Zakręcona narzeczona - Iwona Czarkowska - ebook + książka

Zakręcona narzeczona ebook

Iwona Czarkowska

3,6

Opis

Majeczka zawsze uważała, że w prowincjonalnych, sennych miasteczkach życie jest nudne, leniwe i przewidywalne. Od zawsze marzyła o dynamicznym rytmie Warszawy, jej rozmachu, wyobraźni i nieograniczonych możliwościach. Ach, uciec z Zabrzeźna, z tej banalnej dziury zabitej dechami, gdzie nic się nie dzieje…

Nic oprócz tego, że ktoś uprowadza Pelagię, a potem przekupuje ją karmą dla papug, ktoś inny nieustępliwie próbuje się włamać do domu weterynarza, fałszywy dziennikarz zamierza odzyskać skradzione narkotyki, a fałszywy meteorolog odkrywa pod miasteczkiem złoża prastarej wody. Same nudy!

Czytanie tej książki grozi śmiechem!

Jeżeli jesteście gotowi na niekontrolowane wybuchy śmiechu, ból mięśni twarzy, łzy wywołane zabawnymi przygodami bohaterów i ich zwierząt to koniecznie sięgnijcie po tę powieść. Rozrywka idealna, poprawa humoru gwarantowana.

Justyna Leśniewicz

Kura, papuga, żółw, a nawet słoń, którego nie było - to prawdziwa komedia zoologiczna! Ta książka wprowadza w nastrój nieustającego chichotu z elementami rechotu. Koniecznie musicie poznać narzeczoną Diabła!

Dorota Lińska-Złoch

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (121 ocen)
30
35
36
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kundziorek

Dobrze spędzony czas

w sumie nie wiem czy mi się podobała ta książka. Była tak bez sensu, że aż śmieszna. ale bohaterów polubiłam :)
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

super świetna książka rozbawiła mnie do łez .
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Iwona Czarkowska

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Projektokładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2020

 

eISBN: 978-83-66481-69-5

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Natalii – dobrego ducha

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Autorka oświadcza, że wszelkie podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń oraz osób jest celowe. Bohaterowie książki naprawdę istnieją, mieszkają w miasteczku Zabrzeźno i nie mieli nic przeciwko temu, aby opisać ich w tej książce.

 

 

MIEJSCE I CZAS AKCJI:

 

Miasteczko Zabrzeźno i okolice, gdzieś w Polsce w roku 2019.

 

BOHATEROWIE:

 

MAJA WROTEK – dziennikarka zakręcona na punkcie wyjazdu do Warszawy i zrobienia kariery w wielkiej redakcji.

ROMAN DIABLAK – narzeczony Mai Wrotek, który marzy, aby dziennikarka nigdy nie wyjechała do Warszawy.

HUBERT PACYNA – szef Majeczki, redaktor naczelny „Głosu Zabrzeźna”.

RUDOLF MARCHEWKA – największy wróg Huberta Pacyny, redaktor naczelny „Wieści Zabrzeźna”.

WIKTOR KĘDZIERSKI – człowiek, który przybył do Zabrzeźna z misją.

STEFAN KOROLKIEWICZ – właściciel najbardziej niezwykłej kury w Zabrzeźnie i okolicy.

PELAGIA – najbardziej niezwykła kura w Zabrzeźnie i okolicy.

 

Oraz wielu, wielu innych…

Przy pisaniu tej książki nie ucierpiało żadne zwierzę. Jedynie adwokat kozy pana Mleczki utrzymuje, że jego klientka została przedstawiona w niekorzystnym świetle i domaga się w jej imieniu odszkodowania. Sprawę rozstrzygnie niebawem Sąd Rejonowy w Zabrzeźnie. O wyroku poinformujemy w następnej książce. Nie odnalazł się również żółw, który uciekł ze sklepu zoologicznego w centrum miasta. Podobno widziano go, jak wsiadał do pociągu pospiesznego do Warszawy.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

POJAWIASZ SIĘ I ZNIKASZ, I ZNIKASZ! MAM NA TWYM PUNKCIE BZIKA, MAM BZIKA…

 

 

 

Kolejny dzień lało jak z cebra. Dla mieszkańców Zabrzeźna nie było w tym nic dziwnego, bo w ich miasteczku roczna suma opadów biła na głowę średnią krajową, a niektórzy twierdzili, że nawet światową. I nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Co jakiś czas przyjeżdżali naukowcy, aby rozwikłać tę zagadkę. Wpuszczali tajemnicze sondy, pobierali próbki gruntu i z nimi odjeżdżali. A po pewnym czasie pojawiali się następni, robili to samo, co ich poprzednicy, i też znikali. Podekscytowani zabrzezianie po każdej takiej wizycie przez jakiś czas pilnie śledzili prasę oraz portale internetowe w nadziei, że gdzieś zostaną opublikowane wyniki badań, a oni wreszcie się dowiedzą, dlaczego u nich na okrągło leje, nawet w zimie. Nigdy jednak nie znajdowali choćby niewielkiej notki. Najwidoczniej naukowcy byli bezradni wobec zabrzeziańskiego fenomenu meteorologicznego. Aczkolwiek istniała nadzieja, że zagadka zostanie rozwiązana, bo oto w lokalnych mediach zapowiedziano przyjazd kolejnego specjalisty.

– Może będzie odczyt w ratuszu? Zorientuj się jutro i napisz jakąś krótką informację – powiedział starszy mężczyzna, jadąc wieczorem samochodem przez zalane deszczem zabrzeziańskie ulice, do siedzącej obok niego młodej kobiety.

Starszym łysym mężczyzną z niewielką otyłością brzuszną był Hubert Pacyna, redaktor naczelny lokalnego tygodnika „Głos Zabrzeźna”, zaś młodą drobną kobietą z grubym staroświeckim blond warkoczem – jego współpracownica Maja Wrotek, przez rodzinę i przyjaciół nazywana Majeczką. Wracali z uroczystości urodzin niejakiej Rozalii Króliczek ze wsi Monidło. Uroczystość została sfinansowana i urządzona przez władze miasta w zamku kilka kilometrów od miasteczka. Udała się wspaniale, choć na początku burmistrz popełnił faux pas, bo zaintonował „Sto lat!” Na szczęście potem wszystko poszło już zgodnie z planem i dziennikarze mieli materiał na pierwszą stronę kolejnego numeru swojej gazety.

Samochód skręcił na drogę prowadzącą do miejscowości Malinówka i wpadł w kałużę wielkości oraz głębokości małego stawu. Błotnista woda się rozbryzgnęła, pokrywając samochód czarną mazią po sam dach. Wycieraczki z największym wysiłkiem rozsmarowywały błoto na przedniej szybie. Widoczność, i tak kiepska z powodu deszczu, spadła niemal do zera. Kierowca wytężał wzrok, usiłując dojrzeć drogę przed sobą. Nagle jakiś kształt oderwał się od pobocza i rzucił pod koła. Mężczyzna z całej siły nadepnął na hamulec. Samochód przejechał jeszcze jakieś dwa metry, po czym się zatrzymał, choć ze względu na otaczającą go wodę należałoby raczej powiedzieć, że rzucił kotwicę i zacumował.

Kierowca otworzył drzwi i wyskoczył wprost w głęboką kałużę, ale nawet tego nie zauważył. Majeczka w napięciu obserwowała go przez zalaną deszczem szybę. Jej szef obiegł samochód w poszukiwaniu człowieka lub zwierzęcia, które właśnie przed chwilą przejechał. Nikogo nie znalazł… Odetchnął z ulgą i już miał wsiąść z powrotem do samochodu, gdy nagle coś zakotłowało się pomiędzy przednimi kołami i spod maski wystawiła łebek kura.

– Idź sobie! – krzyknął.

Kura ani drgnęła.

– Sio! – krzyknął jeszcze głośniej. – Nastąp się!

– Tak się mówi do krowy – powiedziała dziennikarka, wysiadając z samochodu. – Wiem, bo oglądaliśmy ostatnio z Diabłem „Samych swoich”.

Roman Diablak, nazywany w miasteczku Diabłem, był narzeczonym Majeczki. Długoletnim narzeczonym. Chociaż mieli pewność, że chcą ze sobą spędzić resztę życia (jakkolwiek patetycznie i staroświecko by to nie brzmiało), jednak nie mogli się zdecydować na sformalizowanie związku. Gdy jedno chciało, drugie akurat nabierało wątpliwości. Roman był kierownikiem miejscowej poczty. Kiedy ktoś szedł odebrać lub nadać list czy paczkę, mówił w skrócie, że idzie do Diabła. Majeczka zaś w społeczności zabrzeziańskiej funkcjonowała jako „ta z gazety, narzeczona Diabła”. Tak naprawdę mężczyzna nie przypominał stereotypowego wysłannika piekła. Wprost przeciwnie, był chodzącą poczciwością – typowym misiem, jak go czasami w chwilach czułości nazywała narzeczona. Na przykład ostatniej nocy, na której wspomnienie dziennikarka uśmiechnęła się pod nosem.

– To jak się mówi do kury? – zapytał poirytowanym tonem szef Majeczki, przerywając jej słodkie wspomnienia i brutalnie sprowadzając ją z powrotem na zalaną deszczem drogę w Malinówce.

– Pojęcia bladego nie mam! W filmie o tym nie było. – Wzruszyła ramionami i się wzdrygnęła, bo wyjątkowo zimna kropla z kołnierza kurtki spłynęła jej na szyję. – Może „taś taś”? Nie, to do kaczek. Już wiem! „Cip, cip”! To też było w jakimś filmie, ale nie pamiętam w jakim.

Lecz kura była głucha na wszelkie wezwania i ani myślała się ruszyć spod samochodu. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Bał się, że lada moment któryś z mieszkańców okolicznych domów zainteresuje się samochodem stojącym od dłuższej chwili na środku drogi i przyjdzie zobaczyć, co się stało. A jeśli na dodatek zjawi się właściciel upartej kury i się okaże, że Hubert Pacyna jednak uszkodził zwierzę, to zostanie posądzony, iż zrobił to celowo, żeby ugotować ze swojej ofiary rosół. Tymczasem on nie znosił rosołu jak mało której zupy. Może dlatego że jego siostra Maryla gotowała mu go co niedzielę.

– Wyłaź stamtąd wreszcie, ty zupo, to znaczy ty kuro! – wrzasnął głośno, aż sam się przestraszył własnego głosu.

Na kurze jednak jego wrzaski nie robiły najmniejszego wrażenia. Dalej siedziała w tym samym miejscu i bezczelnie na niego łypała to jednym, to drugim okiem.

– Wyłaź albo cię wyciągnę siłą – zagroził, pochylając się.

Kura zagdakała, a potem wystrzeliła jak z procy wprost w deszczową ciemność.

– Chyba jednak nic jej się nie stało – stwierdziła Majeczka.

Szef odetchnął z ulgą, a potem, sapiąc potężnie, bo do szczupłych nie należał, podniósł się i wsiadł do samochodu.

– A teraz szybko do domu – powiedział. – Już nigdy nie zjem rosołu.

– Pospieszmy się, bo jeszcze wróci – stwierdziła jego współpracownica.

– Kto? – nie zrozumiał Hubert Pacyna.

– Kura przecież! – krzyknęła dziennikarka.

– Ha, ha, ha! Naprawdę bardzo śmieszne – skrzywił się i ruszył przez kałuże w stronę Zabrzeźna.

Odwiózł swoją towarzyszkę do domu, a potem pojechał do siebie. Gdyby Majeczka wiedziała, co będzie dalej, pewnie nie dałaby się tak łatwo wysadzić. Ale nie wiedziała, więc przez resztę dnia relaksowała się z Diabłem. Hubert Pacyna również miał nadzieję na spokojny wieczór. Taka myśl wiodła go przez zalane deszczem ulice Zabrzeźna do kamienicy w pobliżu dworca, gdzie mieszkał. Zaparkował na podwórku, wysiadł, po czym sięgnął po teczkę, którą zawsze zostawiał na tylnym siedzeniu. Otworzył drzwi i zastygł w osłupieniu. Na jego skórzanej teczce w najlepsze siedziała… kura. Ta sama, która wcześniej nie chciała wyjść spod samochodu.

– Kiedy ty tu wlazłaś? Zresztą nieważne! Zaraz odwiozę cię z powrotem do Malinówki – powiedział głośno. Czuł się dziwnie, bo nigdy do tej pory nie rozmawiał z kurą. Miał nadzieję, że nie pojawi się żaden z sąsiadów. – Poczekaj tu chwilę i nigdzie się nie ruszaj. Muszę tylko skoczyć na moment do domu i się przebrać, bo kompletnie przemokłem.

Popędził do mieszkania i zmienił ubranie, mokre zbierając z podłogi i wrzucając do kosza na brudy. Nie żeby bałagan w mieszkaniu jakoś bardzo mu przeszkadzał, ale jego młodsza siostra Maryla, która uparła się nim opiekować, miała zwyczaj wpadać bez uprzedzenia o najdziwniejszych porach. Para skarpetek pod łóżkiem była wtedy powodem do godzinnego sarkania, utyskiwania oraz gróźb, że kiedyś przez jego bałaganiarstwo zejdzie z tego świata. Co prawda teraz Maryla była na kursie jogi, ale wolał nie ryzykować. A nuż ucieknie z niego, wróci do Zabrzeźna, znajdzie jego skarpetki na środku dywanu? Nie miał wątpliwości, że wypominałaby mu to do końca życia.

Wybiegł na zewnątrz i w strugach deszczu, który nie przestawał padać, wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik, wyjechał na drogę, po czym ruszył w kierunku Malinówki.

– Zaraz będziesz w domu – powiedział. Zerknął do tyłu i… gwałtownie zahamował. Wyskoczył zza kierownicy, otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka.

– Gdzie się podziałaś?! – wrzasnął, przekrzykując ulewę. Sprawdził pod siedzeniami i na tylnej półce, ale kury nigdzie nie było. Nie znalazł jej, chociaż przetrząsnął dokładnie cały wóz. Zajrzał nawet do bagażnika, chociaż było raczej mało prawdopodobne, by kura sama otworzyła klapę i tam wlazła.– Musiałem zostawić niedomknięte drzwi, przez które uciekła – stwierdził.

Wrócił pod dom i przez kolejną godzinę przeszukiwał każdy zakamarek podwórka. Zajrzał nawet do skrzynki pocztowej, chociaż żadna kura by się tam nie zmieściła. Chyba że taka na znaczku pocztowym. W pewnej chwili wydało mu się, że widzi kurę, która idzie ulicą w stronę centrum Zabrzeźna. Gdy jednak przyjrzał się uważnie, okazało się, że to żółw brnie wytrwale przez kałuże. Nagle nadbiegł jakiś mężczyzna, chwycił żółwia i popędził w dół ulicy. Hubert Pacyna patrzył za nim przez chwilę, a potem strząsnął z siebie wodę. Przemókł do suchej nitki już po raz drugi tego dnia.

W końcu machnął ręką na kurę. Wrócił do domu, wziął gorący prysznic i położył się do łóżka. Długo nie mógł zasnąć, bo cała ta sprawa nie dawała mu spokoju. Ciągle się zastanawiał, gdzie też mogła się podziać kura? Gdy wreszcie sen zaczął go morzyć, usłyszał dzwonek do drzwi.

– Policja! – przyszło mu do głowy w pierwszej chwili.

Wpadł w panikę, ale zaraz się opanował. Policja jeszcze nikogo nie ściga za to, że przewiózł cudzą kurę samochodem. Zresztą nikt go nie widział. Mam nadzieję… Nie ma chyba takiego przestępstwa jak kuroping? – pomyślał, otworzył drzwi i w tej samej chwili na klatce schodowej zgasło światło.

Wytrzeszczył oczy, żeby zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie, i na moment stracił oddech. Za drzwiami stała… kura. Wielka kura! Naprawdę ogromna! Zamrugał oczami ze zdumienia. Kura tymczasem zrobiła krok w tył, nacisnęła wyłącznik światła i…

– Dobry wieczór – powiedziała sąsiadka z pierwszego piętra. Miała mokre nastroszone włosy i to chyba one sprawiły, że przypominała kurę, która w Malinówce wlazła mu pod koła. – Właśnie wracałam do domu i zauważyłam, że ma pan otwarte okno w samochodzie. Trzeba zamknąć, bo panu cały środek zaleje do rana. Nie zanosi się, żeby deszcz miał ustać. Dobranoc.

– Dobranoc. Dziękuję bardzo – odpowiedział i zamknął drzwi.

Założył płaszcz przeciwdeszczowy, po czym zszedł na dół. Otworzył samochód, wsadził głowę do środka i ją zobaczył. Siedziała na tylnym siedzeniu i łypała na niego. Kura! Ta sama, której szukał przez godzinę na deszczu. Poznał ją po wystrzępionym grzebieniu. Skrzydła też miała jakieś takie dziwaczne.

Gdzie ona się wcześniej schowała? Nieważne, muszę ją stąd zabrać, bo ktoś ją zauważy i rozniesie się po miasteczku, że wożę kury na tylnym siedzeniu. Niektórzy mieliby używanie. Tylko jak to zrobić? – zastanawiał się, ponieważ nie bardzo sobie wyobrażał niesienia żywej kury w rękach. Jeszcze mi ucieknie. Lepiej pójdę na górę po jakąś torbę. A może lepiej wezmę ten duży koszyk piknikowy, który wygrałem w loterii w zeszłym roku na Dniach Zabrzeźna.

Zamknął drzwi auta, sprawdził, czy przypadkiem żadne okno nie jest uchylone, a potem popędził na drugie piętro. Ściągnął z pawlacza kosz i wysypał z niego kilka opakowań swoich ulubionych herbatników w czekoladzie. Chował je przed Marylą, która nie pozwalała mu jeść słodyczy. Wyjątek robiła jedynie dla własnoręcznie pieczonego „pysznego domowego jagielnika”, który konsystencją, kolorem i zapachem przypominał zabrzeziańskie błoto. I smakiem pewnie też, choć ani jednego, ani drugiego nie miał ochoty próbować. Z koszem pod pachą popędził z powrotem na dół do samochodu. Zajrzał przez szybę, ale kury nie było. Wlazł do środka i zerknął pod siedzenia.

– Chyba zwariowałem – powiedział i oblał go zimny pot. – Zawsze wiedziałem, że kiedyś zwariuję. Maryla bez przerwy mówi, że jestem niespełna rozumu, bo wolę chipsy z ziemniaków od tych z jarmużu.

Zamknął starannie drzwi samochodu, szarpnął kilka razy za klamkę, jakby się obawiał, że ucieknie mu kura, której wcale tam nie było, i podreptał do domu.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

– RABARBAR! – ROZLEGŁ SIĘ ZE ŚRODKA ZACHRYPNIĘTY GŁOS.

– ZAMKNIJ DZIÓB, BO CI ŁEB UTNĘ – ODPOWIEDZIAŁ MU DRUGI GŁOS.

 

 

 

Majeczka zaspała do roboty, bo Roman, wychodząc rano na pocztę, nie przestawił budzika na późniejszą godzinę. Taka sytuacja powtarzała się na tyle często, że dziennikarka zdążyła do niej przywyknąć, więc bez paniki wstała z łóżka, wzięła prysznic, wypiła kawę, a potem uznała, że dla przyzwoitości powinna się pospieszyć. Wybiegła z domu, jakby się paliło, wskoczyła do samochodu, a potem popędziła jak do pożaru. Ostatnie dwieście metrów pokonała galopem i ciężko dysząc, zatrzymała się przed odrapaną kamienicą.

