A jednak coś po nas zostało… - Piotr Lenkiewicz - ebook

A jednak coś po nas zostało… ebook

Piotr Lenkiewicz

0,0

Opis

„A jednak coś po nas zostało…(nie)zapomniane historie toruńskich zespołów okresu przełomu” to próba ocalenia ze zbiorowej pamięci torunian zespołów, które tworzyły niezwykły koloryt miasta. Nie jest to historia o największych czyli Republice czy zespole Kobranocka. To opowieść o cichych bohaterach, ludziach i historiach często garażowych, ale ważnych i niezwykłych- bo takich ludzi w Toruniu nigdy nie brakowało.

Książka powstała dzięki stypendium Prezydenta Miasta Torunia w dziedzinie kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr ‌Lenkiewicz

A jednak coś po nas ‌zostało…

(nie)zapomniane historie ‌toruńskich zespołów okresu ‌przełomu

© Piotr ‌Lenkiewicz, 2017

„A jednak coś po ‌nas zostało…(nie)zapomniane historie ‌toruńskich zespołów okresu ‌przełomu” to próba ‌ocalenia ‌ze ‌zbiorowej pamięci ‌torunian ‌zespołów, które ‌tworzyły ‌niezwykły koloryt miasta. Nie ‌jest ‌to historia ‌o największych czyli ‌Republice czy ‌zespole ‌Kobranocka. To opowieść o cichych bohaterach, ‌ludziach i historiach często garażowych, ‌ale ważnych ‌i niezwykłych- bo takich ‌ludzi w Toruniu nigdy nie brakowało.

Książka ‌powstała dzięki stypendium ‌Prezydenta Miasta Torunia w dziedzinie ‌kultury.

ISBN 978-83-8104-555-1

Książka powstała w inteligentnym ‌systemie wydawniczym Ridero

Stasiowi — mojemu ‌ukochanemu ‌synkowi

Małgosi — mojej żonie, ‌muzie i przyjaciółce

Autora wstęp ‌osobisty

Ludzka pamięć ma to do ‌siebie, że bywa ‌bardzo ulotna, ‌ale ‌też wybiórcza. Niekiedy ‌na ‌naszym wewnętrznym dysku twardym ‌zapisują się takie treści, ‌które ‌każdy inny uznałby, ‌stosując obecną nomenklaturę, ‌za ‌typowy ‌spam. Moja pamięć zawiera ‌tysiące ‌takich informacji i dziś jedną ‌z nich chciałbym się ‌z Wami w tym wstępie ‌podzielić.

Jest lipiec 1999 roku. ‌Jedno ‌z typowych olsztyńskich blokowisk, przypominające ‌gierkowski sen o mieszkaniowym cudzie ‌w ludowej ojczyźnie, które ‌niejednego architekta przyprawia o ból ‌głowy, a zdumieni ‌informatycy zachodzą w głowę, ‌jak to możliwe, że ekipa ‌pierwszego ‌sekretarza już wtedy znała ‌skróty Ctr+C ‌i Ctr+V.

Wakacyjną przerwę od nauki ‌umilam sobie ‌chwilowym oglądaniem ‌telewizji. Pamiętam, że było bardzo gorąco, a ja, może na zasadzie młodzieńczej negacji wszystkiego, rozłożyłem sobie leżak w dużym pokoju i nakryłem się ciepłym pledem. Na „jedynce” właśnie rozpoczął się teleturniej „Jaka to melodia?”. Oglądam go trochę od niechcenia, bo po prostu akurat niczego ciekawszego w telewizji nie emitowano. Rozpoczęła się właśnie trzecia runda. Na placu boju zostało dwóch dzielnych zawodników. Rywal wybiera cyferkę numer dwa dla swojego przeciwnika. Zespół odkryty, pianista gra jedną nutkę. Uczestnik odgaduje od razu, a Robert Janowski zapowiada, że zespół odegra fragment właśnie tej piosenki. Nagle czerwonokrwista gitara elektryczna wydaje pierwsze dźwięki rockowego hymnu wszech czasów… Staję jak wryty, bo nigdy do tej pory nie usłyszałem tak cudownego hałasu, czegoś tak niezwykłego, że czułem, iż właśnie nastąpił jakiś przełom. Stałem tak do końca tego fragmentu, a trwało to niespełna 30 sekund. Byłem tak porażony, że nie zapamiętałem nawet nazwy zespołu, o tytule piosenki już nie wspominając.

Co robić? Jak dowiedzieć się (nomen omen) jaka to melodia? W totalnym amoku wykręciłem numer telefonu do mojego ojca. Bełkocząc, jąkając się co chwila z podniecenia, udało mi się zanucić kilka nieskładnych fraz, ale o dziwo po drugiej stronie usłyszałem bardzo spokojny głos, w którym czuć było pewność i taką akademicką postawę: „jeśli chcesz dowiedzieć się, co to było, przyjdź — dam ci płytę”. Kiedy ojciec skończył to zdanie, byłem już w połowie schodów prowadzących do wyjścia, a po piętnastu minutach, siedząc już na kanapie przed jego wieżą CD, zacząłem się zastanawiać, czy ja w ogóle zamknąłem drzwi od domu…

Ojciec nic nie mówił, jedynie podszedł do sprzętu, wyjął płytę z opakowania, włączył utwór… no i stało się. Jeszcze raz usłyszałem to, co wprawiło mnie w tę muzyczną ekstazę. Wysłuchałem utworu do końca, a potem wyciągnąłem rękę po płytę i tak się zaczęło. Deep Purple „Smoke on the water”.

Mój wewnętrzny dysk twardy, jak widzicie, potrafi bardzo dokładnie odtworzyć to wydarzenie, gdyż miało ono dla mnie kluczowe znaczenie, jeżeli chodzi o muzykę w moim życiu. Niedługo potem znałem już na pamięć całą biografię Głębokiej Purpury. Z pamięci cytowałem zwrotki i refreny piosenek. Wtedy też postanowiłem, że kupię pierwszą gitarę elektryczną, a także, że będę stawiał pierwsze muzyczne kroki w licealnych kapelach.

Być może gdyby nie ten splot wydarzeń, muzyka nigdy nie byłaby dla mnie tak ważna. We wrześniu 2004 roku przyjechałem do Torunia. Pomiędzy toną rzeczy niezbędnych do zorganizowania sobie studenckiego życia na stancji, była tam moja gitara akustyczna. Już w drugim tygodniu października w mym pokoju na Stawkach pojawiła się moja ukochana gitara elektryczna wraz z małym piętnastowatowym wzmacniaczem. Pamiętam jeszcze, jak w pociągu relacji Olsztyn — Toruń stłukłem słoik z wekami od mamy, bo broniłem mojego ukochanego wiosła przed upadkiem z wysokości — oczywiście wiozłem gitarę, bo wiedziałem, że poza nauką na UMK zaczyna się moja muzyczna przygoda sygnowana lokalizacją: Toruń, Polska.

Sądzę, że moja muzyczna przygoda w Toruniu jest zbliżona do historii młodych ludzi, którzy w podobnym okresie jak ja zaczynali swoją zabawę z muzyką. Najpierw była to totalna odskocznia od obowiązków na uczelni, następnie frajda, że można spotykać się z kolegami z zespołu i robić muzykę — najpierw covery, później praca nad własną twórczością. Były też, a może przede wszystkim, koncerty. Pierwszy w niepełnym składzie w nieistniejącej już Ptaszarni. Przeszedł do historii jako występ projektu „Duet gitarowy trio pod psem”. Występ był totalnym szaleństwem. Puściliśmy informację wśród kolegów z roku i praktycznie wszyscy studenci pierwszego roku europeistyki pojawili się przy ulicy Podmurnej. Ubrani w garnitury i trampki (ja się pytam: kto wpadł na ten pomysł?!) zagraliśmy zestaw licznych coverów oraz jakieś autorskie piosenki. Potem Deja Vu, eNeRDe. Pierwsze roszady w składzie, pierwsza dłuższa przerwa i w końcu pierwsza świadoma decyzja: wchodzimy do studia i rejestrujemy demo. To był rok 2009. Wtedy chyba pierwszy raz wypowiedziałem zdanie, które jest hasłem przewodnim niniejszej książki: jeśli nagramy to demo, to coś po nas zostanie… Godziny prób, aby wszystko poszło gładko w studio. Nie było mowy o nagrywaniu na setkę (stres tak duży, że drugiej „setki” nawet na odwagę nie byłem w stanie przyjąć). Pamiętam swoją pierwszą tremę koncertową, ale moment, w którym Darek Kowszewicz ze Studia Eden zamknął za mną drzwi i zostawił mnie sam na sam z moją gitarą i słuchawkami na uszach, żeby nagrać moje partie do naszego demo, nie da się do niczego przyrównać. Nagrywaliśmy trzy dni, po dziesięć godzin dziennie od 16:00 i 10:00. Moment, w którym usłyszałem w słuchawkach pytanie Darka „możemy?” na zawsze został w mojej pamięci. Właśnie wtedy zaczęło się spełniać jedno z moich marzeń. Narodziło się ono w dniu, w którym usłyszałem „Smoke on the water” w Olsztynie. Nagrać swój własny utwór…

To był w ogóle moment przełomowy, bo od tego demo i pomysłu na jeden koncert, który stał się swoistym wydarzeniem artystycznym, moja toruńska przygoda muzyczna nabrała rozpędu. W końcu z kolegami z zespołu stanęliśmy na scenie legendarnej Od Nowy. Poznawałem szerzej muzyczny świat Torunia, grałem razem z Manchesterem, Kobranocką, MGM, Absurdem… Grzesiek Walczak z Czaqu zaprosił nas do wspólnego zagrania na zlocie motocyklowym w Grodzisku Wielkopolskim, a Michał „Dyboś” Dybowski pojawił się na jednej z naszych prób i zaimprowizował klawisze do jednego z kawałków (do dziś zastanawia mnie, jakim cudem jego instrument udało mi się później zapakować do mojego Renault Scenica i jednocześnie bezpiecznie zawieźć Michała do domu). Pojawiliśmy się w radio, prasie, telewizji. Jednego razu zadzwonili do mnie z programu Amazing TV. Pędziliśmy z Torunia do Kalisza wyłącznie po to, by wejść do studia telewizyjnego na trzy minuty, a naszego wywiadu nigdy potem nie zobaczyć. Zagraliśmy też koncert, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci: otrzęsiny w hali Łuczniczka, bezpośredni support Kultu. Przeciągnęliśmy nasz występ o dwadzieścia minut. Jeden z organizatorów groził nam odłączeniem prądu, jeżeli natychmiast nie skończymy. A kiedy na pożegnanie zagraliśmy cover „Wild thing” a ja przez mikrofon żegnałem się z publicznością, usłyszałem, jak część z niej skanduje „H5N1, H5N1”. Czuliśmy, że możemy zdobywać góry, a droga na muzyczny szczyt wydaje się coraz prostsza.

Kolejne lata okazały się jednak zderzeniem z twardą rzeczywistością (ma rację Mariusz Składanowski mówiąc, że młodzież muzyczna chce „teraz, szybko i już”). Trzeba było przyjąć na klatę fakt, że moje umiejętności jako muzyka nie są i nie będą wirtuozerią na miarę Ritchiego Blackmoora, a priorytety w życiu osobistym moich kolegów się zmieniają. Znowu przestaliśmy grać, choć jeszcze nie tak dawno myśleliśmy, że mamy hit, który wyślemy na konkurs Eurowizji. Jednego dnia pojawił się jednak pomysł na płytę — koncept. Swoje miejsce do prób znaleźliśmy w gościnnych progach Studia Black Bottle Records czyli u Grześka Kopcewicza. Schodząc pierwszy raz do „piekielnych czeluści” nie wiedziałem jeszcze, jak ważne jest to miejsce w historii toruńskiej muzyki. Każda następna próba i rozmowy z Grześkiem uświadamiały mi, jaką historię kryją w sobie te zacne podziemia. Mniej więcej w tym samym okresie w moim muzycznym życiu pojawił się chyba najbardziej znany w świecie muzycznym Torunia operator dźwięku i obrazu czyli Wojtek „Puma” Budny. Reaktywował on właśnie kultowy program Muzyczny Kram, a ja stałem się razem z wokalistą mojego zespołu, Krzyśkiem Komanem, częścią tego projektu. Z czasem na straży tego programu zostałem tylko ja i Wojtek, który obdarzył mnie zaufaniem i zdecydował, że mogę być twarzą zapowiadającą każdy nowy odcinek. Równolegle skończyliśmy nagrywanie naszej debiutanckiej płyty. Spełniło się moje drugie muzyczne marzenie, bo obiecałem sobie kiedyś, że jak zobaczę swoją płytę CD w Empiku, to mogę z czystym sumieniem przejść na muzyczną emeryturę. Zobaczyłem. Chwila, w której mój znajomy z Olsztyna zadzwonił do mnie z pytaniem, czy wiem, jaką płytę zdjął właśnie z półki z napisem „Polska muzyka” i zakupił, mogła równać się ekstazą, jaka towarzyszy mi zawsze przy pierwszych dźwiękach „Smoke on the water”.

Czułem, że naprawdę jesteśmy w bardzo dobrej formie — zarówno technicznej, jak i sprzętowej. Każdy z nas przez lata grania skompletował taki zestaw, którym naprawdę można było się chwalić. Ja z moim Orange TH-30 i skrupulatnie kompletowaną gitarową podłogą uzyskałem brzmienie, o jakie mi chodziło. Swoje braki (przyznaję, spore) w technice grania przykrywałem efektami tremolo czy delay. Jako zespół na swoich muzycznych barkach nieśliśmy też podwójne laury w plebiscycie Toruńskie Gwiazdy.

Nasze zespołowe życie muzyczne potoczyło się jednak tak, że nie dane nam było długo cieszyć się wydaniem debiutanckiej płyty, choć nasz wydawca — czyli Darek Kowalski z HRPP Records — odwalił kawał dobrej roboty, by wypromować dość ambitny projekt w postaci rockowej płyty z poezją. Zakończyliśmy okres wspólnego muzykowania, a ja związałem się z paroma innymi projektami, ale to już bardziej hobbystycznie. Zawiązane muzyczne przyjaźnie trwają jednak do dziś, a ja ciągle sobie myślę, że któregoś dnia będę jeszcze mógł wyjść na scenę i przywitać się z publicznością, jak kiedyś zrobił to zespół The Eagels po prawie 13 latach przerwy od wspólnego grania. „Tak naprawdę my nigdy się nie rozpadliśmy. Zdecydowaliśmy się wybrać na bardzo długie wakacje…”.

Zastanawiam się, czy muzyka mogła mnie kiedyś uratować? I powiem Wam, że jak najbardziej. W 2010 roku miałem poważny plan, żeby opuścić Gród Kopernika, ale nie zrobiłem tego z jednego powodu — wiedziałem, że ta decyzja będzie wiązała się z końcem mojej przygody z toruńską sceną. Tego nie chciałem nigdy, także śmieję się czasami sam do siebie, że tak jak lata temu prawdziwa ptasia grypa odizolowała Toruń od świata, tak moja własna, muzyczna, też nie chciała mnie stąd wypuścić.

Oto moja muzyczna historia. Dlaczego się nią z Wami dzielę? Bo dla mnie jest ona najważniejsza, ponieważ jest moja, opowiedziana przeze mnie. Dla mnie, poza oczywiście Deep Purple, najważniejszym zespołem w moim życiu jest moje muzyczne dziecko czyli H5N1. A ile jest takich osób jak ja? Ilu młodych muzyków, gdy pierwszy raz brało do ręki gitarę, snuło marzenia o zawojowaniu świata? Ilu z Was, drodzy muzycy, widzieli swoje zdjęcia na okładkach poczytnych gazet muzycznych oraz zwykłych brukowców? A pamiętacie to uczucie, kiedy ktoś patrzy na Was i szepcze, że „on chyba gra w jakimś zespole”? Albo pierwszy autograf i zdjęcie po koncercie. Każdy, kto choć raz zdecydował się na założenie zespołu, zasługuje na to, aby ocalić od zapomnienia ten moment i utrwalić go w historii. Bo choć nie wszystkim z nas udało się zrobić kariery na miarę ikon Torunia czyli Republiki czy Kobranocki, to jednak podjęliśmy te próby i już sam ten fakt powinien być godny uznania.

Pomysł na tę książkę rodził się w mojej głowie od dłuższego czasu. Szczególnie spotkania z toruńską muzyką w programie „Muzyczny Kram” uzmysłowiły mi, jakim zagłębiem muzyki w okresie lat 80-tych i 90-tych był Toruń.

Muszę tu jeszcze wyjaśnić jedno: dlaczego właśnie taka cezura czasowa i muzyka przełomu w Toruniu? Zafascynowały mnie liczne historie o tym, jak trudno było znaleźć miejsca do grania i nagrywania właśnie w tym okresie. Poza tym Toruń w muzyce to miasto „nowofalowe”. Miasto, którego muzyczne dzieci na wstępie nosiły piętno Republiki… No właśnie, nosiły czy też nie? Z taką tezą mierzyli się w tej książce moi rozmówcy. Przełom w polskiej polityce to również ogromny przełom i szanse dla muzyki, które w wielu przypadkach okazały się snem o szklanych domach. Uwolniona muzyka rozprzestrzeniała się pod polskimi strzechami z prędkością fali radiowych. Powstawały prywatne rozgłośnie nie skrępowane niczym poza własną fantazją przy tworzeniu play listy. Opowiada o tym bardzo barwnie Mariusz Składanowski. Jak ten przełom przekładał się na losy naszych toruńskich artystów? Bardzo różnie, choć sam zaryzykuję tezę, że jak nigdzie indziej toruńskimi muzykami kierował najczęściej przypadek. Najbliżej osiągnięcia statusu gwiazdy był chyba Stainless, któremu zabrakło dosłownie dwóch tygodni do wydania pierwszej płyty CD (a to było wówczas prawdziwe wydarzenie).

Losy toruńskich muzyków są tak różne jak ich osobowości. Są pragmatycy i realiści, są też marzyciele i wieczni poszukiwacze. Są zagorzali fani jednego gatunku muzycznego i muzycy umiejętnie łączący różnorodne style. Każdy z nich, z moich rozmówców, w różnym momencie życia i za sprawą innych bodźców dochodził to pełnego uświadomienia muzycznego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Toruń był w opisywanym przeze mnie okresie miastem tętniącym niezwykłą muzyką. Dźwiękami, które można było znaleźć w salach licealnych, w klubach toruńskich, ale przede wszystkim w Od Nowie oraz klubie Agora na Rubinkowie. O toruńskiej Agorze, niektórzy mówią, że ćwiczące heavy metalowe zespoły właśnie tam uprawiały odmienny od innych zespołów z Polski gatunek muzyki — „agora metal”. Sama Od Nowa i sala „011” to materiał na osobną książkę.

Ostatnią częścią tej książki jest lista zespołów grających w Toruniu w latach 1980 — 1999. Muszę tu od razu wyjaśnić jedną rzecz. Jedynym ograniczeniem dla jej powstania była ludzka pamięć. O 95% zespołów nie znajdziecie szerokich informacji w Internecie. Przygotowane przeze mnie opisy skonstruowane są w dużej mierze dzięki wspomnieniom osób, które o zespołach słyszały, bądź je tworzyły. Nie jest możliwe, by w krótkim okresie prac nad trzymaną przez Ciebie książką dotrzeć i zweryfikować każdy zespół. Dlatego jeżeli pominąłem kogoś lub zapomniałem, to jako autor i osoba pisząca ten wstęp biję się w pierś klawiaturą od komputera i śpiewam w obniżonej tonacji „mea culpa”. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Myślę też, że pomimo tego udało mi się odtworzyć i odgrzebać dzięki nieocenionej pomocy wielu osób to, co w toruńskiej muzyce tego okresu było najciekawsze. Lista pokazuje, jak wielki potencjał był i nadal jest w naszym mieście pod kątem muzyki. Pokazuje też, jak istotną rolę w byciu twórcą odgrywa przyjaźń.

Oddaję w Twoje ręce drogi czytelniku książkę, w którą włożyłem całe moje muzyczne serce. Mam nadzieję, że jeżeli tkwi w Tobie duch artysty, to pobudzi ona Twoje artystyczne chęci do działania.

A jeżeli tego ducha w Tobie nie ma, to przynamniej głęboko wierzę w to, że będzie Ci się tę książkę dobrze czytało!

OK, to jakby to zaśpiewał zespół Ramones: Hey! Oh! Lest’s go!

Jacek Bryndal

O Tobie można by powiedzieć, że cały „jesteś muzyką” i to od najmłodszych już lat. A do tego szczęściarz, bo przyjaźnie zawarte w celu tworzenia muzyki trwają do dziś.

Pierwsze muzykowanie nie indywidualne, a w zespole to szkoła podstawowa razem z Andrzejem „Kobrą” Kraińskim. Nasz pierwszy publiczny występ miał miejsce bodajże w piątej klasie podstawówki. Wtedy panował taki zwyczaj, że spotkania wychowawcy z rodzicami odbywały się w obecności dzieci. Podczaj jednej z nich, wychowawczyni naszej klasy powiedziała, że mamy tutaj dwóch uzdolnionych chłopców, którzy przygotowali krótki program. To były jakieś trzy utwory. Grałem wtedy na sprzęcie kupionym w sklepie harcerskim, bo one poza np. samolotami do sklejania, dystrybuowały również sprzęt muzyczny dla dzieci. Andrzej miał wtedy gitarę akustyczną, ja instrumenty klawiszowe. Na pewno zagraliśmy „Summer time”.

Pierwszy występ i domyślam się, że od razu sukces.

Nie mogło być inaczej — pełen sukces. Rodzice nam klaskali, jakże by inaczej. Ale tak poważnie, to ten występ dał nam takiego kopa do grania. Zaczęliśmy się regularnie spotykać, ćwiczyć i tworzyć. Spotykaliśmy się głównie u mnie w domu. Mojemu bratu Rafałowi podkradałem teksty.

Wspólnie z Kobrą inspirowaliście się muzycznie?

Moje zainteresowania muzyką rockowo-punkową były motywowane Kobrą, bo to właśnie on wynajdywał różne nowe kawałki, których słuchaliśmy. Z drugiej strony, a można by powiedzieć, nawet na przeciwległym biegunie, że moje muzyczne inspiracje były rozwijane przez brata Rafała. Teraz ten gatunek można by określić jako muzykę „z krainy łagodności” albo muzykę poetycko-kabaretową. Wtedy mówiono o niej piosenka turystyczna. Rafał pisał teksty dla zespołu „I z Poznania i z Torunia”. Śpiewał w nim Mariusz Lubomski, a brat prowadził konferansjerkę, łącząc tym samym poszczególne części pomiędzy kolejnymi utworami.

To właśnie Rafał zaprosił Cię niejako do współpracy przy tym projekcie?

Tak. Moje pierwsze nagrania oraz występy jako basista pochodzą z okresu grania w zespole „I z Poznania i z Torunia”. Była to dla mnie duża frajda, ale cały czas ciągnęło mnie też do mocniejszej muzyki.

Z kim innym, jeśli nie z Kobrą, założyliście zatem pierwszy zespół w większym niż dwuosobowym składzie?

Dołączyło do niego kilku kolegów z klasy. Nazywało się to „Impreza dla chętnych”. Ja odpowiadałem za klawisze, Kobra grał na gitarze, mieliśmy jeszcze w składzie banjo i perkusję. Po skończeniu szkoły podstawowej zespół „Impreza dla chętnych” przemienił się we „Fragmenty Nietoperza”. Tworzyłem go z Kobrą i kolegami z innych szkół licealnych, nieżyjącym już niestety Sławek Kiwak na gitarze (choć znany był jako kontrabasista, który przez pewien czas występował też z Nocną Zmianą Bluesa). Janusz Płoszaj grał na gitarze basowej, a Piotr Wysocki na perkusji. Kobra w zespole odpowiadał też za gitarę.

W pewnym okresie Waszego grania nastąpił rozdźwięk artystyczny właśnie z Andrzejem.

Andrzej związał się z grupą osób skupionych wokół Grzegorza Ciechowskiego, który w tym okresie miał na niego bardzo duży wpływ. To właśnie Grzegorz zaraził Kobrę muzyką nowofalową, którą chciał zacząć wykonywać. Tu właśnie nastąpił nasz rozjazd artystyczny, bo większość „Fragmentów Nietoperza” chciała jednak grać muzykę osadzoną w klimatach starego rocka czy bluesa. Na tym tle się artystycznie poróżniliśmy i nasze drogi w tym konkretnym zespole się rozeszły.

Na muzycznej scenie w Toruniu o Fragmentach Nietoperza sporo się mówiło i w zbiorowej pamięci torunian zespół zapisał się na trwałe.

Dużo się działo, to prawda. Uczestniczyliśmy nawet w festiwalu w Jarocinie, gdzie wystąpiliśmy pod nową nazwą NIE’M. Niestety ten występ był bardzo pechowy.

Dlaczego?

Byliśmy młodymi chłopakami, a w wielu przypadkach młodość ma swoje prawa, szczególnie kiedy wyjeżdża się z domu. Mieliśmy też sporo problemów technicznych. Sławkowi Kiwakowi nie chciała zadziałać gitara. Na scenie mieliśmy wykonać trzy utwory i wszystkie zagraliśmy bez akompaniamentu gitary. Sławek przez cały nasz występ próbował ją naprawić. Rozkręcał kable, dłubał coś przy wtykach, ale nic z tego nie wyszło. Ja miałem tak fatalnie nagłośnione pianino, że albo wszystko sprzęgało, albo nic nie było słychać. Sumując te wszystkie okoliczności i perypetie, na scenie mieliśmy ogromnego kaca moralnego i niesmak po tym występie, na którym nie zostaliśmy zauważeni. Z przykrością dziś stwierdzam, że ten nieudany wyjazd do Jarocina spowodował, że nasze drogi z chłopakami zaczęły się powoli rozchodzić.

Zanim to się jednak stało, Fragmenty Nietoperza dostały się do wyjątkowej sali prób, którą była salka w Od Nowie mieszczącej się wówczas na Rynku Staromiejskim.

Akurat to zdarzenie było jeszcze udziałem Kobry. Duży udział w tym sukcesie, jakim było dla nas zakwalifikowanie nas do tej sali, miał Grzegorz Ciechowski. Ale po latach okazało się, że tylko nam się tak wydawało, a historia z Grzegorzem była całkowicie inna.

Był przeciwny Waszemu graniu w Od Nowie?

Studencki Klub Pracy Twórczej „Od Nowa” posiadał radę programową. Kierownikiem Klubu był wówczas Waldemar Rudziecki, a w radzie poza studentami uniwersytetu zasiadał również zespół Republika. Żeby móc w Od Nowie robić próby i regularnie koncertować, trzeba było stanąć przed komisją i zaprezentować swoje umiejętności, opowiedzieć o zespole. Podczas naszego przesłuchania z ramienia Republiki na pewno był Sławek Ciesielski i Grzesiek Ciechowski, który po latach przyznał się, że był przeciwny naszym próbom w Od Nowie. Nie widział we Fragmentach Nietoperza potencjału. Na szczęście pomimo jego sprzeciwu udało nam się tam dostać.

Samo miejsce było już na pewno nobilitacją dla zespołu, ale okazało się także kuźnią talentów i dawało sporo przestrzeni do rozwijania swojej artystycznej drogi.

Waldek Rudziński miał szaloną politykę względem zespołów próbujących w Od Nowie. Co najmniej raz na pół roku mieliśmy grać koncert w Klubie, na którym najlepiej aby za każdym razem był nowy program.

Zmuszał Was tym samym do ciągłego rozwijania się i pisania nowych utworów.

Nie było miejsca na obijanie się i wałkowania w kółko tych samych numerów. Nam niestety nie udawało się za każdym razem grać premierowych koncertów z całkowicie nowym materiałem, ale zawsze prawie połowa piosenek była nowa. Mieliśmy także spory bodziec do rozwijania się jako muzycy.

Wiele osób wspomina Od Nowę na Rynku Staromiejskim jako miejsce inne niż wszystkie. Miejsce, które w dobie głębokiej komuny dawało poczucie wolności.

To było jedno z niewielu miejsc, w którym można było się swobodnie wykrzyczeć i poczuć prawdziwie wolnym. Same koncerty cieszyły się ogromną popularnością, a dla mnie jako młodego chłopaka koncerty przed dwustu- czy trzystuosobową publicznością były niesamowitym doświadczeniem. Artyści skupieni wokół Od Nowy tworzyli niemal rodzinę. Raz na jakiś czas Waldek Rudziecki organizował spotkania, na których poruszał liczne ważne kwestie.

Zapewne w trakcie tych spotkań poruszano też trudne tematy?

Jednego razu powiedział nam, że przychodzą skargi ze względu na hałas, jaki przenosi się z naszej sali prób na teren Rynku Staromiejskiego. Czarę goryczy przelał podobno fakt, że ktoś z użytkowników salki grał próbę w trakcie odbywania się jakiejś uroczystości państwowej i muzyka przeszkadzała w jej przebiegu. Trzeba było coś z tym zrobić. Następnego dnia, zupełnie spontanicznie, wszystkie zespoły skrzyknęły się, zakupiliśmy niezbędny materiał, rozdzieliliśmy zadania i w jeden dzień wszystko było wytłumione, wygłuszone jak należy. Coś po prostu wspaniałego. Taka jedność i poczucie silnej więzi z miejscem już nie istniała, kiedy Od Nowa przeniosła się na ulicę Gagarina. Myślę, że to poczucie przynależności do pewnej rodziny to w dużej mierze zasługa Waldka Rudzińskiego.

Niezależnie jednak od lokalizacji Od Nowy, dla wielu Twoich kolegów była ona po prostu drugim domem.

Dla mnie też. Od Nowa w moim życiu miała też rolę pozamuzyczną. W jej budynku przeżyłem pierwszą w moim życiu świadomą manifestację Solidarności w Toruniu. Na pierwszym piętrze Klubu mieściło się jej biuro. Po jednej z prób Waldek przyszedł do nas i powiedział, żeby nie wychodzić z budynku, bo na rynku jest zadyma. Związane to było z obchodami święta 3 Maja. ZOMO pałowało demonstrantów. Poszliśmy do Waldka na górę, aby to przeczekać i z okien oglądaliśmy całe wydarzenie. Widziałem to wszystko jako młody chłopak i te obrazy zostały w mojej pamięci już do końca. Bo to nie był żaden film, tylko działo się naprawdę. Milicyjna Nysa wjeżdżająca w ludzi, polewanie wodą…

Od Nowa miała jeszcze jeden walor dla młodszych torunian. Słuchanie zespołów, które tam grały na próbach, było inspiracją dla wielu do zakładania swoich własnych projektów. Ja tylko z opowieści znałem historie o nagrywaniu przez szyby na magnetofony tego, co działo się na próbach, np. Republiki. Ale moi rozmówcy też to potwierdzają. Sam fakt grania prób w tym miejscu predestynował do poczucia wyjątkowości. Doświadczyłeś tego jako muzyk związany z Od Nową?

Zwłaszcza w Od Nowie na Gagarina czyli „wcześniaku”, bo ta druga nazwa wzięła się z tego, że jej budowę ukończono przed planowanym terminem. To było niesamowite uczucie, kiedy przychodziliśmy na próbę, a przez ściany słychać było, co właśnie próbuje Republika. Czasami nawet chłopaki pozwalali nam posiedzieć i posłuchać jak grają. Możesz sobie tylko wyobrazić, jakie to są emocje, kiedy jednego dnia słyszysz powstającą na próbie „Śmierć w bikini”, a za kilka tygodni jest to numer jeden na liście przebojów „Trójki”, najlepszej liście muzycznej w Polsce. Towarzyszyło nam także silne poczucie uczestnictwa w tworzeniu się historii.

Zespół z Torunia był jakoś inaczej postrzegany na koncertach poza rodzinnym miastem?

Była bardzo dobra atmosfera i kojarzenie miasta z bardzo dobrym środowiskiem muzycznym. W trakcie wielu wyjazdów, gdy ktoś pytał nas o to, skąd jesteśmy, a my mówiliśmy, że właśnie z Grodu Kopernika, to można było dostrzec momentalną nobilitację w oczach rozmówcy. Na pewno świetne było również to, że mogliśmy żyć i działać obok takiego zespołu jak Republika.

Po upadku komuny w 1989 roku towarzyszyła Wam trochę obawa, co dalej będzie działo się z Waszą karierą? Bo w przypadku Kobranocki, która u schyłku lat 80-tych była już uznanym zespołem, mogło być to problematyczne. Wasze teksty nie były i nie są poezją śpiewaną, lecz jasnym przekazem skierowanym w konkretnym celu, konkretnej sprawie. Obawialiście się, gdzie odnajdziecie główny punkt zaczepienia w nowej rzeczywistości?

Zanim powstał zespół „Atrakcyjny Kazimierz”, na chwilę przed istniał jeszcze „Zespół Szybkiego Kazika”. W tym projekcie była taka piosenka z polskim tekstem do piosenki Boba Dylana „Hurricane”. Tekst był autorstwa mojego brata i nie był tłumaczeniem piosenki noblisty. Wykorzystaliśmy melodię. Pojawiło się tam takie zdanie: „na kogo teraz przyjdzie psioczyć, jak zabrakło komuny?”. Skończył się w Polsce komunizm, ale nastał kolejny system. A nie ma przecież idealnego ustroju i modelu państwa. W każdym są nadużycia i problemy, które można a czasem wręcz trzeba napiętnować. Nie pamiętam zatem, aby w zespole Kobranocka była choć chwila zwątpienia w to, co będziemy dalej robić. Na początku lat 90-tych współpracowaliśmy blisko z autorem większości naszych tekstów czyli Andrzejem Michorzewskim. Dużo się spotykaliśmy i rozmawialiśmy też o ewentualnych obawach, ale cała ta zmiana przeszła na tyle płynnie, że niestety tak samo prosto pojawiały się nowe patologie, rzeczy które nam się nie podobały. Na szczęście wydarzyło się też dużo dobrego, stąd całościowo twórczości Kobranocki nie można zamykać do permanentnego negacji wszystkiego co nas otacza. Myślę, że największy problem z tą transformacją i jej oddziaływaniem na twórczość mieli kabareciarze. U nich przestawienie się musiało trochę potrwać i niestety wielu z nich tej próby czasu nie przetrwało.

Pamiętasz swoją pierwszą gitarę kupioną za zarobione z muzyki pieniądze? Bo wspominałeś o tym, że zaczynałeś grać w zespole na klawiszach, ale najbardziej kojarzymy Ciebie z wiosłem w dłoniach.

Była to już od raz z górnej półki, bo gitara marki Ovation. Początek lat 90-tych. W Polsce była to wtedy nowinka techniczna, posiadała takie charakterystyczne półokrągłe plecy wykonane z tworzywa, które było wykorzystywane do produkcji śmigieł lotniczych. Był to zakup za pieniądze zarobione dzięki graniu z Kobranocką. Zleciłem go naszej ówczesnej manager, Katarzynie Kanclerz. Dzięki jej kontaktom udało się nawet jakiś rabat załatwić w firmie, która sprowadzała je do Polski. Nowy zakup wykorzystałem do nagrania płyty „Zespołu Szybkiego Kazika”, który przemianował się w Atrakcyjnego Kazimierza.

Z historii Kobranocki widać jak na dłoni zmiany gustów muzycznych Polaków. Zespół, który bardzo szybko zyskał dużą popularność, później siłą rzeczy przeżywał fazę załamania. Obecnie widać, że jedziecie na pełnej prędkości, liczba koncertów jest naprawdę imponująca. Pokazuje to, że moda na słuchanie Kobranocki trwa nadal, a może nawet wróciła. Widać to też na koncertach, zwłaszcza zespołów z Waszego pokolenia, startujących mniej więcej w podobnym okresie. Niektóre z nich, również z nurtu typowej muzyki punkowej, przeżywają drugą, trzecią a nawet czwartą młodość. Zastanawiałeś się kiedyś, czym to jest spowodowane? Tęsknotą wśród Waszego pokolenia za czasami twórczej wolności w czasach, kiedy wolności nie było? Zainteresowaniem młodych, które jest poszukiwaniem swoich inspiracji muzycznych, autentyczności?

U młodych na pewno jest to odkrywanie tego, co wcześniej już dawno zostało odkryte. Ja mam przecież trzech braci, a jeden z nich jest dwadzieścia pięć lat młodszy ode mnie. Dochodzi do takich sytuacji, że jak się spotykamy, on mi puszcza i prezentuje z ogromnym entuzjazmem kawałki, a te okazują się być czymś, co ja jako dziecko usłyszałem w 1976 roku. Dla mnie takie inspiracje są powrotem do źródeł, sposobu w jaki grano właśnie w latach 70-tych, których on siłą rzeczy nie zna tak jak ja. Obecnie młodzi ludzie są w mediach atakowani muzyczną sieczką. Innym nie chce się zgłębiać korzeni muzyki lat 70-tych czy 80-tych. Potem, gdy oni sami są na próbie, okazuje się, że własnymi tropami dochodzą do takiego brzmienia i patentów muzycznych, jakie były wykorzystywane dekady temu. Nie jest to oczywiście nic złego.

Też tak fachowo oceniasz muzyczne dokonania młodych, kiedy jesteś jurorem w różnych przeglądach?

Tak się jakoś składa, że od kilku już lat zapraszają mnie do udziału w takich przedsięwzięciach, jak np. KATAR Muzyka w Toruniu. Martwi mnie to, że zespoły za bardzo kalkują. Nie zdarza się za często, aby tworzyć w sposób autorski, od siebie, z pomysłem. Najczęściej są to kalki tego, co widzimy i słyszymy w telewizji. To mnie martwi. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu dostęp do tego, co leciało na świecie, był naprawdę ograniczony. Gdzieś tam w „Trójce” Piotr Kaczkowski próbował z sukcesem coś przemycać w miarę możliwości w MiniMaxie. Wtedy kalkowanie muzyczne było naprawdę trudne. Obecnie w dniu premiery płyty na Antypodach, masz ją też dostępną w Polsce. Jeżeli do tego dochodzi rewolucja w produkcji muzycznej, kiedy w domowym M1 można stworzyć całe płyty, to też nie trudno o muzyczne kalki.

Takimi działaniami można też przykryć brak umiejętności i techniki w graniu. Znane są przecież przypadki podrasowania nagrań w taki sposób, że brzmią rewelacyjnie, a przy konfrontacji na żywo z publicznością, zastanawiasz się, czego ty słuchasz, bo ni jak się to ma do nagrania z Internetu.

Na rzeczonym KATARZE wiele było takich sytuacji. Zespoły zgłaszały się z nagraniami brzmiącymi kapitalnie. Dostawali się do finałowej grupy zespołów, a podczas wykonu na żywo obnażyły się całkowite braki. Zastanawialiśmy się nawet czasem, czy to faktycznie Ci wykonawcy grali na instrumentach, czy nie może ich starsi bracia. Od pewnego czasu weryfikujemy te nagrania i prosimy o nagrania z prób lub koncertów. Robimy to, aby mieć pewność, że zakwalifikowany zespół nie zabrał miejsca innemu.

Odniosłem wrażenie, że po sukcesach Republiki, Kobranocki, Atrakcyjnego Kazimierza bardzo długo trzeba było czekać na kolejne duże laury muzyków z naszego miasta. Okazuje się jednak, że jeżeli nie same zespoły, to wielu muzyków instrumentalistów stało się podporami innych znanych zespołów, zaistnieli jako muzycy sesyjni, producenci. Myślisz, że było coś takiego w Twoim pokoleniu, w samym Toruniu, co sprawiało, że to miasto jest dobrym środowiskiem do rozwijania się jako muzyk?

Przez długie lata odbierałem to środowisko i granie w nim jako zdrową konkurencję. O złych sytuacjach nawet nie chcę pamiętać. Była wzajemna pomoc i kibicowanie swoim działaniom. Sukcesy komercyjne, mniejsze i większe, spotykały się z oklaskami środowiska. Nie wiem, czy tak jest cały czas, bo to środowisko się zmienia, a z młodymi muzykami nie mam już takiego kontaktu. Czasem w przelocie widujemy się z Manchesterem. Zawsze trochę pogadamy, bo łączą nas szczere relacje. A wiadomo, że w takiej dobrej i koleżeńskiej atmosferze tworzy się zdecydowanie lepiej.

Wojciech Budny

Ludzie bardzo mocno kojarzą Ciebie z muzyką w Toruniu, choć nie jesteś instrumentalistą lub wokalistą. Niemniej jednak ze sceną muzyczną jesteś związany bardzo silnie przez fakt rejestrowania tego świata przez oko kamery. Od kiedy tak naprawdę świadomie zacząłeś się interesować muzyką?

Bardzo szybko. W latach 70-tych były to takie zespoły jak Smokie, Suzi Quatro, zespoły grające hard rock, ale też oscylujące wokół muzyki pop jak np. Bee Gees. Był to czas mojej szkoły podstawowej. Później nastąpił okres zainteresowania twórczością The Beatles i Johna Lennona. Już pod koniec szkoły podstawowej, a to była szkoła ośmioklasowa, moja siostra wspomniała mi, że przyjeżdża do Torunia fajny zespół z Warszawy, który już parokrotnie u nas występował, nawet w auli V Liceum Ogólnokształcącego. Tym zespołem był Kryzys.

Znając trochę Twoje upodobania muzyczne, był to dla Ciebie jeden z najważniejszych polskich zespołów.

Na pewno przełomowy. Sama muzyka Kryzysu ujęła mnie już wcześniej, bo pamiętam, że będąc u mojego dziadka w Sopocie, usłyszałem piosenkę „Telewizja” w audycji Lato z Radiem. Tego samego dnia, spacerując po mieście, wpadłem z siostrą właśnie na Roberta Brylewskiego. Agata powiedziała do mnie, żebym podszedł do niego i pogadał, dowiedział się, czy grają gdzieś wieczorem w pobliżu. Nie pamiętam, o co dokładnie go zapytałem, ale ta rozmowa chwilę trwała i naprawdę miło ją wspominam. Miesiąc po tym spotkaniu siostra powiedziała mi o ich koncercie w Toruniu na Tor-Torze. Był to 1979 rok. Kryzys był już popularnym zespołem i na tym koncercie występował jako gwiazda. Pamiętam, że obok nich zagrała wtedy Kasa Chorych, Stalowy Bagaż i Pastor Gang. Na koncercie byłem z siostrą, a o 21:00 pojawił się po mnie nasz ojciec. Na szczęście koncert dobiegł już końca, także mogę powiedzieć, że zaliczyłem pełen występ Kryzysu. To było niesamowite wrażenie. Na tym koncercie pierwszy raz widziałem punkowców i falowców w kraciastych, przyciasnych spodniach, marynarkach z powpinanymi agrafkami i pineskami.

Ciągnie się za Tobą znajomość z Kryzysem. Opowiadałeś mi kiedyś, że nawet na pizzę razem poszliście.

Jakiś czas później spotkaliśmy się ponownie. Ja zbierałem wtedy komiksy „Kapitan Kloss” i pożyczyłem je komuś z zespołu, jak się później okazało, „na zawsze”. Wtedy poszliśmy na rzeczoną pizzę do jednej z pierwszych chyba w Polsce tego typu miejsc. Było to Pod Arkadami. Zresztą miejsce to zachowało się z niezmienioną pizzą na grubym cieście do dnia dzisiejszego. Cały zespół był tam z nami: Robert Brylewski, Maciej Góralski, Irek Wereński, Piotr Mrowiński, Tomek Świtalski.

A to prawda, że pomyliłeś kiedyś Roberta Brylewskiego z innym znanym muzykiem?

W 1981 roku w Toruniu. Przechodziłem obok placu NOT i zauważyłem, ze w moją stronę idzie Robert. Chciałem go zaczepić, ale coś mi się nie zgadzało. Białe spodnie, bujne blond włosy. Okazało się, że to był Grzegorz Ciechowski i moje pierwsze z nim spotkanie. Sam Brylewski w swojej autobiografii wspomina, że kiedyś mijając się z Ciechowskim w budynku ZAIKS w Warszawie myślał, że to jego klon.

A w samym Toruniu jak wyglądała Twoja muzyczna edukacja?

Wymienialiśmy się kasetami. Ogromną ilością kaset, na których krążyły Kryzys, Dead Kennedys, Sex Pistols, wczesne nagrania Rejestracji i Republiki. Już w późnej podstawówce nawet w mojej klasie był jeden zespół grający muzykę punkową. Starali się nawet o salę prób w harcówce. Wychowawczyni wstępnie się zgodziła, ale postawiła im warunek — musi zobaczyć i posłuchać tego, jak grają. Poszliśmy do nich z całą klasą, a ściślej mówiąc — klasą 7D. Chłopaki grali kawałek, w którym był taki refren: „każdy głupi o tym wie, że są dziwki w 7D”. Domyślasz się, że nie zobaczyli tej salki prób. Ale muzyka mi dalej towarzyszyła. Niedługo potem wprowadzono stan wojenny. To też miało swój wydźwięk w muzyce. Pojawiła się Republika, którą byliśmy zafascynowani. Warto pamiętać, że moja i moich kolegów fascynacja Republiką pojawiła się na dużo przed tym, jak osiągnęli sukces ogólnopolski.

Nagrania wczesnej Republiki, którymi się wymienialiście, to były nagrania prywatne pochodzące z prób zespołu, tak?

Przede wszystkim z prób. Pamiętam też nagrania z klubu Morskiego. Na tych taśmach można było już znaleźć „Śmierć w bikini”, „Białą flagę”, „Mój Imperializm”, ale także utwory, które potem nie weszły na płyty Republiki jak „Pornografia”, „Balon”, „Zawroty głowy”, „Zielone usta”.

A Ciebie nigdy nie korciło, żeby chwycić za gitarę i samemu założyć jakiś zespół?

Wspólnie z moim przyjacielem, z którym do dziś się przyjaźnimy czyli Jackiem „Kozakiem” Kozłowskim, próbowaliśmy. On na gitarze basowej, a ja na gitarze szóstce. Mieliśmy nawet załapać się do salki prób. Pamiętam, że zagraliśmy „Centralę” Brygady Kryzys, bo to było jedyne, co potrafiliśmy jako tako zagrać. Niestety tej weryfikacji w celu otrzymania zgody na dopuszczenie nas do sali prób nie przeszliśmy. Wtedy daliśmy sobie spokój z graniem.

Na dobre odwiesiłeś gitarę?

W późniejszym okresie próbowałem jeszcze coś pogrywać, ale kiedy nawiązałem bliższą znajomość z kolegami z zespołu Rejestracja, to zagrawszy razem z nimi jeden czy dwa numery, dowiedziałem się, że nie trzymam rytmu. Powiedzieli mi to wprost. Wtedy dałem sobie już z tym graniem definitywny spokój.

Wtedy postanowiłeś też, że muzykę będziesz dokumentował za pomocą kamery?

To stało się zdecydowanie później, w okresie mojej emigracji do Niemiec. Wyjechałem z Polski w 1989 roku, niemal od razu po maturze. Przez trzy pierwsze lata czekałem na formalne zatwierdzenie mojego pobytu tam. Powiedzmy, że byłem w rozkroku, bo nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Z jednej strony nie mogłem uwierzyć, że komuna w Polsce upadła i sądziłem, że to być może tylko jakiś okres przejściowy. Wszyscy straszyli, że nastąpi mobilizacja wojsk rosyjskich, które jeszcze stacjonowały na terenie Polski. Był to bardzo niespokojny czas.

Te obawy polityczne były powodem Twojego wyjazdu?

W moim odczuciu były to czasy, w których robiło się wszystko, aby uciec przed komuną, gdzie był totalny „no future”. Dlatego zdecydowałem się na krok, którym była emigracja. Ludzie uciekali przez Grecję czy Austrię do Kanady bądź USA. Ja do Niemiec trafiłem rok później niż moja siostra. Miałem jechać do Bochum, ale finalnie trafiłem do Münster, gdzie była już połowa Torunia, w tym moi koledzy z Rejestracji.

Bardzo dużo prywatnie z Tobą rozmawiałem o okresie Twojej emigracji. Opowiadałeś mi, że aby przeżyć i zarobić, parałeś się tyloma rzeczami, że łatwiej Ci powiedzieć, czego w życiu nie robiłeś. W pewnym momencie jednak wybrałeś kamerę jako Twój sposób na życie. To był przypadek czy świadoma decyzja?

Poza muzyką film był od zawsze moją drugą pasją. Namiętnie pochłaniałem filmy i marzyłem, aby zostać filmowcem. Kiedy nadarzyła się okazja i w normalnym obiegu sprzedaży pojawiły się mniejsze kamery VHS, kupiłem jedną z nich, aby oswoić się z tym sprzętem. Połączyłem to z moją trzecią pasją czyli podróżami i zacząłem dokumentować na własny użytek liczne wyjazdy. Jednocześnie szukałem sposobu na życie w Niemczech. W tamtejszym Urzędzie Pracy zaoferowano mi szkolenie. Drugiego dnia na zajęciach pojawiła się ankieta obejmująca pytanie „co chciałbyś robić w życiu”. Napisałem, że praca w telewizji i filmowanie jest tym, co mnie najbardziej interesuje. Kilka dni później urzędnicy powiedzieli mi, że jest na to szansa, bo właśnie powstaje regionalna telewizja w Münster i mógłbym przejść tam najpierw okres szkoleniowy, a później zacząć normalną pracę. Moje stanowisko miało być opłacane częściowo przez Urząd Pracy, częściowo przez Unię Europejską i częściowo przez pracodawcę. Zgodziłem się od razu i formalnie stałem się współzałożycielem TVMünster, a nawet tak mnie wyszkolono, że sam udzielałem po niemiecku kursów i instruktaży prowadzenia kamery i montażu.

Pracując w tej telewizji, dostałeś propozycję stworzenia programu autorskiego.

Osoby decyzyjne szukały też kreatywnych i nowatorskich pomysłów na program. Ja moim pomysłem zaraziłem dwójkę przyjaciół: Tomka Murowskiego i Janusza Hamerskiego. Ten drugi spinał program dziennikarsko. Nasza propozycja nazywała się „Transforum TV” i był też związany z założonym przez nas stowarzyszeniem „Transforum e.V.”. Był to program polonijny emitowany na antenie TVMünster. Z założenia chcieliśmy pokazywać kulturę polską. Często jeździliśmy też do Ambasady RP robić relacje z wizyty głów państwa, m.in. Lecha Wałęsy czy Aleksandra Kwaśniewskiego.

Telewizja zgodziła się bez problemu na program polonijny?

Oczywiście, bo był to po prostu bardzo dobrze przygotowany i zmontowany program. Do tego cieszył się naprawdę dużą popularnością. Zaraz po wydarzeniach sportowych był drugim najchętniej oglądanym przez telewidzów programem. Oczywiście emitowano go po niemiecku, ale traktował o Polsce i polskiej kulturze. W zamyśle naszymi adresatami byli Niemcy, gdyż to właśnie im chcieliśmy szczególnie pokazać naszą kulturę. Jeżeli w programie pojawiały się wypowiedzi po polsku, zawsze dodawano do nich napisy po niemiecku albo podłożony głos lektora.

Byłeś też współorganizatorem, a także pomysłodawcą ściągnięcia do Münster ikon polskiej muzyki i ikon Torunia czyli Kobranocki i Republiki.

Faktycznie, to była moja inicjatywa. Był to rok 1997—1998. Telewizja mieściła się w bardzo nowoczesnym i funkcjonalnym budynku — Kulturhaus Bennohaus. Świetnie dogadaliśmy się z naszym szefem. Współpracowaliśmy z licznymi miastami partnerskimi w celu organizacji wymiany kulturalnej. Dlatego też często jeździliśmy „w delegację” z kamerami do Polski. Głównie była to wymiana z Braniewem, ale zdarzało się również, że na naszym celowniku były Warszawa i Toruń. W tym domu kultury znajdowała się też sala koncertowa. Zapytaliśmy, czy nie można by jej wykorzystać do zorganizowania czegoś autorskiego, bo jednocześnie wiedzieliśmy, że będziemy robić z tego realizację wideo. Warunki ku temu były naprawdę świetne. Jako pierwsze przyszło nam do głowy, aby ściągnąć przyjaciół z Torunia czyli Kobranockę, a razem z nimi Atrakcyjnego Kazimierza, bo składy praktycznie się od siebie nie różniły (poza dwiema osobami). Dołączyliśmy do tego projekt Tomka Murowskiego, znanego przecież z Rejestracji, i Tomka „Kosmę” Kieliszka, który mieszkał pięćdziesiąt kilometrów od Münster w Osnabrück. Ten projekt nazywał się Contrabanda. Zapowiedź ich koncertu po niemiecku była naprawdę ciekawa, a mianowicie ciekawe były podpisy każdego z zespołów: Kobranocka — eine Kult Punk & Roll Formation aus Polen, Atrakcyjny Kazimierz — eine bitterboese Rock-Satire, Contrabanda — eine deutsch-polnische Zigaretten Mafia.

Publiczność dopisała?

Frekwencja była bardzo dobra. Jeszcze powiedzieliśmy chłopakom z Polski, żeby przywieźli ze sobą kilka skrzynek piwa Żywiec, to sprzedadzą butelki po pięć marek i będą drugie tyle do przodu. Chłopaki spali po naszych domach, gdyż było to bardzo przyjacielskie wydarzenie.

Pomysł na ściągnięcie Republiki zrodził się od razu?

Ekipa z Kobranocką na czele zagrała w styczniu 1998 roku. Wypadło to świetnie, dlatego zrodził się pomysł, by zorganizować kolejny koncert. Kiedy rzucono hasło „Republika”, na początku byłem przeciwny. Uważałem, że mimo wszystko może to przerosnąć nasze możliwości. Niemniej jednak skontaktowaliśmy się najpierw ze Zbyszkiem Krzywańskim, który przekierował nas do Jurka Tolaka i po konkretnej rozmowie byliśmy już dogadani. Wiem od Vysola z Kobranocki, że Jurek wypytywał go o nas, na ile jesteśmy poważni. Na marginesie, Jurek proponował nam jeszcze udział Justyny Steczkowskiej, ale to już było dla nas za dużo, bo opłacenia jej gaży (miała chyba 11 muzyków w składzie) byśmy nie udźwignęli. Poza tym uważaliśmy, że jej muzyka zwyczajnie nie koresponduje z Republiką. Przyjechali, udało się, a fragmenty tego koncertu są uwiecznione do dziś, chociażby na Złotym DVD Republiki.

Powrót do Torunia był dla Ciebie naturalnym krokiem, tylko odkładanym w czasie?

Zapewne tak. Zresztą ja regularnie do Torunia powracałem, czy to w sprawach zawodowych, czy też ze względu na studia. Podjąłem bowiem naukę od 1998 roku w Studium Realizacji Filmowej i Telewizyjnej Camerimage. Wcześniej próbowałem takiej szkoły w Dortmundzie. Co drugi weekend byłem zatem w Polsce czyli jedną nogą już na stałe w Toruniu. Szkoła miała trwać trzy lata, ja ukończyłem dwa, bo równocześnie zaczęły się w niej pewne problemy związane m.in. z tym, że Andrzej Wajda otwierał swoją mistrzowską szkołę w Warszawie.

Teledysk muzyczny jest tym gatunkiem filmowym, który szczególnie lubisz? Kobranocka na swojej stronie internetowej pisze wprost, ze jesteś autorem większości zdjęć do ich klipów.

Powiem Ci szczerze, że w tym gatunku nie czuję się mocny. Współpraca z Kobrą była bardziej spowodowana wzajemną wieloletnią sympatią. Poza tym uważam, że teledyski zbyt często są poddawane bezpodstawnej krytyce ze względu na koncepcje, zdjęcia, ale też muzykę. Niestety krytykujący zapominają, ile pracy trzeba włożyć nawet w jeden dzień zdjęciowy.

Z Twojego punktu widzenia, po powrocie z emigracji w 2000 roku, scena muzyczna Torunia mocno się zmieniła?

A wiesz, co w ogóle było głównym powodem mojego powrotu?

Pewnie mnie zaskoczysz.

Muzyczny Kram. Grzechu Kopcewicz, z którym ten program zakładałem, mówił mi jeszcze w okresie mojego stałego pobytu w Münster o pomyśle na nowy program muzyczny, który byłby emitowany w bydgoskim oddziale Telewizji Polskiej. Powiedziałem, że jestem na tak i jeżeli faktycznie jest zielone światło z tym programem, to wracam. Do naszego składu dołączył Witek Albiński i zaczęło się.

Czyli można powiedzieć, ze to muzyka ściągnęła Cię z powrotem do Torunia.

Oczywiście.

To jak się ta muzyka w Toruniu zmieniła od czasu Twojego oficjalnego wyjazdu?

Powiem szczerze — dla mnie złoty okres muzyki, nie tylko w Toruniu, ale w ogóle w Polsce i na świecie, to lata 80-te. To był najbardziej twórczy i inspirujący czas dla muzyki. To, co pojawiło się w czasie mojego pobytu za granicą, było dla mnie trochę kalką muzyczną. Nic nowatorskiego. Zapuszczanie długich włosów, żywe kopiowanie stylów innych zespołów. W moim odczuciu takim prawdziwym powiewem świeżości było jedynie Rage Against the Machine, później System of a Down. Po moim powrocie w zasadzie nic specjalnie mnie nie zaskoczyło.

Który zespół ze swojego ulubionego okresu czyli z lat 80-tych Wojtek Budny uznaje za najciekawszy z Torunia?

Nie będę odkrywczy, jak powiem, że jest to przede wszystkim Republika, ale też Rejestracja, Bikini, Nowomowa. Oni wszyscy też swoje pierwsze kroki stawiali w Od Nowie, która była i jest miejscem nieocenionym dla toruńskiej muzyki.

Czyli jeżeli powiem, że to zespoły z sali 011 w Od Nowie stanowiły o sile muzycznej Torunia, to się nie pomylę?

Oraz sali 07, która była indywidualną salą Republiki. Dodaj do tego składy z sali 011 i masz najlepszą muzykę, jaka powstawała w Toruniu.

Chyba często bywałeś w Od Nowie…

To był mój drugi dom. Razem z Kozakiem na wagary chodziliśmy właśnie tam. Jeśli nie salki prób, to graliśmy w bilard, albo w pierwsze gry typu tzw. psyty czy flippery. Być może to jakiś chichot losu, że kiedy Kozak odbywał zasadniczą służbę wojskową, to w końcu trafił do jednostki, która znajdowała się przy ul. Sienkiewicza, czyli jakieś sto metrów od Od Nowy. Ciągnęło go w stronę muzyki, bo zdarzało się, że przeskakiwał przez płot, gdzie już na niego czekałem i biegliśmy do klubu.

Niektórzy mówią, że w latach 80-tych czuło się wspólnotę muzyczną pomiędzy zespołami, które w tym czasie istniały. W ramach tej wspólnoty tworzyły się bliskie więzi międzyludzkie. Czy taka więź była też odczuwana przez Ciebie? Poczucie, że należysz do pewnego kręgu kulturowego.

Wszystko było ponad podziałami, szczególnie ludzie skupieni wokół Od Nowy. Widać to było głównie pomiędzy zespołami z pogranicza stylów. Panowało ogólne przekonanie, że fani muzyki metalowej nie dogadają się z fanami punka. W Toruniu wręcz przeciwnie. Do ciekawego zdarzenia z udziałem Rejestracji doszło w Jarocinie, kiedy przyszło im zagrać po zespole KAT. Perkusja, z tego co wiem, była nastrojona pod ciężkie granie metalowe. Po ich występie ortodoksyjni fani punka zaczęli się odsuwać od Rejestracji twierdząc, że brzmią za bardzo metalowo. Z kolei zespół zyskał więcej fanów spośród odbiorców metalu. Dopiero później pojawiła się Metallica, której brzmienie jest swoistym połączeniem tych dwóch gatunków muzycznych. Zatem kto wie, może to właśnie toruńska Rejestracja była prekursorem stylu zespołu James Hetfield’a? To toruńskie porozumienie ponad podziałami widać też w historii Rejestracji. Kiedy Gelo musiał ograniczyć swoje działania wokalne, zastąpił go Mirek „Gonzo” Zacharski z MGM czyli wokalista typowo bluesowy. Widać zatem, że muzyczny Toruń w latach 80-tych była urzeczywistnieniem wspólnoty muzycznej ponad podziałami.

Artur Dobrowolski

Artur, z Toruniem nie jesteś związany od urodzenia, jesteś warszawiakiem. W grodzie Kopernika pojawiłeś się w roku 1995. Powiedz mi, jak wyglądało Twoje kształcenie muzyczne od najmłodszych lat jako mieszkańca stolicy.

W bloku gdzie mieszkałem, kolega miał magnetofon ZK-140 i na taśmach nagrania Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple, Grand Funk i inne. Ta muzyka trafiła do mnie i mnie zafascynowała. Inny kolega grał na gitarze i śpiewał. Naturalnym było dla mnie, żeby jednego dnia kupić gitarę akustyczną i zacząłem próbować wydobywać z niej dźwięki. Za jakiś czas, kiedy nauczyłem się kilku kawałków czyli „Domu wschodzącego słońca” The Animals, „Hej Joe” Hedrixa i innych, spotkałem kolegę Gienka grającego na gitarze. Nasze spotkania zamieniły się w próby, podczas których on uczył mnie gry na basie i wspólnie wykonywaliśmy różne utwory.

To wtedy rozbiłeś w sobie zamiłowanie do gitary basowej?

Spodobał mi się bas i tak zostało, ale gitary akustycznej nie zostawiłem. Kupiłem książkę „Harmonia muzyki” i sam dowiedziałem się o co chodzi.

Pamiętasz swój pierwszy zespół, który założyłeś?

Nie miał nazwy, bo graliśmy tylko kilka miesięcy. Był to skład ze skrzypcami, na których grał Wojtek Wojtania, Andrzej Emersajłow na gitarze, Marek Rosiak na perkusji, no i ja na basie. Po paru perturbacjach osobowych Marek zaproponował nam nowego gitarzystę i tak powstał kolejny zespół — „Brain”. Za jakiś czas Andrzej Emersajłow odszedł, więc graliśmy we trzech.

Jaki repertuar wykonywaliście?

Dużo coverów, dużo utworów Breckoutu, Skaldów, Czerwonych Gitar i zachodnich standardów oczywiście też. Pewnym przełomem był dla mnie rok 1976, kiedy wydarzyło się kilka kwestii równolegle. Marek Rosiak zadecydował, że postanawia grać dla pieniędzy i będzie występował na weselach i dancingach — w taki sposób straciłem swojego pierwszego perkusistę. W tym czasie w warszawskim Młodzieżowym Domu Kultury, gdzie była sala prób, grało kilka kapel. Kiedyś słuchałem jednej z nich i pamiętam, że basista jakoś nie mógł czegoś zagrać. Zapytałem Janka Rołta, perkusistę, czy mogę spróbować zagrać właśnie ten fragment. Skinął głową na tak. Zagrałem i tak trafiłem do kapeli „Tlenek Jazzowy”.

Nieomal filmowa scena.

Graliśmy jazz-rock, covery i własne kompozycje. Występowaliśmy w różnych klubach w Warszawie. W tym czasie i w latach późniejszych poznawałem różnych muzyków z wielu nurtów muzycznych. Chodziłem na festiwal jazzowy Jazz Jamboree, ale miłość do rocka dominowała.

„Tlen Jazzowy” miał jedno spore osiągnięcie.

W 1979 roku zdobyliśmy pierwsze miejsce na Młodzieżowej Jesieni Muzycznej na Mokotowie w MDK „Łowicka”, choć (co ciekawe) na przełomie wiosny i lata zespół się rozpadł z powodu różnicy zdań odnośnie muzyki. Na początku września Janek Rołt zadzwonił do mnie i zaproponował, że możemy zagrać w MJM na Łowickiej. Powiedziałem, że jestem na tak. Zagraliśmy, ale pod inną nazwą — „Akces”, ponieważ ten zespół z jakichś powodów nie mógł dojechać na eliminacje. Dodajmy, kto zasiadał wtedy w jury. Andrzej Jaroszyński — ówczesny prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, Janusz Koman (Komanband) i Czesław Niemen. Kiedy zapytałem Pana Andrzeja, co takiego spowodowało, że „Akces” wygrał, powiedział, że nie chciałby zdradzać tajemnicy obrad, ale Czesław Niemen zaznaczył, że muzycy wiedzą czego chcą i współpracują między sobą. Wiesz, jak takie słowa budują?

Szkoda, że nie udało się pociągnąć tego projektu dalej.

Niestety nie zaistnieliśmy, bo rozeszły się nasze drogi czyli rozpad nastąpił po raz drugi. Dalej szukałem inspiracji i ludzi do grania. Chodziłem po klubach, na koncerty. Nawet Wojtek Pogorzelski (Oddział Zamknięty) proponował mi granie, ale do tego jakoś po prostu nie doszło.

Już wtedy uczyłeś gry na basie i powiedziałeś mi, że do projektu „Korpus” zaprosił Ciebie właśnie uczeń.

W 1982 roku ]zadzwonił do mnie mój uczeń Paweł Koziej z pytaniem, czy nie zagrałbym w Korpusie na basie, bo ich basista robi maturę. To był mocny dobry rock. Grałem z nimi około roku, ale ponownie odszedłem z powodu różnicy zdań.

Zanim pojawił się Toruń, miałeś jeszcze życiowy epizod w graniu na Mazurach.

Do 1991 roku grywałem na ulicy, niekiedy w różnych lokalach na Starówce w Warszawie. W tym samym roku wyjechałem na Mazury, gdzie zacząłem pracę w pewnym Ośrodku Kultury. Tam poznałem Sebastiana Bućko, młodego zdolnego gitarzystę, oraz Andrzeja Jarząbka. Tak powstał projekt PUB59. Graliśmy regularnie do 1995 roku podczas lokalnych imprez, które ja organizowałem. W lipcu owego roku, kiedy sprzedałem mieszkanie w Warszawie i zakupiłem sprzęt dla kapeli, Sebastianem przeprowadziliśmy się do Torunia. Tak też zaczęła się moja muzyczna przygoda w mieście Republiki i Kobranocki.

Jakby zliczyć Twoje wszystkie projekty założone w Toruniu i podzielić przez lata tu spędzone, wyszłoby, że byłeś jednym z najaktywniejszych muzyków w mieście.

Nigdy tego nie liczyłem, do momentu, w którym Ty mnie o to nie poprosiłeś. I wyszło, że udzielałem się w jedenastu projektach. Można powiedzieć, że prawie jeden projekt przypadał na poszczególny rok mojego życia w Toruniu.

Przez ten czas współpracowałeś i grałeś z naprawdę ważnymi twarzami muzyki Torunia, bo przecież Grzesiek Walczak, Michał Dybowski, Tomek Prass, Sławek Ciesielski czy Waldek Bata to nazwiska ważne.

Myślę, że każdy, kto stara się grać, ćwiczy i poszerza swoje muzyczne horyzonty, jest ważną osobą dla muzyki. W Toruniu życie muzyczne osoby, która muzyką żyje i poświęca prawie każdą chwilę na jej tworzenie, jest specyficzne. Miasto mamy na tyle duże, byś mógł poczuć się anonimowy, kiedy tego potrzebujesz, a na tyle małe, że zwłaszcza w środowisku muzycznym każdy każdego zna. Mniej lub bardziej, ale ludzie się kojarzą. Stąd pewne propozycje i muzyczne projekty rodziły się bardzo spontanicznie, często „na boku” działalności innych zespołów. Owszem, takie zespoły jak ArtPark, Why Not czy Overbach były projektami, z którymi wiązaliśmy konkretne plany i nadzieje. Był też np. Dr Rytm, z którym graliśmy dla samej przyjemności grania i to nas najbardziej cieszyło.

Barwną postacią byłeś w Toruniu. Ja pamiętam Ciebie nie tylko z muzykowania, ale też z opieki nad jedną z sal prób przy Kaszowniku. Tam właśnie to ja zaczynałem swoją muzyczną przygodę w Toruniu.

No proszę! Wiele zespołów, szczególnie młodych, przewinęło się przez to pomieszczenie. Prawda jest taka, że z miejscami do prób, powiedzmy komercyjnymi, zawsze było trudno. Przy Kaszowniku była możliwość wejścia na godziny do salki, która posiadała perkusję i wzmacniacze. Nic, tylko podłączyć się i grać.

Toruń był dla Ciebie przyjaznym miejscem do grania?

Tak, warunki tu były wtedy bardzo fajne. Prawda jest taka, że dla muzyki najważniejsze są jednak dwie sprawy: ludzie i atmosfera, jaka się między nimi tworzy. Jak ludzie są fajni, to muzyka, którą tworzysz, też jest dobra, ambitna oraz atrakcyjna dla słuchaczy. Kiedy relacje zaczynają się psuć, jakość grania również się zmienia, co po prostu nie tylko widać, ale też słychać.

Obecnie mieszkasz za granicą. Nadal jesteś aktywnym muzykiem?