Sherlock Holmes T.3: Powrót Sherlocka Holmesa. Pożegnalny ukłon. Archiwum Sherlocka Holmesa DODRUK - Arthur Conan.Doyle - ebook

Sherlock Holmes T.3: Powrót Sherlocka Holmesa. Pożegnalny ukłon. Archiwum Sherlocka Holmesa DODRUK ebook

Arthur Conan Doyle

4,6

Opis

NOWE WYDANIE Z ORYGINALNYMI ILUSTRACJAMI SIDNEYA PAGETA!

POWRÓT SHERLOCKA HOLMESA

Arthur Conan.Doyle, pod naciskiem czytelników, przywraca słynnego detektywa do życia. Z opowiadania Pusty dom dowiadujemy się, że Holmes tak naprawdę nie spadł do wodospadu Reichenbach, gdyż wykorzystał swoje nieprzeciętne umiejętności w zakresie sztuki walki zwanej baritsu i zrzucił w otchłań profesora Moriarty'ego. Detektyw postanawia wykorzystać fakt, że wszyscy myślą, że on również wpadł w otchłań alpejskiego wodospadu, i z ukrycia wyłapać pozostałych zbrodniarzy z szajki Moriarty'ego. Pierwszym zadaniem jakie sobie wyznacza, jest schwytanie pułkownika Morana, bliskiego współpracownika profesora, który poza jego bratem Mycroftem jako jedyny wiedział, że detektyw żyje... W pozostałych opowiadaniach tomu Sherlock Holmes rozwiązuje zagmatwane sprawy kryminalne, wykorzystując swoje słynne metody dedukcji.

POŻEGNALNY UKŁON

Kolejna porcja skomplikowanych zagadek kryminalnych rozwiązywanych przez genialnego detektywa. Pewnego razu do domu doktora Watsona przybiega gospodyni Sherlocka Holmesa, mówiąc, że Holmes jest ciężko chory i umiera. Gdy Watson dociera do przyjaciela, ten mówi, że to gorączka sumatrzańska i zaraził się nią w porcie. Holmes wściekły i przerażony, prosi Watsona, by ten pojechał po niejakiego Calvertona Smitha, który jest lekarzem i jako jedyny zna się na gorączce sumatrzańskiej... W innej z opowieści doktor Watson, przebywający w kurorcie, jest świadkiem, jak lady Frances Carfax szokuje wszystkich gości swoim nietypowym dla damy zachowaniem. Zauważa też, że w pobliżu lady Frances kręci się jakiś tajemniczy mężczyzna z brodą. Pewnego dnia lady Frances znika. Holmes i Watson ruszają na jej poszukiwania...

ARCHIWUM SHERLOCKA HOLMESA

Ostatni tom opowiadań o najsłynniejszej parze detektywów wszech czasów. Kiedy Sherlock Holmes wyjeżdża na wakacje, podczas jego nieobecności doktor Watson przyjmuje zlecenie od dwóch starszych pań. Chcą one przekonać swojego brata, że człowiek, który opowiada mu o możliwości spadku, to oszust. W tym samym czasie starszy brat Sherlocka, Mycroft Holmes, rozpoczyna poszukiwania skradzionego klejnotu kardynała Mazarina, który został przekazany British Museum... W innej z opowieści Holmes otrzymuje dwa dziwne listy, które dotyczą podejrzenia o wampiryzm. Niejaki Robert Ferguson, który przybywa na Baker Street następnego ranka, twierdzi, iż jego peruwiańska żona wysysała krew ich synka. Kilka razy została na tym przyłapana przez pielęgniarkę, która na początku wahała się, czy powiedzieć o tym panu domu. Holmes, zdając sobie sprawę, iż jest to niezwykle delikatna sprawa, przystępuje natychmiast do śledztwa... Pod koniec swojej detektywistycznej kariery Holmes, podczas pobytu w Sussex, jest świadkiem śmierci w konwulsjach na brzegu zatoki uchodzącej do kanału la Manche profesora Fitzroya McPhersona. Sekcja zwłok wykazuje, że przyczyną śmierci są liczne rany na plecach. Ostatnie słowa jakie wypowiedział zmarły brzmiały: „lwia grzywa”...

KOMPLETNA EDYCJA PRZYGÓD NAJSŁYNNIEJSZEGO DETEKTYWA WSZECH CZASÓW!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1092

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (45 ocen)
32
8
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szszsz

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałe to opowiadania
00
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni tom zebranych opowiadań o przygodach Sherlocka Holmesa. Tak samo jak w poprzednich zagadki mnożą pytania i wątpliwości, z którymi mistrz dedukcji i obserwacji radzi sobie doskonale. Wciągająca lektura, dodatkowo pokazująca nam realia życia w Anglii z przełomu XIX i XX wieku
00
Alice4Book

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, wciągająca książka. Uwielbiam Sherlocka, najlepsze kryminały wszech czasów.
00

Popularność




PRZEDMOWA

Obawiam się, by Sherlocka Holmesa nie spotkał los jednego z tych popularnych tenorów, których czas już minął, którzy jednak nie mogą oprzeć się pokusie, by po wielekroć wychodzić i składać pożegnalne ukłony powoli tracącej cierpliwość publiczności. Przychodzi kres każdego ciała: materialnego czy wyimaginowanego. Może ktoś sobie z lubością wyobrażać, że jest jakieś fantastyczne limbo dla dzieci wyobraźni, gdzie urodziwcy Fieldinga mogą się zalecać do piękniś Richardsona, dumnie stąpają bohaterowie Scotta, łobuziaki Dickensa ciągle budzą śmiech, a światowcy Thackeraya dalej troszczą się o swe obmierzłe kariery. Może w jakimś skromnym zakątku takiej Walhalli znalazłoby się na chwilę miejsce dla Sherlocka i Watsona, podczas gdy jakiś bardziej jeszcze zmyślny detektyw w towarzystwie mniej jeszcze zmyślnego przyjaciela zająłby opuszczoną przez nich scenę.

Kariera Holmesa była długa, aczkolwiek nie można tu przesadzać; kiedy zgrzybiali dżentelmeni zaczepiają mnie i twierdzą, że jego przygody stanowiły lektury ich dzieciństwa, nie spotykają się z taką reakcją z mojej strony, jakiej mogliby oczekiwać. Nie każdy lubi, gdy tak się igra datami dla niego ważnymi. Trzymając się twardych faktów, trzeba powiedzieć, że Holmes zadebiutował w Studium w szkarłacie i Znaku czterech, dwóch niewielkich powieściach, które ukazały się między rokiem 1887 a 1889. W roku 1891 w „The Strand Magazine" ukazał się Skandal w Bohemii, pierwsze z długiej serii opowiadań. Publiczności chyba się podobały, domagała się więc dalszych. Przez trzydzieści dziewięć lat nowele, których ostatecznie uskładało się pięćdziesiąt sześć, były publikowane w nieciągłych seriach, zebranych potem w Przygodach, Szpargałach, Powrocie i Ostatnim ukłonie. Zostało jeszcze dwanaście, które pojawiły się w ostatnich latach, a teraz oto ukazują się pod tytułem Archiwum Sherlocka Holmesa.

Holmes zaczął karierę pod koniec ery wiktoriańskiej, kontynuował ją w trakcie zdecydowanie za krótkich rządów Edwarda, i nawet w tych burzliwych czasach udało mu się znaleźć dla siebie jakąś niszę. Można więc zgodnie z prawdą powiedzieć, że ci, którzy zaczęli o nim czytać jako młodzieńcy, teraz mogą widzieć, jak ich dorosłe dzieci śledzą przygody tej samej postaci w tym samym czasopiśmie. To uderzający przykład cierpliwości i lojalności brytyjskich czytelników.

Kiedy kończyłem Szpargały, miałem mocne postanowienie, aby skończyć z Holmesem, sądziłem bowiem, że nie mogę swej literackiej energii kierować w jeden tylko kanał. Ta blada, szczupła twarz i postać oraz koścista sylwetka nazbyt absorbowały moją wyobraźnię. Zrobiłem więc to, co zrobiłem, ale na szczęście żaden koroner nie wydał wyroku — po długiej przerwie nie było mi trudno odpowiedzieć na miłe dla mnie żądania i unieważnić mój gwałtowny czyn. Nigdy tego nie żałowałem, okazało się bowiem, że te niedługie szkice literackie nie przeszkodziły mi spróbować swych sił i poznać granice mych możliwości w tak różnych wszak dziedzinach, jak historia, poezja, powieść historyczna, studia psychologiczne i dramat. Gdyby Holmes nie zaistniał, nie dokonałbym więcej, aczkolwiek może wtedy z lepszą oceną spotkałyby się moje poważniejsze prace literackie.

A zatem, czytelniku, żegnamy Sherlocka Holmesa. Dziękuję Ci za twą wierność i mogę tylko mieć nadzieję, że w jakimś stopniu udało mi się za nią odpłacić tym wytchnieniem od codziennych zmartwień i tą podnietą dla myśli, które znaleźć można tylko w baśniowym królestwie opowieści.

ARTHUR CONAN DOYLE

PUSTY DOM

orderstwo wielmożnego Ronalda Adaira, dokonane w niezwykłych i trudnych do wyjaśnienia okolicznościach wiosną 1894 roku, wzbudziło zainteresowanie w całym Londynie oraz niepokój w wielkim świecie. Publiczność znała już te szczegóły, które ujawniło policyjne śledztwo, niektóre z nich jednak zatajono, aby nie utrudniać sytuacji oskarżenia. Dopiero teraz, kiedy upłynęło już niemal pełnych dziesięć lat, wolno mi odsłonić brakujące ogniwa, co sprawi, że cały łańcuch zdarzeń stanie się widoczny. Zbrodnia była interesująca sama w sobie, czymże jednak to było w zestawieniu z nieprawdopodobnym ciągiem wydarzeń, który przyprawił mnie o największy szok, jaki kiedykolwiek dotąd przeżyłem. Nawet dzisiaj, chociaż od tego momentu tak wiele już czasu upłynęło, czuję zawrót głowy, kiedy sobie przypominam ową falę radości, zdumienia i niedowierzania. Niechaj wolno mi będzie prosić tych wszystkich, których zainteresowanie wzbudził sporządzony przeze mnie chaotyczny rejestr myśli i działań niezwykłego człowieka, aby nie mieli mi za złe, że tak długo nie dzieliłem się z nimi swoją wiedzą, uważałbym to bowiem za swój naczelny obowiązek, gdyby nie przez niego samego wygłoszony zakaz, który został cofnięty dopiero trzeciego dnia ubiegłego miesiąca.

Nietrudno zrozumieć, że bliska znajomość z Sherlockiem Holmesem sprawiła, że zacząłem się bardzo interesować przestępczością, a od czasu jego tragicznego zniknięcia zawsze starannie śledziłem wszystkie kryminalne problemy, jakie pojawiały się na forum publicznym, a nawet nieraz próbowałem je rozwikłać, trzymając się metod Sherlocka Holmesa, ale z miernymi rezultatami. Trzeba jednak przyznać, że żadna sprawa tak mnie nie poruszyła, jak tragedia Ronalda Adaira. Kiedy czytałem informacje o śledztwie, które ostatecznie stwierdziło, iż zabójstwa z rozmysłem dopuścili się nieznani sprawcy, bardziej niż kiedykolwiek czułem, jak wielką stratą było dla społeczeństwa odejście Holmesa. Były tu kwestie, które z pewnością zwróciłyby uwagę tego pierwszego z europejskich detektywów, a wtedy on albo wspomógłby działania policji, albo nawet je uprzedził. Przez cały dzień, przechodząc od pacjenta do pacjenta, rozważałem kwestię z najróżniejszych stron, ale nie znajdowałem żadnego satysfakcjonującego rozwiązania. Ryzykując, że powtórzę rzeczy dobrze znane, przypomnę podstawowe fakty oraz konkluzję śledztwa.

Wielmożny Ronald Adair był drugim synem earla Maynooth, który podówczas był gubernatorem jednej z australijskich kolonii. Matka wróciła do Londynu na operację katarakty i mieszkała wraz z synem Ronaldem i córką Hildą przy Park Lane pod numerem 427. Młodzi bywali w najlepszym towarzystwie i — na ile wiadomo — nie mieli żadnych wrogów, nie słyszano też o żadnych ich występkach. Ronald był zaręczony z panną Edith Woodley, której rodzinna siedziba znajdowała się w Carstairs, zrękowiny jednak za obopólną zgodą zerwano kilka miesięcy wcześniej i nic nie wskazywało na to, żeby było między nimi jeszcze jakiekolwiek uczucie. Prowadził uregulowane, konwencjonalne życie charakterystyczne dla jego sfery, nie miał żadnych ekscentrycznych nawyków, nie był przesadnie emocjonalny; i tego właśnie niczym niewyróżniającego się arystokratę zdumiewająca śmierć spotkała 30 marca 1894 roku.

Był zagorzałym karciarzem, grał bez ustanku, ale nigdy o stawki, które mogłyby go postawić w kłopotliwym położeniu. Należał do klubów karcianych Baldwin, Cavendish i Bagatelle. Ustalono, że w dniu śmierci po obiedzie zagrał partyjkę wista w tym ostatnim. Grał także po południu, a zgodne zeznania partnerów, pana Murraya, sir Johna Hardy'ego i pułkownika Morana, informują, że i tym razem był to wist, karta szła dosyć równo, a Adair w sumie przegrał pięć funtów, ale ani pensa więcej. Przy jego majątku taka strata nic nie znaczyła. Niemal codziennie grał w tym czy innym klubie, nie szarżował i najczęściej wstawał od stołu zwycięski. Ustalono, że kilka tygodni wcześniej, grając w parze z pułkownikiem Moranem przeciw Godfreyowi Milnerowi i lordowi Balmoralowi, wygrał czterysta dwadzieścia funtów. Tyle śledztwo ustaliło, jeśli chodzi o zdarzenia poprzedzające morderstwo.

Z klubu Ronald Adair wrócił dokładnie o dziesiątej wieczór. Matka i siostra były w gościach. Służąca zeznała, że usłyszała, jak panicz wchodzi na piętrze do frontowego pokoju, który służył mu za salonik. Rozpaliła tam w kominku, a ponieważ Ronald zapalił cygaro, otworzyła okno i wyszła. Z pokoju nie dochodziły żadne odgłosy, kiedy jednak lady Maynooth, która wróciła z córką o jedenastej dwadzieścia, chciała powiedzieć synowi dobranoc, drzwi zastała zamknięte, a na pukanie i okrzyki nie było żadnej odpowiedzi. Wezwana służba wyważyła drzwi; nieszczęsny młodzieniec leżał obok stołu. Głowę rozerwał mu pocisk z rewolweru, broni jednak nie znaleziono nigdzie w pokoju. Na stole leżały dwa banknoty dziesięciofuntowe oraz siedemnaście funtów dziesięć szylingów w złotych i srebrnych monetach ułożonych w schludne stosiki. Na kartce papieru były jakieś szyfry z nazwiskami niektórych z klubowych znajomych, przypuszczano zatem, że denat podliczał swoje zyski i straty karciane.

Dokładniejsze badania ujawniły, że sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Po pierwsze, nikt nie potrafił wyjaśnić, po co zabity miałby zamykać drzwi od wewnątrz. Zasugerowano, że mógł to zrobić morderca, który następnie umknął przez okno. Wtedy jednak musiałby z wysokości ponad trzech i pół metra skoczyć wprost na rabatkę kwitnących szafranów, z których żaden nie został nawet nadłamany. Śladów nie było jednak ani na ziemi kwietnika, ani na wąskim pasie trawy oddzielającym dom od drogi. Trzeba było zatem uznać, że to sam Ronald Aldair zamknął drzwi na klucz. Co jednak spowodowało jego śmierć? Nikt nie mógł wspiąć się przez okno, nie pozostawiając śladów. Załóżmy, że ktoś strzelił przez okno, ale byłoby to zupełnie niezwykłe, gdyby rewolwer miał spowodować taki skutek. Co więcej, Park Lane to ruchliwa ulica, a o jakieś sto metrów od domu znajduje się postój dorożek. Nikt nie słyszał żadnego wystrzału. Zarazem jednak fakty były nieubłagane: martwy człowiek i pocisk rewolwerowy z miękkim końcem, którego eksplozja spowodowała natychmiastową śmierć. Tak przedstawiała się „tajemnica Park Lane", pogłębiana jeszcze przez brak motywu, jak bowiem wspomniałem, nikt nie znał żadnych wrogów Aldaira, a w pokoju nie tknięto ani pieniędzy, ani żadnych innych wartościowych przedmiotów.

Jak powiedziałem, przez cały dzień, niezależnie od mych powinności zawodowych, rozważałem tę sprawę z najróżniejszych punktów widzenia w poszukiwaniu teorii, która wyjaśniłaby wszystkie fakty i wskazałaby to miejsce, gdzie stawiają najmniejszy opór, od czego mój przyjaciel radził zaczynać każde dochodzenie. Wieczorem wybrałem się na przechadzkę po Hyde Parku i koło szóstej znalazłem się na skrzyżowaniu Park Lane i Oxford Street.

Grupa gapiów wpatrzona w jedno konkretne okno natychmiast wskazała mi dom, który wybrałem się obejrzeć. Wysoki, chudy mężczyzna w ciemnych okularach, który na odległość pachniał mi detektywem w cywilu, prezentując jakąś teorię, ściągnął na siebie uwagę tłoczących się wokół niego osób. Posłuchałem chwilę, ale jego supozycje zdały mi się tak absurdalne, że z niesmakiem zacząłem się wycofywać, a wtedy z takim impetem wpadłem na starszego, zgarbionego człowieka, że strąciłem na ziemię kilka trzymanych przezeń książek. Pamiętam, że kiedy je zbierałem, w oczy rzucił mi się tytuł Początek kultu drzew, a wtedy przyszło mi do głowy, że musi to być jakiś wiekowy bibliotekarz, który czy to z racji obowiązków zawodowych, czy może z upodobania gromadzi dawne dzieła. Zacząłem go bardzo przepraszać za swoją niezręczność, od razu jednak zmiarkowałem, że książki, które tak niegrzecznie potraktowałem, były dla niego niezwykle cenne, więc tylko prychnął coś ze wzgardą i już po chwili widziałem oddalające się zgarbione plecy i sterczące białe bokobrody.

Z takim impetem wpadłem na starszego, zgarbionego człowieka, że strąciłem na ziemię kilka trzymanych przezeń książek

Obserwacja domu numer 427 przy Park Lane niewiele wniosła do całej sprawy. Dom oddzielał od ulicy niewielki murek, który wraz z balustradą nie liczył sobie więcej niż półtora metra. Dostać się do ogrodu nie było więc trudno, lecz okno okazało się właściwie nieosiągalne, niepodobna bowiem było się chwycić rynny lub czegokolwiek innego, aby się podciągnąć. Bardziej jeszcze skonfundowany niż przedtem skierowałem swe kroki na Kensington. Nie wiem, czy zabawiłem w gabinecie pięć minut, kiedy weszła służąca i oznajmiła, że jakiś gość chce się ze mną widzieć. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem tego samego bibliofila; ostre rysy wychudzonej twarzy wyzierały z otoczenia siwych włosów, a pod prawą pachą z ledwością mieścił się dobry tuzin jego drogocennych tomiszczy.

— Z pewnością nie spodziewał się mnie pan — powiedział dziwnie skrzekliwym głosem.

Potwierdziłem jego przypuszczenie.

— Mam i ja swoje wyczucie, sir, ponieważ więc wiedziałem, gdzie pan mieszka, pójdę, myślę sobie, i powiem, że jeśli może na niego warknąłem, to nie z grubiaństwa, gdyż bardzo mu jestem wdzięczny, że pomógł mi pozbierać się z książkami.

— Ach, przesadza pan — powiedziałem. — A czy można wiedzieć, skąd pan zna moje miejsce zamieszkania?

— Żadna to wielka tajemnica. Jesteśmy po sąsiedzku, na rogu z Church Street mam swoją księgarenkę i z chęcią kiedyś tam pana zobaczę. Ale może weźmie pan coś z tego? O, proszę, Ptaki brytyjskie, tu Catullus, a tu Święta wojna, na każdą pozycję ładna obniżka, a jakby wziął pan z pięć tomików, ładnie by zatkały tę dziurę na półce. Bo jakoś tu ona nie przystoi, prawda?

Odwróciłem się, aby rzucić okiem na szafkę ścienną, a kiedy znowu spojrzałem na przybysza, przed sobą, po drugiej stronie biurka, zobaczyłem uśmiechniętego Sherlocka Holmesa. Zerwałem się na równe nogi i przez dobrych kilkanaście sekund wpatrywałem się w niego oniemiały, a potem chyba po raz pierwszy, i mam nadzieję ostatni w życiu, zemdlałem. Z pewnością przed oczyma zakłębiła mi się szara mgła, a następne, co pamiętam, to rozpięty kołnierzyk i smak brandy na wargach. Nad fotelem nachylał się Holmes z piersiówką w ręku.

— Drogi Watsonie — usłyszałem tak bliski mi głos. — Winien panu jestem serdeczne przeprosiny. Nie przypuszczałem, że tak emocjonalnie pan zareaguje.

Przed sobą, po drugiej stronie biurka, zobaczyłem uśmiechniętego Sherlocka Holmesa

Chwyciłem go mocno za rękę.

— Holmesie! Czy to doprawdy pan?! Jakże to możliwe, że pan żyje? Udało się panu wydostać z tej piekielnej czeluści?

— Niech pan chwilę zaczeka, Watsonie. Czy na pewno czuje się pan na siłach, żeby o tym rozmawiać? Nie chciałem tego wprawdzie, ale przyprawiłem pana o poważny wstrząs.

— Nie, nie, czuję się zupełnie dobrze, ale doprawdy, Holmesie, ja wprost nie wierzę własnym oczom. Wielkie nieba, gdyby ktoś mi powiedział, że kiedykolwiek jeszcze zobaczę pana na oczy, to… — Czułem pod palcami chude, żylaste ramię. — Jedno jest pewne, nie jest pan duchem. Mój drogi, najdroższy przyjacielu, jakże się cieszę, że pana widzę! Proszę, proszę, niechże pan siada i opowie mi, jak się pan wydostał z tej przepaści.

Usiadł naprzeciwko i w swój charakterystyczny nonszalancki sposób zapalił papierosa. Miał na sobie znoszony surdut, ale poza tym z antykwariusza została tylko biała peruka i książki. Holmes wydawał się szczuplejszy niż dawniej, wzrok jakby nabrał jeszcze przenikliwości, ale blady odcień jego cery mówił mi, że jego obecny tryb życia nie jest najzdrowszy.

— Ach, cóż to za przyjemność znowu się wyprostować, Watsonie — powiedział i z chrzęstem rozciągnął kości. — To naprawdę nie żarty, kiedy na kilka godzin dziennie trzeba odejmować sobie ze wzrostu kilkanaście centymetrów. Co się tyczy wyjaśnień, to ponieważ czeka nas dziś w nocy… jeśli tylko zechce mi pan pomóc… ciężka i niebezpieczna praca, może odłożymy je na później.

— Ale jeśli teraz ich nie wysłucham, oszaleję z ciekawości.

— A będzie mi pan potem towarzyszył?

— Pójdę, gdziekolwiek pan chce, i w porze, którą pan wyznaczy.

— No cóż, wszystko jak za dawnych czasów. Zanim wyruszymy, będziemy musieli coś przekąsić. Dobrze, niech zatem będzie o czeluści. Nie miałem trudności z wydostaniem się z niej, gdyż nigdy do niej nie wpadłem.

— Jak to?

— Nie, Watsonie, nigdzie nie zleciałem. Kreśląc liścik do pana, naprawdę myślałem, że dotarłem do kresu mej kariery, kiedy zobaczyłem złowrogą postać nieżyjącego już profesora Moriarty'ego, która stając w poprzek wąskiej ścieżki, zagradzała mi drogę odwrotu. W jego szarych oczach widniała absolutna determinacja. Wymieniliśmy kilka zdań i pozwolił mi napisać tych parę słów. Ułożyłem je pod pudełkiem z papierosami, oparłem laskę o ścianę i ruszyłem do krańca drogi, mając za sobą Moriarty'ego. Tuż przy krawędzi odwróciłem się, a wtedy on, nie sięgając po żadną broń, rzucił się na mnie i chwycił w uścisk długich ramion. Dobrze wiedział, że jego gra jest już przegrana, więc myślał tylko o zemście. Zwarliśmy się ze sobą, ponieważ jednak liznąłem trochę baritsu, czyli japońskich zapasów, co niejeden już raz bardzo mi się przydało, udało mi się wyśliznąć z jego uchwytu, on zaś, rozpaczliwie wymachując ramionami, usiłował jeszcze złapać równowagę, ale za bardzo był już odchylony i zaraz zwalił się w dół. Przypadłem do krawędzi i patrzyłem, jak długo leci w otchłań, aż wreszcie odbił się od jakiegoś wyłomu skalnego, przekoziołkował i wpadł w wodną kipiel.

Jak osłupiały słuchałem tych wyjaśnień, które Holmes przeplatał wypuszczaniem kłębów dymu.

— Ale ślady! — zawołałem. — Przyjrzałem się uważnie: dwie pary stóp zmierzały do urwiska, lecz żadne z nich nie wracały!

— Bo też nie wracały. Ledwie profesor runął na dno wodospadu, natychmiast się zorientowałem, jaką okazję otrzymałem od losu. Wszak to nie tylko Moriarty poprzysiągł mi śmierć. Było jeszcze co najmniej trzech takich, którzy dyszeli pragnieniem zemsty, a tylko jedno mogło je ugasić: wiadomość o mojej śmierci. Wszyscy oni byli niesłychanie groźni, ale gdyby cały świat został przekonany, że pożegnałem się z nim na dobre, tamci łajdacy mniej by się już trzymali na baczności, zaczęliby sobie pozwalać na nieostrożne posunięcia, dając mi szansę, bym ich dopadł i trwale unieszkodliwił, a wtedy mógłbym obwieścić, że ciągle jeszcze znajduję się wśród żywych. Taka jest szybkość myśli, iż mam wrażenie, że wszystko to miałem ustalone, zanim jeszcze profesor Moriarty znikł na zawsze w rozszalałych wirach.

Obejrzałem dokładnie skałę. W pańskim malowniczym sprawozdaniu, które z zainteresowaniem przeczytałem kilka miesięcy później, zechciał pan oznajmić, że była zupełnie pionowa. Była urwista, owszem, co jednak nie przeszkadzało temu, że było kilka malutkich stopni, a wyżej coś, co mogło być półką. Rzecz jasna, wspinanie się w górę było jawną niemożliwością, ale nie mogłem też wrócić grząską ścieżką, jeśli chciałem zataić fakt swego przeżycia. Mogłem, oczywiście, jak kilka razy wcześniej, nałożyć buty odwrotnie, ale nawet gdyby udało mi się idealnie wstępować w swoje ślady, co było raczej wątpliwe, to i tak zdradziłaby mnie głębokość odcisków. Podjąłem więc ryzyko i zacząłem się wdrapywać po skale. Powiem panu szczerze, Watsonie, nie było to najprzyjemniejsze. Ryk wodospadu pode mną nie działał krzepiąco, zdało mi się, że to Moriarty wzywa mnie ze swojego grobowca. Jeden mały błąd mógł mieć katastrofalne konsekwencje. Kilka razy albo zostawała mi w ręku kępka trawy, albo noga ześlizgiwała się z kamienia, i myślałem wtedy, że już po mnie. Mimo wszystko udawało mi się jednak jakoś piąć wzwyż, aż wreszcie dotarłem do szerokiej na kilkadziesiąt centymetrów, porośniętej mchem półki, na której, niewidoczny z dołu, mogłem się wygodnie położyć. Tam przeczekałam, aż pan, Watsonie, i ci, których pan wezwał, zbadaliście okoliczności wypadku, dochodząc do wniosku nieuchronnego, acz kompletnie mylnego.

Kiedy wreszcie wszyscy się oddalili, a ja zostałem sam, mylnie mniemałem, że to już koniec przygody. Tymczasem ciągle jeszcze czekały mnie niespodzianki. Nagle wielki głaz przeleciał tuż obok, odbił się od ścieżki i zwalił w przepaść. Przez moment myślałem, że to czysty przypadek, ledwie jednak zerknąłem w górę, na tle ciemniejącego nieba zobaczyłem ludzką głowę i kolejny kamień nie więcej niż o pół metra ode mnie uderzył w półkę, na której leżałem. Natychmiast wszystko stało się jasne. Moriarty bynajmniej nie był sam. Jego wspólnik — jak niebezpieczny, o tym świadczyło to, co się przed chwilą wydarzyło — został na czatach, kiedy profesor mnie zaatakował. Skryty przede mną, widział z daleka śmierć swego mistrza, a także mój fortel. Korzystając z tego, że musiałem poczekać, aż odejdziecie, wspiął się na górę i spróbował zyskać to, co nie udało się jego kamratowi.

Nie było nad czym rozmyślać, Watsonie. Kiedy zobaczyłem, jak znowu się wychyla nieprzyjazna głowa, wiedziałem, że to zapowiedź następnego głazu, natychmiast więc zacząłem schodzić na ścieżkę. Nie wiem, czy zrobiłbym to z zimną krwią; chociaż już wspinaczka była trudna, droga w dół okazała się jeszcze trudniejsza. Nie miałem jednak czasu na dywagacje, tuż koło mej ręki kamień skrzesał iskry, puściłem się więc i poobijany, pokrwawiony szczęśliwie wylądowałem na ścieżce tak, że nie poleciałem dalej. Teraz nic już innego nie pozostało, jak wziąć nogi za pas, więc w ciemności pokonałem dziesięć mil przez góry, a tydzień później znalazłem się we Florencji, pewien, że nikt na świecie nie wie, co się ze mną stało.

Tylko jednej osobie mogłem zaufać: bratu Mycroftowi. Widzę, że żachnął się pan na te słowa, ale niechże pan zechce zrozumieć mnie i wybaczyć, Watsonie; kluczowe znaczenie miało to, aby wierzono w moją śmierć, a czy wiedząc, że jest inaczej, udałoby się panu tak przekonująco i przejmująco opisać mój tragiczny koniec? Przez te trzy lata kilkakrotnie sięgałem po pióro, aby napisać do pana i wyjawić prawdę, za każdym jednak razem powstrzymywała mnie myśl, że gorąca sympatia, jaką raczy mnie pan darzyć, nie pozwoli panu dochować sekretu. To z tej przyczyny odwróciłem się dziś tak obcesowo od pana, sytuacja bowiem była niebezpieczna i jakikolwiek odruch zdumienia czy radości mógłby zwrócić na mnie czyjąś uwagę, co mogłoby mieć pożałowania godne skutki. Co do Mycrofta, musiałem mu wyjaśnić, jak się rzeczy mają, aby otrzymać pieniądze. W Londynie sprawy nie potoczyły się tak, jak się spodziewałem, gdyż proces bandy Moriarty'ego pozostawił na wolności dwóch jej najgroźniejszych członków, zarazem darzących mnie największą nienawiścią. Dlatego wolałem dwa lata spędzić w Tybecie, gdzie z prawdziwą radością odwiedziłem Lhasę i nawet zostałem przyjęty na audiencji przez dalajlamę. Może pan słyszał o zaskakujących wykopaliskach Norwega nazwiskiem Sigerson, ale z pewnością nawet do głowy panu nie przyszło, że czyta pan o swym przyjacielu. Następnie przeniosłem się do Persji, odwiedziłem Mekkę, a także złożyłem krótką, lecz bardzo owocną wizytę kalifowi Chartumu, o której nie omieszkałem poinformować naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Wróciwszy do Francji, kilka miesięcy strawiłem na badaniu derywatów smoły, co robiłem w laboratorium w Montpellier na południu kraju. Uporawszy się z nimi i dowiedziawszy, że tylko jeden z moich zaprzysięgłych wrogów żyje jeszcze w Londynie, zacząłem już rozmyślać nad powrotem, kiedy decyzję moją przyspieszyła wieść o przedziwnym wydarzeniu przy Park Lane, które nie tylko wzbudziło we mnie zawodową ciekawość, ale też sugerowało, iż pojawia się sposobność, na którą od dawna czekałem. Natychmiast zjawiłem się w Londynie, a stanąwszy na Baker Street przyprawiłem panią Hudson o atak histerii, po czym stwierdziłem, że Mycroft zachował moje pokoje i papiery w stanie, w jakim się niegdyś znajdowały. Tak oto doszło do tego, drogi Watsonie, że dzisiaj o drugiej po południu znalazłem się w starym fotelu w moim starym pokoju i brakowało mi już tylko tego, by miejsce naprzeciwko zajął mój stary przyjaciel Watson, jak wielokrotnie czynił przedtem.

Oto opowieść, której wysłuchałem w kwietniowy wieczór, opowieść tak zdumiewająca, że nie dałbym jej wiary, gdyby nie widok wysokiej, szczupłej postaci, a także bystrej, pociągłej twarzy, której nie miałem już nadziei zobaczyć. Dowiedział się jakoś o mojej bolesnej stracie, a współczucie, jak to on, bardziej wyraził w czynach niż w słowach.

— Drogi Watsonie — powiedział — najlepszym antidotum na smutek jest praca, a mam na dzisiejszą noc sporą jej dawkę dla nas obu, jeśli zaś przyniesie ona spodziewane efekty, już samo to będzie jakoś usprawiedliwiało obecność człowieka na naszej planecie. — Daremnie usiłowałem wydobyć z niego coś więcej. — Zanim wstanie świt, sam pan usłyszy i zobaczy dostatecznie wiele. Sporo jeszcze zostało do opowiedzenia o tych minionych trzech latach, na razie jednak niech to wystarczy do wpół do dziewiątej, gdy zabierzemy się do zaskakującej sprawy pustego domu.

I faktycznie poczułem się jak za dawnych czasów, kiedy trzydzieści po ósmej wieczór zasiadłem obok Holmesa w dorożce, w kieszeni mając rewolwer, a w sercu dreszcz podniecenia na myśl o czekającej nas przygodzie. W świetle latarni zobaczyłem, jak ściąga w zamyśleniu brwi i zaciska usta; nie wiedziałem, jaką dziką bestię będziemy ścigać w przestępczej dżungli Londynu, ale z zachowania wielkiego łowczego wnosiłem, że była to bardzo poważna wyprawa, podczas gdy sardoniczny uśmieszek, który od czasu do czasu pojawiał się na jego ascetycznych wargach, jak najgorzej wróżył zwierzynie.

Sądziłem, że skierujemy się na Baker Street, a tymczasem Holmes kazał woźnicy zatrzymać się przy Cavendish Square. Zwróciło moją uwagę, że kiedy Holmes wysiadał, uważnie rozejrzał się w obie strony, a po minięciu każdej przecznicy upewniał się, czy nikt nas nie śledzi. Droga nasza była doprawdy osobliwa, gdyż Holmes, korzystając ze swej znakomitej znajomości Londynu, pewnym krokiem wiódł nas przez plątaninę uliczek, zaułków i zakamarków, o których istnieniu nawet nie miałem pojęcia. Jakimś wąskim przejściem między starymi, zapuszczonymi domkami wyszliśmy wreszcie na Manchester Street, która doprowadziła nas do Blandford Street. Z niej Holmes wykręcił w jakąś wnękę, przez drewnianą bramę wszedł na zaśmiecone podwórko i otworzył kluczem tylne wejście do domu. Kiedy znaleźliśmy się w środku, zamknął za nami drzwi.

Ciemno było, choć oko wykol, ale nie miałem wątpliwości, że dom jest pusty. Klepki skrzypiały pod naszymi stopami, a kiedy ręką wymacałem ścianę, poczułem strzępy oddartej tapety. Zimne, wąskie palce Holmesa chwyciły mnie za przegub i pociągnęły długim korytarzem, aż wreszcie dostrzegłem odrobinę jaśniejsze półkole szyby nad drzwiami. Teraz Holmes raptownie skręcił w prawo i znaleźliśmy się w dużym, pustym, kwadratowym pokoju, pod ścianami zupełnie ciemnym, ale pośrodku rozjaśnionym przez wpadające z ulicy światło. Nie było w pobliżu latarni, a okno było zarośnięte brudem tak, że mogliśmy tylko rozpoznać swoje sylwetki. Mój towarzysz przytknął mi usta do ucha i szepnął:

— Wie pan, gdzie jesteśmy?

— Tak, na Baker Street — odrzekłem, zerknąwszy w zapaćkane okno.

— Znakomicie. To Camden House, który stoi dokładnie naprzeciw naszego mieszkania.

— A co nas tu sprowadziło?

— Fakt, że stąd mamy znakomity widok. Czy mogę pana prosić, drogi Watsonie, aby się pan przysunął jeszcze bardziej do okna, bacznie zważając na to, aby nie mógł pana dojrzeć nikt z zewnątrz, i zerknął na nasze poczciwe, stare mieszkanie? Zobaczymy, czy trzy lata nieobecności całkowicie pozbawiły mnie zdolności wprawiania pana w zdumienie.

A co nas tu sprowadziło?

Zrobiłem, jak mi polecił, i z najwyższym trudem stłumiłem okrzyk zdumienia. Zasłona w oknie była spuszczona, a w pokoju paliło się światło. Na materiale wyraźnie widać było zarys sylwetki siedzącego w fotelu mężczyzny. Ułożenie głowy, nachylenie ramion, profil na pół odwróconej do okna głowy, wszystko to do złudzenia przypominało sylwetkowy portret, w którym tak się lubowali nasi dziadkowie, a który w sposób oczywisty prezentował Sherlocka Holmesa. Moje zaskoczenie było tak wielkie, że odruchowo chwyciłem za rękę stojącą obok mnie postać, aby się upewnić o jej obecności, a odpowiedzią był bezgłośny śmiech.

— No i co pan na to? — zapytał Holmes.

— Wielkie nieba! — wykrzyknąłem. — To doprawdy wspaniałe!

— Pochlebiam sobie, że ani wiek, ani tułaczka nie osłabiły nadmiernie mej pomysłowości — powiedział, a w jego głosie brzmiała duma artysty. — Więc jak, podobna do mnie ta postać?

— Gotów byłbym przysiąc, że to pan!

— Za wykonawstwo należą się gratulacje panu Oscarowi Meunierowi z Grenoble, który poświęcił na to kilka dni. Resztę sam urządziłem, gdy po południu odwiedziłem Baker Street.

— Ale w jakim celu?

— Drogi Watsonie, z bardzo ważnych powodów chcę, aby pewni ludzie myśleli, że jestem tam, podczas gdy naprawdę znajduję się gdzieś indziej.

— Sądzi pan, że mieszkanie jest obserwowane?

— Jestem tego pewien.

— Przez kogo?

— Przez dawnych nieprzyjaciół, Watsonie. Przez to smakowite towarzystwo, którego przywódca leży u stóp wodospadu Reichenbach. Musi pan pamiętać, że oni — i tylko oni — wiedzą, iż jestem przy życiu. Sądzą, że wcześniej lub później powrócę na stare śmiecie. Obserwowali dom bez ustanku, a dziś rano dowiedzieli się o moim przyjeździe.

— Skąd pan to wie?

— Wyjrzawszy z okna zobaczyłem ich szpiega. Uroczy jegomość nazwiskiem Parker korzysta z garoty i znakomicie gra na drumli. Nim w ogóle się nie przejmuję, rzecz jednak ma się zupełnie inaczej z osobą nieporównanie groźniejszą, która za nim stoi, najbliższym przyjacielem Moriarty'ego, który w Szwajcarii chciał mnie zabić kamieniami, a obecnie jest najsprytniejszym i najniebezpieczniejszym zbrodniarzem w Londynie. To człowiek, który się na mnie dzisiaj wieczorem zasadził, nie wie natomiast, że teraz my zasadziliśmy się na niego.

Stopniowo zacząłem się domyślać planu mego przyjaciela. Z tego zacisznego ukrycia szpieg mógł być szpiegowany, a tropiciel tropiony. Cień na zasłonie stanowił przynętę, a my byliśmy myśliwymi. Czekaliśmy w ciemności, milcząc i przyglądając się ciemnym sylwetkom, które przechodziły przed nami w obie strony. Holmes ani drgnął, lecz dobrze wiedziałem, jaki jest napięty, jak uważnie rejestruje każdą mijającą okno osobę. Wieczór był niemiły, zimny, wiatr z chichotem przelatywał ulicą. Ludzie przemykali z podniesionymi kołnierzami, okutani w szaliki. Raz czy dwa zdało mi się, że widzę po raz kolejny tę samą osobę; uwagę mą zwrócili zwłaszcza dwaj mężczyźni, którzy pod pozorem ochrony przed wiatrem schowali się w bramie domu kilka numerów w dół ulicy. Usiłowałem zwrócić na nich uwagę Holmesa, ale obruszył się tylko i dalej uważnie wpatrywał w przechodniów. Kilka razy niecierpliwie przytupywał stopami i przebierał palcami po ścianie. Nie ulegało wątpliwości, że się denerwuje, gdyż jego przewidywania się nie spełniają. Wreszcie, gdy dochodziła już północ, a ulica niemal zupełnie się wyludniła, zaczął wzburzony przechadzać się po pokoju. Już chciałem coś powiedzieć, kiedy podniosłem wzrok na oświetlone okno przed nami i aż podskoczyłem. Chwyciłem Holmesa za ramię i zawołałem:

— Ten cień się poruszył!

Teraz sylwetka była zwrócona do nas potylicą.

Trzy lata nie osłabiły zgryźliwości Holmesa, której dawał wyraz, gdy miał do czynienia z inteligencją mniej lotną niż jego.

— Oczywiście, że się poruszył — powiedział ironicznie. — Doprawdy uważa mnie pan za takiego niedorajdę, który wystawia za zasłoniętym oknem najbardziej oczywistego manekina i chce na to nabrać niesłychanie sprytnego przeciwnika? Jesteśmy tutaj od dwóch godzin i w tym czasie pani Hudson poruszyła figurę osiem razy, a mówiąc inaczej, robi to co kwadrans. Podkrada się tak, żeby czasem nie było widać jej cienia. O!

Holmes raptownie wciągnął powietrze; zobaczyłem, jak unosi głowę, cały zasłuchany. Na ulicy nie było nikogo widać; dwaj podejrzani mężczyźni może dalej tkwili w bramie, ale tego nie mogłem być pewien. Cisza i mrok, jeśli nie liczyć jasnego prostokąta z ciemną figurą na żółtym tle. Czułem, że Holmes zastygł w napięciu, ale już w następnej chwili pociągnął mnie w róg pokoju i poczułem na ustach dotknięcie drżącego palca. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by mój przyjaciel był tak poruszony, chociaż ulica nadal była cicha i wymarła.

Nagle jednak i do mnie dotarło to, co go zaalarmowało. Posłyszałem jakiś szmer, ale nie od strony Baker Street, lecz podwórka, przez które weszliśmy do naszej kryjówki. Drzwi się otworzyły i zamknęły, a potem w korytarzu rozległy się kroki, i chociaż ktoś stawiał je ostrożnie, w panującej ciszy brzmiały jak tupanie. Holmes bezszelestnie przykucnął, ja zrobiłem to samo, zaciskając palce na rękojeści rewolweru. Wytężyłem wzrok i w ciemnej plamie otwartych drzwi zobaczyłem odrobinę czarniejszą sylwetkę mężczyzny. Chwilę stał, a potem chyłkiem wśliznął się do pokoju. Był od nas o trzy metry i już szykowałem się, by na niego skoczyć, kiedy sobie uświadomiłem, że nic nie wie o naszej obecności. Przesunął się obok nas, podkradł do okna i bezszelestnie uniósł je na jakieś piętnaście centymetrów. Kiedy przykląkł w świetle ulicznym, którego nie tłumiły już brudne szyby, zobaczyłem twarz wyrażającą niezwykłe podniecenie. Był to starszy mężczyzna z cienkim, sterczącym nosem, wysokim, gładkim czołem i sumiastymi, szpakowatymi wąsami. Oczy błyszczały mu jak dwie gwiazdy, usta nerwowo się poruszały. Szapoklak zsunął na tył głowy, pomiędzy połami rozpiętego płaszcza i klapami surduta lśniła biel koszuli. Twarz miał pociągłą, ciemną i pobrużdżoną zmarszczkami. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak laska, ale kładzione na podłodze metalicznie zadźwięczało. Mężczyzna wydobył z kieszeni płaszcza jakiś obły przedmiot i zaczął się z czymś zmagać, aż wreszcie rozległo się głośne szczęknięcie, jakby jakaś sprężyna czy zatrzask trafiły na właściwe miejsce. Ciągle klęcząc, naparł teraz całym ciałem na jakąś dźwignię, po czym rozległ się dziwny piskliwy zgrzyt, także zakończony głośnym kliknięciem. Kiedy powstał, zobaczyłem, że trzyma w ręku coś w rodzaju strzelby z dziwnie zdeformowaną kolbą. Otworzył rygiel, wsunął coś do lufy i znowu go zamknął, a potem ukląkł przy oknie i oparł lufę na parapecie; widziałem, jak długie wąsy opadają na kolbę, kiedy zaczął mierzyć. Westchnął z satysfakcją, umieszczając kolbę w dołku ramiennym, a potem naprowadził muszkę na ciemną plamę na żółtym tle. Na chwilę zastygł bez ruchu, aż wreszcie nacisnął język spustowy. Rozległ się dziwny przeciągły gwizd, a potem brzęk tłuczonego szkła. W tym samym momencie Holmes niczym tygrys rzucił się na niego z tyłu i powalił go twarzą na ziemię, tamten jednak wywinął się i chwycił mego przyjaciela za gardło, otrzymawszy jednak cios kolbą rewolweru w głowę, runął bez czucia. Padłem na niego, aby go unieruchomić, a wtedy Holmes dmuchnął w gwizdek. Na chodniku rozległ się tupot stóp i przez frontowe drzwi do holu, a potem pokoju wpadło dwóch umundurowanych policjantów i jeden po cywilnemu.

W ręku trzymał coś, co wyglądało jak laska

— A, widzę, że to wy, Lestrade — powiedział Holmes.

— Tak jest, sir. Postanowiłem sam dopilnować tej sprawy. Dobrze pana znowu widzieć w Londynie, sir.

— Myślę, że przyda wam się szczypta nieoficjalnej porady. Trzy niewykryte morderstwa w jednym roku to odrobinę za dużo, Lestrade. Co się jednak tyczy Moleseya, to udało wam się załatwić sprawę z mniejszą niż zwykle… to znaczy… całkiem dobrze.

Otrzymawszy jednak cios kolbą rewolweru w głowę, runął bez czucia

Wszyscy wstaliśmy; pojmany dyszał ciężko, mając po obu stronach czujnych konstablów. Na ulicy już się pojawiło kilku gapiów. Holmes zamknął okno i opuścił zasłony. Lestrade zapalił dwie świeczki, policjanci wydobyli swoje lampy i mogłem wreszcie przyjrzeć się dobrze naszemu więźniowi.

Twarz miał niezwykle energiczną, a zarazem złowieszczą. Widać było, że z czołem filozofa i szczęką sensualisty jest to człowiek równie zdolny do rzeczy najczcigodniejszych, jak i najpodlejszych. Kiedy patrzyło się w jego krystalicznie niebieskie, a zarazem zimne oczy, nerwowo rozchylające się nozdrza, gniewnie ściągnięte brwi, trudno było nie poczuć obawy. Wszystkich nas zignorował, a uwagę skupił jedynie na Holmesie — w jego spojrzeniu zdumienie mieszało się z nienawiścią.

— Ty diable! — mamrotał. — Podstępny, nikczemny diable!

— Ach, pułkowniku — powiedział Holmes, poprawiając potargany kołnierz — czyż porzekadło nie mówi: Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze? Chyba nie widzieliśmy się od czasu, jak usiłował mnie pan ukatrupić na półce przy wodospadzie Reichenbach?

Pułkownik nadal wpatrywał się w mojego przyjaciela jak zahipnotyzowany i tylko powtarzał machinalnie: „Diabeł! Podstępny diabeł!".

— Trzeba dopełnić prezentacji — ciągnął Holmes. — Panowie, oto pułkownik Sebastian Moran z Indyjskiej Armii Jej Królewskiej Mości, najlepszy myśliwy na grubego zwierza, jaki pojawił się na wschodzie imperium. Zdaje się, pułkowniku, że nadal dzierży pan rekord zastrzelonych tygrysów, prawda?

Tamten nic nie odrzekł, tylko dziko wpatrywał się w Holmesa, a z tym ogniem w oczach i nastroszonymi wąsami sam zdał się tygrysem.

— To jednak dziwne, że taki prosty podstęp mógł zwieść tak wytrawnego shikari — ciągnął Holmes. — A przecież dobrze go pan zna. Czyż nie zwykł pan przywiązywać dziecka do drzewa, a samemu zaczajać się w jego koronie ze strzelbą pewien, że tygrys połasi się na przynętę? Ten pusty dom to moje drzewo, a pan jest moim tygrysem. Mniemam, że musiał pan zawsze mieć na podorędziu kilka zapasowych sztuk broni na wypadek, gdyby było kilka tygrysów albo gdyby pan chybił. To — Holmes zatoczył ręką krąg, wskazując nas pozostałych — są moje zapasowe karabiny. Paralela jest zupełna.

Pułkownik Moran rzucił się do przodu ze wściekłym warknięciem, ale policjanci osadzili go na miejscu. Trudno było znieść widok furii na jego twarzy.

— Muszę jednak przyznać, że odrobinę mnie pan zaskoczył. Nie spodziewałem się, że sam pan zrobi użytek z tego pustego domu i tak wygodnego okna. Przypuszczałem, że raczej wyceluje pan z ulicy, gdzie czekali na pana mój przyjaciel Lestrade i jego dzielni pomocnicy. Poza tym jednak wszystko potoczyło się zgodnie z mymi przewidywaniami.

Pułkownik Moran rzucił się do przodu ze wściekłym warknięciem

Pułkownik Moran zwrócił się do inspektora.

— Nie wiem, czy macie wystarczające podstawy, by mnie aresztować, ale nie ma powodu, bym musiał wysłuchiwać tych pyszałkowatych andronów. Jeśli znalazłem się w rękach prawa, niechże się wszystko dzieje zgodnie z nim.

— Tak też się stanie — odparł Lestrade. — Czy ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia, mister Holmes?

Mój towarzysz podniósł z podłogi pneumatyczny karabin i przyjrzał się jego mechanizmowi.

— Świetna i bardzo rzadka broń — rzekł. — Potężna i całkiem cicha. Znałem Von Herdera, ślepego niemieckiego konstruktora, który ją zbudował na zamówienie profesora Moriarty'ego. Od lat wiedziałem, że istnieje, ale nigdy nie miałem okazji trzymać jej w rękach. Zbadajcie ją dobrze, Lestrade, a także owe osobliwe naboje do niej.

— Tego może być pan pewien, mister Holmes — odparł inspektor i z pozostałą trójką ruszył ku drzwiom, ale w progu się zatrzymał. — Coś jeszcze?

— O co zamierzacie go oskarżyć?

— Jak to o co, sir? To oczywiste, o próbę zabicia Sherlocka Holmesa.

— Nie, nie, Lestrade. Ja w ogóle nie chcę się pojawić w tej sprawie. To panu się należą wszystkie zaszczyty za dokonanie tak znakomitego pojmania. Tak, tak, inspektorze, gratuluję wam, że ze zwykłą u was mieszaniną przemyślności i odwagi udało wam się schwytać tak niebezpiecznego przestępcę.

— To znaczy kogo, sir?

— Tego, którego cała policja szuka na próżno. Pułkownik Sebastian Moran trzydziestego ubiegłego miesiąca z pneumatycznego karabinu przez otwarte okno zastrzelił wielmożnego Ronalda Adaira na piętrze domu numer 427 przy Park Lane. Taki mu zarzut postawicie, Lestrade. A teraz, Watsonie, jeśli tylko jest pan w stanie wytrzymać przeciąg z rozbitego okna, myślę, że pół godziny spędzone ze mną w gabinecie przy cygarze może być dla pana nie lada gratką.

Dzięki nadzorowi Mycrofta Holmesa i stałej trosce pani Hudson nasze pokoje wyglądały po staremu. Owszem, po wejściu zauważyłem nienaturalną wręcz czystość, ale poza tym z prawdziwą radością odnalazłem wszystkie punkty orientacyjne: kącik chemiczny z poplamionym kwasami drewnianym stołem, półki pełne albumów z wycinkami, które wielu obywateli najchętniej zobaczyłoby w ogniu, wykresy, pudełko ze skrzypcami, stojak na fajki, a nawet perski kapciuch z tytoniem. W pokoju były dwie postaci: pani Hudson, która rozpromieniła się na nasz widok, a także manekin, który odegrał tak ważną rolę w całej przygodzie. Był wykonaną z wosku wręcz znakomitą podobizną mego przyjaciela. Wraz z fotelem ustawiono ją na małym stoliku, a znakomicie ułożony stary szlafrok sprawiał, że od strony ulicy iluzja była zupełna.

— Mam nadzieję, że stosowała się pani do wszystkich moich poleceń, pani Hudson — powiedział Holmes.

— Tak, tak, podchodziłam na czworakach, tak jak mi pan kazał.

— Bardzo dobrze. Znakomicie się pani spisała. Zauważyła pani, gdzie poleciał pocisk?

— Tak, sir. Co za szkoda, że zepsuł tę pana śliczną figurkę. Kula przeszła przez głowę, rozpłaszczyła się na ścianie i bęc na dywan, a ja ją zaraz chaps… i tutaj jest!

Holmes wziął pocisk od pani Hudson, obejrzał i podał mnie.

— Niech pan zauważy, Watsonie, miękki szpic. Bardzo to pomysłowe, bo kto będzie podejrzewał, że coś takiego zostanie wystrzelone z broni pneumatycznej. Bardzo już pani dziękuję, pani Hudson, ogromnie jestem wdzięczny za pani pomoc. A teraz, Watsonie, niechże mi pan pozwoli znowu zobaczyć pana w fotelu naprzeciw mnie, gdyż jest kilka kwestii, które chciałbym z panem przedyskutować. — Holmes zrzucił sfatygowany surdut i jak dawniej naciągnął na siebie szlafrok mysiej barwy, który ściągnął z kukły, zarazem przyglądając się przestrzelonej głowie. — Stary shikari ma oko celne jak dawniej, a i nerwy nie najgorsze. Pocisk trafił w środek potylicy i wyszedł czołem. Był najlepszym strzelcem w Indiach, a wątpię, by wielu było lepszych w Londynie. Mówi coś panu to nazwisko?

— Nie, zupełnie nic.

— Ho, ho, ho, taka sława. No, ale pamiętam, że nic pan nie wiedział o profesorze Jamesie Moriartym, w końcu jednym z najbystrzejszych umysłów tego stulecia. Niech pan będzie łaskaw podać mi z półki mój almanach biograficzny. — Spełniłem prośbę, a Holmes zaczął leniwie przewracać strony, co jakiś czas wypuszczając wielki kłąb dymu z cygara. — Kolekcja nazwisk na „M" doprawdy wyborna. Sam Moriarty przyniósłby jej zaszczyt, a tu jeszcze mamy truciciela Morgana, Merridew o wyśmienitej pamięci, Matthewsa, który wybił lewy ząb trzonowy w poczekalni na Charing Cross, no i wreszcie bohatera dzisiejszego wieczoru.

Holmes wręczył mi wykaz, gdzie przeczytałem:

Moran, Sebastian, pułkownik. Nie pracuje, dawniej w 1. Bengalore Pioneers. Ur. Londyn, 1840. Syn sir Augustusa Morana, Krzyż Towarzyski Łaźni, ongiś Ministra ds. Persji. Edukacja: Eton, Oxford. Służba wojskowa: kampania Jowaki i afgańska; stacjonował: Charasiab (egzekucje), Sherpur i Kabul. Autor Heavy Game of the Western Himalayas, 1881, oraz Three Months in the Jungle, 1884. Adres: Conduit Street. Kluby: The Anglo-Indian, Tankerville, Bagatelle Card Club.

Kolekcja nazwisk na „M” doprawdy wyborna

Na marginesie swym równym pismem Holmes dodał: „Drugi z najniebezpieczniejszych ludzi w Londynie".

— Zaskakujące — powiedziałem, zwracając informator. — To raczej świadczy o zaszczytnej służbie wojskowej.

— Istotnie — zgodził się Holmes. — Do pewnego momentu zachowywał się wzorowo. To człowiek o stalowych nerwach; w Indiach po dziś dzień powtarza się opowieść, jak podkradał się do rannego tygrysa ludożercy. Są takie drzewa, Watsonie, które do pewnej wysokości rosną prosto, a potem nagle gwałtownie się wyginają w jedną stronę. Podobnie dzieje się też z ludźmi. Żywię w tej kwestii teorię, że każda rozwijająca się jednostka niesie w sobie dziedzictwo długiego ciągu przodków, a na takie gwałtowne odchylenie się ku dobru lub złu ma swój wpływ owa pokoleniowa scheda, człowiek zaś staje się w pewnym stopniu emblematem całego swego rodu.

— Powiem szczerze, że mnie się ta teoria zdaje całkiem fantazyjna — powiedziałem.

— Nie będę się przy niej zażarcie upierał. Jakiekolwiek stały za tym przyczyny, pułkownik Moran zaczął zbaczać ku złu. Nie doszło do żadnego jawnego skandalu, ale w Indiach ziemia zaczęła mu się palić pod stopami. Wrócił do Londynu, lecz i tu powietrze wokół niego gęstniało. Wtedy wyszukał go profesor Moriarty, dla którego już wcześniej pracował, i to pełniąc wcale niepoślednią funkcję. Moriarty hojnie zaopatrzył go w pieniądze, ale skorzystał z jego usług tylko dwa razy, gdy nie mógł liczyć na żadnego przeciętnego przestępcę. Pamięta pan może sprawę śmierci pani Stewart z Lauder w roku 1887? Nie? Trudno, ja w każdym razie jestem przekonany, że Moran musiał w tym maczać palce, aczkolwiek dowieść nie można mu było niczego. Pułkownik tak się maskował, że nawet po wpadce całej bandy Moriarty'ego przeciw niemu niepodobna było wysunąć żadnego zarzutu. Pamięta pan może ten dzień, kiedy zjawiłem się u pana i natychmiast zamknąłem okiennice w obawie przez bronią pneumatyczną? Wtedy najpewniej uznał pan, że to jakieś moje fanaberie, ja tymczasem dobrze wiedziałem o istnieniu tego niezwykłego karabinu, a w dodatku obawiałem się, że może go użyć jeden z najlepszych strzelców na świecie. Kiedy znaleźliśmy się w Szwajcarii, śledził nas razem z Moriartym i to on zgotował mi tych pięć ciężkich minut nieopodal wodospadu Reichenbach.

Bez trudu może pan sobie wyobrazić, jak starannie we Francji studiowałem prasę, aby wypatrzyć jakąś szansę, by się do niego dobrać. Jak długo bujał na wolności, nie miałem po co wracać do Londynu. W dzień i w nocy sunąłby za mną jak cień, aż wreszcie znalazłby swoją sposobność. Co miałem począć? Nie mogłem go zastrzelić, bo wtedy sam wylądowałbym na szubienicy. Nie było sensu szukać pomocy w policji, dla której wszystko to byłoby tylko efektem jakiejś chorobliwej podejrzliwości. Ręce miałem skrępowane, ale uważnie śledziłem informacje kryminalne, wiedząc, że wcześniej lub później dopadnę Morana. I wtedy śmierć spotkała Ronalda Adaira. Nareszcie dostrzegłem swoją szansę. Nie miałem wątpliwości, że sprawcą musiał być Moran. Grał z zabitym w karty, potem z klubu podążył za nim do domu i zabił przez otwarte okno. Tutaj nie miałem najmniejszej wątpliwości, a sprawa wystarczyła na to, by mu zapewnić stryczek na szyi. Wróciłem natychmiast, zobaczył mnie stojący na czujce człowiek, który, jak byłem pewien, natychmiast doniósł o tym pułkownikowi, a ten, związawszy moje przybycie z przestępstwem, które popełnił, winien poczuć się zagrożony. Byłem pewien, że spróbuje usunąć mnie z drogi natychmiast, więc uprzedziwszy policję, iż może być potrzebna — nawiasem mówiąc, Watsonie, ze swą zwykłą spostrzegawczością natychmiast ich pan ujrzał, jak chowali się w bramie — wybrałem miejsce, które jak sądziłem, będzie znakomitym punktem obserwacyjnym, natomiast nie przeszło mi nawet przez myśl, że Moran stąd właśnie zaatakuje. No świetnie, czy jest jeszcze coś, mój drogi Watsonie, co wymagałoby wyjaśnienia?

— Tak — odparłem. — Nie powiedział pan jeszcze, Holmesie, z jakiego powodu pułkownik Moran zamordował Ronalda Adaira.

— Ach, drogi przyjacielu, wraz z tym wkraczamy w sferę, gdzie logiczne rozumowanie może okazać się po prostu zawodne. Tu każdy może niepodważalne fakty uzupełnić własnymi hipotezami, a pańska może być równie prawdopodobna jak moja.

— Ale ma pan jakąś?

— Tak. I, jak mniemam, nieźle tłumaczy to, co z pewnością wiemy. Dochodzenie ustaliło, że grając w parze, Moran i młody Adair zyskali znaczną sumę pieniędzy. Moran z pewnością oszukiwał, tego byłem pewien od dawna. Sądzę, że w dzień morderstwa Adair zorientował się w tym i najprawdopodobniej porozmawiał z nim o tym na osobności, grożąc, że go zdemaskuje, chyba że tamten dobrowolnie zrezygnuje z członkostwa w klubie i obieca, że więcej nie będzie siadał do kart. To nieprawdopodobne, żeby młodzieniec chciał wzniecać straszliwy skandal wokół człowieka dobrze znanego w towarzystwie i o tyle od niego starszego, dlatego więc najpewniej postąpił tak, jak przypuszczam. Tymczasem dla Morana, utrzymującego się z szulerki, usunięcie z klubu byłoby katastrofą. Dlatego też zamordował Adaira, który akurat starał się ustalić, ile pieniędzy i komu powinien zwrócić, nie chciał bowiem korzystać z oszustwa swego partnera. Drzwi zamknął po to, aby damy go nie zaskoczyły, wtedy bowiem trudno byłoby mu wyjaśnić, co robi, mając na stole monety i listę z nazwiskami. Co pan o tym sądzi?

— Myślę, że tak właśnie było.

— To rozstrzygnie proces. Na razie jednak pułkownik Moran nie będzie już nas więcej kłopotał, słynna strzelba pneumatyczna Von Herdera wyląduje w Muzeum Scotland Yardu, a mości Sherlock Holmes znowu może powrócić do zgłębiania tych malutkich problemów, których tyle nastręcza bujne życie Londynu.

BUDOWNICZY Z NORWOOD

punktu widzenia eksperta w kwestii przestępczości — powiedział Sherlock Holmes — Londyn od czasu, gdy opuścił go nieboszczyk Moriarty, stał się miejscem nad wyraz nieinteresującym.

— Wątpię, by znalazł pan wielu uczciwych jego mieszkańców, którzy by się z panem zgodzili — powiedziałem.

— No cóż, może istotnie nie powinienem tak faworyzować prywatnego punktu widzenia — zgodził się Holmes, odsuwając fotel od stołu, przy którym właśnie skończyliśmy śniadanie. — Społeczność bez wątpienia na tej śmierci zyskała, a jeśli ktoś stracił, to co najwyżej biedni specjaliści, którzy nie mają się czym zająć. Póki żył profesor, sięgało się po poranną gazetę z poczuciem bezliku możliwości. Czasem, Watsonie, starczył maciupeńki ślad, ledwie dostrzegalna wskazówka, a ja już wiedziałem, że stoi za tym potężna występna umysłowość, natomiast delikatne drgania sieci przypominały o tym, że w jej centrum czyha obrzydliwy pająk. Drobne kradzieże, bestialskie napaści, bezcelowe na pozór ataki brutalności — dla kogoś, kto potrafił odpowiednio spojrzeć, układały się w spójną całość. Dla systematycznego badacza wyrafinowanej przestępczości żadna inna stolica europejska nie oferowała takich możliwości jak Londyn. Teraz jednak… — Holmes wzruszył ramionami z wyrazem udawanego rozgoryczenia stanem rzeczy, do którego zaistnienia tak walnie się przyczynił.

Dzień, który opisuję, nastąpił kilka miesięcy po tym, jak Holmes powrócił do Londynu, ja zaś za jego radą odsprzedałem swą praktykę przy Kensington i znowu sprowadziłem się do mieszkania przez Baker Street, gdzie przez jakiś czas mieszkaliśmy wspólnie. Nabywcą praktyki został młody lekarz nazwiskiem Verner, zaskakująco łatwo zgadzając się na cenę, którą ustawiłem wysoko, aby było się o co targować. Łatwość ta wyjaśniła się dopiero po latach, kiedy się okazało, że jest dalekim krewnym Holmesa i że to w istocie mój przyjaciel sfinansował jego przedsięwzięcie.

W istocie miesiące te nie były aż tak bardzo wolne od zaskakujących wydarzeń, kiedy bowiem przeglądam notatki, znajduję w nich na przykład sprawę dokumentów byłego prezydenta Murillo czy szokującą aferę holenderskiego parowca „Friesland", w której obaj mało nie straciliśmy życia. Tyle że dumna i chłodna natura mego przyjaciela zawsze z wielką rezerwą kazała mu się odnosić do publicznego aplauzu, co sprawiło, iż jak najsurowiej zabronił mi informować o nim, jego metodach i sukcesach, który to zakaz, jak wspomniałem już wcześniej, dopiero niedawno został cofnięty.

Sherlock Holmes rozparł się w fotelu po swoim żartobliwym utyskiwaniu i zaczął przeglądać poranną gazetę, kiedy naszą uwagę przykuł hałaśliwy dzwonek, po którym rozległo się takie dudnienie, jakby ktoś walił w drzwi pięścią. Ledwie się otworzyły, natychmiast na schodach rozbrzmiał tupot stóp, a w chwilę później do pokoju wpadł blady, rozczochrany, zdyszany młodzieniec z obłędem w oczach. Niespokojnie przenosił wzrok z jednego z nas na drugiego, a widząc nasze pytające spojrzenia, zdał sobie sprawę z tego, że musi jakoś wyjaśnić swe gwałtowne najście.

— Przepraszam, mister Holmes! — zawołał. — Proszę mi wybaczyć, ale wprost odchodzę od zmysłów. Nieszczęsny John Hector McFarlane to ja!

Powiedział to tak, jak gdyby samo wymienienie nazwiska natychmiast wszystko tłumaczyło, ale z wyrazu twarzy mego towarzysza zmiarkowałem, że i jemu mówi ono równie niewiele jak mnie.

— Proszę się poczęstować papierosem — powiedział Holmes, podsuwając gościowi fotel. — Sądzę, że nie byłoby od rzeczy, gdyby mój przyjaciel, doktor Watson, podał panu jakiś środek uspokajający. Ostatnimi dniami jest nader ciepło. A teraz, kiedy trochę już pan ochłonął, proszę usiąść i opowiedzieć nam powoli i porządnie, kim pan jest i co pana tu sprowadza. Wymienił pan swoje nazwisko, muszę jednak wyznać, że poza oczywistymi faktami, a więc, że jest pan kawalerem, prawnikiem, masonem i astmatykiem, nic więcej o panu nie wiem.

Ponieważ zdążyłem już poznać metody mego przyjaciela, bez trudu wychwyciłem elementy, z których wyciągnął on wnioski — a więc: nieporządny ubiór, sterczące z kieszeni dokumenty, charakterystyczną bransoletkę od zegarka i ciężki oddech — ale pan McFarlane był całkowicie skonfundowany.

W chwilę później do pokoju wpadł blady, rozczochrany, zdyszany młodzieniec z obłędem w oczach

— Tak, istotnie, mister Holmes, wszystko to prawda, ale poza tym jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w Londynie. Na miłość boską, błagam, panie Holmes, niech mi pan nie odmawia pomocy. Jeśli zjawią się tu, by mnie aresztować, niech pan nie pozwoli mnie zabrać, zanim nie dokończę swojej historii. Proszę bardzo, mogę iść do więzienia, ale wówczas, kiedy będę wiedział, że pan się zajmie moją sprawą.

— Przyjdą pana aresztować — powtórzył Holmes. — To istotnie brzmi interesująco, ale czy mógłby pan wyjaśnić, pod jakim zarzutem?

— Pod zarzutem zamordowania Jonasa Oldacre'a z Lower Norwood.

Na twarzy mego towarzysza pojawiło się współczucie, ale nie miałem wątpliwości, że dostrzegam też na niej cień satysfakcji, co zresztą zaraz potwierdziły jego słowa.

— Proszę, proszę, a ja przed chwilą skarżyłem się doktorowi Watsonowi, że zupełnie już znikły z prasy sensacyjne przypadki.

Nasz gość sięgnął drżącą ręką po leżący na kolanach Holmesa numer „Daily Telegraph".

— Gdyby zdążył pan zerknąć tutaj, sir, natychmiast by pan wiedział, z czym przybiegłem. Mam wrażenie, że moje nazwisko i moje nieszczęście są na ustach wszystkich. Niech pan pozwoli, że przeczytam na głos. Nagłówek: „Tajemnicze zdarzenie w Lower Norwood". A pod nim: „Znika znany budowniczy. Podejrzenie morderstwa i podpalenia. Ślad sprawcy". Policja idzie za tym śladem, panie Holmes, a ja jestem przekonany, że prowadzi do mnie. Wiem, że mnie śledzono od stacji London Bridge, a teraz z pewnością już tylko czekają na nakaz aresztowania. A to złamie serce mojej matce, nie może być inaczej!

Załamał ręce i zaczął się kołysać w fotelu do przodu i do tyłu. Z zainteresowaniem wpatrywałem się w człowieka, który przypuszczał, że lada chwila zostanie oskarżony o morderstwo. Miał płowe włosy, był dość przystojny ze swymi pełnymi przerażenia oczyma, gładko wygoloną twarzą i drżącymi, wrażliwymi ustami. Liczył sobie jakieś dwadzieścia siedem lat, był odziany jak dżentelmen i tak też się nosił. Z kieszeni lekkiego letniego płaszcza sterczały dokumenty zdradzające jego profesję.

— W takim razie trzeba wykorzystać czas, który jeszcze mamy — powiedział Holmes. — Watsonie, czy będzie pan łaskaw przeczytać na głos wzmiankowany artykuł?

Pod spiesznie wyskandowanym przez naszego klienta nagłówkiem znalazła się następująca treść:

Wczoraj w nocy lub dzisiaj nad ranem w Lower Norwood wydarzył się incydent, który może świadczyć o poważnym przestępstwie. Pan Jonas Oldacre od lat był znanym w okolicy budowniczym. Pięćdziesięciodwuletni kawaler mieszkał w Deep Dene House, na końcu ulicy Deep Dene od strony Sydenham, ciesząc się opinią człowieka ekscentrycznego, skrytego i nieprzepadającego za towarzystwem. Przed kilku laty wycofał się z interesu, na którym ponoć miał się nieźle wzbogacić. Na tyłach domu był składzik drewna i po północy wszczęto alarm, że jeden z sągów się pali. Straż pożarna była wkrótce na miejscu, ale suche drewno tak wściekle już buzowało, że w żaden sposób nie dawało się ugasić. Jak dotąd wszystko wskazywało na zwykły wypadek, potem jednak zaczęto podejrzewać coś znacznie poważniejszego. Najpierw zdziwienie wzbudziła nieobecność właściciela na miejscu zdarzenia, po czym okazało się też, że nie ma go w domu. Stan łóżka w sypialni wskazywał na to, że nikt w nim nie spał, sejf był otwarty, po podłodze walały się ważne dokumenty, a poza tym widać było ślady zaciekłej walki, krew była na sprzętach, a także na rączce ciężkiej dębowej laski. Ustalono, że pana Jonasa Oldacre'a późnym wieczorem odwiedził jakiś gość, do którego należała znaleziona laska. Stwierdzono, że jej właścicielem jest adwokat, John Hector McFarlane, wraz z panem Grahamem prowadzący kancelarię pod numerem 426 przy Gresham Buildings, E.C. Policja twierdzi, iż ma dowody wyraźnie wskazujące na motyw zabójstwa, należy się więc spodziewać, że sprawa będzie miała ciąg dalszy.

Z OSTATNIEJ CHWILI — Tuż przed oddaniem numeru do druku pojawiły się pogłoski, że pan John Hector McFarlane został aresztowany pod zarzutem morderstwa popełnionego na panu Jonasie Oldacre. Pewne jest, że wystawiono nakaz aresztowania. Dalsze śledztwo w Norwood oprócz śladów walki wykazało, że przez otwarte francuskie okno, a właściwie oszklone drzwi, znajdującego się na parterze mieszkania wyciągnięto na podwórze jakiś ciężki, obły obiekt, a w drzewnym popiele wykryto zwęglone szczątki ludzkie. Zdaniem policji morderca — po zabiciu mężczyzny ciosami laski — przeszukał jego papiery, by wreszcie powlec zwłoki do stosu drewna i podpalić je, aby ukryć ślady zbrodni. Śledztwo złożono w doświadczone ręce inspektora Lestrade'a ze Scotland Yardu, który zabrał się do niego z charakterystyczną energią i znajomością rzeczy.

Sherlock słuchał tego wszystkiego z przymkniętymi oczyma i dłońmi ze złożonymi końcami palców.

— Tak. Jest tu bez wątpienia kilka interesujących kwestii — powiedział, kiwając głową. — Chciałbym pana spytać przede wszystkim, mister McFarlane, jak to się stało, że chodzi pan na wolności, chociaż można by sądzić, że przemawia przeciwko panu dostatecznie wiele, aby pana aresztować?

— Mieszkam razem z rodzicami w Blackheath przy Torrington Lodge, ale ponieważ późnym wieczorem miałem do załatwienia z panem Oldacre'em ważną sprawę, zanocowałem w hotelu w Norwood i stamtąd pojechałem wprost do pracy. Nic nie wiedziałem o tym, co się stało, i dopiero w pociągu przeczytałem to, co przed chwilą pan usłyszał. Natychmiast zrozumiałem, jakie niebezpieczeństwo mi grozi, i skierowałem się tutaj, aby sprawę oddać w pańskie ręce, mister Holmes. Nie mam wątpliwości, że gdybym spał w domu albo udał się do kancelarii, już byłbym za kratkami. Jak wspomniałem, ktoś szedł za mną od London Bridge, i jestem pewien… Na Boga, a to co takiego?

Najpierw rozległ się dzwonek, a zaraz potem łomot kroków na schodach. Chwila i w drzwiach stanął nasz dawny znajomy Lestrade. Za jego plecami dostrzegłem co najmniej jeden mundur policyjny.

— Pan John Hector McFarlane? — zapytał Lestrade. Nasz gość podniósł się na drżących nogach. — Jest pan aresztowany za rozmyślne zabójstwo Jonasa Oldacre'a, zamieszkałego na Lower Norwood.

McFarlane spojrzał na nas z rozpaczą i z powrotem bezwładnie osunął się na fotel.

— Poczekajcie, Lestrade — odezwał się Holmes. — Pół godziny was nie zbawi, a pan McFarlane właśnie miał mi przedstawić swoją wersję tego, co się stało. Jeśli obydwaj tego wysłuchamy, łatwiej będzie rozwiązać zagadkę.

— Jaką zagadkę? Co tu rozwiązywać? — obruszył się Lestrade.

— Ja jednak byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pozwolił mi pan posłuchać.

— No cóż, mister Holmes, trudno mi odmówić tej prośbie, skoro kilka razy skorzystaliśmy z pańskiej pomocy — odparł Lestrade. — Wobec tego nie wolno mi jednak odstąpić na krok od aresztowanego, którego muszę też ostrzec, że wszystko, co powie, może być wykorzystane przeciw niemu.

— O nic więcej mi nie chodzi. Chcę jedynie, aby wysłuchał mnie pan Sherlock Holmes — zawołał nasz klient. — I pan także, inspektorze, bo nie sądzę, aby podważał pan absolutną prawdę.

Lestrade popatrzył na zegarek i powiedział:

— Ma pan pół godziny.

— Najpierw muszę wyjaśnić — zaczął McFarlane — że zupełnie nie znałem Jonasa Oldacre'a. Owszem, nazwisko kojarzyłem, gdyż mój partner był kiedyś z nim związany, ale potem się rozstali. Możecie więc panowie wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy wczoraj około trzeciej po południu ów Oldacre wkroczył do mojego gabinetu w kancelarii. Prawdziwe zaskoczenie czekało mnie dopiero, kiedy przedstawił mi przyczynę swojej wizyty. Wręczył mi kilka szczelnie zapisanych kartek z notatnika, które mam tutaj, i położył je na stole. „Oto moja ostatnia wola — oznajmił — i chcę, żeby nadał jej pan właściwą postać prawną, a ja tu poczekam, aż pan to zrobi".

Zasiadłem do pracy, ale od pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć swoim oczom, gdyż jeśli nie liczyć małych odpisów, większość swego majątku scedował… na mnie! Był małym, podobnym do łasicy człowieczkiem z białymi brwiami, a kiedy zdumiony podniosłem wzrok, napotkałem jego wbite we mnie rozbawione spojrzenie. Kiedy spytałem, jak mam to wszystko rozumieć, odparł, że jest kawalerem bez żadnych żyjących krewnych, w młodości znał moich rodziców, słyszał o mnie same dobre opinie i dlatego jest pewien, że jego pieniądze powędrują w dobre ręce. Naturalnie, ledwie udało mi się wykrztusić podziękowania. Testament został sporządzony zgodnie z przepisami, podpisany przez Oldacre'a i naszego urzędnika jako świadka. Mają to państwo tu na niebieskim papierze, reszta, jak już mówiłem, to brudnopis. Pan Jonas Oldacre powiedział mi też, że są jeszcze dokumenty, takie jak zezwolenia na budowę, tytuły własności, skrypty hipoteczne, z którymi muszę się zapoznać, a on nie będzie miał spokoju, dopóki cała sprawa nie zostanie załatwiona, dlatego też poprosił mnie, abym, zabierając testament, przybył do niego wieczorem na Norwood, żeby wszystko sfinalizować. „Pamiętaj, chłopcze — powiedział — nawet słówka nie piśnij o tym rodzicom, dopóki nie dopniemy sprawy. Taka mała niespodzianka dla nich". Żądanie to powtórzył jeszcze kilkakrotnie.

Nietrudno chyba zrozumieć, mister Holmes, że absolutnie nie zamierzałem mu czegokolwiek odmówić. Był moim dobroczyńcą i miał prawo oczekiwać, że spełnię każde jego życzenie. Wysłałem zatem do domu telegram, że ważne interesy zatrzymują mnie w mieście i nie potrafię przewidzieć, o której wrócę. Pan Oldacre powiedział, że byłoby mu miło, gdybym zjadł z nim kolację o dziewiątej, gdyż wcześniej nie będzie go w domu. Miałem jednak trochę kłopotów z odnalezieniem jego adresu, więc na miejscu znalazłem się dopiero o wpół do dziesiątej. Okazało się…

— Chwileczkę — przerwał mu Holmes. — Kto otworzył drzwi?

— Kobieta w średnim wieku; jak sądzę, gospodyni.

— Zwróciła się do pana po nazwisku?

— Tak jest, sir.

— Proszę mówić dalej.

McFarlane otarł spocone czoło i ciągnął:

— Wprowadziła mnie do pokoju gościnnego, gdzie na stole czekała skromna kolacja. Kiedy zjedliśmy, pan Oldacre zaprowadził mnie do swojej sypialni, w której znajdował się pancerny sejf. Otworzył go, wyjął stos dokumentów i zaczęliśmy je przeglądać. Skończyliśmy dwadzieścia po jedenastej; powiedział, że nie będziemy niepokoić gospodyni, i wyprowadził mnie na zewnątrz przez francuskie okno, które było otwarte przez cały czas.

— Czy zasłony były spuszczone? — zainteresował się Holmes.

— Tego nie jestem pewien, ale chyba do połowy. Tak, tak, pamiętam, jak je podciągał, aby otworzyć szerzej okno. Nie mogłem znaleźć laski, na co powiedział: „Nic nie szkodzi, chłopcze, zobaczymy się jeszcze nie raz, to ci ją dam, bo gdzieś tu na pewno się znajdzie". Kiedy go zostawiałem, sejf był otwarty, a papiery w pakiecie leżały na stole. Było już za późno, żeby wracać na Blackheath, więc zatrzymałem się na noc w Anerley Arms, a o całej reszcie przeczytałem dopiero rano w gazecie.

— Chce pan o coś jeszcze spytać, mister Holmes? — odezwał się Lestrade, który słuchając tych słów, kilka razy unosił brwi w wyrazie niedowierzania.

— Nie, gdyż najpierw muszę się rozejrzeć w Blackheath.

— Chciał pan powiedzieć: w Norwood — poprawił Lestrade.

— Ach tak, najwyraźniej to chciałem powiedzieć — rzekł Holmes z tajemniczym uśmieszkiem na wargach.

Lestrade niejeden już raz przekonał się, że umysł Holmesa potrafi błyskawicznie wychwycić to, co jemu umykało, zobaczyłem więc, jak podejrzliwie patrzy na mego przyjaciela.

— Chciałbym zamienić z panem kilka słów, mister Holmes — powiedział, a potem zwrócił się do McFarlane'a: — Ci dwaj funkcjonariusze sprowadzą pana na dół, gdzie czeka już nasz powóz.

Młodzieniec powstał i rzuciwszy nam na pożegnanie ostatnie błagalne spojrzenie, wyszedł z pokoju, a za nim konstable. Lestrade został, Holmes tymczasem sięgnął po szkic ostatniej woli i studiował go uważnie.

— Jest w tym coś interesującego, prawda, Lestrade? — zapytał, popychając papiery w kierunku inspektora.

Ten zmarszczył czoło.

— Owszem, mogę przeczytać kilka pierwszych linijek, potem fragment pośrodku drugiej strony oraz dwie na samym końcu, ale reszta jest nakreślona tak nieporządnie, że w paru miejscach nic się nie da odszyfrować.

Młodzieniec powstał i rzuciwszy nam na pożegnanie ostatnie błagalne spojrzenie, wyszedł z pokoju

— I jaki stąd wniosek?

— A co pan sądzi?

— Że tekst był pisany w pociągu. Wyraźne momenty na stacjach, niewyraźne w trakcie jazdy, a nieczytelne na rozjazdach. Specjalista natychmiast powie, że był to pociąg podmiejski, gdyż tylko w bliskości wielkiego miasta rozjazdy mogą zdarzać się tak często. Jeśli cała podróż upłynęła na spisywanie testamentu, musiał to być ekspres, raz tylko przystający między Norwood a London Bridge.

Lestrade zaczął się śmiać.

— Nie, no nie, pan się znowu wypuszcza na szerokie wody tych swoich teorii, mister Holmes, a tego już dla mnie za wiele. Jaki to ma w ogóle związek ze sprawą?

— Poświadcza prawdziwość słów tego młodzieńca, że Jonas Oldacre spisał swą ostatnią wolę wczoraj, w trakcie jazdy do Londynu. To osobliwe, żeby tak ważny dokument sporządzać w ten sposób, nieprawdaż? Dlatego przypuszczam, że piszący nie przywiązywał do niego większej wagi i nie sądził, by kiedykolwiek wszedł on w życie.

— No ale zarazem wypisał w ten sposób na siebie wyrok śmierci — powiedział Lestrade.

— Tak sądzicie?

— A pan nie?

— To całkiem możliwe, chociaż pewien tego nie jestem.

— A co może być jeszcze bardziej pewne niż to? Mamy młodego człowieka, który znienacka dowiaduje się, że jeśli pewien starszy mężczyzna poniesie śmierć, on odziedziczy jego majątek. Co wtedy robi? Nic nikomu nie mówi, natomiast wszystko tak urządza, żeby mógł powiedzieć, iż musiał wieczorem odwiedzić klienta, następnie czeka, aż wszyscy w domu pójdą spać, morduje swego dobroczyńcę, zaciąga ciało na stos drewna, podpala, a potem idzie się przespać w sąsiednim hotelu. Ślady krwi w pokoju i na lasce nie są zbyt wyraźne, może w ogóle ich nie zauważył i wyobrażał sobie, że jeśli ciało spłonie, nie zostaną żadne tropy, które wskazywałyby na niego. Czyż to nie jest oczywiste?

— Widzicie, Lestrade, mnie się to wydaje odrobinę zbyt proste. Wyobraźnia nie jest raczej waszą najmocniejszą stroną, ale gdybyście spróbowali na chwilę postawić się w jego sytuacji, powiedzcie, czy na morderstwo wybralibyście właśnie noc po spisaniu testamentu? Czy zdecydowalibyście się na to wtedy, kiedy wiadomo, że jesteście w domu ofiary, gdyż wpuszczała was gospodyni? No i wreszcie, czy zadalibyście sobie tyle trudu, by zaciągnąć ciało na podwórze, ale laskę byście zostawili? Chyba zgodzicie się, Lestrade, że to dość nieprawdopodobne?

— Jeśli chodzi o laskę, mister Holmes, to sam pan dobrze wie, że przestępcy nie zawsze postępują tak, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek. Najpewniej bał się wrócić do pokoju. Jest pan w stanie podać inną teorię pasującą do faktów?

— Teorii mogę panu od ręki przedstawić pół tuzina. Ot, proszę, całkiem możliwa, a nawet prawdopodobna, którą daję panu w prezencie. Starzec pokazuje wartościowe dokumenty, co dzięki uniesionym zasłonom widzi przechodzący obok włóczęga. Czeka, aż prawnik wyjdzie, i sam wkracza na scenę. Chwyta laskę, zabija Oldacre'a i oddala się po spaleniu ciała.

— Czemu miałby je spalić?

— A czemu McFarlane miałby to robić?

— Aby zniszczyć dowody.

— Włóczęga mógłby chcieć ukryć to, że w ogóle doszło do jakiegoś morderstwa.

— A czemu niczego nie zabrał?

— Nie miałby z tych dokumentów żadnej korzyści.