Na popękanej ścianie wisiał szyld. Głosił, że właśnie tu znajduje się siedziba tygodnika „Głos Zabrzeźna”. Szyld wyglądał jak świeżo wypolerowany, bo tak też w istocie było. Jej szef pucował go co rano flanelową ściereczką, a raz w tygodniu nacierał specjalnym woskiem, po który jeździł do pasieki w odległej o kilka kilometrów od Zabrzeźna Malinówce. To dlatego wczoraj się tam znaleźli. W drodze z festynu na zamku Hubertowi się przypomniało, że właśnie mu się kończy wosk. Ten szyld był jego dumą, prawie na równi z gazetą, którą kilkanaście lat wcześniej sam założył. Wcześniej prowadził razem z przyjacielem „Nowiny Zabrzeziańskie”. Przyjaciel był równocześnie mężem jego siostry. Gdy Rudolf Marchewka oznajmił mu, że się rozwodzi z Marylą, panowie potwornie się pokłócili i pobili. Hubert miał złamaną rękę, a Rudolf nogę. To był koniec nie tylko małżeństwa państwa Marchewków, ale i „Nowin Zabrzeziańskich”, a także przyjaźni obu panów. Hubert założył „Głos Zabrzeźna”, a Rudolf „Wieści Zabrzeźna”.

– Prasa lokalna to potęga. Musimy patrzeć na ręce władzy – powtarzał często Pacyna swojej jedynej współpracownicy. – Oczywiście mam na myśli nasz „Głos Zabrzeźna”. Bo to, co wydaje mój były szwagier, to się w ogóle prasą nie nazywa.

Gdy Majeczka weszła do redakcji, jej szef już siedział za swoim biurkiem. Czy on w ogóle stąd wychodził? Czasami miała co do tego wątpliwości. Był, gdy opuszczała wieczorem redakcję. Był, gdy rano do niej wracała. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że wczoraj zamiast do domu przyjechał właśnie tutaj – pomyślała, siadając przy swoim biurku. Spojrzała na szefa pogrążonego w lekturze notatnika, z którym nigdy się nie rozstawał. Robił wrażenie bardzo czymś zaaferowanego. A może zmartwionego? Chyba nie przejmował się wczorajszym wypadkiem z kurą?

– Dobrze, że już jesteś – powiedział po dłuższej chwili. – Mam dla ciebie temat.

Majeczka miała nadzieję, że nie będzie to kolejna fascynująca sesja Rady Miejskiej, na której nie śpią chyba tylko muchy.

– Ale nie sesja Rady Miejskiej? – zapytała. – A, już wiem! Pewnie ten przepowiadacz pogody!

– Nie, skąd. – Zamachał rękami. – Żadna Rada Miejska ani żadna prognoza pogody. Tym razem to coś większego. Mamy zaginięcie.

– W Zabrzeźnie ktoś zaginął? – Spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Przecież u nas nie można się zgubić. Te kilka ulic na krzyż…

– A jednak! Musimy się tym jak najszybciej zająć – zadecydował Hubert. – I to jest zadanie dla ciebie.

– Ale kto zaginął? – chciała wiedzieć Majeczka.

– Nie powiedziałem ci? – zdziwił się szef. – Byłem pewny, że tak! Kura Pelagia zaginęła w Malinówce.

– Chyba Pelagia Kura – zwróciła mu uwagę współpracownica. – Zawsze pan powtarza, że pierwsze ma być imię, a potem dopiero nazwisko. I złości się pan, jak czasami napiszę odwrotnie. A przecież Pelagia to imię. Chyba że nazwisko?

– Pewnie, że imię – potwierdził zniecierpliwiony Pacyna.

– To w takim razie Pelagia Kura, bo Kura to nazwisko – upierała się Majeczka.

– Kura to nie nazwisko – odpowiedział stanowczo starszy pan.

– A co w takim razie? – zdziwiła się Majeczka. – Pseudonim artystyczny? To jakaś artystka jest czy co?

– Nie. Kura to płeć – padła odpowiedź.

– Jak to płeć? – zapytała podejrzliwie.

– Kura to płeć żeńska, a kogut męska – wyjaśnił szef.

Do Majeczki zaczynało docierać, o czym mówił.

– Kura zaginęła w Malinówce? – powtórzyła. – To ta sama, co pan ją wczoraj przejechał?

– Wcale jej nie przejechałem! – oburzył się Hubert. – Ale chyba masz rację, że to mogła być ta sama. Nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, że ona wskoczyła mi do samochodu. Jak jechaliśmy do domu, cały czas się ukrywała pod tylnym siedzeniem. Wylazła z kryjówki pod moim domem.

– To nie ma problemu, bo możemy oddać ją właścicielowi – stwierdziła Majeczka.

– Właśnie że nie możemy. – Hubert Pacyna westchnął głęboko.

– Chyba jej pan nie upiekł na kolację? – zapytała, tłumiąc śmiech.

– Nie rób sobie żartów, młoda osobo, bo sprawa jest poważna – fuknął. – Zamknąłem samochód i poszedłem do domu po koszyk, a ona zwiała. Nie mam pojęcia którędy.

– Dobrze, że nie ukradła panu samochodu i nie spowodowała wypadku albo nie natrzaskała panu mandatów za przekroczenie prędkości. Kury potrafią być szybkie. – Majeczka parsknęła rozbawiona, ale widząc minę szefa, natychmiast spoważniała. – Przepraszam. A czyja to właściwie była kura?

Hubert Pacyna zerknął do notatnika.

– Stefana Korolkiewicza. To hodowca kur ozdobnych i Pelagia była jego ulubienicą. Oraz złotą medalistką na wystawach drobiu – przeczytał i zamknął notatnik. – Ten Korolkiewicz był tu dzisiaj rano. Chce, żebyśmy napisali o Pelagii i pomogli mu ją znaleźć.

Czyli wszystko jasne. Kura, na którą wpadliśmy wczoraj, to nie była jakaś tam zwykła kura, ale medalistka. Taka kura nie mogła przecież tak sobie, kurzym zwyczajem, przepaść w rosole albo, nie daj Boże, zostać nadziana na rożen – pomyślała Majeczka, a głośno powiedziała:

– Rozumiem, że mam jechać do Malinówki i porozmawiać z właścicielem Pelagii Kury, to znaczy kury Pelagii.

– Nie. – Redaktor naczelny pokręcił głową. – Ja już jestem z nim umówiony. Ty jedź do jakiegoś weterynarza. Najlepiej do Koszowskiego. Jest dobry.

– Do weterynarza? – zapytała i uniosła w zdziwieniu brwi. – To weterynarz ukradł panu Pelagię, znaczy kurę, znaczy kurę Pelagię z samochodu? Ale po co?

Hubert spojrzał na nią ciężkim wzrokiem.

– Ależ skąd! – powiedział. – Nic nie ukradł. Porozmawiasz z nim na temat psychologii drobiu.

– Psychologii drobiu? – Majeczka upewniła się, że dobrze usłyszała.

– Dokładnie tak. – Szef kiwnął z powagą głową. – Ten hodowca się tym bardzo interesuje i dużo mi opowiedział. Czy wiesz, że pozbawienie kury możliwości grzebania w ziemi może doprowadzić u niej do rozwoju agresji frustracyjnej? Zaczynają się wtedy zadziobywać w kurniku.

Majeczka pomyślała, że i ona również często ma objawy agresji frustracyjnej połączonej z chęcią zadziobania niektórych osób ze swojego otoczenia. Nagle coś przyszło jej do głowy.

– A może ta nasza kura to nie była Pelagia? – zapytała.

– Pewności nie ma, masz rację – przyznał Hubert. – Ale byliśmy tam wtedy, gdy ta kura zaginęła. Ten – tu zerknął do notatnika – Korolkiewicz mówił, że ma zdjęcia Pelagii. Obejrzę je i zabiorę kilka, żebyś ty też zobaczyła. W końcu byłaś tam ze mną.

– Ale było ciemno i na dodatek lało jak z cebra. Niewiele widziałam – Majeczka odpowiedziała z powątpiewaniem. – A w ogóle to wszystkie kury są takie same.

– Ale sprawą musimy się zająć – stwierdził stanowczo jej szef. – W końcu jesteśmy prasą lokalną, a prasa lokalna…

– Tak, tak! Wiem! – przerwała mu. – Ciągle mi pan powtarza, że prasa lokalna musi być jak najbliżej ludzi. Ale nie mówił pan, że bliżej kur. W Warszawie też jest prasa lokalna, ale na pewno nie piszą w niej o tym, iż ktoś komuś ukradł kurę.

– Bo pewnie nie mają tam kur. – Hubert uśmiechnął się pod nosem.

Szef Majeczki wiedział, że jej największym marzeniem jest wyrwać się z Zabrzeźna, gdzie się urodziła, do stolicy. Była na tym punkcie ostro zakręcona. Miał jednak nadzieję, że kiedyś jej to przejdzie, a wtedy on będzie mógł przekazać Majeczce ster „Głosu Zabrzeźna” i pójść na emeryturę. Niestety na razie wszystko wskazywało na to, że szybko to nie nastąpi. Westchnął w duchu, a na głos powiedział:

– Jeśli nie chcesz jechać do weterynarza, to zawsze możesz pójść na posiedzenie Rady Miasta. Będą dzisiaj obradować nad zakupem papieru toaletowego dla urzędu.

– Trudna decyzja – mruknęła pod nosem Majeczka.

– A żebyś wiedziała. – Szef się uśmiechnął. – Są dwie oferty i pewnie nie zdecydują się do wieczora na wybór którejś z nich.

– To ja już wolę kury.

– I bardzo dobrze. Jedź jak najszybciej do tego weterynarza – popędził ją.

– To jadę. – Sięgnęła po torebkę. – Ten weterynarz mieszka chyba przy Parkowej, prawda?

Szef znowu zerknął do notatnika.

– Tak, przy Parkowej pięć – potwierdził.

Współpracownica wyszła, a on opadł z ulgą na fotel. Poprzedniego dnia po bezowocnych poszukiwaniach zaginionej kury długo nie mógł zasnąć. Gdy obudził się następnego ranka, deszcz przestał już padać, a on o przygodzie z poprzedniego wieczora prawie zapomniał. Zaczynał nawet podejrzewać, że to wszystko było tylko wytworem jego wyobraźni albo efektem przemęczenia. Dotarł do redakcji i zajął się bieżącymi sprawami (posiedzenie Rady Miejskiej oraz przyjazd przepowiadacza pogody). Po godzinie ktoś zastukał, drzwi się uchyliły i do środka wszedł starszy mężczyzna. Hubert nigdy wcześniej go nie widział.

– W czym mogę pomóc? – zapytał, podnosząc się z krzesła. – Niech pan usiądzie. Napije się pan kawy czy herbaty?

– Nie, dziękuję. Przyszedłem w sprawie Pelagii – odpowiedział nieznajomy i usiadł na miejscu, które normalnie zajmowała Majeczka. – Nie wróciła wczoraj na noc do domu. Bardzo z żoną się o nią martwimy, bo wcześniej nigdy jej się to nie przytrafiło.

– Zaginięcie córki muszą państwo zgłosić na policję – poradził mu redaktor „Głosu Zabrzeźna”. – My oczywiście też o tym napiszemy, ale policja to podstawa.

– Byłem u nich, ale mówią, że kurami się nie zajmują – odpowiedział.

Tak właśnie Hubert Pacyna poznał właściciela kury Pelagii.

Gdy naczelny wciąż się zastanawiał, czy to właśnie ta kura wskoczyła mu pod koła poprzedniego wieczora i co będzie, gdy się okaże, że przez niego zaginęła, bo wywiózł ją z Malinówki własnym samochodem, Majeczka zdążyła dotrzeć na ulicę Parkową. Weterynarza Koszowskiego jednak nie zastała. Drzwi otworzyła jej kobieta w zaawansowanej ciąży ubrana w zakurzone ogrodniczki i dzierżąca w ręce trzepaczkę do dywanów.

– Mąż jest na szkoleniu w Warszawie – powiedziała i spojrzała na zegarek. – A nie, teraz jest już w pociągu gdzieś między Warszawą a Zabrzeźnem. Proszę przyjść po południu albo jeszcze lepiej wieczorem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej