107 sekund - Liliana Fabisińska - ebook + książka

107 sekund ebook

Liliana Fabisińska

4,5

Opis

107 sekund. Tyle wystarczy, by świat rozpadł się na kawałki…

Diana samotnie wychowuje córkę, próbując związać koniec z końcem, kiedy na jej drodze pojawia się Norbert: bogaty, czarujący i troskliwy. Wszystko zmienia się jak w bajce – Diana i jej córeczka przeprowadzają się do pięknej willi w sercu Krakowa. A gdy na świat przychodzi Staś, nawet teściowa, dotychczas zimna i niechętna, zaczyna odnosić się do Diany z sympatią. Rodzinną sielankę burzy niespodziewana tragedia. Nikt, łącznie z Dianą, nie ma wątpliwości, że to wyłącznie jej wina. Kobieta pogrąża się w żałobie i rozpaczy. Mąż i teściowa nie pozwalają jej ani na chwilę zapomnieć o wyrzutach sumienia.

Ale czy naprawdę tylko jej nieuwaga doprowadziła do śmierci dziecka? Czy ktoś poda Dianie rękę, żeby wyciągnąć ją z obłędu i pomóc odkryć prawdę? Co ukrywa niedostępna teściowa Diany? I kim jest tajemnicza mścicielka, szukająca sprawiedliwości na portalach internetowych? Prawda może okazać się dużo bardziej skomplikowana, niż się wydaje.

Liliana Fabisińska – autorka powieści dla dorosłych (m.in. Córeczka, Obok niej, Z jednej gliny, Sanatorium pod zegarem) i książek dla dzieci i młodzieży (Amor z ulicy Rozkosznej, Bezsennik, Grzyby). Dziennikarka, dramatopisarka, scenarzystka, pedagożka, kryminolożka, absolwentka podyplomowych studiów z zakresu psychologii zmiany postaw i zachowań. Zawsze robi pięć(dziesiąt) rzeczy naraz i uwielbia uczyć się wszystkiego, co nowe, dziwne i prawdopodobnie zupełnie zbędne. W każdej wolnej chwili czyta, pływa i gotuje, ćwiczy tai-chi i podróżuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (76 ocen)
50
19
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
washingtoniene

Dobrze spędzony czas

Zakończenie przyprawi was o zawroty głowy. Wszystko, w co zaczęliśmy wierzyć, zostaje zrównane z ziemią, ukazując nam skomplikowaną i tragiczną spiralę kłamstw. Realizm tej historii jest tak prawdziwy, iż wszystkie emocje odczuwamy z większym i wyraźniejszym skutkiem. Całość dostępna na Instagramie : @Mania.ksiazkowaniaa
20
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca książka, polecam
10
phunwone

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka sie rozkreca od polowy I do konca bardzo ciekawa
00
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeba mieć talent aby napisać taką powieść. Przeczytana jednym tchem. Niesamowita. Polecam!
00
Re7-Bobie

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, czyta się jednym tchem,. Polecam.
00

Popularność




CZĘŚĆ I

KOPCIUSZEK

Roz­dział 1

Samo dno

Jeśli wydaje ci się, że spa­dłeś wła­śnie na samo dno, że jesteś w naj­czar­niej­szej dupie, że już po pro­stu nie może być gorzej, pamię­taj o jed­nym: to nie­mal na pewno nie­prawda. Zawsze coś jesz­cze może pójść nie tak i zamie­nić kosz­mar, w któ­rym tkwisz, w kosz­mar do kwa­dratu… albo i do sze­ścianu.

Diana za każ­dym razem myślała, że teraz już na pewno, abso­lut­nie na pewno osią­gnęła dno den. Że już nie da się upaść niżej. I za każ­dym razem prze­ko­ny­wała się, że pod tym dnem jest jesz­cze kolejne, znacz­nie bar­dziej prze­ra­ża­jące. I upo­ka­rza­jące ją moc­niej niż cokol­wiek, co zda­rzyło się wcze­śniej.

Do wyłą­cza­nego regu­lar­nie prądu już nie­mal zdo­łała przy­wyk­nąć. Paliła świece i wma­wiała Oli, że to taka zabawa. Po pro­stu udają, że prze­nio­sły się w cza­sie w głę­bo­kie śre­dnio­wie­cze. Ucztują w bla­sku migo­czą­cych pło­mycz­ków i wcale nie muszą się myć, bo prze­cież sześć­set czy sie­dem­set lat temu nawet kró­lo­wie nie mieli w zwy­czaju codzien­nych kąpieli. Modliła się, żeby córeczka nie zapy­tała, dla­czego te ich uczty skła­dają się z chleba z dże­mem albo z pasz­te­ci­kiem z puszki i dla­czego w her­ba­cie od pew­nego czasu nie pływa już pla­ste­rek cytryny.

Na szczę­ście miały gaz, żeby zago­to­wać czaj­nik wody.

Miały też wodę w kra­nie. Co prawda zimną, bo terma elek­tryczna nie chciała, rzecz jasna, dzia­łać bez prądu, no ale jed­nak wciąż była to woda.

Teraz to wła­śnie brak wody i kartka z czer­wo­nym stem­plem wło­żona w drzwi spra­wiły, że Diana spa­dła na jesz­cze głęb­sze dno… to dno, któ­rego ist­nie­nia nawet nie podej­rze­wała.

– Mamuś, nie mogę spu­ścić kupy. – Ola stała w drzwiach łazienki ze zdu­mioną miną.

– Wiem, kocha­nie. – Diana z tru­dem prze­łknęła ślinę i roz­cią­gnęła usta w czymś, co miało wyglą­dać jak uśmiech. – Jest awa­ria, rozu­miesz?

– Poje­dziemy do babci? – Oczy Oleńki roz­bły­sły nadzieją. Bo prze­cież pół­tora roku wcze­śniej, w cza­sie dwu­dnio­wej awa­rii wodo­cią­gów, fak­tycz­nie odwie­dziły matkę Diany i kąpały się razem w wiel­kiej, żeliw­nej wan­nie.

Dzi­siaj pew­nie byłoby im razem tro­chę cia­sno. Ola rosła jak na droż­dżach, buty kupione jesie­nią już były na nią za małe.

Gdyby nie te buty… spodnie… kurtka prze­ciw­desz­czowa… pla­ste­lina, farbki, kredki i cała reszta wyprawki wyma­ga­nej w zerówce… gdyby nie te wszyst­kie wydatki, które Diana powinna prze­wi­dzieć i zapla­no­wać, praw­do­po­dob­nie nie mia­łaby żad­nego pro­blemu z zapła­ce­niem rachunku za wodę. I Ola nie musia­łaby stać w progu łazienki i wygła­szać komu­ni­katu, że kupa nie zamie­rza spły­nąć, bo rezer­wuar jest już cał­ko­wi­cie pusty.

– Zadzwo­nię do babci, dobrze? Powiem, że do niej jedziemy. – Dziew­czynka się­gnęła już po komórkę matki.

– Nie, nie. – Diana wyjęła jej tele­fon z ręki i szybko odło­żyła na naj­wyż­szą półkę, dla pew­no­ści wci­ska­jąc go mię­dzy dwie książki Aga­thy Chri­stie. Pró­bo­wała bły­ska­wicz­nie zebrać myśli. Nie mogą zostać w miesz­ka­niu, w któ­rym nie ma wody, to jasne. Gdyby nawet miała pie­nią­dze, nic już dziś nie zała­twi. Nie zdąży zapła­cić zale­głego rachunku ani tym bar­dziej prze­ko­nać ludzi z działu obsługi klienta w fir­mie zaopa­tru­ją­cej w wodę całą dziel­nicę, żeby odkrę­cili zawór w skrzynce przy jej drzwiach. Dia­bli wie­dzą, czy mogą odblo­ko­wać go zdal­nie, czy muszą przy­je­chać i zro­bić to tutaj, na miej­scu.

– Popro­szę Mał­go­się o pożyczkę – mruk­nęła pod nosem. – I z samego rana zapłacę ten cho­lerny rachu­nek.

Mał­go­sia ni­gdy nie odma­wiała. Tyle tylko, że do rana zostało jesz­cze kil­ka­na­ście godzin. W sede­sie pły­wała kupa. Ola musiała umyć ręce, zęby i całą resztę.

Potrze­bo­wały wody.

I dobrego planu.

– Nie poje­dziemy do babci – powie­działa, nie patrząc córeczce w oczy. Cią­gle nie miała odwagi powie­dzieć jej o śmierci swo­jej matki. Bała się tego, jak kolejna strata wpły­nie na deli­katną dziew­czynkę.

– A do cioci Gosi? – Mała dosko­nale wie­działa, kogo mają na liście sojusz­ni­ków. Bar­dzo krót­kiej liście.

– Do cioci też nie – odparła Diana. – Nie tym razem. Cio­cia ma remont, śpią wszy­scy czworo w kuchni, bo cała reszta jest zasło­nięta folią. Nie możemy im się zwa­lić na głowę.

– Nawet na tro­chę? Żeby się umyć?

– Nawet na tro­chę. – Diana była u przy­ja­ciółki dwa dni wcze­śniej i widziała łazienkę ze sku­tymi kaflami i wanną pokrytą grubą war­stwą pyłu. Żadne kąpiele abso­lut­nie nie wcho­dziły w grę. Musiała szybko wymy­ślić coś innego. – Wiem. Przy­niosę zaraz wodę ze studni oli­go­ceń­skiej.

– Dużo wody? – Ola nie wyglą­dała na prze­ko­naną.

– Bar­dzo dużo – obie­cała Diana, pró­bu­jąc się uśmie­chać. – A potem zro­bię ci fan­ta­styczną kąpiel…

Po dzie­więt­na­stu kur­sach na Plac Inwa­li­dów i z powro­tem, po scho­dach z trze­ciego pię­tra, na trze­cie pię­tro, i znowu z trze­ciego w dół… Diana miała na dło­niach bąble i dyszała jak stary paro­wóz. Wie­działa, że następ­nego dnia nie będzie mogła się ruszyć. Ból ple­ców sta­wał się nie do znie­sie­nia, mimo że bar­dzo sta­rała się być roz­sądna i nale­wała tylko po pół baniaka, żeby nieść nie wię­cej niż pięć litrów naraz. Według leka­rza taki cię­żar, roz­ło­żony na dwie ręce, nie powi­nien zro­bić jej krzywdy. Dok­tor Wacła­wik nie prze­wi­dział jed­nak, że prze­nie­sie ten dozwo­lony cię­żar aż dzie­więt­na­ście razy. Liczyło się wyłącz­nie to, że dotrzy­mała słowa. Za każ­dym razem musiała odstać swoje w kolejce do źró­dełka, wśród eme­ry­tów, któ­rym ani tro­chę się nie spie­szyło, wysłu­chać ich opo­wie­ści o pogrze­bach, wnu­kach i hała­śli­wych sąsia­dach. Ale teraz woda źró­dlana wypeł­niała wszyst­kie garnki i mied­nice, jakie miały w domu. Ola powinna być zachwy­cona.

„Za to ja zemdleję z wra­że­nia, kiedy dostanę rachu­nek za nagrza­nie całej tej wody na kuchence” – wes­tchnęła w myślach.

Nie miała jed­nak wyj­ścia. Obie­cała córeczce kąpiel. I choćby nie wiem co, musiała napeł­nić wannę gorącą wodą z pach­nącą mig­da­łami pianą.

– Nie chcę się dzi­siaj myć – powie­działa nagle Ola, przy­tu­la­jąc się do jej bio­dra. – Wolę obej­rzeć film.

– Film? – Diana oparła się o ścianę i potrzą­snęła głową z nie­do­wie­rza­niem. Sama nie wie­działa, czy ma ochotę śmiać się jak opę­tana, czy raczej zalać łzami.

Prądu nie było już od trzech dni. Mro­żonki zja­dły w pierw­szej kolej­no­ści, resztę zapa­sów wysta­wiły na bal­kon. Na szczę­ście nie było trza­ska­ją­cych mro­zów, sybe­ryj­skie tem­pe­ra­tury sta­ran­nie omi­jały tej zimy Kra­ków, za to przez całą dobę utrzy­my­wało się od dwóch do czte­rech–pię­ciu stopni. Chłód ide­alny do prze­cho­wy­wa­nia wędliny, masła i jajek. Nie mia­łaby nic prze­ciwko takiej pogo­dzie przez cały rok. To wła­ści­wie unie­za­leż­ni­łoby ją od lodówki. Mogłaby ją odłą­czyć, nawet kiedy odzy­ska prąd. To na pewno dałoby spore oszczęd­no­ści.

Nie­stety, oprócz lodówki, nie dzia­łał rów­nież tele­wi­zor, pralka ani stare radio. W miesz­ka­niu wciąż jed­nak było przy­jem­nie cie­pło, odcię­cie cen­tral­nego ogrze­wa­nia naj­wy­raź­niej nie było takie pro­ste. Wciąż miały też gaz, mogły więc zago­to­wać wodę. Całą wodę przy­nie­sioną ze źró­dełka pod śmiesz­nym dasz­kiem. A potem wejść do wanny, w roz­mi­go­ta­nym bla­sku świec usta­wio­nych w łazience.

– Wyką­pię się z tobą, będzie super. – Diana uśmiech­nęła się pro­mien­nie do córeczki.

– Chcę obej­rzeć film. – Usta Oleńki zaci­snęły się w wąską kre­skę, upodob­nia­jącą ją na krótką chwilę do ojca. Robiła tak zawsze, gdy była bar­dzo zde­ner­wo­wana. I gdy zamie­rzała się uprzeć i posta­wić na swoim.

Diana pogra­tu­lo­wała sobie w duchu. Kilka godzin wcze­śniej zanio­sła lap­topa do biblio­teki i opo­wie­działa wzru­sza­jącą bajkę o tym, że rusza w długą podróż i koniecz­nie musi nała­do­wać bate­rię przed wyjaz­dem.

Dzięki temu jej kom­pu­ter nada­wał się do pracy przez przy­naj­mniej trzy godziny. Jeśli tro­chę przy­ciemni moni­tor, może nawet przez trzy i pół.

– Obej­rzymy film – obie­cała, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Ale naj­pierw zała­twimy coś pil­niej­szego. Trzeba chyba wresz­cie spu­ścić tę twoją kupę…

Roz­dział 2

Gra w czyste ręce

– Jeśli dobrze rozu­miem, pró­buje mi pani wła­śnie powie­dzieć, że nie ma doświad­cze­nia w podob­nej pracy? – Dyrek­tor bawił się dłu­go­pi­sem, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc wzroku z Diany.

– Rozu­mie pan dosko­nale. – Prze­łknęła ślinę, czu­jąc, że nara­sta w niej wście­kłość. Chciała ugryźć się w język, prze­pro­sić, że zajęła mu czas, i po pro­stu wyjść. Nie zdo­łała się jed­nak powstrzy­mać. Słowa zaczęły pły­nąć z jej ust i za nic nie chciały już prze­stać. – Ni­gdy nie pra­co­wa­łam w biu­rze, nie mówiąc już o dziale kadr, i musia­łam upaść na głowę, żeby apli­ko­wać na to sta­no­wi­sko i mieć choćby cień nadziei, że kto­kol­wiek potrak­tuje moją kan­dy­da­turę poważ­nie. Nie mam nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie… nic poza tym, że moja córka nie poszła dzi­siaj na aka­de­mię z oka­zji roz­po­czę­cia roku. Jest pierw­szy wrze­śnia, powinna więc tam stać w bia­łej blu­zeczce i gra­na­to­wej spód­niczce, jed­no­cze­śnie dumna i wystra­szona, wśród innych dum­nych i wystra­szo­nych pierw­sza­ków. A ja powin­nam stać w tłu­mie rodzi­ców i machać do niej z sze­ro­kim uśmie­chem, żeby dodać jej odwagi, kiedy dyrek­tor albo wycho­wawca uro­czy­ście pasuje ją na ucznia.

– Pani córka stra­ciła inau­gu­ra­cję roku szkol­nego z powodu naszego dzi­siej­szego spo­tka­nia? – Męż­czy­zna pod­niósł brwi, a jego czoło pokryło się na moment głę­bo­kimi zmarszcz­kami. – Prze­cież mogli­śmy je prze­ło­żyć, gdyby tylko zasy­gna­li­zo­wała pani mojej sekre­tarce, że woli pani inną datę…

Diana potrzą­snęła głową tak gwał­tow­nie, że sfa­ty­go­wana spinka, utrzy­mu­jąca jej włosy w zgrab­nym koczku, zsu­nęła się i upa­dła na zie­mię z cichym trza­skiem.

Jasne jak len sprę­żynki roz­sy­pały się wokół jej głowy niczym aure­ola.

– Prze­pra­szam – powie­działa.

Schy­liła się po spinkę i usi­ło­wała szybko zebrać nią włosy z powro­tem z tyłu głowy. Bez skutku, spinka naj­wy­raź­niej wła­śnie dożyła swo­ich dni. Diana z rezy­gna­cją odło­żyła ją na stół i pod­jęła prze­rwaną myśl, pró­bu­jąc nie zasta­na­wiać się nad tym, jak wygląda z nie­ujarz­mio­nym afro w kolo­rze wypło­wia­łej myszy. Wydatki na farbę do wło­sów wypa­dły z listy obo­wiąz­ko­wych, a potem też z tej dru­giej, zwa­nej robo­czo „przy­da­łoby się”. Stra­szyła więc odro­stami się­ga­ją­cymi nie­mal do szyi. Mał­go­sia, rzecz jasna, pro­po­no­wała pożyczkę na fry­zjera albo przy­naj­mniej na domowe far­bo­wa­nie, w pakie­cie z jej pomocą i butelką wina. Odma­wiała kon­se­kwent­nie, co naj­mniej od lutego, kiedy prze­żyła małe zała­ma­nie nad nie­spusz­czoną kupą Oleńki, a potem zadłu­żyła się u przy­ja­ciółki po uszy, żeby odzy­skać prąd i wodę. Nie chciała być jej jesz­cze wię­cej winna, jesz­cze bar­dziej wdzięczna. Bała się nawet pod­li­czyć, jakiej kwoty sięga ten dług.

– Moja córka nie poszła do szkoły, bo nie ma gra­na­to­wej spód­niczki, bia­łej blu­zeczki i ele­ganc­kich buci­ków, które paso­wa­łyby na taką oka­zję. Prawdę mówiąc, nie ma buci­ków, które paso­wa­łyby na jaką­kol­wiek oka­zję. Wyro­sła ze wszyst­kiego, co było na nią dobre jesz­cze na początku waka­cji.

– Trzeba się tylko cie­szyć, że dziecko rośnie jak na droż­dżach. – Dyrek­tor uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i wyraź­nie odpły­wał już myślami w inną stronę.

„I nic dziw­nego – wes­tchnęła Diana w duchu. – Czego się spo­dzie­wa­łaś? Że będzie tu sie­dział i roz­ma­wiał z tobą o tru­dach samo­dziel­nego wycho­wy­wa­nia nie­zna­nej mu dziew­czynki, nawet jeśli jest to dziew­czynka na tyle bystra, że bez waha­nia posła­łaś ją do pierw­szej klasy w wieku sze­ściu lat? Daj face­towi żyć, poże­gnaj się i wyjdź, zacho­wu­jąc resztki god­no­ści. Wyjdź jak naj­szyb­ciej, dobrze ci radzę”.

Zamiast posłu­chać zdro­wego roz­sądku, Diana jed­nak znowu otwo­rzyła usta:

– Mam zdrową, wspa­niałą córkę i jestem z tego powodu bar­dzo szczę­śliwa. Rośnie jak na droż­dżach, to prawda. I chcę, żeby dalej tak rosła. Żeby miała co jeść, żeby nie szła do szkoły w butach za dużych o dwa numery, żeby nosiła tor­ni­ster, a nie płó­cienną torbę wypeł­nioną pod­ręcz­ni­kami… Nie ma pan poję­cia, jakie to uczu­cie, chcieć dać swo­jemu dziecku wszystko, co naj­lep­sze, i nie móc tego zro­bić… i czuć się tak potwor­nie bez­rad­nym… Pra­co­wać jako tele­mar­ke­terka, pew­nie naj­gor­sza na świe­cie, która nie umie kła­mać i nie jest w sta­nie sprze­dać bied­nym eme­ry­tom tych wszyst­kich garn­ków, wycie­czek i pre­nu­me­rat, któ­rych nie potrze­bują. Nie dosta­wać więc żad­nej pro­wi­zji, zara­biać gro­sze, nie­na­wi­dzić tej pracy i nie móc jej zmie­nić. Odbi­jać się od kolej­nych drzwi, sły­szeć w kółko to upiorne „Oddzwo­nimy do pani”. Odpo­wie­dzia­łam na pań­stwa ogło­sze­nie, cho­ciaż nie posia­dam żad­nych kwa­li­fi­ka­cji, które by to uza­sad­niały, z bar­dzo pro­stego powodu. Nie ma już ogło­szeń, do któ­rych paso­wa­łyby, choćby mniej wię­cej, moje kwa­li­fi­ka­cje i doświad­cze­nie zawo­dowe. Odpo­wie­dzia­łam na wszyst­kie.

– Na wszyst­kie w Pol­sce? – Na twa­rzy dyrek­tora poja­wił się dziwny uśmie­szek.

– Nie mogę się prze­pro­wa­dzić dalej niż dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od kościoła Mariac­kiego, taki nie­ty­powy zapis zna­lazł się w papie­rach roz­wo­do­wych, na życze­nie mojego byłego męża. Oczy­wi­ście ze względu na to, że dziecko potrze­buje regu­lar­nych kon­tak­tów z ojcem. Który i tak nie zamie­rza tych kon­tak­tów utrzy­my­wać, ale nie mógł sobie daro­wać żad­nej oka­zji uprzy­krze­nia mi życia. – Diana wes­tchnęła, zaci­ska­jąc usta.

Powie­działa sta­now­czo za dużo, to było nie­pro­fe­sjo­nalne… Prze­stała się kon­tro­lo­wać, jak zwy­kle na wspo­mnie­nie tam­tego popo­łu­dnia, kiedy w ele­ganc­kiej kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej Daniel, do spółki z mece­na­sem Kraw­cza­kiem, zapę­dził ją w kozi róg. Nie miała praw­nika ani żad­nej szcze­gól­nej stra­te­gii. Była prze­ko­nana, że zała­twią sprawy polu­bow­nie, ustalą bły­ska­wicz­nie plan wycho­waw­czy, podzielą mają­tek i roz­staną się w zgo­dzie. Każ­dego dnia słono pła­ciła za tę łatwo­wier­ność. Zasko­czona, prze­ra­żona groź­bami, któ­rymi powi­tał ją mąż, pod­pi­sała wszystko, co jej pod­su­nął mało­mówny mece­nas. Idio­tyczne zobo­wią­za­nie, rodem z ame­ry­kań­skiego filmu, że nie prze­pro­wa­dzi się poza naj­bliż­sze oko­lice Kra­kowa aż do matury Oli. Rezy­gna­cję z wyli­cze­nia przez sąd ali­men­tów („Nie skrzyw­dził­bym wła­snego dziecka! Będę pła­cił znacz­nie wię­cej, niż przy­znałby ci jaki­kol­wiek sąd!”). Zgodę na jego wyjazdy z córeczką za gra­nicę, bez żad­nych ogra­ni­czeń. Przy­naj­mniej z tego prawa nie pró­bo­wał sko­rzy­stać ani razu – pew­nie po pro­stu zapo­mniał, że pod­pi­sała także ten papie­rek, ina­czej nie zre­zy­gno­wałby z przy­jem­no­ści wyrwa­nia zapła­ka­nej Oli z jej ramion i wywie­zie­nia na kilka tygo­dni w nie­zna­nym kie­runku.

Sędzia upew­niał się trzy razy, czy Diana rozu­mie każdy z doku­men­tów i czy pod­pi­sała je świa­do­mie i dobro­wol­nie. Pro­sił, żeby się zasta­no­wiła, czy nie chce któ­re­goś wyco­fać. Choćby tego o braku usta­lo­nych ali­men­tów albo o podziale majątku, skraj­nie dla niej nie­ko­rzyst­nym. Wyraź­nie pró­bo­wał jej pomóc, czuł, że działa pod pre­sją. Nie dała mu szans, oświad­czyła sta­now­czo, że to jej prze­my­ślana, cał­ko­wi­cie auto­no­miczna decy­zja. Nie mogła postą­pić ina­czej. Daniel powie­dział prze­cież, że odbie­rze jej Oleńkę i sprawi, że mała znie­na­wi­dzi ją na całe życie. Wie­działa, że nie żar­tuje. Musiała być posłuszna, grać na jego zasa­dach.

Wtedy myślała, że to uchroni ją i Olę przed kło­po­tami. Jakże była naiwna!

Poli­czyła w myślach do pię­ciu i wró­ciła do tematu poszu­ki­wa­nia pracy.

– Odpi­sa­łam na wszyst­kie ogło­sze­nia z Kra­kowa i oko­licy, które w jaki­kol­wiek spo­sób odpo­wia­dały moim moż­li­wo­ściom i kom­pe­ten­cjom. Wysła­łam też CV do wszyst­kich firm, szkół, domów kul­tury, które nie szu­kały pra­cow­ni­ków, ale teo­re­tycz­nie mogłyby potrze­bo­wać kogoś takiego jak ja. Dosta­łam trzy pro­po­zy­cje popro­wa­dze­nia wie­czor­nych zajęć, ale nie byłam w sta­nie ich przy­jąć z uwagi na córeczkę. Nie zosta­wię jej prze­cież samej do dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści. Poza tym nikt się nie ode­zwał. Zaczę­łam więc odpo­wia­dać na wszyst­kie ogło­sze­nia. Na wszyst­kie jak leci. Bo skoro nie nada­wa­łam się na sta­no­wi­ska jakby skro­jone na moją miarę… skoro nie wystar­czyło ani wykształ­ce­nie, ani naj­szczer­sze chęci, to zna­czy, że na tym świe­cie nie ma żad­nej logiki. A w takim razie mogę rów­nie dobrze zgło­sić się na asy­stentkę dyrek­tora banku, pro­jek­tantkę biżu­te­rii albo testerkę tru­mien. No nie, testerkę nie, tro­chę prze­sa­dzi­łam…

– Dla­czego? – zain­te­re­so­wał się dyrek­tor, patrząc na nią uważ­nie.

Mówie­nie o swo­ich ogra­ni­cze­niach na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej nie było chyba naj­lep­szą stra­te­gią, skoro jed­nak sama wywo­łała ten temat… Wes­tchnęła ciężko.

– Krę­go­słup. Prze­szłam dwie ope­ra­cje, jesz­cze w dzie­ciń­stwie. Odpada każda praca sto­jąca albo zwią­zana z dźwi­ga­niem paczek. Lub małych dzieci. Czyli dzie­więć­dzie­siąt pro­cent prac, które mogła­bym dostać. Zgła­szam się więc na wszyst­kie pozo­stałe posady. Na każdą z nich mam dokład­nie takie same szanse… Niech więc pan nie myśli, że wybra­łam to wasze ogło­sze­nie z jakie­goś szcze­gól­nego powodu. Że zapra­gnę­łam roz­wi­jać się w pracy biu­ro­wej, że od dzie­ciń­stwa marzy­łam o zapeł­nia­niu segre­ga­to­rów w dziale kadr zwol­nie­niami lekar­skimi i umo­wami pra­cow­ni­ków, uło­żo­nymi alfa­be­tycz­nie albo według daty ich zawar­cia. Nic z tych rze­czy. Ja po pro­stu odpo­wia­dam co rano na wszyst­kie nowe ogło­sze­nia, które ofe­rują legalną, ozu­so­waną umowę i nie wyma­gają nosze­nia cię­ża­rów ani tytułu pro­fe­sora.

– A zna­jo­mo­ści japoń­skiego? – Dyrek­tor zsu­nął oku­lary na czu­bek nosa i patrzył na nią ponad gru­bymi, rogo­wymi opraw­kami.

– Słu­cham? – Nie zro­zu­miała, o co pyta. – W pań­stwa ogło­sze­niu nie było chyba nic o japoń­skim?

– Nie, nie. – Mach­nął rękami tak, jakby opę­dzał się od natręt­nej muchy. – Pytam tylko z czy­stej cie­ka­wo­ści, czy odpo­wiada pani także na ogło­sze­nia zawie­ra­jące sta­now­czy wymóg zna­jo­mo­ści języka japoń­skiego, chiń­skiego albo węgier­skiego.

– Oczy­wi­ście, że tak. – Wzru­szyła ramio­nami. – Pra­co­dawcy czę­sto wpi­sują w ogło­sze­nia rze­czy, które wcale nie są dla nich istotne. Choćby ten japoń­ski. Co z tego, że apli­kuję do pol­skiego oddziału jakie­goś japoń­skiego pro­du­centa kom­pu­te­rów, tele­wi­zo­rów czy zegar­ków? Prze­cież w pol­skim oddziale nawet naj­waż­niejsi sze­fo­wie nie mówią po japoń­sku. Tam cała komu­ni­ka­cja odbywa się po angiel­sku. A jed­nak wpi­sują w ogło­sze­nia japoń­ski, bo gdyby jeden z kan­dy­da­tów fak­tycz­nie go znał, byłoby miło. Mógłby czy­tać instruk­cje w ory­gi­nale, zaim­po­no­wać japoń­skim sze­fom w cza­sie ich wizyty w Pol­sce… Nie myślą tylko, że zawie­ra­jąc taki waru­nek w ogło­sze­niu, tracą szansę na zatrud­nie­nie kogoś naprawdę bar­dzo war­to­ścio­wego z punktu widze­nia ich firmy. Bo prze­cież poważni, odpo­wie­dzialni kan­dy­daci ni­gdy w życiu nie odpo­wie­dzą na anons, któ­rego warun­ków nie speł­niają od początku do końca.

– Dobrze, przejdźmy do kon­kre­tów. – Dyrek­tor znowu pod­niósł dłu­go­pis i zaczął go prze­rzu­cać z ręki do ręki.

– Do jakich kon­kre­tów? O japoń­skim i chiń­skim? – Diana patrzyła na niego jak na sza­leńca. – Nie znam tych języ­ków. Znam angiel­ski i nie­miecki, doga­duję się po rosyj­sku, od biedy mogła­bym uznać, że bier­nie posłu­guję się wło­skim, rozu­miem więk­szość pro­stych komu­ni­ka­tów… nato­miast japoń­ski i chiń­ski? Prze­pra­szam, ale nie…

– Pytam o pani warunki. Jaką chce pani mieć pen­sję w okre­sie prób­nym? Czy zosta­wa­nie w biu­rze do szes­na­stej trzy­dzie­ści nie będzie dla pani pro­ble­mem, skoro musi pani odbie­rać córeczkę ze szkoły?

Po co on o to pyta? Diana poczuła, że ogar­nia ją złość. Co go to obcho­dzi, skoro nie da jej tej pracy? Chce ją upo­ko­rzyć? Zro­bić z niej pośmie­wi­sko?

– Szuka pan pre­tek­stu, żeby mi odmó­wić? – wark­nęła. – Taka gra w czy­ste ręce? „Ja bym panią z przy­jem­no­ścią zatrud­nił, ale skoro pani nie może zosta­wać do szes­na­stej trzy­dzie­ści, to nie­stety, nie mogę nic zro­bić, mimo szcze­rych chęci”? Może pan sobie daro­wać. Nie przy­ła­pie mnie pan na pię­trze­niu trud­no­ści. Mogę zosta­wać nawet do sie­dem­na­stej, mamy w szkole świe­tlicę. Mogę pra­co­wać w week­endy i przyjmę taką pen­sję, jaką mi pan zapro­po­nuje. Nie­stety, nie uła­twię panu zada­nia. Musi mi pan odmó­wić bez zwa­la­nia na mnie całej winy. No już, pro­szę to zro­bić i nie mar­no­wać swo­jego i mojego czasu.

Dyrek­tor uśmiech­nął się pod nosem, się­gnął po komórkę i wybrał szybko jakiś numer.

– Iza? Jesteś u sie­bie? Świet­nie. Chciał­bym, żebyś usta­liła z naszą nową kole­żanką z HR-u szcze­góły umowy. Zależy mi bar­dzo, żeby pani Diana zaczęła pracę od ponie­działku, zadbaj o wszystko, dobrze? Już ją do cie­bie wysy­łam… Tak, Diana Pła­chetko, nasz nowy junior HR admi­ni­stra­tor. Oczy­wi­ście, tak, stan­dar­dowy okres próbny, pełny etat i kom­plet bene­fi­tów. Będzie u cie­bie za pięć minut, wrzu­cam ci na ser­wer wszyst­kie dane…

Dyrek­tor odwró­cił się do kom­pu­tera i klik­nął kilka razy, lekko mru­żąc oczy. Naj­wy­raź­niej miał pro­blem z kiep­sko dobra­nymi szkłami w oku­la­rach.

Diana poczuła, że kręci jej się w gło­wie. Z całej siły zła­pała dłońmi za kra­wę­dzie krze­sła, na któ­rym sie­działa. Zupeł­nie, jakby się bała, że z niego spad­nie. Że za momen­cik okaże się, że ktoś bez­li­to­śnie z niej zakpił.

– Witamy na pokła­dzie. – Dyrek­tor pod­niósł się zza biurka i wycią­gnął do niej rękę. – Nie mam dla pani żad­nej biżu­te­rii do zapro­jek­to­wa­nia ani trumny do prze­te­sto­wa­nia, japoń­ski też nie jest tu nie­zbędny, potrze­buję za to ludzi odda­nych pracy i chęt­nych do nauki. Mam nadzieję, że się nie pomy­li­łem, widząc te cechy wła­śnie w tobie. Prze­pra­szam, że tak się spo­ufa­lam jesz­cze przed pod­pi­sa­niem umowy, ale wszy­scy jeste­śmy tutaj na ty. Mam na imię Nor­bert. I… chyba jesz­cze tego nie powie­dzia­łem? Jestem pre­ze­sem tej firmy. Nor­mal­nie nie zaj­muję się roz­mo­wami wstęp­nymi z kan­dy­da­tami, ale mamy aku­rat epi­de­mię grypy i nasz dyrek­tor HR-u jest na zwol­nie­niu już od tygo­dnia…

To wra­że­nie, że zaraz obu­dzi się z pięk­nego, nie­re­al­nego snu, nie opusz­czało Diany przez kolejne trzy mie­siące. Co rano wstrzy­my­wała oddech, przy­kła­da­jąc kartę do czyt­nika przy wej­ściu do firmy. Może tym razem nie zadziała? Może ochro­niarz grzecz­nie wypro­wa­dzi ją przed budy­nek i powie, że abso­lut­nie nie ma jej na liście pra­cow­ni­ków? Że coś jej się ubz­du­rało i powinna jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać z leka­rzem?

Wezwa­nie do gabi­netu Nor­berta nawet jej nie zasko­czyło. Podzię­kuje jej, powie, że się nie spraw­dziła, że bar­dzo mu przy­kro…

– Nie musisz mi niczego wyja­śniać, dzię­kuję za szansę, którą dosta­łam, te trzy mie­siące były dla mnie wspa­nia­łym doświad­cze­niem, ura­to­wały mnie też finan­sowo, jestem naprawdę wdzięczna za to, że mogłam spró­bo­wać – wyre­cy­to­wała od progu.

Nor­bert patrzył na nią zszo­ko­wany.

– Chcesz mi powie­dzieć, że odcho­dzisz? Dosta­łaś lep­szą pro­po­zy­cję?

– Co? Jaką pro­po­zy­cję? – Nie zro­zu­miała. A potem, kiedy już do niej dotarło, co miał na myśli, zachi­cho­tała ner­wowo. – Nie, nie, ależ skąd… Ja tylko… Ja myśla­łam, że to już koniec.

– Koniec okresu prób­nego, tak. Pod­wyżka pięć­set zło­tych, stała umowa i pro­gram szko­leń, który Iza powinna opra­co­wać dla cie­bie do jutra. Chciał­bym, żebyś poje­chała z nami w lutym albo w marcu do cen­trali w Paryżu, dużo się nauczysz, poznasz pro­cesy, które nie­długo sama będziesz ini­cjo­wała… O ile uda ci się zna­leźć opiekę do dziecka na sześć czy sie­dem nocy?

– Tak, ależ tak… Oczy­wi­ście, że tak. – Miała wra­że­nie, że udało jej się zacho­wać kamienną twarz. Dopiero wycho­dząc, zauwa­żyła swoje odbi­cie w jed­nym z luster wiszą­cych w kory­ta­rzyku za recep­cją. Nowy kolor i nowa dłu­gość wło­sów były naprawdę twa­rzowe. Za to jej policzki stały się cał­ko­wi­cie pur­pu­rowe. Szkar­łatne. Wpa­da­jące w fio­let.

„Muszę zacząć uży­wać pudru – posta­no­wiła natych­miast. – I chyba jed­nak zain­we­sto­wać część tej pod­wyżki w nowe ciu­chy. Nie mogę jechać do Paryża w kre­atyw­nie poprze­ra­bia­nych szmat­kach z poprzed­niej epoki. Z epoki przed mężem chu­jem…”

Zacze­piła mnie na Mes­sen­ge­rze. Od razu było widać, że to fej­kowe konto. Nikt nie nazywa się prze­cież Kaśka Mści­cielka. Zapy­ta­łem, kim jest, ale odpi­sała tylko: „Moje imię i nazwi­sko nic ci nie powie. Spo­tkajmy się”. Nie chciała zdra­dzić w jakiej spra­wie. Nie odpo­wie­działa na żadne z moich pytań. Obie­cała, że wszystko wyja­śni, kiedy się zoba­czymy. Nie wcho­dził w grę tele­fon czy roz­mowa przez kamerkę, na Zoo­mie czy Team­sach. Musiało być oso­bi­ście.

Byłem pewny, że nie żar­tuje. W każ­dym jej sło­wie dawała się wyczuć jakaś dziwna despe­ra­cja.

Od pierw­szej chwili wie­dzia­łem, że poża­łuję tego spo­tka­nia. Że ono zmieni moje życie. Nie umia­łem tylko na razie odgad­nąć, w jaki spo­sób.

A jed­nak… A niech tam. Cie­ka­wość wygrała z roz­sąd­kiem.

„W porządku. Spo­tkajmy się. Pią­tek, 14.30, pod Bramą Flo­riań­ską, po lewej stro­nie”.

Roz­dział 3

Makaroniki

Pobyt w Paryżu był jedną, wielką, cudowną bajką.

Nie musiała się mar­twić o Olę, zachwy­coną per­spek­tywą pobytu u cioci Gosi, w towa­rzy­stwie jej dzie­cia­ków i (przede wszyst­kim!) jej wiel­kiego, kudła­tego psa Bisz­kopta. Nie musiała tak naprawdę mar­twić się o nic waż­nego. Miesz­kała w hote­liku dwa kroki od Luwru. Malut­kim, peł­nym uroku, wyglą­da­ją­cym jak z przed­wo­jen­nej pocz­tówki. Była pewna, że na takich wyjaz­dach służ­bo­wych mieszka się w bez­dusz­nych, ano­ni­mo­wych hote­lach sieci X czy Y… Wyglą­da­ją­cych iden­tycz­nie w Paryżu, Lon­dy­nie, War­sza­wie czy Tbi­lisi. Tym­cza­sem tra­fiła do przy­tul­nej kap­suły czasu, jak z kry­mi­na­łów z komi­sa­rzem Maigre­tem. Jak z Ame­lii lub Cze­ko­lady. Naprawdę czuła się jak pary­żanka, sie­dząc rano na tara­sie z cro­is­san­tem, fili­żanką kawy i gęstym, świeżo wyci­śnię­tym sokiem poma­rań­czo­wym. Nie była w sta­nie z tego zre­zy­gno­wać, mimo że mar­cowe poranki były chłodne i wcale nie zachę­cały do prze­sia­dy­wa­nia na dwo­rze. Cro­is­sant sma­ko­wał jed­nak znacz­nie lepiej na tym tara­siku z wido­kiem na ślepą uliczkę, zakoń­czoną skwer­kiem z małą fon­tanną i dwoma rachi­tycz­nymi drze­wami, niż w pokoju na pierw­szym pię­trze albo w hote­lo­wym barze, gdzie ser­wo­wano śnia­da­nia. Dopiero potem dowie­działa się, że praw­dziwe pary­żanki wcale nie jedzą cro­is­san­tów na śnia­da­nie. A już na pewno nie trzy, jeden po dru­gim.

– Nie mogę zde­cy­do­wać, czy wolę te z kon­fi­turą poma­rań­czową, czy z cytryną, czy cze­ko­ladą – mówiła z peł­nymi ustami do Mar­lenki.

Mar­lenka pra­co­wała w Sor­Malu od pięt­na­stu lat. Wszy­scy ją znali i wszy­scy lubili, uśmiech nie scho­dził z jej malut­kiej, trój­kąt­nej twa­rzy. Diana była prze­ko­nana, że nie mogła tra­fić na lep­szą men­torkę. I na lep­szą prze­wod­niczkę po Paryżu.

– Strzep­nij te okruszki z żakietu. – Mar­lenka śmiała się z jej ape­tytu. I z pociągu do zim­nego tarasu. Sama zawsze scho­dziła na śnia­da­nie punk­tu­al­nie o ósmej. Jadła w środku, przy sto­liku koło okna, nie­odmien­nie jedną, mocno spa­loną małą grzankę z kon­fi­turą. I zawsze machała do Diany znad swo­jej fili­żanki, peł­nej kawy czar­nej jak smoła. Tym razem jed­nak, zamiast poma­chać, wyszła na taras. – Dopij kawę i od razu leć do szefa, ma dla cie­bie jakieś zada­nie spe­cjalne. Był tu przed chwilą, ale nie chciał ci prze­szka­dzać w pochła­nia­niu góry cro­is­san­tów.

– Zada­nie spe­cjalne? – powtó­rzyła z nie­do­wie­rza­niem.

Mar­lenka wzru­szyła ramio­nami. Skąd mia­łaby wie­dzieć, o co cho­dzi?

Diana wbie­gła więc po dwa schodki na ostat­nie pię­tro baj­ko­wego hote­liku, wcią­gnęła brzuch, otrze­pała mary­narkę i sta­nęła na bacz­ność w drzwiach pokoju Nor­berta.

– Musisz mi pomóc – powie­dział pre­zes, poda­jąc jej kartkę zadru­ko­waną listą adre­sów. – Dziś masz szko­le­nie z Pierre’em do pięt­na­stej, potem jesteś teo­re­tycz­nie wolna.

– Teo­re­tycz­nie? – zapy­tała ostroż­nie.

– Teo­re­tycz­nie… bo prak­tycz­nie chciał­bym cię pro­sić o zna­le­zie­nie naj­lep­szych maka­ro­ni­ków w tym mie­ście.

Miała wra­że­nie, że się prze­sły­szała.

– Maka­ro­ni­ków? – powtó­rzyła.

– Wiesz, co to są maka­ro­niki? – Uśmiech­nął się lekko i cof­nął się tak, żeby mogła wejść do środka. Do tej pory roz­ma­wiali w drzwiach pokoju. Teraz wska­zał jej ręką kanapę, usta­wioną pod oknem. Nie ośmie­liła się jed­nak usiąść, a on wcale tego nie zapro­po­no­wał. Stali po dwóch stro­nach tej kanapy, przy uchy­lo­nych drzwiach na kory­tarz. Czyżby szef zosta­wił je otwarte z pre­me­dy­ta­cją? Może spo­dzie­wał się kogoś jesz­cze?

Na niskim sto­liku koło kanapy stało pudełko z bia­łej tek­turki, tło­czo­nej w deli­katne kwiatki. Nor­bert pod­su­nął je Dia­nie pod nos.

– To wła­śnie maka­ro­niki. Pro­szę, poczę­stuj się jed­nym… To są naj­sław­niej­sze fran­cu­skie sło­dy­cze. Te, które mam tutaj, pocho­dzą od jed­nego z naj­lep­szych cukier­ni­ków w Paryżu. A jed­nak… coś mi w nich nie pasuje. Zresztą sama spró­buj i oceń ich jakość.

Diana ostroż­nie wzięła do ręki małe, okrą­głe, jasno­zie­lone cia­steczko. Chru­piąca sko­rupka zapa­dła się pod jej pal­cem wska­zu­ją­cym.

– No wła­śnie. – Nor­bert z dez­apro­batą pokrę­cił głową. – Zbyt kru­che… nie powinno pękać już pod naj­lżej­szym doty­kiem.

Diana wło­żyła ciastko do ust.

Wra­że­nie było tak silne, że aż musiała przy­mknąć na moment oczy. Nagle poczuła się tak, jakby dotknęła dosko­na­ło­ści. Kru­chość mie­szała się z kre­mową wil­go­cią, sło­dycz z kwa­sko­wa­tym inten­syw­nym aro­ma­tem cytru­sów i czymś jesz­cze…

– Mig­dały? – szep­nęła. Tak, teraz na pierw­szy plan wyraź­nie wysu­wał się smak mig­da­łów.

Pomy­ślała, że gdyby była Fran­cuzką, waży­łaby chyba dwie tony i nie mia­łaby przy duszy ani centa – wszystko wyda­wa­łaby na maka­ro­niki.

Miała ochotę wyrwać sze­fowi pudełko z rąk i zjeść całą zawar­tość, do ostat­niego okruszka. Był tam maka­ro­nik zie­lony jak trawa, był wście­kle różowy, deli­kat­nie poma­rań­czowy, beżowy niczym kawa z mle­kiem i ciemny jak gorzka cze­ko­lada…

– Moja bab­cia miesz­kała w Paryżu jako dziecko – wyja­śnił Nor­bert, patrząc przez okno. – Do dziś wspo­mina nie­dzielne obiady u pań­stwa Blan­chard, bez­dziet­nych leka­rzy, któ­rzy udzie­lili jej wtedy schro­nie­nia. Jej ulu­bio­nym momen­tem był ten, kiedy służba uprzą­tała puste pół­mi­ski i brudne tale­rze a na stół, na krysz­ta­ło­wej pate­rze wjeż­dżały paste­lowe maka­ro­niki. Raz zie­lone, o smaku pista­cji, raz żółte z cytryną, raz czer­wone z mali­nami, fio­le­towe z jago­dami albo z figą… Od tam­tej pory wciąż szuka tego dosko­na­łego smaku, który zapa­mię­tała… Jak dotąd bez skutku.

– Te są per­fek­cyjne – powie­działa Diana z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Nie są. – Nor­bert potrzą­snął głową i spoj­rzał jej w oczy z dziw­nym smut­kiem. – Wiem, oczy­wi­ście, że bab­cia ide­ali­zuje to, co jadła w dzie­ciń­stwie, w boga­tym domu, który w jej wspo­mnie­niach przy­po­mina kró­lew­ski pałac. To w pełni uza­sad­nione psy­cho­lo­gicz­nie. Ale mimo wszystko… od lat bawię się z nią w tę grę w poszu­ki­wa­nie dosko­na­łych maka­ro­ni­ków. Przy­wożę je zawsze, gdy jestem we Fran­cji. A ona zawsze je kry­ty­kuje.

– Na pewno w inter­ne­cie jest jakiś ran­king, lista cukierni, w któ­rych można kupić naj­lep­sze… Może nawet takich, które dzia­łały już wtedy, kiedy miesz­kała tu twoja bab­cia? – pod­su­nęła, cią­gle nie rozu­mie­jąc, do czego mia­łaby pro­wa­dzić ta dziwna roz­mowa.

Nor­bert znowu pokrę­cił głową.

– Przy­wo­zi­łem już babci maka­ro­niki z naj­bar­dziej reno­mo­wa­nych firm w całej Fran­cji. Z samego tylko Paryża tra­fiły do niej pude­łeczka od Ladurée, Ange­liny, Carette… Każda z tych cukierni sprze­da­wała maka­ro­niki długo przed poja­wie­niem się mojej babci na świe­cie. Do tego Pierre Hermé, ucho­dzący za praw­dzi­wego mistrza, albo ten Japoń­czyk Sada­haru Aoki, który podobno wniósł nową azja­tycką jakość w skost­niałe fran­cu­skie cukier­nic­two… Bab­cia uśmie­chała się, pró­bu­jąc maka­ro­niki od każ­dego z nich, a potem lekko krę­ciła głową i mówiła: „No cóż, to jed­nak nie to samo, co deser u pań­stwa Blan­chard…”.

Diana pró­bo­wała odgad­nąć, na czym mia­łoby pole­gać jej zada­nie. Skoro Nor­bert kupił już mig­da­łowe cia­steczka we wszyst­kich sław­nych cukier­niach Paryża, a może i całej Fran­cji, to co jesz­cze mogłaby zro­bić?

– Przejdź się po mie­ście. Zwłasz­cza po dru­giej i trze­ciej dziel­nicy, bab­cia Stef­cia miesz­kała na ich styku. Zaglą­daj w boczne uliczki, scho­waj mapę, daj pro­wa­dzić się mia­stu. I wszę­dzie, gdzie tra­fisz na maka­ro­niki, po pro­stu kupuj sobie kilka i spraw­dzaj, czy są smaczne. Przy­nieś mi tylko te, które sama uznasz za ide­alne.

– Nie jestem eks­per­tem – zapro­te­sto­wała dla porządku, bo wizja kupo­wa­nia nie­ogra­ni­czo­nej liczby tych małych cia­ste­czek wydała się jej natych­miast speł­nie­niem wszyst­kich marzeń.

– Obser­wo­wa­łem cię wczo­raj przy kola­cji i dzi­siaj przy śnia­da­niu. To zna­czy, oczy­wi­ście, obser­wo­wa­łem wszyst­kich pra­cow­ni­ków – popra­wił się szybko Nor­bert. – Nikt nie je z takim ape­ty­tem i taką rado­ścią jak ty. Nikt nie przy­myka z roz­ko­szy oczu, obli­zu­jąc z łyżeczki dro­binki piany z kawy, a z pal­ców lepką mar­mo­ladę i okruszki cia­sta fran­cu­skiego z poran­nego cro­is­santa. Widzia­łem to, więc wiem, że sobie pora­dzisz.

Wrę­czył jej szybko zwi­tek bank­no­tów.

– Jeżeli pie­nią­dze się skoń­czą, przyjdź do mnie po wię­cej. – Uśmiech­nął się cie­pło. – I jesz­cze jedno… bar­dzo pro­szę cię o dys­kre­cję. Nie chciał­bym, żeby ludzie zaczęli szep­tać po kątach, że wpa­dasz ukrad­kiem do mojego apar­ta­mentu, więc pew­nie jesteś moją kochanką.

Kochanką Nor­berta została dopiero mie­siąc póź­niej. W Paryżu odno­sił się do niej z takim dystan­sem, na jaki tylko pozwa­lał maka­ro­ni­kowy sekret, który połą­czył ich na początku pobytu. Zawsze roz­ma­wiali w drzwiach jego pokoju, w sali kon­fe­ren­cyj­nej, na kory­ta­rzu, w hote­lo­wym bistro… Ni­gdy nie przy­szedł do jej pokoju, ni­gdy też – poza tą pierw­szą roz­mową – nie zapro­sił jej do sie­bie. Ale nawet wtedy ani na chwilę nie zamknął drzwi na kory­tarz, by każdy, prze­cho­dząc, mógł zoba­czyć, co robią, jak daleko od sie­bie stoją…

– Bałeś się, że zdejmę jed­nym ruchem sukienkę i rzucę się na cie­bie? – Śmiała się potem, kiedy leżeli razem w jego wiel­kiej sypialni z wido­kiem na Wawel, urzą­dzo­nej we wszyst­kich moż­li­wych odcie­niach sza­ro­ści.

– Raczej, że oskar­żysz mnie o mole­sto­wa­nie, żeby póź­niej wyco­fać zarzuty i zgo­dzić się na ugodę za jakąś astro­no­miczną sumę… A poza tym, nie mia­łaś wtedy na sobie sukienki.

No jasne, że nie miała. Żadna z jej sukie­nek nie nada­wała się na służ­bową podróż do Paryża. Ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wała w biu­rze, w jej sza­fie nie było więc żad­nych ubrań dopa­so­wa­nych do fir­mo­wego dress code’u. Tele­mar­ke­te­rów nie obo­wią­zy­wały w tym wzglę­dzie żadne zasady, i tak nie było ich widać. Za pierw­szą pen­sję kupiła więc na wyprze­da­żach dwie pary spodni, dwa żakiety i kilka blu­zek. Oraz jedną parę czar­nych czó­łe­nek, dosko­nale nija­kich i pasu­ją­cych do wszyst­kiego. W lum­pek­sie przy Kle­pa­rzu dobrała do tego dwie ponad­cza­sowe koszule. Musiały wystar­czyć na cały okres próbny… i na kolejne mie­siące, łącz­nie z wyjaz­dem do Fran­cji. Reszta pen­sji poszła na ubra­nia i przy­bory szkolne dla Oli i na zale­głe rachunki. Odzy­skała prąd, wodę, pełne półki w lodówce i odro­binę god­no­ści. Z dru­giej pen­sji oddała dług Mał­gosi i wyku­piła też w końcu obiady dla Oli w szkol­nej sto­łówce. Co prawda po trzech mie­sią­cach, kiedy dostała stałą umowę i pod­wyżkę, zamie­rzała kupić jesz­cze kilka nowych ubrań, osta­tecz­nie jed­nak uznała, że nie może tak sza­stać pie­niędzmi. Ponad­cza­sowe spodnie, żakiety i czó­łenka były cał­kiem nie­złe, zwłasz­cza w połą­cze­niu z tymi bluz­kami z recy­klingu.

– Taki służ­bowy wypad jak ten, zwłasz­cza do Paryża, to dosko­nały pre­tekst, żeby posza­leć w skle­pach i coś sobie kupić – eks­cy­to­wała się Mar­lenka, poka­zu­jąc Dia­nie sukienkę w wiel­kie maki i szarą, ołów­kową spód­niczkę z asy­me­trycz­nym roz­cię­ciem. Oraz szy­fo­nową bluzkę w kolo­rze…

– Zgniła zie­leń, super. – Diana uśmiech­nęła się ze szcze­rym podzi­wem.

Mar­lenka spoj­rzała na nią z obu­rze­niem.

– To nie jest zgniła zie­leń, tylko doj­rzałe awo­kado.

„Chyba przej­rzałe” – pomy­ślała Diana, miała jed­nak dość rozumu, żeby nie mówić tego gło­śno.

Mar­lenka była jej prze­wod­niczką po fir­mo­wych plo­tecz­kach, małych afer­kach, zależ­no­ściach i zawi­ło­ściach, które nie miały nic wspól­nego z ofi­cjal­nym podzia­łem obo­wiąz­ków i sta­no­wisk. Była też znaw­czy­nią fir­mo­wego dress code’u.

– Na służ­bowe śnia­da­nie z Niem­cami i Angli­kami spo­koj­nie możesz iść w dżin­sach. Ale jeśli będą tam ludzie z cen­trali we Fran­cji albo Włosi, zwłasz­cza ci z oddziału w Medio­la­nie, dżinsy ujdą tylko wtedy, jeżeli wło­żysz do nich mary­narkę.

– A Włosi z tej filii koło Neapolu? – zapy­tała Diana zacie­ka­wiona. Było to pyta­nie czy­sto teo­re­tyczne, nie doty­czyło jej oso­bi­ście, przy­naj­mniej nie teraz. Na szko­le­niu w Paryżu nie było nikogo z połu­dnia Włoch, a ona nie miała w walizce ani jed­nej pary dżin­sów.

– U nich jedyna zasada to brak zasad. – Mar­lenka roze­śmiała się per­li­ście. – Możesz wło­żyć prze­zro­czy­stą kieckę w motyle z dekol­tem do pasa i nikt się nie zdziwi. Pod warun­kiem, że nie zamar­z­niesz. No i że na spo­tka­niu nie będzie żad­nego sztyw­niaka z cen­trali.

Sztyw­nia­ków z cen­trali Diana spo­ty­kała w Paryżu każ­dego dnia. I gdyby miała sto­so­wać się do rad Mar­lenki, musia­łaby kupić drugą walizkę i wypeł­nić ją całą ubra­niami. Na śnia­da­nia służ­bowe, na szko­le­nie, na lunch, na kola­cję, na kok­tajl z mene­dże­rami, na kok­tajl u fran­cu­skiego pre­zesa, na zwie­dza­nie mia­sta auto­ka­rem i na spa­cer po ogro­dach Wer­salu…

– Mam to w nosie – powie­działa. Wcale nie chciała, żeby zabrzmiało to nie­grzecz­nie, wręcz opry­skli­wie. Chciała tylko, żeby Mar­lenka zmie­niła wresz­cie temat i prze­stała pod­ko­py­wać jej pew­ność sie­bie, już na samym początku pobytu we Fran­cji. – Mam w nosie ten cały pary­ski dress code. Nie stać mnie na kiecki i buty, któ­rych nie włożę ni­gdy wię­cej. I na zmie­nia­nie tore­bek co dzie­sięć minut.

– Lubię torebki – mruk­nęła Mar­lenka. Naj­wy­raź­niej poczuła się skry­ty­ko­wana.

Diana nie miała jed­nak siły jej prze­pra­szać. Zła­pała swój ple­ca­czek, kom­plet­nie nie­modny i nie­do­pa­so­wany ani do butów, ani do kurtki, i wybie­gła na ulicę.

Dopiero po kilku minu­tach ochło­nęła na tyle, by rozej­rzeć się wokół sie­bie. Zer­k­nęła w prawo, w lewo, zwol­niła… i nagle dotarło do niej, że naprawdę jest w Paryżu. Że spa­ce­ruje sama po ulicy, któ­rej nazwy nie byłaby w sta­nie wymó­wić… Ale wie, że jest nią zachwy­cona. Rue Mon­tor­gu­eil pełna była małych skle­pi­ków spo­żyw­czych i knaj­pek. Fran­cuzi kłę­bili się w kolejce do pie­karni, i każdy z nich odcho­dził, ści­ska­jąc pod pachą bagietkę albo dwie. Na środku jezdni, którą naj­wy­raź­niej nie jeź­dziły samo­chody, stał długi stra­gan pełen warzyw i owo­ców. Diana poczuła prze­możną chęć, by wziąć do ręki lśnią­cego, jędr­nego bakła­żana.

– Stra­ci­łaś rozum – powie­działa do sie­bie pół­gło­sem. – Po co ci bakła­żan, skoro nie masz dostępu do kuchni? Zabie­rzesz go ze sobą do hote­lo­wego baru, pokro­isz tępym hote­lo­wym nożem i zjesz na surowo?

Pogła­dziła pal­cem napiętą fio­le­tową skórkę i nie­chęt­nie odło­żyła warzywo tam, skąd je pod­nio­sła.

„Gruszka miło­ści – przy­po­mniała sobie, że tak wła­śnie bywa nazy­wany bakła­żan. Czyżby cho­dziło o kształt? A może o jakieś mine­rały, które czy­niły z niego wspa­niały afro­dy­zjak?”

– Gruszka miło­ści w mie­ście miło­ści. – Wes­tchnęła. – Świet­nie do sie­bie pasują. Tylko ja jakoś nie nadaję się do tego miło­snego trój­kąta.

Pod­nio­sła wzrok znad sto­iska z warzy­wami i jak na zamó­wie­nie zoba­czyła cału­jącą się namięt­nie parę. Ciem­no­włosa dziew­czyna z kol­czy­kami z kolo­ro­wych pió­rek w uszach i chło­pak z krótko przy­ciętą bródką.

„Pew­nie musi okrop­nie dra­pać – pomy­ślała. – Ta ślicz­notka nie powinna pozwo­lić, żeby tak nisz­czył jej por­ce­la­nową buzię”.

Minęła szyb­kim kro­kiem sple­cioną w uści­sku parę, zasta­na­wia­jąc się nad swoim ostat­nim poca­łun­kiem. Kiedy to było? Trzy lata temu? A może cztery? Nie było miło. Nie było nawet zno­śnie. Bła­gała wtedy w myślach, żeby już prze­stał. I żeby nikt nie cało­wał jej już ni­gdy wię­cej. Nie spo­dzie­wała się, że los spełni tę prośbę i pozbawi ją seksu, namięt­no­ści, bli­sko­ści na tyle lat. A może już na zawsze…

Skrę­ciła bez namy­słu w boczną uliczkę. Była cicha i pusta, nie­równy bruk spra­wiał, że poty­kała się nie­mal przy każ­dym kroku. Zatrzy­mała się przy drew­nia­nych drzwiach, poma­lo­wa­nych na nie­bie­sko. Pro­wa­dziły do wyso­kiej, sta­rej kamie­nicy. Z jed­nego z okien dobie­gały śmie­chy, gwar roz­mów, pobrzę­ki­wa­nie kie­lisz­ków. Pod­nio­sła głowę, ale nie udało jej się zaj­rzeć do środka. Może gdyby prze­szła na drugą stronę ulicy, zdo­ła­łaby dostrzec roz­ba­wio­nych ludzi w jasnym, otwar­tym oknie na dru­gim pię­trze, na lewo od nie­bie­skich drzwi i kamien­nego aniołka, który uśmie­chał się z naj­wyż­szego punktu bramy. Nie paso­wał do suro­wej, sza­rej ściany, do potęż­nych kamien­nych blo­ków wokół futryny… A jed­nak tam był. Absur­dalny, uśmiech­nięty anio­łek z locz­kiem na czole.

– Na co się gapisz? – szep­nęła do niego.

Nie odpo­wie­dział.

Wzru­szyła więc ramio­nami i poszła dalej, roz­cie­ra­jąc zzięb­nięte dło­nie. Nie spo­dzie­wała się, że pary­ski wie­czór może być taki chłodny.

Po chwili znowu usły­szała śmie­chy i pobrzę­ku­jące zachę­ca­jąco szkło. Kie­liszki? Fili­żanki? Na końcu uliczki dostrze­gła dwa okna, się­ga­jące nie­mal do ziemi, roz­świe­tlone cie­płym, żół­tym świa­tłem. Były zapa­ro­wane. Crêperie… Zawa­hała się przez moment. Pla­no­wała prze­cież, że wresz­cie zacznie odkła­dać jakieś pie­nią­dze. Co prawda miała już stałą umowę, ale wie­działa dosko­nale, jak nie­wiele to zna­czy. Wystar­czyłby drobny błąd, jakieś nie­do­pa­trze­nie, a cudowny sen o eta­cie, pen­sji, podró­żach służ­bo­wych i rachun­kach opła­ca­nych w ter­mi­nie mógłby skoń­czyć się rów­nie nagle, jak się zaczął. A prze­bu­dze­nie byłoby bar­dzo bole­sne.

Obie­cy­wała sobie, że przez pierw­szy rok nie wyda ani jed­nej zło­tówki na głu­poty. Że będzie zbie­rać na czarną godzinę, żeby już ni­gdy nie wyłą­czono jej wody i prądu. A teraz stała przed nale­śni­kar­nią, wcią­gała głę­boko słodki, kuszący zapach i czuła, że nie umie mu się oprzeć.

Rzu­ciła okiem na menu, wypi­sane na czar­nej tablicy małymi, okrą­głymi, peł­nymi zawi­ja­sów liter­kami. Kto dzi­siaj, w cen­trum wiel­kiego euro­pej­skiego mia­sta, wywie­sza w restau­ra­cji odręczny jadło­spis?! Bar­dzo chciała się prze­ko­nać, kim są ci ludzie.

Fran­cu­skie słowa, na które patrzyła, nie­wiele jej mówiły, ceny jed­nak wyda­wały się cał­kiem przy­ja­zne. Jeśli dobrze rozu­miała, mogła zamó­wić zestaw: nale­śnik wytrawny, nale­śnik dese­rowy i… miseczka cydru? Jak to „miseczka”?

Przy­tulny lokal o wiel­kich oknach, w któ­rych wisiały zasłonki w kra­teczkę, kusił ją coraz bar­dziej.

– Kobieto! Jesteś w Paryżu, naprawdę możesz sobie na to pozwo­lić – powie­działa pół­gło­sem i szybko, zanim zdąży się roz­my­ślić, popchnęła cięż­kie, prze­szklone drzwi.

Trzy godziny póź­niej wró­ciła do hote­liku zaru­mie­niona i uśmiech­nięta. Cydr cią­gle roz­kosz­nie szu­miał jej w gło­wie, a na ramio­nach miała bajecz­nie kolo­rowy, wielki i miękki szal. Jemu też nie umiała się oprzeć.

Przy­nio­sła ze sobą pięć pude­łe­czek z maka­ro­ni­kami. Kupo­wała je w malut­kich pati­se­riach i boulan­ge­riach, odkry­wa­jąc kolejne zaułki dru­giej dziel­nicy, z dala od tury­stycz­nych szla­ków. Zbyt naje­dzona nale­śni­kami, by spró­bo­wać cze­goś wię­cej, zabrała wszyst­kie cia­steczka ze sobą. Zamie­rzała usiąść spo­koj­nie na hote­lo­wym tara­sie, otu­lić się nowym sza­lem, zamó­wić mocną kawę i degu­sto­wać je meto­dycz­nie, robiąc notatki w tabelce, którą przy­go­to­wała z samego rana.

Roz­dział 4

Tylko nie wesele

Nie chciała wesela. Jedno już miała, praw­dzi­wie baj­kowe. Po ślu­bie z dru­hen­kami w różo­wych sukien­kach, sypa­niem ryżu na szczę­ście i sty­lową dorożką, która wio­zła ją do kościoła, odbył się wielki bal w sali przy­stro­jo­nej gir­lan­dami żywych kwia­tów, z sied­mio­oso­bową orkie­strą, z tań­cami w świe­tle gwiazd… i z gwiazdą lokal­nej tele­wi­zji w roli wodzi­reja. Nie­stety, to wszystko jakoś nie zagwa­ran­to­wało jej mał­żeń­stwu trwa­ło­ści i szczę­ścia. Wła­ści­wie było począt­kiem jego końca. Awan­tura wybu­chła w ele­ganc­kim domu wesel­nym (sty­li­zo­wa­nym sta­ran­nie na szla­checki dwo­rek) jesz­cze przed pół­nocą i odbi­jała się czkawką przez kolejne mie­siące, a nawet lata. I oczy­wi­ście została wycią­gnięta w sądzie na spra­wie roz­wo­do­wej, naj­pierw przez Daniela, a potem przez kilka osób wystę­pu­ją­cych w jego nie­koń­czą­cym się koro­wo­dzie świad­ków. Sta­now­czo nie miała ochoty na powtórkę.

Naj­chęt­niej w ogóle zre­zy­gno­wa­łaby ze ślubu. Wła­śnie po to, żeby unik­nąć roz­wodu numer dwa. Ten numer jeden cał­ko­wi­cie wykoń­czył ją psy­chicz­nie, zawo­dowo i finan­sowo. Nie zdo­ła­łaby tego prze­żyć raz jesz­cze. Zwłasz­cza że Nor­bert był bajecz­nie bogaty i z pew­no­ścią mógłby wyna­jąć naj­lep­szych praw­ni­ków… i fał­szy­wych świad­ków, gdyby tylko posta­no­wił ją znisz­czyć. A w cza­sie roz­wodu takie posta­no­wie­nie przy­cho­dzi do głowy zadzi­wia­jąco łatwo nawet bar­dzo spo­koj­nym i ugo­dowo nasta­wio­nym ludziom. Wie­działa o tym, nie tylko z wła­snego doświad­cze­nia. Widziała tyle par, które obie­cy­wały sobie, że roz­staną się po przy­ja­ciel­sku, a potem wal­czyły w sądzie latami o dwu­dzie­sto­letni samo­chód albo o kawa­łek brud­nej szmaty, który nagle oka­zy­wał się cenną rodzinną pamiątką. Dzieci tych par, zwal­niane z lek­cji, wywle­kane z łóżek o świ­cie, wędro­wały od psy­cho­loga do bie­głego psy­chia­try i z powro­tem, na nie­koń­czące się testy, dia­gnozy, bada­nia więzi i „ogól­nego dobro­stanu”. Jedy­nym wyzwo­le­niem były dla nich osiem­na­ste uro­dziny.

Za nic nie chciała prze­ży­wać tego jesz­cze raz, w wer­sji „na bogato”, czyli praw­do­po­dob­nie znacz­nie kosz­mar­niej­szej niż ta, którą już miała za sobą.

– Nie wyj­dziesz za Nor­berta, żeby się z nim nie roz­wo­dzić? – Mał­go­sia uba­wiła się ser­decz­nie logiką jej myśle­nia.

Wie­działa, że nie zdoła tego wytłu­ma­czyć szczę­śli­wej mężatce, takiej jak jej przy­ja­ciółka. Ani zako­cha­nemu Nor­ber­towi.

„Jeśli nam nie wyj­dzie, prze­ży­jemy w sądzie praw­dziwy hor­ror” – brzmiało nie­zbyt prze­ko­nu­jąco nawet w jej wła­snych uszach, zre­zy­gno­wała więc z powta­rza­nia tego po raz kolejny i pozwo­liła zało­żyć sobie na palec pier­ścio­nek… pod dwoma warun­kami. Po pierw­sze: inter­cyza, żeby ewen­tu­alny roz­wód był tak pro­sty i szybki, jak to tylko moż­liwe. Po dru­gie: żad­nego wesela.

Nor­bert wal­czył dziel­nie, szcze­gól­nie w spra­wie inter­cyzy. W końcu uległ jed­nak wobec jej uporu.

– Nie będzie żad­nego roz­wodu – oświad­czył wesoło. – Mogę pod­pi­sać, że oddam ci wszystko, że wszystko zabiorę… To bez zna­cze­nia. Będziemy razem do końca życia, nie ma innej opcji i tyle.

Bar­dzo jej się podo­bało takie podej­ście. Ta jego pew­ność, która spra­wiała, że wspo­mnie­nia trau­ma­tycz­nego roz­sta­nia z Danie­lem wresz­cie zaczęły bled­nąć.

– Myśla­łam, że już ni­gdy nie zaufam żad­nemu face­towi – opo­wia­dała Mał­gosi, bawiąc się pier­ścion­kiem z bry­lan­tem wiel­ko­ści prze­piór­czego jaja. – A jed­nak Nor­ber­towi udaje się topić te moje lody, otwie­rać kolejne zamki w moich pan­cer­nych drzwiach…

Nie przy­ła­pała go ni­gdy na naj­drob­niej­szej nie­uczci­wo­ści czy choćby zawa­ha­niu. Był pewny, że chce z nią spę­dzić całe życie. Do tego zako­chany jak uczniak. I gotowy speł­nić wszyst­kie jej zachcianki.

– Nie chcę wesela. Chcę cie­bie – zgo­dził się natych­miast, kiedy powie­działa, że nie ma ochoty na huczne przy­ję­cie.

Jeśli naprawdę mieli wziąć ślub, to cicho, bez gości, gdzieś daleko od domu. Może w amba­sa­dzie w Paryżu? To prze­cież w tym mie­ście zaczęła się ich miłość – mimo że Nor­bert nie dał po sobie poznać, że jest nią zain­te­re­so­wany, że zależy mu na czymś wię­cej niż opty­mal­nym wyko­rzy­sta­niu wizyty w cen­trali firmy… i zna­le­zie­niu ide­al­nych maka­ro­ni­ków. Kon­tak­to­wał się z Dianą tylko w spra­wach szko­leń, pre­zen­ta­cji, wizyt w kolej­nych oddzia­łach fabryki… i kolej­nych kar­to­ni­ków wypeł­nio­nych mig­da­ło­wymi cia­stecz­kami.

– Te ostat­nie były cał­kiem nie­złe. – Kiwał z uzna­niem głową. – Ale testuj dalej. Może warto posze­rzyć obszar poszu­ki­wań o kolejne dziel­nice?

Posze­rzała… ego­istycz­nie, przede wszyst­kim o te, które chciała zwie­dzić, w któ­rych był jakiś skwer, park, kościół, pomnik albo most, który od dawna pra­gnęła zoba­czyć. Snuła się godzi­nami po kli­ma­tycz­nej dziel­nicy Le Marais, sie­działa na cichym placu Woge­zów, o któ­rym czy­tała w tylu książ­kach. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, gdzie dokład­nie miesz­kał mek­sy­kań­ski rzeź­biarz Juan Soriano, two­rzący prze­dziwne, wiel­kie, baj­kowe ptaki. Nie był bar­dzo sławny, dowie­działa się o nim wła­ści­wie przy­pad­kiem. Mał­go­sia wycią­gnęła ją kie­dyś na week­end do War­szawy. Chciała ją tro­chę roze­rwać przed kolejną roz­prawą roz­wo­dową. Poje­chały windą na trzy­dzie­ste pię­tro Pałacu Kul­tury, żeby wykrzy­czeć marze­nia – dziś już nie pamię­tała, co wtedy wrza­snęła. Potem jadły lody w jakiejś sty­lo­wej wło­skiej lodziarni. Spa­ce­ro­wały po Ogro­dzie Saskim. I wresz­cie, po połu­dniu, odwie­dziły razem przy­ja­ciół Mał­gosi za mia­stem, w Pod­ko­wie Leśnej, a oni zabrali je do sąsied­niej miej­sco­wo­ści, maleń­kiej Owczarni, gdzie ukryty był magiczny ogród z dzi­wacz­nymi rzeź­bami, prze­peł­nio­nymi rado­ścią i jakąś nie­by­wałą ener­gią. Roz­ma­wiały wtedy przez moment z wła­ści­cie­lem ogrodu, uro­czym panem Mar­kiem, mar­szan­dem i wielką miło­ścią rzeź­biarza. Opo­wia­dał im o życiu w Paryżu… na pewno w Le Marais. Ale gdzie dokład­nie? Na jakiej ulicy? Nie była pewna, czy jej nazwa w ogóle padła w roz­mo­wie.

Posta­no­wiła, że po powro­cie do Pol­ski poje­dzie jesz­cze raz do tego ogrodu. Pokaże wiel­kie pta­szy­ska Oli, na pewno ją zachwycą. Były nie­zwy­kłe, z powo­dze­niem mogłyby sta­nąć w jakimś pary­skim muzeum.

Ale muzea w cza­sie swo­ich wędró­wek Diana z pre­me­dy­ta­cją wykre­śliła z listy. Wie­działa, że nie ma na nie czasu. Zro­biła jeden jedyny wyją­tek: poszła do Musée de l’Oran­ge­rie w ogro­dach Tuile­ries, żeby spoj­rzeć choć przez chwilę na Nenu­fary Moneta. I pra­wie roz­pła­kała się ze wzru­sze­nia, sto­jąc w owal­nej sali i obcu­jąc z dosko­na­ło­ścią. Wycho­dząc, sta­rała się nie patrzeć na drugą stronę Sekwany, gdzie w muzeum d’Orsay takich dosko­na­ło­ści cze­kało na nią kilka setek. Musiała prze­cież zapu­ścić się jak naj­szyb­ciej w kolejne małe uliczki w poszu­ki­wa­niu cukier­ni­czego Świę­tego Gra­ala.

– Poje­dziemy znowu do Paryża na tydzień albo dwa, tym razem cał­ko­wi­cie pry­wat­nie, i będziemy cho­dzić po muze­ach i restau­ra­cjach, cało­wać się pod drze­wami w Ogro­dzie Luk­sem­bur­skim, robić wszystko, na co masz ochotę, a na co nie było czasu w marcu – obie­cy­wał Nor­bert, gła­dząc jej nagie plecy sześć albo sie­dem tygo­dni po powro­cie z Fran­cji. Leżeli w jego sza­rej sypialni, a Diana despe­racko pró­bo­wała spoj­rzeć na zega­rek w taki spo­sób, żeby Nor­bert tego nie zauwa­żył. Ola po lek­cjach poszła na zaję­cia pla­styczne, mama Oliwki z jej klasy sama zapro­po­no­wała, że ją odbie­rze i weź­mie do sie­bie, żeby dziew­czynki tro­chę się poba­wiły… no ale prze­cież następ­nego dnia też były lek­cje i Ola naprawdę nie mogła sie­dzieć u kole­żanki do póź­nej nocy.

– Kiedy wresz­cie poznam twoją córkę? – zapy­tał Nor­bert, jakby odga­du­jąc, w jakich rejo­nach krążą jej myśli. – Nie mogę się tego docze­kać.

Miała żela­zną zasadę: wszyst­kie sprawy męsko-dam­skie zała­twiała jak naj­da­lej od Oli. Do tej pory sprawy męsko-dam­skie ozna­czały to, co działo się mię­dzy Dianą a Danie­lem. Czyli ten nie­szczę­sny, trau­ma­tyczny, cią­gnący się przez pra­wie trzy lata roz­wód, zry­wane nagle media­cje, pozba­wie­nie żony (wciąż aktu­al­nej, choć już tylko na papie­rze) i córki miesz­ka­nia i środ­ków do życia, skła­da­nie fał­szy­wych donie­sień na Dianę na poli­cji i w pro­ku­ra­tu­rze… I przy­no­szone przez listo­no­sza podłużne koperty, z odpo­wie­dziami kolej­nych insty­tu­cji, urzę­dów, fun­da­cji, do któ­rych pisała z prośbą o wspar­cie. Wszyst­kie brzmiały iden­tycz­nie: Bar­dzo jej współ­czują, ale nie­stety nie mogą jej pomóc/przy­znać miesz­ka­nia/zapo­mogi/zasiłku/objąć ubez­pie­cze­niem/opieką/inter­wen­cją (nie­po­trzebne skre­ślić). Zapra­szają do kon­taktu, kiedy sfi­na­li­zuje roz­wód i kiedy wyrok już się upra­wo­mocni. Bo na razie, w świe­tle prawa, wciąż ma męża i to on ma obo­wią­zek ją utrzy­my­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki