spędzał bezmyślnie przed telewizorem. Być może Mery przestała go interesować albo był ofiarą nieuświadomionej depresji, budowanej latami przepracowywania się i zawodowych napięć. Oboje stwierdzili, że wraz z pełnoletnością Oli ich małżeństwo dojrzało do pokojowego zakończenia. Tylko mama Mery uznała, że nie jest to dobre rozwiązanie.

Rozwód przebiegł sprawnie i wszyscy, zwłaszcza zainteresowani, poczuli się lepiej. Dwudziestodwuletnia Ola miała już swoją rodzinę i właśnie urodziła pierwsze dziecko. Mały Adrian uszczęśliwiał oboje świeżo rozwiedzionych dziadków i przyszłość jawiła się jaśniej. Po trzech latach pojawiła się mała Lilka, drugie dziecko Oli, a w międzyczasie przyszywany dziadek Witek.

Witek dał Mery to, czego tak długo oczekiwała od Roberta – bliskość w związku. Poznali się rok po rozwodzie Mery, zupełnym przypadkiem. Szybko obydwoje poczuli, że chcą być razem i zgodnie uznali, że żaden ślub nie jest im do tego potrzebny. Witek był wdowcem z dwójką dorosłych dzieci, więc rola dziadka przyszła mu naturalnie. Zamieszkali u niego, ale sytuacja była niepewna. Właściciel kamienicy próbował na niej zarobić ponad miarę i w każdej chwili groziła im przeprowadzka… donikąd. Zmobilizowani decyzją Grubej i Tomka o przenosinach w Bieszczady, znaleźli dom w Ustce. Spełniło się marzenie Mery – zamieszkała nad morzem.

Pani Maria otworzyła oczy, gdy pociąg zaczął hamować.

– Co to, zatrzymujemy się? – zdziwiła się i spojrzała na zegarek. – Dopiero dwadzieścia minut jedziemy! Sąsiad mówił, że planowo do Rzeszowa nie dojedziemy. Powiedział, że ten Intercity do Przemyśla zawsze spóźniony jest i nie ma rady. Pewnie miał rację.

– To jest Sławno. I to zgodnie z rozkładem. – Mery uśmiechnęła się przy tym wyjaśnieniu. – A mnie już wszystkie kości bolą.

– Taka młoda! Co ja, stara, mam powiedzieć? – rzuciła z lekkim zadowoleniem pani Maria.

– Niech pani nie przesadza.

– A co? Za miesiąc skończę siedemdziesiąt sześć lat.

Mery poczuła się rozbawiona tą dumą z zaawansowanego wieku. Być może tak to jest – pomyślała – że im człowiek starszy, tym silniej odczuwa satysfakcję z kolejnego przeżytego roku. I też postanowiła się pochwalić:

– Moja mama w marcu skończyła osiemdziesiąt cztery, a jeszcze sobie lubi tramwajem po mieście pojeździć i w ogóle wszystkiego jest ciekawa. Mamy z siostrą wyrzuty sumienia, że zostawiłyśmy ją samą w Poznaniu. Ona mówi, że to nic takiego, zawsze ktoś do niej zajrzy i rzadko dokucza jej samotność. Ale nie jestem tego taka pewna. Nie skarży się, bo nigdy tego nie robiła. Miała czterdzieści cztery lata, kiedy nasz ojciec umarł. Chorował na nerki. Jeszcze w wojsku przeziębił się od spania na ziemi i później ciągle już narzekał. Był przygotowany do dializ, ale wywiązało się zapalenie płuc. W 1980 roku medycyna nie radziła sobie z takimi przypadkami. Po śmierci ojca mama wykupiła na cmentarzu podwójne miejsce. Była absolutnie przekonana, że też wkrótce umrze. Później jej życie tak się potoczyło, że wciąż opiekowała się kimś bliskim. Taka wieczna pielęgniarka. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych zajęła się sąsiadką po udarze, żartowaliśmy, że zawsze musi mieć jakąś ofiarę.

Starsza pani ściągnęła przez głowę cienki sweterek i jakby na usprawiedliwienie spojrzała w okno.

– Ciepło zaczyna się robić – stwierdziła i wróciła do tematu: – Nasza mamusia, jak młodsza była, to też innymi ludźmi się opiekowała. Tylko że częściej to my ją pielęgnować musieliśmy, bo całe życie chora na coś była.

– Nasza mama zawsze mówi, że nie ma czasu na chorowanie – stwierdziła Mery. – Uważa, że kobieta powinna chodzić do pracy, żeby mieć swoje pieniądze i nie być zależną od żadnego mężczyzny. Faktycznie, po śmierci ojca nigdy na nikogo nawet nie chciała spojrzeć. Miała ciężkie życie, cały czas zdana na własne siły. Ale radziła sobie, jak mogła. W końcu nas wychowała.

– Co pani mówi! Taka młoda wdowa i drugiego męża sobie nie wzięła?

– Bardzo często powtarzała, że z ojcem rozumieli się świetnie. Nikogo lepszego nie znajdzie i nawet nie będzie próbowała szukać. A jakiegoś tam faceta, żeby mu usługiwać, prać i gotować, to nie potrzebuje.

– Czasami tak się zdarzy, że ludzie zgodnie żyją. Ale to nie tak często. Nasz ojciec dobry był, ale z mamusią to on pański krzyż miał.

Mery pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Nam z Grubą udało się dopiero za drugim razem. A teraz siostra wyniosła się tak daleko!

– No, ale jak? Tak z niczego? – dziwiła się pani Maria.

– Jeździli tam na jakieś koncerty, latem, co roku. Na jednej z takich imprez dowiedzieli się, że jest do kupienia piękny dom w okazyjnej cenie i zdecydowali się od razu. Nigdy bym takiego czegoś nie wymyśliła. I tak obie wyprowadziłyśmy się z Poznania.

– A pani to pierwszy raz do nich jedzie? To znaczy, że tego domu jeszcze nie widziała?

– Wiem, jak wygląda, z filmików i ze zdjęć, ale to nie to samo. Bardzo jestem ciekawa, jak się tam mieszka. Po cichu liczę na kilka masaży Tomka…

Przerwała, bo starsza pani chyba znowu się zdrzemnęła. Mery poprawiła się na siedzeniu i przyłożyła głowę do oparcia. Zamknęła oczy i zapadła w lekki sen.

Ocknęła się, czując, że pociąg się zatrzymał. Pani Maria zerkała ciekawie na korytarz wagonu.

– Czy to Koszalin? – zapytała Mery z ziewnięciem.

– Nie, kochana, to już Białogard – wyjaśniła staruszka. – Trochę pani pospała.

Pani Maria wychyliła się na siedzeniu, żeby spojrzeć przez okno przedziału. Po chwili odwróciła głowę i zaczęła obserwować widok za oknem z korytarza. Westchnęła.

– Białogard pewnie teraz inaczej wygląda, ale jak przypomnę sobie jeszcze lata osiemdziesiąte, ile tu Ruskich było… Potem, po dziewięćdziesiątym pierwszym roku, to tylko bida i bezrobocie…

Zgrzytnięcie drzwi przerwało monolog. Do przedziału weszła kobieta w kapeluszu. Położyła torebkę na półce i stanęła nad Mery.

– Pani siedzi na moim miejscu – oświadczyła zdecydowanie.

– Nie sądzę – odparła spokojnie. – Usiadłam zgodnie z numerem na bilecie.

– A to jest bardzo dziwne! – nie ustępowała pani w kapeluszu. – Proszę sprawdzić. Ja mam wagon siedemnaście, miejsce siedemdziesiąt pięć.

Niezbyt grzecznie podsunęła bilet pod sam nos Mery, która – przyzwyczajona do czytania drobnego druku – od razu zauważyła pomyłkę.

– Ale pani ma bilet do Słupska – stwierdziła spokojnie.

– Oczywiście, że do Słupska! – krzyknęła z oburzeniem. – Przecież tam właśnie jadę!

Stała nad Mery w bojowej postawie, coraz bardziej zagniewana. Pani Maria postanowiła się włączyć.

– Ale ten pociąg zwyczajnie ani trochę do Słupska nie jedzie. My właśnie stamtąd przyjechaliśmy.

– Ze Słupska? – Kobieta w kapeluszu odwróciła się w stronę starszej pani i zamarła.

– Tak – potwierdziła Mery. – Ten pociąg jedzie do Przemyśla.

– Matko Boska! – Z bojowej pasażerki uszło powietrze i nareszcie usiadła na wolnym miejscu. Pociąg nabierał szybkości i zaczynała mieć problem z utrzymaniem równowagi. – To co ja mam teraz zrobić? – zapytała żałośnie.

– Teraz to już nic – powiedziała Mery uspokajająco. – Wysiądzie pani w Szczecinku i zawróci.

– Jak to się mogło stać? – Kobietę ogarniała rozpacz. – Kaśka się tam zapłacze.

– Nie ma co płakać – pocieszała pani Maria. – A pomylić pociąg to zwykła rzecz. Każdemu może się zdarzyć.

– Tylko że ja muszę być w południe w Słupsku! Inaczej to… nawet nie chcę o tym myśleć!

– Spokojnie – odezwała się Mery i wzięła do ręki smartfon. – Zaraz wejdę na stronę PKP i powiem pani, jakie jest połączenie.

Kobieta się rozpłakała.

– Przepraszam! Ja byłam taka niemiła! Ale to z nerwów. Z wiekiem robię się coraz bardziej roztrzęsiona. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

– Nic się nie stało – powiedziała Mery z uśmiechem. – I ma pani szczęście. Ze Szczecinka zaraz jest pociąg. Zdąży pani do Słupska przed południem.

– Ojejku, całe szczęście! Kaśka zawsze czeka na mnie od samego rana. Ale jakby kazali jej jeść obiad, a mnie by jeszcze nie było… Szkoda w ogóle gadać… – westchnęła ciężko.

Pani Maria uśmiechnęła się szeroko.

– No to wszystko dobrze się skończy.

– Och! Panią też przepraszam! – Spojrzała pokornie na panią Marię, siedzącą przy drzwiach. – Jadę odwiedzić siostrę i tak się zdenerwowałam.

– To można do niej zadzwonić. Powiedzieć, że pociąg się pomylił, i tyle. – Pani Maria nie rozumiała, w czym problem.

– Nie. Nie można – stwierdziła smutno pani w kapeluszu. – Kaśka ma… zaniki pamięci. Jest w takim zakładzie prowadzonym przez siostry zakonne. Odkąd mama nie żyje, ma tylko mnie. Czasami tak się zdarzy, że człowiekowi ręce opadają. Jest tylko niecały rok starsza ode mnie. Zawsze byłyśmy razem. W szkole, w domu, na podwórku. Naukę rozpoczęłam rok wcześniej. Siedziałyśmy osiem lat w jednej ławce. To ona była ta silna. Zawsze stawała w mojej obronie. Załatwiła mi pierwszą pracę. Jeszcze sześć lat temu byłyśmy razem we Włoszech zbierać oliwki. Po naszym powrocie mama coś mówiła, że Kaśka jest jakaś dziwna. Nie wiedziałam, o co chodzi, do chwili, kiedy sama się przekonałam. Przyjechała mnie odwiedzić. Wzięła kąpiel, wyszła naga z łazienki i taka mokra usiadła przy stole do kawy. Patrzę na nią i nie mogę uwierzyć. Ona, na co dzień tak wstydliwa… Przyniosłam porannik i widzę, jak nagle zaczyna inaczej na mnie patrzeć i rośnie strach w jej oczach. Powiedziała mi o zanikach pamięci, niby że to zdarzało się raz na jakiś czas. Ale tego samego dnia szykowała kolację i posmarowała wszystkie kromki chleba, jakie były w kuchni… Szwadron wojska by się najadł. Poszłyśmy do mojej znajomej neurolog i okazało się, że to jest jakaś rzadka choroba mózgu. Kasia coraz częściej nie wie, kim jest. Nic nie można z tym zrobić. Siedzi w ośrodku i czeka, aż ją odwiedzę. Pracuję w Białogardzie i nie mogę często do niej jeździć…

Kobieta otarła płynące łzy. Współpasażerki przyglądały się jej w milczeniu z rosnącym współczuciem. Zaczęła pani Maria:

– Ciężko z chorobą w rodzinie – westchnęła przeciągle.

– Nie wiem, jak Kaśka to robi, ale zawsze wie, kiedy przyjadę. Jak się czasem spóźnię, to ona potem siostrom cały dzień płacze i mają z nią kłopot. Mama mieszkała w Słupsku, to była na miejscu, a ja… Nie mogę być codziennie. Czasem w ostatniej chwili coś mi wypadnie… A teraz ten pociąg!

– Spokojnie – odezwała się Mery. – Tym razem pani zdąży.

W przedziale ponownie zapanowało milczenie. Mery i pani Maria wymieniły pełne zrozumienia spojrzenia i nie przerywały ciszy aż do Szczecinka. Gdy pociąg wjechał na stację, Mery stanęła przy oknie i wskazała ręką.

– To jest chyba ten pociąg. Tylko przejdzie pani na drugą stronę peronu. Proszę uściskać od nas siostrę i wszystkiego dobrego.

Pani Maria też podeszła do okna. Wspólnie spoglądały na nieszczęsną kobietę w kapeluszu, która odwróciła się jeszcze, żeby pomachać. Potem podeszła do stojącego na sąsiednim torze pociągu, uważnie przeczytała tablicę i wsiadła.

– A to historia! Człowiek się nie obejrzy, a w przeciwną stronę jedzie. Dobrze, że tak ten pociąg jej z powrotem pasował. – Pani Maria z westchnieniem opadła na swoje miejsce.

– Trudno martwić się ciągle o najbliższą osobę. To można zwariować. Naprawdę jej współczuję – zaczęła Mery. – Ja to jeszcze nikim nie musiałam się tak opiekować, ale Tomek mi nieraz opowiadał o swojej pierwszej żonie. Była chora i stopniowo traciła wzrok. Mieszkali sami z dzieckiem i wszystkie obowiązki spadły na niego.

– O Matko Boska! Że też tyle nieszczęścia na tym naszym świecie być musi! – Pani Maria załamała ręce. – I co się stało z tą pierwszą żoną? Pewnie umarła?

– Tak. Miała dwadzieścia dziewięć lat, a Karolinka siedem.

– Biedne dziecko – szczerze zmartwiła się pani Maria. – Tyle nieszczęścia – westchnęła.

– Jak człowiek jest zdrowy – ciągnęła Mery – to się nad tym nawet nie zastanowi. Ale wokół nas żyją też ludzie, którzy zmagają się z niepełnosprawnością na co dzień i chcą żyć tak jak wszyscy. O, takie na przykład festiwale muzyczne dla niewidomych i słabowidzących. Gruba i Tomek czasem biorą w nich udział. Nie ma tam eliminacji i zaśpiewać może każdy, kto chce. Wtedy poziom jest bardzo zróżnicowany. Zdarzają się ludzie, dla których start jest formą rehabilitacji. W tak wykonanej piosence nie ma wielu czystych dźwięków, ale Tomek z Aliną siedzą w pierwszym rzędzie i wszystkim równo biją brawo.

Pani Maria z ciekawością wychyliła się w stronę Mery.

– To siostra ze szwagrem na festiwalach występują?

– Tak – uśmiechnęła się Mery. – Tomek pisze teksty i komponuje. Śpiewają w duecie swoje piosenki.

– Co pani mówi? – Zdumienie na twarzy pani Marii mieszało się z podziwem. – A zdobywają jakieś nagrody?

– Kiedyś tak. Teraz grają głównie recitale. Po przeprowadzce do Polańczyka musieli wszystko pozmieniać. Ostatnią płytę nagrywali w studiu w Rzeszowie.

– Płytę? Płyty nagrywają? To oni są sławni! A pani nic nie mówi!

Mery była rozbawiona. Chwilę rozważała, czy tłumaczyć, że wydanie płyty nie oznacza od razu sławy i pieniędzy. Pewnie gdyby nie Gruba i Tomek, też by tak myślała.

– Może sławni to nie są, ale mają swoją publiczność – wybrnęła. – Ja bym nie mogła występować przed ludźmi. Gruba zupełnie nie ma z tym problemu. Jak miała jedenaście lat, wygrała konkurs wokalny dla dzieci, a śpiewała Do zakochania jeden krok Andrzeja Dąbrowskiego. Później często występowała w szkole albo na jakichś okolicznościowych imprezach. Ale teraz to co innego. Ludzie kupują bilety na ich koncert. Mówią, że Tomka wokal jest, delikatnie rzecz ujmując, średni. A mi tam się podoba. Gruba ma piękny głos. Czasami, jak widzę ich na scenie, to sobie przypominam ten moment, kiedy przyszła do mnie i powiedziała: „Wiesz co, Mery, mam przyjaciela”, i tak o nim opowiadała po cichu.

Pani Maria zadumała się i po chwili zapadła w drzemkę. Mery sięgnęła po książkę, ale jej nawet nie otworzyła. Spoglądała na mijany krajobraz i myślała, jak to się teraz dobrze wszystko poukładało – jej, Grubej, Tomkowi…

Ulubionym zajęciem chłopaków w powojennym Poznaniu było wydobywanie z Cytadeli broni i amunicji pozostałych po krwawych walkach o Poznań na początku 1945 roku. Maciej Wilczek nie miał na to czasu. Gdy rówieśnicy, a nawet młodszy brat Antek, bez wiedzy rodziców zapełniali piwnice militarnym złomem, on uczył się zawodu drukarza. Rano pracował, a popołudnia spędzał w szkole zawodowej. W 1950 roku był jedynym siedemnastolatkiem w całym sąsiedztwie, który jeszcze chodził do szkoły. Rówieśnicy snuli inne plany. Kolega z kamienicy, Jurek Nowacki, opanowany legendą o ciągle walczących z komunistycznym reżimem partyzantach, metodycznie zbierał części karabinu maszynowego. Kompletny karabin zamierzał dostarczyć do oddziału partyzanckiego w Górach Świętokrzyskich. By zaoszczędzić, pożyczył od Macieja legitymację szkolną, uprawniającą do kolejowej zniżki. Pociągiem dotarł do dworca w Radomiu, gdzie natknął się, ku swemu zaskoczeniu, na patrol żołnierzy radzieckich. Wylegitymowany, pokazał dokument Macieja i wystraszony czym prędzej zwiał. Nawet jeśli, szczęśliwie dla wszystkich, przyczyna ucieczki Jurka nie wyszła na jaw, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa szybko pojawili się w domu państwa Wilczków. Gruntowna rewizja ujawniła zbiory Antka w piwnicy i złote monety rodziców, jedyne zabezpieczenie finansowe na przyszłość, jakie wówczas było możliwe. Oficer UB, o dziwo, przymknął oko na nielegalny skarbiec, nie mógł jednak pominąć piwnicznej zbrojowni młodszego syna Wilczków i niewyjaśnionej eskapady do Radomia starszego. Bracia trafili do aresztu na dziesięć miesięcy, po czym bez specjalnego śledztwa i bez dalszych represji zostali zwolnieni do domu. Obaj zgodnie nigdy nie opowiedzieli o koszmarze aresztu UB. Maciej zadeklarował jedynie, że nigdy nie tknie już kaszy.

Ponownie podjął pracę w drukarni i naukę w szkole. W niedzielę, jedyny wolny od obowiązków dzień, grywał w piłkę nożną w drużynie osiedlowej. Po jednym z takich meczów poznał Ewę, zbyt nieśmiałą i zbyt szczupłą wysoką blondynkę, która natychmiast zawładnęła jego sercem.

Wkrótce okazało się, że Ewa, którą Maciej wziął za rówieśniczkę, właśnie skończyła szkołę podstawową. Nie mogła kształcić się dalej. Musiała znaleźć pracę, by pomóc rodzicom w utrzymaniu wieloosobowej rodziny. Maciej wystarał się dla niej o posadę gońca w drukarni. Kiedy przyniosła potrzebne papiery, okazało się, że nie ma piętnastu lat i nic z tego nie będzie. Wszyscy się mocno zdziwili, a najbardziej Maciej. Mimo młodego wieku Ewa została ukochaną dziewczyną Macieja. Wiosną 1954 roku zaszła w ciążę i latem wzięli ślub. Córeczka urodziła się z ciężką wadą rozwojową i zmarła po kilku godzinach. Ewa, która do niedawna sama była dzieckiem, nie mogła się pogodzić ze stratą. Natychmiast chciała zajść znowu w ciążę. Młody mąż musiał jej długo tłumaczyć, że tak się nie da, że wszystko trzeba przemyśleć i rozsądnie zaplanować.

Maciej robił, co tylko mógł, żeby uniknąć wojska. Niewiele brakowało, a byłby przeniesiony do rezerwy jako jedyny żywiciel rodziny. Wtedy ktoś doszukał się w papierach incydentu z aresztowaniem. Jako „wróg władzy ludowej” natychmiast dostał bilet do jednostki na Śląsku. Wyglądało na to, że czekają go dwa lata ciężkiej pracy w kopalni Piast. Na szczęście pracował pod ziemią tylko do przysięgi. Dzięki swojej zaradności został pracownikiem kulturalno-oświatowym w świetlicy jednostki i tak dotrwał do końca służby zasadniczej. Szczególnie dokuczała mu rozłąka z żoną, którą widywał jedynie podczas rzadkich przepustek. Ewa tęskniła za mężem, ale też marzyła o kolejnym dziecku. Postawiła na swoim. Chociaż mąż nieczęsto bywał w domu, zaszła w ciążę. Kiedy w grudniu 1956 roku Maciej wrócił do cywila, Tadziu miał już sześć tygodni. Młodej mamie wydawało się, że jest najszczęśliwszą z kobiet. Dzięki temu uległa rozsądkowi męża i następne dziecko urodziło się dopiero po czterech latach. Grzegorz, podobnie jak Tadziu, był zdrowy i wesoły. Nic nie mąciło spokoju młodej rodziny na dorobku.

W lutym 1964 roku Ewa urodziła trzeciego syna. Maciej, nawet jeżeli w pierwszej chwili poczuł ukłucie w sercu, że nie będzie miał córki, to szybko nadrobił miną. Tomek chętnie jadł i spał, często się uśmiechał. Szczęśliwa mama nie mogła się doczekać końca zimy i wiosennych spacerów z niemowlęciem w wózku.

Kwietniowe słońce nie sprawiło dziecku spodziewanej przyjemności. Ewa zauważyła, że Tomek cały czas przysłania oczy piąstkami. Po powrocie do domu przesunęła delikatnie dłonią nad twarzą maleństwa. Kompletnie zaskoczona, stwierdziła, że nie ma najmniejszej reakcji. Maciej bagatelizował sprawę, jednak Ewa była przekonana, że coś niedobrego dzieje się ze wzrokiem Tomka. Zabrała go do okulisty. Pani doktor orzekła zaćmę wrodzoną w obu oczach. Powiedziała, że medycyna idzie cały czas do przodu, ale w czwartym miesiącu życia dziecka trudno wyrokować, co będzie dalej i czy synek będzie widzieć.

Dla obojga kochających rodziców to był cios. Po usłyszeniu złych wieści Ewa w kilka godzin ze stresu bezpowrotnie straciła pokarm. Przez kilka tygodni poddawała się rozpaczy. Długimi godzinami płakała, szukała winy w sobie, za gardło ściskała ją przerażająca wizja przyszłości. Początkowa apatia Ewy ustępowała jednak pod naporem codziennych obowiązków. Jej młodsza siostra Beata odwiedzała ją, kiedy tylko mogła. Pomagała na każdym kroku, starała się nie zostawiać Ewy samej ze smutkiem i lękiem.

Maciej, kiedy zdał sobie sprawę, że ma niewidomego syna, kompletnie się załamał. Snuł się po mieszkaniu, milczał przy stole i często wracał do domu pijany. Trwało to kilka miesięcy, aż pewnego razu wybrał się na wódkę z Jackiem, kolegą z pracy. Po wypiciu paru kolejek Maciej opowiedział o narodzinach niewidomego dziecka. Jacek przerwał płaczliwy wywód i stwierdził, że to wcale nie musi być koniec świata. Westchnął głęboko i powiedział:

– Twój syn pójdzie do szkoły, nauczy się jakiegoś zawodu, będzie miał być może trudne, ale w miarę normalne życie. A ja mam córkę z mózgowym porażeniem dziecięcym. Ona jest całą dobę zdana na naszą opiekę. Niczego nie może zrobić sama. Mówię ci, nie rozpaczaj, tylko spójrz na swoją sytuację trzeźwo. Staraj się być wsparciem dla żony i z całych sił jej pomagaj.

Rozmowa w zadymionym barze była dla Macieja prawdziwym objawieniem. Zaczął się oswajać z nową sytuacją. Ze zdziwieniem stwierdził, że nagle wszystko widzi inaczej, że nieszczęście synka to wyzwanie dla rodziców i nikt inny, tylko oni muszą sobie z tym poradzić. A pomóc mogą lekarze, rodzicom pozostaje co najwyżej cierpliwa nadzieja.

Ordynator oddziału okulistycznego w szpitalu dziecięcym stwierdził, że najlepszym specjalistą od usuwania zaćmy jest pani docent w Bydgoszczy. Postanowili tam pojechać.

Z dworca wzięli taksówkę. Weszli do wypełnionej po brzegi poczekalni. Po kilku godzinach oczekiwania nie zostali przyjęci. Maciej był wściekły. Ewa ocierała łzy. Rejestratorka zakomunikowała, że pani docent skończyła na dzisiaj pracę w przychodni. Ale po południu prowadzi prywatną praktykę. Znowu taksówka i kolejne godziny w poczekalni ze zmęczonym, płaczącym dzieckiem. Tym razem wizyta doszła do skutku. Podczas badania rozdrażniony nerwowym dniem Tomek wrzeszczał najgłośniej, jak tylko mógł. Musieli go we dwójkę trzymać i ledwo dali radę. Było grubo po dziewiętnastej, kiedy wyszli z gabinetu.

Wyrok brzmiał jednoznacznie: jaskra i zaćma wrodzona. Pozostawało czekać. Pani docent wystawiła skierowanie do bydgoskiego szpitala, który przygotował plan leczenia.

Tomek rósł i zaczął chodzić. Maciej zabezpieczył meble gąbką, jednak żywe dziecko, niczego nie widząc, co rusz zderzało się z jakąś przeszkodą i wybuchało płaczem.

Kiedy Tomek miał półtora roku, odbyła się pierwsza operacja, której celem było wyeliminowanie skutków jaskry. Po pół roku usunięto zaćmę w jednym oku, a kilka miesięcy później w drugim. Ku szalonej radości rodziców Tomek trochę widział. Nie wpadał na meble, a nawet zbierał małe przedmioty z dywanu. Lekarze ze szpitala w Bydgoszczy orzekli, że przy prawidłowo dobranych szkłach chłopiec będzie mógł chodzić do szkoły z normalnie widzącymi dziećmi.

Nadzieja wstąpiła w rodziców, choć dla nich i dla Tomka zaczął się trudny okres. Dwa miesiące był w domu, po czym trzy tygodnie w szpitalu. I znowu – trzy miesiące w domu, pięć tygodni w szpitalu. Lekarze robili, co w ich mocy, żeby zachować chociaż resztę widzenia w coraz częściej operowanych oczach.

Ewa dwa razy w tygodniu prowadzała synka do przedszkola muzycznego, żeby przynajmniej parę godzin przebywał z rówieśnikami. I chociaż miał słuch i ładnie śpiewał, to i tak bawił się zawsze sam. Nigdy nikt do niego nie podchodził. Nie lubił tych poniedziałków i czwartków, kiedy trzeba było iść do przedszkola.

PANI MARTA

W gustownie urządzonym gabinecie masażu było bardzo ciepło. Tomek zdążył przywyknąć do tego, że w wynajmowanym pomieszczeniu nie ma okna, ale za ścianą znajdowała się kotłownia, która skutecznie podnosiła temperaturę tak, że pracującemu trudno było wytrzymać. Pacjenci jednak byli bardzo zadowoleni. Nie musieli marznąć podczas zabiegu.

Tomek szybko przebrał się w medyczny uniform. Sprawdził w terminarzu pierwszego pacjenta, kiedy przypomniało mu się, że nie włączył światła. Szybko wstał i podszedł do wyłącznika. Zdążył w samą porę, bo drzwi otworzyły się i do jasnego już gabinetu weszła pani Marta.

– Dzień dobry panu – powiedziała wesoło. – A to każdego pacjenta pan tak przy drzwiach wita?

– Nnie… – odparł zaskoczony Tomek. – Ja… Dzień dobry! Zapraszam!

Pani Marta rozejrzała się szybko po gabinecie i podeszła do wieszaka na ubrania. Zdejmując kurtkę, zapytała:

– Przepraszam, czy pana ojciec miał na imię Maciej i mieszkał na Chełmońskiego pod dziesiątym?

– Tak, proszę pani, zgadza się – potwierdził i zapytał zdziwiony: – A skąd pani wie?

– Tak sobie poskładałam, proszę pana. Bo my na tej samej ulicy mieszkaliśmy. Moja mama i pani Helena, pana babcia. Maciej był starszy ode mnie o jakieś trzy lata i przystojny jak nie wiem co… Wie pan, takich chłopaków się pamięta. Żal było nam, dziewczynom z Łazarza, że się tak szybko ożenił. Potem mama mi opowiadała, że Helenie urodził się niewidomy wnuk, a to był pan! Pamiętam też pana dziadka! Władek Wilczek! Cała dzielnica go szanowała. Jak umarł, to miał pogrzeb, że ho, ho. Wszyscy się zjawili.

Tomek przerwał ten monolog, bo pacjentka nawet nie zaczęła się rozbierać:

– Przepraszam panią, ale mamy mało czasu. Za pół godziny mam kolejnego pacjenta i nie chciałbym dysponować jego czasem.

– Ależ oczywiście. – Zaczęła rozpinać bluzkę. – Co powinnam zdjąć? – spytała zakłopotana.

– Mamy masaż kręgosłupa, więc wystarczy rozebrać się do połowy i zdjąć buty.

Pacjentka położyła się na kozetkę. Tomek zaczął masaż. Schorzenie było poważne, a stany zwyrodnieniowe umiejscowione na wielu poziomach. Masaż mógł okazać się dla pacjentki bolesny i trzeba było odwrócić jej uwagę. Nawiązał do przerwanej rozmowy:

– A pani została na Łazarzu?

– Nie… – Zabolało i zrobiła pauzę. – Też się szybko wyprowadziłam. Po szkole ekonomicznej dostałam nakaz pracy do Szczecina. Tam poznałam męża i już zostałam. Mąż był adwokatem. Niczego mi nie brakowało. Syna mieliśmy jednego, Januszka. Zdolny był i dobry…

– Był? – zapytał Tomek.

– Tak, spowodował wypadek samochodowy. Złamał wszystkie przepisy. Synowa zginęła na miejscu, a on był sparaliżowany. Miał dwadzieścia jeden lat! Studiował na politechnice. Dziecko już mieli, naszą Kasię kochaną. Zamieszkała z tamtymi dziadkami, a my Januszka wzięliśmy do siebie. Niewyobrażalne pieniądze poszły na jego rehabilitację, która i tak nic nie zmieniła. Mąż coraz częściej chorował. Zlikwidował kancelarię i przenieśliśmy się do Poznania – westchnęła i zrobiła przerwę. Po chwili kontynuowała: – Syn popełnił samobójstwo. Nie wiem, skąd miał te tabletki. Tak się jakoś wieczorem do nas uśmiechał, to myślałam, że może czuje się lepiej. Zawsze lubił długo spać, ale kiedy do dziesiątej nie dał znaku życia, to weszłam do pokoju. Nawet wezwaliśmy pogotowie, ale od początku było jasne, że nic się nie da zrobić. Został po nim tylko wózek inwalidzki. Januszek nie wytrzymał i już go nie ma. Kasia miała piętnaście lat. Biedne dziecko – głos pani Marty zadrżał. Ponownie westchnęła i zebrała się w sobie. – Ech, ja tu panu takie smutki opowiadam! Było, minęło. Mąż też już dawno nie żyje. Teraz mieszkam z wnuczką i jej rodziną. Mam ślicznego prawnuka, ale siły już nie te. Po ostatniej grypie nie mogę wrócić do zdrowia, a i wiek robi swoje.

Tomek chrząknął dyskretnie, żeby przerwać monolog i poinstruował pacjentkę:

– Teraz proszę zejść powolutku z kozetki i usiąść na taborecie. Zobaczę, jak wygląda szyja i kark. – Stanął za plecami pacjentki i zapytał: – Proszę mi powiedzieć, czy na coś się pani leczy?

Pani Marta ze świstem wypuściła powietrze.

– Łatwiej spytać, na co się nie leczę. Zaczyna mi brakować czasu na wizyty w gabinetach specjalistów. Ortopeda, neurolog, nefrolog, reumatolog, i to jeszcze nie koniec. Szkoda gadać! Na masaż wysłał mnie neurolog.

– I chwała mu za to – stwierdził Tomek. – Potrzebne będą dwie serie, jeśli to nie jest dla pani zbyt duże obciążenie finansowe. Dziękuję, już skończyłem, może się pani ubrać.

– Polegam na panu! – Wstała i zaczęła się ubierać. – Pan z takiej dobrej rodziny jest. A jak tam Maciej?

– Ojciec nie żyje. Zmarł na zawał jakieś dziesięć lat temu – powiedział spokojnie.

– To wielka szkoda! – westchnęła pani Marta. – Przykro mi. To do jutra, panie Tomaszu.

– Tak. Do widzenia!

Po pięciu latach leczenia lekarze ze szpitala w Bydgoszczy stwierdzili, że nie są w stanie zrobić nic więcej. Okulistka z Kliniki Akademii Medycznej w Poznaniu, która była Tomka lekarzem prowadzącym, postanowiła skierować dziecko na dalsze leczenie do Warszawy. Tam profesor skupił się na powstrzymaniu postępującej jaskry, która spowodowała podwyższone ciśnienie płynu wewnątrz gałki ocznej. Zdecydował o następnej operacji. Jej data zbiegła się z szóstymi urodzinami Tomka.

W warszawskim szpitalu Ewa po raz pierwszy mogła opiekować się synkiem osobiście. Maciej został w Poznaniu ze starszymi synami.

Ewa czekała na wynik zabiegu przed salą operacyjną. Widziała, jak odwożą Tomka z powrotem do sali chorych, ale czekała na lekarza operującego, by od razu zapytać o wynik. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich siwy, chudy staruszek.

– Dzień dobry pani – zaczął przyciszonym głosem.

Ewa czuła coraz szybciej bijące serce.

– I co, panie profesorze, operacja się udała? – zapytała cicho.

Profesor był już od kilku lat na emeryturze. Operował w wyjątkowo rzadkich przypadkach.

– Można powiedzieć, że zabieg zakończył się całkowitym sukcesem – odpowiedział.

– Czy to znaczy, że Tomek będzie widział?

– Proszę pani, o tym w ogóle nie ma mowy. Obniżyliśmy ciśnienie w oku i tylko tyle mogliśmy dla dziecka zrobić.

– A co będzie z nim dalej? – Matka otarła z policzka łzę.

– Taką operację można powtórzyć – ciągnął spokojnie profesor – gdyby doszło do kolejnego ataku jaskry, ale za każdym razem powstaje rana i, co się z tym wiąże, blizna pooperacyjna, która powoduje ubytki w polu widzenia.

– To jakie są szanse? – pytała Ewa z gasnącą nadzieją.

– Tylko leczenie zachowawcze. Musi się pani przyzwyczaić do myśli, że za trzy, może cztery lata syn straci resztę wzroku całkowicie i bezpowrotnie.

W ciągu następnego szpitalnego tygodnia Ewa nie spała prawie wcale. Całe dni zajmowała się troskliwie Tomkiem, a nocą płaczem odreagowywała sześcioletni stres. W dzień wypisu miała zaczerwienione i spuchnięte oczy. Zaopatrzona w buteleczkę kropli przeciwzapalnych z zapasów szpitalnej apteki, wsiadła z synkiem do pociągu do Poznania. W domu wyściskała Macieja i dwóch starszych synów i od razu zaczęła sprzątać.

Po sześciotygodniowej nieobecności pani domu nagromadziły się ogromne zaległości, ale nie poprzestała na ich nadrobieniu. Myła, prała, szorowała wszystko, co się dało. Zapamiętała się w pracy fizycznej, aż wreszcie po kilku dniach zmęczenie wzięło górę i długi, mocny sen przywrócił jej równowagę. Teraz była gotowa spojrzeć w przyszłość.

Tomek zbliżał się do wieku szkolnego i trzeba było zdecydować o jego edukacji. Wyrok warszawskiego profesora zamykał dziecku drogę do normalnej szkoły. W Poznaniu nie było specjalistycznej placówki. Najbliższy ośrodek szkolno-wychowawczy dla dzieci niewidomych znajdował się w oddalonych o dwadzieścia kilometrów Owińskach. Niby nie tak daleko, ale wówczas, bez samochodu, dojazd był na tyle skomplikowany, że nie sposób było dowozić dziecko codziennie. Konieczne było umieszczenie Tomka w internacie.

Jesienią Ewa i Maciej wybrali się do Owińsk. Rozmawiali z dyrektorką ośrodka, szkolnym psychologiem, kierownikiem internatu i wychowawczyniami. Największe wrażenie zrobiło na nich mnóstwo niewidomych dzieci, które biegały po korytarzach. Rozpędzony wysoki chłopak, biegnący z wyciągniętymi przed siebie rękoma, wpadł na Macieja z takim impetem, że prawie go przewrócił. Kierownik internatu wyjaśnił, że uczeń nie spodziewał się w tym miejscu przeszkody, bo na co dzień nikt nie powinien tam stać.

Pani psycholog powiedziała, że najlepiej będzie zacząć od kilku miesięcy w przedszkolu, żeby Tomek mógł przyzwyczaić się do rówieśników. Naukę szkolną siedmiolatek miał zacząć we wrześniu następnego roku.

Na początku stycznia 1971 roku Ewa pojechała z Tomkiem do ośrodka. Wywiad nauczyciela z dzieckiem miał pokazać, ile czasu potrzeba będzie na przedszkolne przygotowanie. Chłopiec wypadł nadspodziewanie dobrze. Sensownie odpowiadał na pytania, sprawnie liczył, był samodzielny i uspołeczniony. Wobec tego nauczycielka zasugerowała, by Tomek już od półrocza dołączył do pierwszej klasy i rozpoczął naukę. Pozostało kilkanaście dni na przygotowanie niespełna siedmioletniego dziecka do opuszczenia rodzinnego domu i zamieszkania w internacie. Ewa była cała w nerwach. Dotąd miała niejasne wyobrażenie o rozłące z synkiem, a teraz wypadki zaczęły toczyć się szybko. Jak powiedzieć małemu dziecku, że musi mieszkać z dala od rodziny, że będzie mogło wracać do domu tylko na sobotnie popołudnia i niedziele? Jak wytłumaczyć samej sobie, że to dla jego dobra?

Po krótkiej naradzie rodzice zdecydowali od razu poinformować Tomka i jego braci o nowej sytuacji. Do czasu wyjazdu o niczym innym się w domu nie mówiło. Tomek sprawiał wrażenie, że przyjmuje to spokojnie. Doświadczył już niejednej rozłąki z rodziną podczas kolejnych pobytów w szpitalu, ale teraz miało być inaczej. Miał gdzieś mieszkać, w jakimś internacie. Nie wiedział, co to jest internat, ale mu się to nie podobało. Chciało mu się płakać. Ostatecznie, gdy mama przygotowywała jego ekwipunek i próbowała przedstawić mu sytuację w jasnych barwach, on przygotowywał się na inną ewentualność. Najwyżej ucieknę! – myślał.

Tomek szedł szkolnym korytarzem prowadzony za rękę przez nauczycielkę, tę samą, z którą niedawno rozmawiał, której tak chętnie odpowiadał na pytania. Dorota Kaczmarczyk z troską spoglądała na chłopca. Teraz był spokojny, choć jeszcze przed chwilą rozpaczliwie usiłował powstrzymać matkę przed odjazdem. Obie z dyrektorką z trudem go od niej oderwały. Jak ogromną siłę ma takie dziecko – myślała. Patrzyła na starannie przystrzyżoną czuprynkę i zastanawiała się, czy ten nowy chłopiec jest w stanie nadrobić cały materiał. Fakt, że jest bardzo zdolny, ale czy w pół roku zdoła dogonić pierwszoklasistów i przyswoić program z całych dwóch semestrów? Być może. Zobaczymy w czerwcu.

Nauczycielka weszła z chłopcem do klasy. Posadziła Tomka w wolnej ławce i przez chwilę obserwowała, jak dotyka miejsca, na którym siedzi, potem gładkiej powierzchni blatu, a następnie uważnie ogląda dłońmi półkę na zeszyty pod spodem. Opanowała harmider i powiedziała głośno:

– Mamy nowego kolegę. Tomku, wstań i przedstaw się.

– Nazywam się Tomasz Wilczek i w lutym skończę siedem lat. Mieszkam w Poznaniu… Nagle głos mu się załamał, z oczu popłynęły łzy i rozszlochał się na niedawne wspomnienie rozstania z mamą.

– Beksa! – rozległo się z końca klasy – i do tego poznańska pyra!

Dorota uderzyła dłonią w stół.

– Co to ma znaczyć? Tak witacie kolegę, który jest u nas pierwszy dzień? – Wyćwiczony, nauczycielski ton zażegnał nowy wybuch wrzawy. – Nie przejmuj się, Tomku. – Podeszła do chłopca i posadziła go łagodnie w ławce. – Oni pośmieją się i przestaną.

Zadała dzieciom ćwiczenie i skupiła się na nowym uczniu.

– Pokażę ci, jak piszemy. Popatrz, to metalowe to jest tabliczka. Wkładamy w nią kartkę i zakładamy na cztery gwoździki, żeby się nie przesuwała. Teraz bierzemy dłutko i piszemy literkę A. Nakłuj prawy górny narożnik tej małej krateczki. Widzisz? Napisałeś, tak powstają litery…

Lekcje trwały do południa, potem ktoś zaprowadził Tomka do pokoju. Siedząc na drewnianym krześle, zaczął liczyć w myślach dni, które pozostały do soboty. Jeszcze tylko wtorek, środa, czwartek i piątek. Sobota się nie liczy, bo wtedy już mama po niego przyjedzie.

Wszystko było obce. Nie znał rozkładu budynku i pomimo szczątkowego widzenia błądził. Nie mógł znaleźć łazienki, internatowej stołówki. Gdzieś w trakcie wędrówki po korytarzach natknął się na Anię. Tak jak on zaczęła naukę z opóźnieniem i rozumiała jego zagubienie. Zaprowadziła go na obiad, opowiadając przy tym o swoich pierwszych dniach w szkole. Pocieszała go, że wkrótce sobie poradzi i będzie miał kolegów.

Po obiedzie, trzymając się grupy chłopców ze swojej klasy, trafił do świetlicy. Siedział na krześle, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Po chwili obok Tomka usiadł Heniek.

– Mieszkasz w Poznaniu? – zapytał.

– Tak, w Poznaniu – odpowiedział Tomek niechętnie. Był rozżalony i wcale nie chciało mu się rozmawiać z kimkolwiek.

– Pani mówiła, że będziesz jeździł w każdą sobotę do chaty – powiedział Heniek z wyczuwalną nutą zazdrości.

– Jaka pani ci mówiła? Pani Dorota?

– Nie, nasza wychowawczyni z internatu, pani Snopek – wyjaśnił nowy kolega.

– Jakie śmieszne nazwisko, Snopek! To pewnie od snopa? Snop żyta! – Tomek zaśmiał się nerwowo.

– Ja tam pani nie przezywam. Można zarobić karę – odpowiedział Heniek. – Na obiedzie chwaliłeś się, że umiesz boksować!

– Tak, umiem! – potwierdził buńczucznie Tomek. – Mam dwóch starszych braci i mnie nauczyli.

– Zbyszek powiedział, że chętnie zobaczy, co umiesz – Heniek zręcznie zastawiał pułapkę.

– Dobrze, możemy powalczyć – ucieszył się Tomek.

Walki ze starszymi braćmi były świetną zabawą. Pomyślał z dumą, że znalazł kolegów szybciej niż Ania.

– No to po kolacji po ciebie przyjdziemy – zakończył Heniek i zniknął.

Podczas kolacji Tomek był w lepszym nastroju. Chłopcy wiedzieli o planowanym starciu i nie pozwolili mu się zgubić po wyjściu ze stołówki. Zbyszek i reszta czekali już pod salą gimnastyczną. Heniek, samozwańczy sędzia, wezwał przeciwników na ring. Zbyszek chodził do czwartej klasy i był o dwie głowy wyższy od Tomka. Grupa chłopców otoczyła ich ciasnym kołem. Heniek krzyknął komendę: „Boks!”. I pięści poszły w ruch. Pierwszy uderzył Tomek, co wzbudziło spory aplauz u tych z kolegów, którzy widzieli na tyle, że mogli się przyglądać. Z niedowierzaniem patrzyli, jak ten nowy bije parę lat starszego chłopaka, chociaż ciosy dziecka nie były ani silne, ani obliczone na zrobienie krzywdy. Później bił już tylko Zbyszek. Uderzył kilka razy mocno i wściekle. Bił na serio, zajadle, z nienawiścią, jakby na tym nowym, którego będą zabierać na niedzielę do domu, mógł wyładować całą swoją frustrację. Tylko interwencja wychowawczyni uratowała Tomka przed poważnymi obrażeniami. Kładł się spać stęskniony, rozżalony i obolały. Pani Snopek zgasiła światło. Chłopcy odczekali parę minut, po czym zaczęli głośne rozmowy. Tomek przypomniał sobie, że nie odmówił pacierza. Odrzucił kołdrę i wyszedł z łóżka. W domu przed snem zawsze modlił się z mamą. Poczekał na przerwę w rozmowie i zaczął: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”. W tym samym momencie poczuł na plecach czyjeś ręce.

– Jakie „Ojcze nasz”?! Ja ci dam „Ojcze nasz”! Do łóżka spać, a nie jakieś głupoty będziesz gadał!

To był Mirek, który w klasie siedział w ostatniej ławce. Razem z drugim chłopcem popchnęli Tomka na łóżko. Wszystko tu było inaczej. Pierwszy dzień w internacie dobiegł końca. Schował głowę pod kołdrę i płakał tak długo, aż sen nie przyszedł mu z pomocą.

W kilka tygodni Tomek nauczył się topografii budynku i przestał błądzić po ośrodku. Szybko też nadrobił zaległości pierwszego semestru i pani Dorota nie musiała mu poświęcać więcej czasu niż innym. Tylko z kolegami ciągle się nie udawało. Zachowywali dystans, jakby nie mogli mu wybaczyć, że on jedyny wraca na niedzielę do domu.

W sobotę lekcje kończyły się o dziesiątej trzydzieści. Ewa zawsze stała już pod drzwiami klasy i czule witała wychodzące dziecko. Odwoziła Tomka w poniedziałek na drugą lekcję. Pociąg z Poznania odchodził dopiero o godzinie ósmej i pani Kaczmarczyk zgodziła się na tę nieobecność. Z małej stacyjki kolejowej w Owińskach szło się do ośrodka przez stary park około dwudziestu minut. Co tydzień było podobnie. Całą podróż pociągiem zwyczajnie rozmawiali, Tomek jakoś się trzymał. W parku zaczynał płakać. Ewa miała nadzieję, że w końcu kiedyś synek przyzwyczai się do internatu. Jednak w każdy poniedziałek, wracając z Owińsk z ciężkim sercem, zastanawiała się, ile czasu będzie trzeba, żeby skończyły się te łzawe pożegnania.

Pewnego razu, już w maju, jak zwykle wyszli na peron i ruszyli w stronę parku. Ewa zauważyła niewidomą nauczycielkę geografii, która pomyliła drogę i szła w złym kierunku. Pani Krystyna codziennie przyjeżdżała z młodą dziewczyną pracującą w przedszkolu. Dzisiaj wybrała się sama i najwyraźniej zabłądziła. Ewa zatrzymała się i zagadnęła:

– Tomeczku, musimy podejść do pani nauczycielki, bo właśnie wchodzi w krzaki.

Tomek, który rozpłakał się już na dobre, ze złością krzyknął: