Samotność twórcy. Klątwa - Marta Grzebuła - ebook

Samotność twórcy. Klątwa ebook

Marta Grzebula

0,0

Opis

Alan badając historię pradziadka, stopniowo zagłębia się w siebie. Droga poznania wiedzie go przez samotność oraz świadomą, dobrowolną izolację i cierpienie. Wyjeżdża do chaty zbudowanej przez pradziadka nad rzeką Missouri – teraz to odludne miejsce stanie się enklawę Alana. Odkryje tu pewien sekret zakopany na dnie starej szafy, a może kufra... Odsłoni prawdę, która zdominuje jego pragnienie trwania... Posmakuje też zarówno słodyczy miłości, jak i goryczy rozczarowania – zmierzy się z uniesieniem oraz klęską.

Ile przeciwności losu może znieść jeden człowiek? Odpowiedź na to pytanie buduje treść tej książki... To opowieść o ludziach, którzy mierząc się z własnymi lękami i demonami przeszłości, usiłują nie pozwolić zrujnować sobie życia, a granica wytrzymałości jest cienka. Alan także balansuje na tej granicy i tylko od Ciebie, Czytelniku, zależy ocena jego uczynków: czy Alan zwyciężył, czy przegrał...? Zajrzyj na karty tej przekornej powieści i przekonaj się sam!

 

Marta Grzebuła (ur. 22 listopada 1960 r. we Wrocławiu), pseudonim: Jarzębina. Absolwentka wrocławskiego studium medycznego; pracuje jako pielęgniarka anestezjologiczna. Posiadaczka dwóch kotków adoptowanych ze schroniska. Matka trzech synów, którzy, jak mówi, są światłem jej życia. Swoją przygodę z pisaniem literatury rozpoczęła, mając 13 lat. Debiutowała w 2010 r. tomikiem poezji pt. W cieniu Jarzębiny. Następny to: Owoce Jarzębiny. W latach 2010–2019 wydała powieści: To, co mogło się zdarzyć, Pomarańczowe gody, Sztuka wybaczania, Westchnienie Amandy, Epizod na dwa serca, Kobieta z okna, Dzień, który nie miał jutra, Zapomnę imię twoje, Dotykając nieba, Dotyk przeznaczenia, Oszukana, Obsesja, Przepaść samobójców, Joker, Kiedy ktoś nocą puka do drzwi i Sekret guwernantki. Jej powieść pt. Szachownica śmierci ukazała się w USA. Autorka tekstu piosenki zespołu Wilczyca, do której muzykę skomponował Tomasz Derach.

Na Facebooku prowadzi stronę poświęconą promocji polskich twórców: https://www.facebook.com/PolscyTw%C3%B3rcy-135024623359213/, oraz swój fanpage: https://www.facebook.com/MartaGrzebula/.

Autorka sama o sobie mówi: „sercem do serc piszę". I to jest najlepsze podsumowanie jej twórczości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Marta Grzebuła, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Justyna Karolak

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Marta Lisowska

Zdjęcie na okładce: unsplash.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-011-8

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Słowo od autorki

Część pierwsza

Początek końca

Malarz słów

Maestro wizji

Pamiętnik Perry’ego

Samotność nad Missouri

Historia Perry’ego i Grega Foresta Herweya…

Część druga

Sekret Perry’ego Malarkeya

Diana

Klątwa

Dotyk przeznaczenia

Część trzecia

Grota

Dziedzictwo umarłych

Pamięci Mamy Basi, Męża Henryka oraz Dzieci: Magdalence, Sabince, Rafałowi, i z miłością do Taty.Powieść tę Im dedykuję.A moim Synom dziękuję za miłość i wsparcie.

Nikt nie podetnie mi skrzydeł…Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów,które unicestwiłyby moje marzenia.Słowa są dla mnie obrazami,które uwieczniam w książkach.Jestem ponad to, co małe… ale serce i umysłotwieram na wszystko, co płynie z życzliwości.Także na krytykę.

Słowo od autorki

Drogi Czytelniku, zapraszam Cię do świata emocji młodego pisarza – głównego bohatera tejpowieści…

Alan czuje się odrzucony przez środowisko autorów i po prostu ludzi, wśród których przyszło mu dorastać i żyć. Usiłuje zrozumieć, gdzie i czy w ogóle popełnia błąd. Czy błędem można nazwać pragnienie tworzenia? Chęci przekazania innym tego, co ważne? Czy błędem jest szukanie ogólnie pojętej tolerancji i zrozumienia? Ja – nie sądzę… Ale Alan musi odbyć specyficzną, zdumiewającą wędrówkę – i dosłowną, i w przenośni – aby znaleźć swoje odpowiedzi na te pytania. W jej trakcie poznaje historię przodków, a zwłaszcza pradziadka Perry’ego, który lubił otaczać siętajemnicami…

Drogi Czytelniku, zapraszam Cię dolektury.

Bądź przy mnie zawsze…

Weno, co jesteśprzyjaciółką.Echem duszy imyśli.Nie miej mi za złe, gdy czasempłaczę.Otul mnie wówczas iwyśnij…Wyśnij wraz ze mną mojemarzenia.Emocji moim bądźlustrem.Nie pozwól zbłądzić w słowieistnienia.Stań się na co dzień słówbóstwem.Wiele zawdzięczam ci, przyjaciółko.Erraty słów i mychczynów.Nierzadko musisz stawiać imveto.Ypsylon bytu, ulotnośćrymów.Jestem dla siebieantycząsteczką,antypragnieniemtrwania.To ty, ma weno, nadajesz sensmemugo rannemuwstawaniu…

Wrocław, 1978r.

Dziękuję Luizie Dobrzyńskiej oraz Piotrowi Podgórskiemu – za wsparcie, wiarę we mnie i przyjaźń; za serce okazywane mi w chwilachzwątpienia!

Część pierwsza

SAMOTNOŚĆ TWÓRCY

KLĄTWA

Czuję się jak żeglarz zabłąkany na obcym morzu bez mapy ibusoli.

– Jack London

Początek końca

Za niewielkim wzniesieniem widoczny był biały dom z czerwonym spadzistym dachem. W pobliżu rosły cztery sosny, które pięły się ku niebu, a dwa karłowate cisy wtuliły się w ściany budynku. Stał na zboczu drogi i rzadko kto do niego zaglądał. Mieszkała tam rodzina Malarkeyów. Mieli dwóch synów – Alana i Mirona. „Jeden do roli, drugi do pióra” – tak mawiała o nich TessMalarkey.

Jej mąż, Charles, z dziada pradziada farmer, zazwyczaj na te słowa smutno kiwał głową. Miał nadzieję, że synowie kiedyś przejmą po nim schedę, a tu, jak żalił się sąsiadom, syn pisarz mu się trafił. Rodzice nie od razu zaakceptowali ten fakt, ale z czasem… cóż… i do syna, który jest pisarzem, można się przyzwyczaić. Zwłaszcza jak ten – po jakimś czasie – zaczął zarabiać. Co prawda nie tyle, ile Miron, jako właściciel warsztatu samochodowego i komisu, ale zawszecoś…

Zmieniały się pory roku, zmieniałaokolica…

Miron skończył dwadzieścia osiem lat, Alan dwadzieścia cztery, ale w rodzinie Malarkeyów życie toczyło się utartym rytmem. U nich wszystko toczyło się jak dawniej. Ubyła tylko jedna sosna. Ta, która stała najbliżej domostwa. Jej korzenie zaczęły zagrażać zabudowaniu i trzeba było ją ściąć. Tess Malarkey martwiła się czymś jeszcze. Żaden z synów nie myślał o ożenku. Sama swatała ich z dziewczynami, lecz nie trafiała w ich gust. Kolejna panna odjeżdżała z niczym, a było ich w miasteczku, położonym kilkadziesiąt kilometrów od ich farmy, coraz mniej. Mijały miesiące, a oni wciąż trwali w stanie kawalerskim. Na Alana zbytnio nie liczyła, ale Mironowi dziwiłasię.

– Chłopcy jak malowani – mówiła do męża – a oni nic, tylko… jeden siedzi nad książkami, drugi szuka sobieroboty.

Mijałymiesiące…

I przyszło kolejne lato. Upalne, piękne. W „domu trzech sosen” – jak nazywali ich posiadłość ludzie z miasteczka – Tess krzątała się w kuchni. Charles z najstarszym synem kończyli cięcie drzewa. Stara sosna miała stać się opałem na zimę. Było sporo roboty… Ale tylko dla nich, bo Alan siedząc na poddaszu w swojej „pisarskiej dziupli”, odbywał kolejną podróż do świata jakże odległego od tego, który rozpościerał się za małym strychowym oknem. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć na błękit nieba, zamyśliłsię.

– Cholera, czy ja naprawdę robię coś niezwykłego…? Przecież piszę jak każdy. Chyba jak każdy? – Słowa wypowiedziane niezbyt głośno rozeszły się echem postrychu.

Młody pisarz… no, w sumie znów nie taki młody (byli młodsi), raczej chodziło o tak zwany staż pisarski – siedział w swoim małym pokoju na poddaszu i grzązł w kolejnych myślach. Wciągały go jak rekin ofiarę w głębię wody. Właśnie docierał do dna rozważań. Nie miał już sił. Nie mógł pojąć, dlaczego prawie całe środowisko pisarskie go odrzuca. Byli i tacy, którzy w stosunku do niego zachowywali się jeszcze okrutniej. Nazywali go grafomanem. Ale nie to słowo tak mu doskwierało czy spędzało sen z powiek, a niezrozumienie owych mechanizmów, które rządzą tymi pisarzami. Przecież nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił, dlaczego więc obrzucają go kalumniami? Owszem, zdawał sobie sprawę z faktu, że jego książki mogą się nie podobać. Miał swoich zwolenników, jak i przeciwników. Pierwsza powieść, wydana prawie dziesięć lat temu, stała się bestsellerem. Miał wtedy szesnaście lat i myślał, że wygrał los na loterii. Stał się sławny i wierzył, że dzięki talentowi osiągnie sukces. Wierzył w siebie. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata, a on nabierał pokory. Woda sodowa wyparowała. Kolejne powieści nie cieszyły się już takim uznaniem. Zrozumiał, że jeśli ktoś pisze, sprzedaje to, co stworzył, zdaje się automatycznie na krytykę. Zrozumiał również, że podlega ocenie jak każdy, kto istnieje na rynku wydawniczym z jakimkolwiek dorobkiem. Ale by od razu… błotem w niego? I za co? Za to, że ma czelność mieć swój styl? Być po prostu inny? I, co dziwne, to nie czytelnicy go atakowali, a część kolegów po piórze. I to bolało. Nie rościł sobie prawa do nieomylności, ani nie uważał, że ma znaleźć się na panteonie. Wierzył, że to, co i jak pisze, trafia do czytelników, a przecież pisarze też nimi bywają. Tak jak i on. Marzył o tym, by kiedyś spotkać się z nimi, by nie poprzez Internet, a prosto w oczy powiedzieli mu to, co tak bezkarnie zamieszczają w sieci. Czasem nawet jako anonimy. Bo tak łatwiej? Prościej? Lecz nie dla niego. Dążył podświadomie do konfrontacji. Pogrążał się w rozmyślaniach dotyczących tego, jak bywa traktowany – dziś, teraz… w sumie od dwóchlat.

Przecież to niedorzeczne, myślał, nie odrywając oczu od okna, za którym białe chmury układały się w przeróżnekształty.

Najwięcej krytyki zbierał za to, że potrafił niemal w dwa dni napisać konspekt całej powieści, a w miesiąc ją skończyć. Sam nie rozumiał, jak to się dzieje, lecz wiedział, jakim odbywa się to kosztem. Czasem zbyt wielkim, a jednak nie umiał z tego zrezygnować. Nie jadł, nawet nie miał czasu, by pić, tylko siedział nad klawiaturą – pogrążony, a raczej porwany w ten literacki świat przez bohaterów. To nie on go tworzył, lecz to oni zabierali go i pozwalali łaskawie wejść do własnego świata iżycia.

Alan i dziś nie mógł oderwać się od pisania. Dopiero gdy postawił ostatnią kropkę i pochwalił się tym na Facebooku, zaczął myśleć. Czy aby dobrze zrobił? Czy zostaniezrozumiany?

I okazało się, że choć – akurat dziś nikt go nie zaatakował, to też i nie zrozumiał. I to właśnie usiłował pojąć. Dla niego pisanie było jak oddech, bez którego nie mógł żyć. Nie traktował tego, ani nie myślał o sobie, że robi coś wielkiego, coś niebywałego. On zawsze tak pracował. To byłanormalka.

– Alan! Synku, kiedy w końcu zjesz?! – dobiegł go głos matki, która stojąc na półpiętrze, zadzierała głowę ku klapie prowadzącej napoddasze.

– Nie wiem… Nie mam ochoty, mamo!

Wiedział, że musi coś odpowiedzieć. Nie wiedział tylko co. Łatwiej przychodziło mu konstruowanie dialogów w powieści niż prawdziwa rozmowa, choćby z mamą. Był outsaiderem. Przynajmniej tak o sobie myślał. To było smutne i dziwnezarazem.

On, w dzieciństwie popularny, wręcz uwielbiany przez rówieśników, z czasem został zepchnięty na margines. W grę wchodziły dwie przyczyny: zazdrość kolegów lub jego własne działania… Bo być może sam to uczynił? Sam odsunął się, bo dostrzegł własną inność? Tak, bez wątpienia był inny. Dzięki słowom tworzył obrazy. Mama nazwała go malarzem słów. A starszy brat mówił do niego „maestro wizji”. Tak, to prawda, miewał wizje. W jego głowie rodziły się historie. Jedna podrugiej…

– Alan! Synku, ale ty od wczoraj nic nie jadłeś! Tak nie można. Zjedz proszę. – Głos mamy się wzmagał. Jego siła przerażenia była niemal namacalna w tych wibrujących pod sufitem dźwiękach. Alan spojrzał w górę. Stromy sufit z desek stał się bańką kumulującąecho.

– Tak, mamo. Dobrze. Rozumiem…! – zawołał równie zdecydowanie. Ruszył się. Niechętnie wstał. Zerknął w monitor. Pośród czerni liter sunęły zielone linie, które świadczyły o tym, że musi podszlifować tekst. Zauważył też, że są w nim błędy gramatyczne. Nie chciał odrywać się od pracy, lecz musiał w końcu zejść na dół. Tam, gdzie wciąż stojąca na półpiętrze mama pokrzykiwałanerwowo:

– Idziesz? Czekam! Zupastygnie!

– Tak, idę!

I podniósł klapę. Zobaczył jej zniecierpliwione oczy. Na dnie tego spojrzenia dostrzegł zmartwienie. Pojął, że tym razem granie na zwłokę jest nie do zaakceptowania przez nią. Dziś musiał jej posłuchać i w końcu zejść. Odwrócił się i krok za krokiem pokonywał kolejne szczeble drabiny. Zrobił ją specjalnie dla niego starszy brat, Miron. Była mocna, stabilna i bardzo wysoka. Dlatego mama nie odważyła się nigdy wejść na górę. Nie tylko z racji tuszy, ale przede wszystkim faktu, że rok temu przeszła operacjębiodra.

– Siedzisz w tej jaskini jak odludek. Nie jesz, z nikim nie pogadasz… Cały czas tylko piszesz i piszesz. Synku, tak niemożna.

– Mamo, gdybyś tylko wiedziała, ile słów na minutęwymawiam.

– Tak, wiem, ale nie z ludźmi… tylko z nimi, tymi twoimi bohaterami. – Spojrzałakarcąco.

Wszedł do kuchni. Otoczyła go gama zapachów. Od wysokiego po najniższy z akordów. Zupa pomidorowa i delikatna pieczeń, a do tego ogórki i purée ziemniaczane oraz kukurydza stały się etiudą. Spontanicznie pociągnął nosem. Odczuł głód. Usiadł przy stole i nie czekając na pozostałych domowników, zaczął szybkojeść.

– No tak… człowiek z buszu. – W głosie mamy brzmiały nuty nagany. – Nie poczekasz na tatę i brata? – spytała, spoglądając naniego.

– Oj, rzeczywiście. Przepraszam, ale zapomniałem – odparł z pełnymi ustami. Długi, cienki makaron zawisł w kąciku ust. – Nagle poczułem głód – dodał na swojeusprawiedliwienie.

– No, dobrze. Rozumiem – powiedziała, siadającobok.

– A gdzie brat? – Alan zerknął badawczo na mamę. Nagle uświadomił sobie, że wygląda na zmęczoną, spracowaną, i że w jej oczach widoczna jest troska. Siwe włosy układały się falami. Dwie zmarszczki między brwiami podkreślały nie tylko wiek, ale i ciągły niepokój. Inne gromadnie okalały oczy. Twarz ogorzała od wiatru. Usta przyblakłe i ręce zryte siecią linii. Ułożone teraz jedna na drugiej, spoczywały nieruchomo na stole. Pojął, że tkwiąc od kilku lat w oderwaniu od rzeczywistości, zupełnie nie dostrzegł tego, że się postarzała. Że choroba również odcisnęła na niej swojepiętno.

– Do stodoły poszedł. Ojcu pomaga drzewo rąbać. Ty się jakoś do tego nie kwapisz – odezwała się zwyrzutem.

A on tylko spuściłgłowę.

– No tak, przepraszam. Jutro pomogę. – Poczuł wyrzuty sumienia. To prawda, od tygodnia był nieobecny. Owszem, był w domu, ale nie wiedział, co się w nim dzieje. Wciążpisał.

– Nie obiecuj, nie obiecuj, synku. – Kobieta machnęłaręką.

Wstała, podeszła do kuchenki, zmniejszyła gaz i zaczęła mieszaćsos.

Kilka minut później na progu dużej, widnej kuchni stanęli dwajmężczyźni.

– Mamuśka! Co dziś jemy? – Szpakowaty, starszy, ale postawny mężczyzna spoglądał z zainteresowaniem na żonę. Za nim stał młody, dobrze zbudowany jasnowłosy chłopak. Zaciekawiony zerkał przez jegoramię.

– A co ma być? Siadajcie do stołu. – Kobieta odwróciła się. – Umyjcie ręce – poprosiła. Jej oczy nagle złagodniały. Usta lekko drgnęły, układając się wuśmiech.

– Oj, nie wiem, co tam twoje rączęta upichciły. – Mężczyzna podszedł i usiłował ucałować dłoń kobiety. Ta machnęła ręką, odsunęła się i nieco skrępowanaodparła:

– Pomidorowa i pieczeń. Miron, Charles, umyjcie ręce – powtórzyłaprośbę.

Obaj posłusznie wykonali polecenie. Po kilku minutach wszyscy zasiedli przystole.

Zza okna dochodził szum wiatru, śpiew ptaków i szczekaniepsów.

A w „domu trzech sosen” domownicy właśnie kończyliposiłek.

Malarz słów

Ludzie ci myślą, że myślą, i te bezmyślne stworzenia stają się wyroczniami decydującymi o życiu tych nielicznych, którzy myśląnaprawdę.

– Jack London, Martin Eden

Ranek okazał się mało łaskawy. Nie mogłem otworzyć oczu. Przeciągnąłem się, usiłując odkleić od siebie powieki – graniczyło to z cudem. Nie byłem tym zdziwiony. Zasnąłem dopiero o piątej rano. Wcześniej wałkowałem się na łóżku przez prawie pół godziny. Wciąż tkwiłem w świecie literackim z moimi bohaterami. Na szczęście w końcu się udało, zasnąłem. A teraz walczyłem, aby spojrzeć na świat… Napokój.

Otworzyłem jedno oko. Zza mgiełki zerkałem na budzik. Wskazywał ósmątrzydzieści.

Trzy godziny snu to i tak za dużo, pomyślałem, sięgając ręką do drugiego oka. Było czymś zlepione. Ohyda, pomyślałem.

A to był zwykły, ludzki śpioch – jak nazywała to „coś” mama. Przetarłem oczy. W międzyczasie wysunąłem z łóżka jedną nogę, by sprawdzić zdolność uniesienia się. Na razie było trudno. Ciało się mnie nie słuchało. Wstawanie to tortury. Oczy jakby nadal spały, mózg też dokańczał drzemkę, a cholerne poczucie obowiązku kazałowstawać.

Tak, obowiązku, choć nie pracowałem. Nie pracuję? Co za bzdura! Pracuję, i to jak. Po szesnaście godzin na dobę. Piszę! Czy to mało? Spróbujcie sami, a przekonacie się, czy to takie proste. Zapewniam, żenie.

Mój debiut był obiecujący. Ale tylko on. Potem, choć pani wena mnie nie opuszczała, to też nie dostarczyła chwytliwego tematu. Pierwsza powieść, której grzech napisania popełniłem, nosiła tytuł Szaleniec znad Missouri. I wbrew pozorom nie był to kryminał czy horror, lecz opowieść dla takich łebków, jakim wówczas byłem ja. Spodobała się. Pamiętam, jak ją pisałem. Naprawdę jak szaleniec. Non stop przez pół roku. Wysłałem ją do wydawnictw w tajemnicy przed rodzinką, ale gdy przyszła pozytywna odpowiedź, musiałem im wszystko wyjawić. W końcu byłem niepełnoletni. Zaakceptowali umowę w moim imieniu, co przyznaję z oporami, i po kolejnych pięciu miesiącach książka ukazała się w sprzedaży. Szybko podbiła serca czytelników. Zwłaszcza tych młodszych. A ja obrosłem w piórka. Woda sodowa uderzyła mi do głowy. Poczułem się wybrańcem losu. Szkoda, że dziś już żadna z tych emocji we mnie niepozostała…

Usiadłem na łóżku. Nie było co wspominać przeszłości. Należało zainteresować się przyszłością i drążyć dziurę wteraźniejszości.

Wsunąłem nogi w kapcie. Filc połaskotał stopy. Grymas uśmiechu pojawił się na twarzy. Miałem łaskotki. Wystarczyło, abym nadepnął na frędzle dywanu, a już spontanicznie się chichrałem. Brat, gdy byliśmy mali, wiedział, jak wywołać u mnie napad śmiechu. Mama często nas rozdzielała, a tatko spoglądał spod gęstych brwi w naszym kierunku i z dezaprobatą kręcił głową. A ja turlałem się ze śmiechu po podłodze. Czasem Miron trzymał mnie za nogi i ledwo mogłem się ruszyć. Walczyłem jak lwiątko, by uwolnić się od przymusowych uścisków braciszka. To były fajne czasy. Beztroskie. Głupkowate, ale fajne. Zamyśliłemsię.

Patrzyłem w lustro, ale niczego nie widziałem. Mimochodem wróciłem do czasów dzieciństwa. Często tak robiłem. To tam, w tamtej epoce, szukałem pomysłów. Szukałem w sobie spontaniczności, oryginalności dziecka. Uważam, że aby być pisarzem, tworzyć, należy zachować w sobie ducha dziecka. W sumie – bazując na opinii mamy, do dziś nim byłem. Chciałem jednak czegoś więcej… Znaczniewięcej.

– Tato jedzie do miasteczka! – Głos mamy był mocny. – Jedziesz z nim?! Miałeś coś kupić! Zapomniałeś?!

– Nie, nie zapomniałem! – zabrzmiałem równie zdecydowanie. Aż mi w uszach zadźwięczało. – Za pięć minut schodzę! – dodałem, pochylając się nad miską zimnej wody. Zanurzyłem w niej twarz. Złapał mnie skurcz, dotarł aż do czubków palców nóg. Zimna źródlana woda, która zawsze była w porcelanowej, chyba dziewiętnastowiecznej misie (znalezionej przeze mnie w stodole), stała prawie na honorowym miejscu, obok biurka. Dlaczego? Bym mógł się dobudzić, gdy sen morzył, a trzeba było pisać. Taki kubeł wody na łeb, jak zmęczenie dopada. Mój sposób na niespanie. Tak było i teraz. Jedno „zanurkowanie” wystarczyło, abym podskoczył i całkowicie się dobudził. Ubranie się zajęło mi mniej czasu, niż wyciągnięcie nogi spod kołdry. Jeansy, koszulka polo, klapki na bose stopy i już schodziłem na dół. Tato stał wpatrzony w drabinę, a po chwili wemnie.

– Dzięki za przypomnienie – rzuciłem, stojąc jużobok.

– Mnie nie dziękuj. Matce dziękuj. – Popatrzył surowo (czasami myślałem, że on po prostu inaczej niepotrafi).

– Dzięki, mamo! – zawołałem, zwracając twarz w kierunku kuchni. Ta wychyliła się zza drzwi i machając ręką, powiedziała:

– A… nie ma za co. Uważajcie na siebie – poprosiła.

– Jak Miron wróci z warsztatu, powiedz, że bydło jest na południowej części farmy. Anton czuwa – powiedział nagletato.

– Dobrze. A dlaczego tam? – Mama ponownie wychyliła sięzaciekawiona.

– Bo taktrzeba.

I tyle było na tentemat.

Tak ogólnie to ojciec był ciepły, serdeczny, ale tylko pod wieczór. Rankiem zawsze stawał się podenerwowany. Nigdy nie wiedziałem, co było tegopowodem.

Wsiedliśmy do forda pickupa. Ruszyliśmy. Czekały nas ponad dwie godziny jazdy. Oczywiście w tym czasie skwapliwie robiłem notatki do powieści. Chwytałem pomysły w locie, jak wiatr chwytał moje włosy. Otwarte okna w samochodzie i totalny wygwizdów temusprzyjał.

– O czym terazpiszesz?

Drgnąłemzaskoczony.

Od kiedy ojca interesuje to, co piszę?, pomyślałem i poszukałem właściwych słów, by udzielićodpowiedzi.

– Piszę dwie równocześnie – odparłem po chwili. – Pierwsza jest o pewnym pisarzu, który jest przekonany, że świat literatów, innych autorów zawziął się naniego…

– Czyli piszesz o sobie? – przerwał. I znów udało mu się mnie zaskoczyć. Przejrzał mnie, ale to akurat byłoproste.

– Tak jakby. – Poczułem się niezręcznie. Spoglądnąłem przez okno. Nic, tylko pola. Do pierwszych zabudowań mieliśmy jeszcze ze dwadzieścia kilometrów. Droga ciągnęła się jak czarna wstęga między złotem zbóż ikukurydzy…

– Nie idzie ci to pisanie… co? – spytał, zerkając na mnie kątem oka. Brwi zsunęły się, siwa grzywka wymsknęła się spod kapelusza (ojciec mentalnie i wizualnie tkwił w epoce westernów, i było to dostrzegalne w stylu ubieraniasię).

– Nie idzie, to prawda. Ale trudno jest być absolutnie szczerym, wiedząc, że będzie to ktoś czytał i oceniał, i że może nie zrozumieć… – Nie rozwinąłem tematu. I nie nadmieniłem, o czym jest druga powieść. Nie było takiej potrzeby. Ojca interesowało coinnego.

– Żałujesz, że wszedłeś w to… w topisanie?

Dostrzegłem, a raczej pojąłem, że miał ochotę użyć innego słowa. Bardziejdosadnego.

– Nie, nie żałuję. Lecz czasami myślę, że to ty i mama macie tegodość.

– A tam… bzdury gadasz. Synu – spojrzał z powagą – przecież to było do przewidzenia, biorąc pod uwagę historię naszej rodziny… Ale pewnie, że nie o tym marzyliśmy. Ale czy to nasze życie, czytwoje?

– Niby tak. Ale z kasą cienko – odparłem.

– Kasa to nie wszystko. Pisz, skoro ci to pasuje. Każdy ma jakieś pasje. Ja nie wyobrażam sobie życia w miasteczku. Matka za nim tęskni, ale dokonała wyboru: dom i rodzina. Miron mógłby zamieszkać w warsztacie, ale wie, czego od niego wymagam. A ty? Ty od małego byłeś inny. Wciąż pamiętam, jak właziłeś w pole kukurydzy i gadałeś, cholera wie z kim… – Zaśmiał się, a jazawtórowałem.

Wiedziałem, o czym mówi. Mnie to wspomnienie też bawiło. Wyobrażałem sobie wówczas, że tkwię między złotymi nasionami, w których kryje się tajemnica bogactwa i szczęścia. Wmówiłem sobie, że wystarczy zaklęcie, które wyzwoli tę magię z każdego ziarna i rozsieje ją po świecie. A ja stanę się wybawicielem – od głodu, biedy… i takie tam inne wzniosłeidee.

Obaj zamilkliśmy. Droga łagodnym łukiem skręcała na zachód. Dojeżdżaliśmy do Maron City. Miasteczko to, liczące nie więcej niż dwa tysiące mieszkańców, było jedynym w okręgu dziesiątków kilometrów. Mieszkaliśmy w Montanie – Stanie Skarbów, Krainie lśniących gór i wielkiego nieba – gdzie preria wchodziła w skład Wielkich Równin. Ale miasteczek, takich jak nasze, byłoniewiele.

Ojciec udał się do jedynego sklepu, który prowadził Fred Gorey. U niego można było kupić dosłownie wszystko – od papierosów po ciągnik. Inne sklepiki nie miały takiego rozmachu. I ja właśnie wchodziłem do takiego, w którym zazwyczaj zamawiałem papier do drukarki. Fred też go miał, ale tam nie pracowała Alice. Tak, tak, podkochiwałem się w tej jasnowłosej, szczupłej dziewczynie, która patrząc na mnie niebieskimi oczami, zdobywała, cząstka po cząstce, moje serce. Przyjechała do Maron City zaledwie cztery miesiące temu. Zamieszkała u babci i jak się dowiedziałem, byłasierotą.

– To samo, co zawsze? – Jej głos był równie idealny jak ona; miękki, łagodny i takiujmujący.

– Tak, tak… – zaciąłem się, oczywiście, przy niej zawsze zapominałem języka wgębie.

Po chwili na drewnianym blacie znalazły się dwie ryzy. Ten tańszy (co nie znaczy, że gorszy) papier do drukarki zamawiałem co miesiąc. Alice skupiła się na kasie. Po chwili położyła przede mnąrachunek.

A ja szukałem pretekstu, by jeszcze zostać. Po prostu z nią być. Dostrzegłem ołówki. Wskazałem na pudełka leżące przed moimioczami.

– Wezmę dwa opakowania – powiedziałem.

Nie było to idealne rozwiązanie, lecz dostarczyło mi tak potrzebnych minut, by móc na nią patrzeć. Te kilka dodatkowych chwil pozwoliło na dostrzeżenie jej skrępowania, a jednocześnie zaintrygowania moją postawą… Tak na marginesie… Nawet dla jednej chwili kupiłbym karton takich ołówków (nawiasem mówiąc, tych nigdy zadużo).

Po chwili i one znalazły się obok papieru. Nie było wyjścia, musiałem zapłacić i opuścić sklepik Nortmana, w którym Alice pracowała. A tak niechciałem…

Moja łepetyna opustoszała. Żadna błyskotliwa myśl się nie pojawiła. I tak – żegnany tęsknym (takie odniosłem wrażenie) wzrokiem dziewczyny – wychodziłem nazewnątrz.

Musiałem wejść na kilka minut do jedynego klubu – „Klubu młodego twórcy”, który został założony jeszcze przed moim urodzeniem (w całkiem innej epoce) przez,– i tu ciekawostka, mojego pradziadka Perry’ego.

Jego ulubieniec Jack London pisał na stojąco, tak samo zresztą jak Ernest Hemingway, choć tylko to ich łączyło, natomiast z Londonem łączyła z kolei Perry’ego data: urodził się w dniu śmierci pisarza, czyli 22 listopada 1916 roku – taka ciekawostka. Inną ciekawostką jest fakt, że 2 lipca 1990 roku – w dniu śmierci Ernesta, lecz prawie trzydzieści lat później – urodziłem się ja. Pradziadek Perry skopiował z życia swojego idola wszystko, co tylko mógł. Pił więc whisky, ale nie zażywałmorfiny.

Reszta życiorysu była już niemal wspólna. Pracował od wczesnych lat dzieciństwa. Był samoukiem, gazeciarzem, trampem, także kłusownikiem (co w przypadku terenów Montany nie jest trudne). Zaciągnął się nawet na statek, a więc był i marynarzem, lecz nie reporterem. I z tego, co wiem z rodzinnych opowieści, był też poszukiwaczem złota, a więc niczym idol żył pełną parą… No cóż, wszystkiego nie udało mu się powielić, lecz to, jak i w jakim tempie żył, dawało jasność sytuacji i stanowiło potwierdzenie umiłowania Londona. Ale to i tak jeszcze nie wszystko, bowiem na cześć Jacka otworzył klub dla ludzi chętnych uprawiać sztukę pisarstwa. W ten sposób złożył mu hołd. Były to ciężkie czasy. Lecz twardziel Perry dawał radę. Zaszczepił tę pasję synowi, ten swojemu, ale tylko ja wchłonąłem tę miłość – pasję – duszą i sercem. Kto uczył wtedy synów Perry’ego? Nikt. Sami dochodzili do wszystkiego, jak ja. Uczyli się poprzez czytanie, analizę tekstów i pełne oddanie marzeniu, by tworzyć jak London. Pradziadkowi się nie udało, dziadkowi również, o moim ojcu nie wspomnę, ani o wujku Kenie… Jedynie ja… Mnie się udało. A co do pradziadka, to może by i coś z tego wyszło, gdyby choć raz wysłał swoje teksty do ówczesnych wydawców, czy choćby gazet. Pamiętając więc jego smutną historię (chroniczny brak wiary w siebie), przekazywaną z pokolenia na pokolenie, mając szesnaście lat, postanowiłem postąpić inaczej. Stąd decyzja o wysłaniu do wydawcy Szaleńca znadMissouri.

– Alan?! – Głos Bena dotarł do mnie w chwili, gdy przekroczyłem prógklubu.

Podaliśmy sobieręce.

– Co cię do nas sprowadza? – spytał, klepiąc mnie po ramieniu i równocześnie nie ukrywając zaskoczenia. Był opiekunem grupy młodych (w przedziale od czternastu do osiemnastu lat) debiutantów. Mnie nie zaliczono do tej elitarnej skądinąd sfory młodzików. Cóż, nie byłem młody (wedle ich hierarchii), ale tak naprawdę chodziło o to, że nie byłem debiutantem. Po rynku wydawniczym krążyły moje powieści. Jak by nie patrzeć, napisałem ichkilka.

– Cześć, wpadłem, by zapytać o spotkanie autorskie, o którym pisałeś w e-mailu.

– Aha – odpowiedział; wyczułem w jego głosie zawód. – Sądziłem, że przyszedłeś rozmawiać o pogadance. Że skłonisz się na propozycję wykładu. Wiesz, w sumie masz doświadczenie jako autor. Znasz podstawy warsztatu. Wiesz, co i jak z wydawcami… – urwał. Westchnął. Podrapał się po niewielkim zaroście i widząc moje niezdecydowanie, kontynuował z przejęciem: – Spotkanie ma być za tydzień. Może wtedy pokusisz się o ujawnienie drogi, którą pokonałeś, by zaistnieć? Jesteś najlepszy – schlebiał.

Spojrzałem na tego krępego człowieka z gęstą czupryną i kiwnąłem twierdząco. Połaskotał moje ego. W tej sytuacji łatwo było się zgodzić. Uśmiechnął się, zobaczywszy moją akceptację. Nie ukrywałzadowolenia.

– Czemu nie – odparłem. – Ale to jest droga przez mękę. Nie wiem, czy uda mi się zachęcić młodychadeptów.

Przez moment wątpiłem. Lecz nie Ben. Dostrzegł ten wyraz wątpliwości na mojej twarzy i popatrzyłkarcąco.

– Miałeś strzał w dziesiątkę. Pierwszy tekst i od razu bestseller. O tym mów. To ich zmotywuje. Jesteś sławny nie tylko w Maron City. Nie tylko w Montanie. Twoje książki cieszą się popularnością. Niezaprzeczaj…

– Zwykłe szczęście debiutanta – przerwałem, równocześnie rozglądając się po pomieszczeniu. Interesowały mnie zasoby półek. Książki. Klub dysponował okazałymi zbiorami. Wzrokiem szukałem czegoś dla siebie. Ale Ben nieustępował.

– Może i szczęście debiutanta, tych jest wielu. Sam przyznasz. Lecz niewielu ma taki fart, jak ty miałeś… Wierzę, że potrafisz im dodaćskrzydeł.

Umilkł, spojrzał na mnie z zaciekawieniem i nagle zmieniłtemat:

– A coś ty taki tekst wywalił na Facebooku, o destrukcji? Śledziłem nagonkę na ciebie. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zabrałem głos wdyskusji.

– Tak, widziałem. Dzięki. Rozumiesz więc, że miałem podstawy, by się wkurzyć na niemerytoryczną, a złośliwą krytykę tego Pylona. Wielki Szu, jak go nazwałem, zjechał mójtekst…

– Który tekst? – zaciekawił się Ben. – Nie udało mi się wywnioskować nic konkretnego z tego bełkotu. Nie mogłem się połapać, o jakiej książce pisze ten Wielki Szu. – Przechylił głowę i oparłszy się o blat biurka, przy którym stałem, zamarł w oczekiwaniu naodpowiedź.

– A której z moich książek miałby nie pisać? Od tego należałoby zacząć. Facet się mnie czepia. Nie daje żyć. Pisać spokojnie. Gdyby mieszkał niedaleko, spotkałbym się z nim w cztery oczy i spytał, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale on mieszka w Nevadzie. A tam się niewybieram.

– Tak ogólnie w sieci cię szkaluje? Nie tylko naFacebooku?

– Szkaluje? Mało powiedziane. Jeździ po mnie z takim upodobaniem, jakby miał ledwie ziejącą szkapę pod sobą, którą planuje wykończyć. Na swojej stronie też nie zostawia na moich tekstach suchej nitki. Mam tego dość, a co gorsza inni muwtórują…

– Czytelnicy? – Ben ażusiadł.

– Nie, coś ty. Nie oni. Ale to rzutuje na ich postrzeganie mnie jako autora. Obawiam się, że z czasem się to zemści także na sprzedaży, która i tak już jestkiepska.

– No nie gadaj. Niewierzę.

– Touwierz…

Spojrzałem w okno – ojciec wsiadał do forda. Po chwili usłyszałemklakson.

– Ben, przepraszam, ale muszęiść.

– Rozumiem. Jesteśmy umówieni na sobotę? – spytał.

– Tak, tak. Będę.

– Alan, nie martw się tym gościem. Pewnie ci zazdrości. Mało totakich?

Nie pytał, stwierdzał. Kiwnąłem głową, posłałem uśmiech i machając na pożegnanie, wyszedłem na dwór. Uderzyła mnie fala gorąca. Zaparło mi dech w piersiach. Samo południe było zmorą. Lato królowało, a ja szukałem cienia. Szedłem pod dachem budynków, które postawione niemal sto lat temu, były idealnym odzwierciedleniem westernowych miasteczek. Całe Maron City wyglądało jak żywcem wyjęte z obrazów Hollywood. Zresztą pięć lat temu kręcono tu film, wykorzystując uroki miasteczka i tym samym dając nieco zarobić mieszkańcom i władzom. Ale radość szybko minęła – film okazał się klapą. Turyści nie walili drzwiami i oknami… Niestety.

Musiałem się spieszyć. Ojciec kończył palić papierosa, a to był znak, że wracamy do „domu trzechsosen”.

W drodze powrotnej tato był zasępiony. Nie miał ochoty na pogawędkę. Ja również. Skoncentrowałem się na pisaniu dalszej części konspektu drugiejpowieści.

Dojeżdżaliśmy. Mama krzątała się w obejściu. Brat otwierał wrota odstajni.

Po chwili dwa gniade ogiery z dziką radością galopowały po zagrodzie. Wszedłem do domu. Od razu udałem się do swojej „dziupli”. Był to nierozważny krok. Już po kilku minutach doszedł mnie donośny głos ojca. Nie byłzadowolony.

– Pomógłbyś bratu! – nie prosił, wydał polecenie. Posłusznie zszedłem, w sumie nie wiedząc, co mam robić. Ale Miron szybko mnie uświadomił. Sprzątaliśmy stajnię, boksy koni i gdy myślałem, że od wideł ręce mi odpadną, brat spojrzał na mnie iszepnął:

– Idź pisać, nie nadajesz się do tej roboty. Trzymasz widły gorzej niżbaba.

Zaśmiał się, a ja odetchnąłem z ulgą. Podziękowałem i skierowałem się do drzwi. W drodze do „dziupli” byłem szybszy niż pustynny wiatr. Wpadłem i od razu rzuciłem się do konspektu. Niestety myśl uciekła. Tak, tak właśnie bywa, gdy nie zdążę zapisać. Siadłem pokonany przez własną niedoskonałą pamięć. Zawsze to zjawisko mnie zastanawiało. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego coś, co wydaje mi się tak łatwe w zapamiętaniu, okazuje się równie ulotne, co sama myśl, która je stworzyła? Nie wiedziałem. Często rozmyślałem nad tym, czy jest to tylko moją bolączką. Czy inni autorzy też zmagają się zpamięcią?

Usiadłem w starym wygodnym (pamiątka po dziadku) fotelu. Oparłem głowę, a raczej położyłem na biurku. Tak samo wiekowe jak fotel, masywne, nieco okaleczone przez czas i ludzi, było „mebelkiem natchnienia”. Tak, tak – natchnienia. Dziwne? Niezasadne? Jednak prawdziwe. Chłód blatu, a zarazem zapach, który uwalniał się od lat i chropowatość powierzchni były dla mnie czymś w rodzaju punktu otuchy. W przenośni i dosłownie. Zamknąłem oczy. Pod powiekami kolejno odtwarzałem obrazy. Sceny z powieści, nad którą dzisiaj pracowałem. Konspekt odłożyłem na bok. Nie było sensu, gdy myśl zniknęła. Gdy pomysł się ulotnił. A tymczasem mój bohater z drugiej powieści właśnie dowiedział się, że obiecany awans stał się nierealny. Dowiedział się również, że dziewczyna, którą kochał, okazała się być w zmowie z jego przeciwnikiem. Uświadamia sobie, jak wiele stracił, stawiając niemal wszystko na jedną kartę. Przegrał. Niestety nie miał asa w rękawie… Westchnąłem. Już wiedziałem, co pisać dalej. Główny bohater właśnie zaprosił mnie do swojego świata. Ba! nawet oczekiwał ode mnie pomocy. W sumie to prawda – co dwie głowy to nie jedna. Uśmiechnąłem się i uniosłem, prostując obolałe plecy, przysunąłem do siebie klawiaturę. Palce płynnie, rytmicznie zaczęły wybierać żądane litery. Kolejne słowa, zdania wypełniły ekran monitora. Stary zegar dziadka wybijał za plecami minuty, potem dźwięcznie oznajmił upływ kolejnej godziny, i kolejnej, a ja podążałem śladami bohatera. Nic nie było w stanie mnie wyciągnąć z tego literackiegożycia.

Nie zareagowałem na schyłek dnia, na nawoływania (dokładnie trzy) mamy, bym zszedł na kolację. Nieistotny był upływ czasu. Liczył się tylko on, bohater, i ja. W końcu udało nam się coś ważnego dla niego uratować. Nadzieję, że jednak ma jeszcze szansę na miłość. Na inną, lepszą. Odszukałem (w sercu, pamięci, wspomnieniach) obraz pięknej, delikatnej, a jednocześnie zmysłowej dziewczyny i mu ją przedstawiłem. Była niczym Alice. Opisując ową dziewczynę, przyłapywałem się na wzdychaniu. Na tym, że podążam myślami ku rzeczywistej kobiecie, która była bliska mojemu sercu. I tak Alice znalazła się na kartach powieści, stając się jej częścią. Częścią życia Eryka, głównej męskiej postaci w książce zatytułowanej Grom z nieba. Skupiony, wchłonięty przez fabułę, nie spostrzegłem, że za plecami stoi brat. Dopiero jego głos zmusił mnie do reakcji. Douwagi.

– Alan, przepraszam, wiem, że przeszkadzam, ale muszę przypomnieć ci o urodzinach mamy. Ty żyjesz obok, a nie wśród nas. Mogło ci to umknąć. – Przysiadł na skraju biurka. Jego słowa nie brzmiały jak wyrzut. Spojrzałem nieco nieprzytomnym wzrokiem i jeszcze nie do końca będąc w realnym świecie, spytałem:

– Co? Czyjeurodziny?

– Mamy.

– Kiedy? I coorganizujecie?

– W ten czwartek. Masz dwa dni. Kup coś od siebie, lub dołóż się. Tato mówił coś o medalionie. Wiesz, taki trochę w stylu retro. Mają być tam umieszczone naszefotki.

– Dobrze. Dołożę się. Nie mam pomysłu, co miałbym jejkupić.

– W takim razie kasę daj jutro z samego rana ojcu, tak po cichu, jak mamabędzie…

– A tobie nie mogę teraz dać? – przerwałem.

– Możesz, czemunie.

– Po ile sięskładacie?

– Ja dałem pięćdziesiąt. Ty daj tyle, ilemożesz.

– Też dam tyle. Poczekaj – poprosiłem. Wstałem, podszedłem do komody, wyjąłem banknoty i podając bratu, dodałem: – Akwiaty?

– A mało ma ich w ogrodzie? – stwierdził z uśmiechem na ustach. – Wiesz, że nie lubi „martwych”. Dla niej liczą się tylko te, które rosną, a nie, jak mawia, „gniją w wazonie” – zaśmiał się. Klepnął mnie w ramię i kierując się do klapy, sterczącej niczym wachlarz w centralnym punkcie pokoju, spytał:

– A jak tam powieść? Piszesię?

– Tak, tak – odparłem, siadając pospiesznie przed komputerem. – Właśnie wyrównałem rachunki zprzeciwnikiem.

– Aha. W realu też mógłbyś to zrobić. – Miron spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłem coś dziwnego. Jakby rzucał miwyzwanie.

– A co masz na myśli? – spytałem, gdy stał już jedną nogą na drabinie. Jego masywna sylwetka tylko w połowie wystawała ponad podłogę. Dziwnie wyglądał. Pół człowieka. Miałem ochotę się zaśmiać. Powstrzymałem się, ponieważ bardziej interesowało mnie to, co ma dopowiedzenia.

– Jak to, co mam na myśli? Tego dupka, co ci bruździ. Zapomniałeś? Też jestem na Facebooku. Czytam tebrednie.

– A… Tego… – Machnąłem ręką. – Tak, tak.. Jak przyjdzie czas i będzie ku temu sposobność, to się z nim policzę – rzuciłem nieco na odczepnego. Powieść czekała. Alice i Eryk spoglądali na mnie z jej kart. Musiałem szybko do nich wracać. Ale brat miał innezdanie.

– Nie kiedy będzie okazja, tylko broń się od razu, jak cię atakują. Wiem, że czasem lepiej przemilczeć, ale nie chamstwo… Pamiętaj, to się możezemścić.

Nic nie odpowiedziałem, bo chyba miał rację. Widząc, że tylko kiwam głową, że nie mam tak do końca wyrobionego zdania, że nie podjąłem ostatecznej decyzji, wzruszył ramionami i zniknął w głębi zejścia. A ja z ulgą wróciłem do pisania. Dałem się bez najmniejszego oporu porwać do tego świata, gdzie Eryk i Alice stanęli właśnie naprzeciw siebie. I tylko jedno westchnienie dzieliło ich od pocałunku. Niczego bardziej nie pragnąłem, jak zasmakować jej ust. Emocje wzięły górę. Pochłonęły mnie bezreszty.

W kolejnych minutach mój umysł całkowicie przestał być tu, w pokoiku na poddaszu, a wędrował długim korytarzem w szklanym biurowcu w Nowym Jorku. Miałem misję do wykonania. Alice była zemną.

A w tym czasie, w realu, noc opadła na dach domu czernią i srebremgwiazd.

***

Urodziny mamy były huczne. Oczywiście wylazłem ze swojej „pisarskiej dziupli”. Nie mogło być inaczej. Wzruszona mama z dumą prezentowała medalion. Trzy jej koleżanki wraz z mężami z miasteczka i znajomy ojca z żoną spoglądali na niego z uznaniem. Tato dumnie wypinał pierś. Brat podobnie, a ja tylko nieśmiało kiwałem głową, gdy słowa uznania za pomysł kierowane były także pod moim adresem. Czułem się niekomfortowo. W końcu to nie była moja inicjatywa. Tak naprawdę to nawet nie wiem czyja. Pod wieczór, gdy część gości rozjechała się do domów, zerkałem nerwowo na zegar. Dochodziła dwudziesta druga. Zbliżał się najowocniejszy czas mojej pracy twórczej. Noc była moim sprzymierzeńcem. Wtedy nikt mi nie przeszkadzał. Ale tato miał pomysł. Z ogrodu przeszliśmy do salonu. Tam, pośrodku, stała duma ojca. Zasiadł do starego fortepianu i nagle zaczął grać. Zdziwiłem się. Ostatni raz grał chyba… kurczę, nawet nie pamiętam. W każdym razie zostałem. Nie miałem innego wyjścia. Śpiewy trwały niemal przez godzinę, a ja czułem jak palce mi sztywnieją. Spontanicznie zacząłem stukać po oparciu fotela. Zaciekawiona wraz z pozostałymi mama spojrzała w moim kierunku. Źle to zinterpretowali. Ja nie grałem, lecz pisałem, układając w głowie dalszą część szóstego rozdziału. Alice i Eryk byli już parą. Dziewczyna pomogła mu dźwignąć się z porażki. I nie tylko… Wraz z ukochanym zamierzali dojść do prawdy, kto i dlaczego spowodował, że Eryk został uznany za winnego klęski firmy i morderstwa. Awans, na który liczył, przypadł w udziale Bertowi. On, jako rywal w interesach, uknuł intrygę. Cel był oczywisty: wysadzić Eryka z siodła. Spowodować, by nigdy więcej nie był dla niego zagrożeniem. W grę wchodził nie tylko prestiż, uznanie, ale przede wszystkim wielka kasa. Ale sprawy się skomplikowały. Podczas kłótni z udziałem Berta, wiceprezesa i tajemniczego mężczyzny – doszło do nieszczęśliwego wypadku. A może to też było zaplanowane, tak jak zniesławienieEryka?

– Synku, o czym myślisz? – Głos mamy wyrwał mnie zzadumy.

– O niczym, mamo. O niczym – skłamałem bez zająknięcia. Na szczęście, choć było mi to w niesmak, mama uwierzyła. Nie lubiłem kłamać. A zwłaszcza mamy. Zerknąłem na nią. Wyglądała dziś inaczej. Była piękna. Promienna. Szczęście malowało się wielkim łukiem uśmiechu na jej zaokrąglonej twarzy. Przestałem bębnić po oparciu fotela. Usiłowałem skoncentrować się na grze taty. Ten też odświętnie ubrany, wyprostowany, jak rzadko kiedy, siedział niczym wirtuoz przed fortepianem i grał kolejną z ulubionych melodii mamy. Zamknąłem oczy. I znów podążyłem śladami mordercy wraz z Alice i Erykiem… A w tle słyszałem Sonatę KsiężycowąBeethovena.

A gdy nastałanoc…

Około trzeciej poczułem cholerny ból w krzyżu, który promieniował na całe plecy. Musiałem wstać, wyprostować się. Palce mi ścierpły. Opuszki bolały. Stojąc na środku pokoju zacząłem się wyginać na wszystkie strony. Tył. Przód. Boki i znów tył. Napięcie mięśniowe zelżało. Ale z palcami było gorzej. Podszedłem do miski z wodą. Zanurzyłem dłonie. Uff, ulga. Przyjemny chłód wniknął w najgłębsze struktury mięśni, nerwów, a nawet kości. Stopniowo odczuwałem przemijanie skurczu. Lecz opuszki nadal bolały. Uniosłem głowę. Nade mną czerń nieba i srebro gwiazd spływało na taflę strychowegookna.

Westchnąłem. To był wyjątkowy widok. Chwilę tak stałem; z rękoma w misce, głową zadartą kuoknu.

Za plecami monitor rzucał błękitną poświatę na pokój. Harmonijnie wkomponowywał się w lekki półmrok, który subtelnie rozpraszało dodatkowo światło z lampki nocnej. Ruszyłem się. Spojrzałem na dłonie. Poruszałem palcami. Dotknąłem opuszek. Nie bolały. Usiadłem ponownie przed monitorem. Z ciekawości zalogowałem się na Facebooku. Chciałem wiedzieć, kto również nie śpi. Szybko zorientowałem się, z kim mogę pisać. I tak teżzrobiłem.

Po kilku minutach zaczęły napływać wiadomości. Treść jednej mniezdenerwowała.

Czytałem z wypiekami natwarzy:

Zerknij na stronę Pylona. Znów cię obsmarowuje. Ten facet albo nie ma serca, albo rozumu. Mnie wkurzył tym tekstem. Nie będę niczego cytować. Sam to przeczytaj. Lub nie. Twój wybór. Ale po zastanowieniu… sugeruję, byś go zlekceważył. Raz, że to nie Twoja liga. Nie mam na myśli tego, że jest on kimś wielkim, uznanym, wręcz przeciwnie. Nie zniżaj się do jego poziomu. Trzymaj się. Jonatan

I znów krew we mnie zawrzała. Ciekawiło mnie, co znów ten gościu wykombinował? Co tym razemwymyślił?

Ale po przeanalizowaniu sprawy przyznałem rację koledze po piórze. Był młodym autorem. Zadebiutował zaledwie rok temu. Dopiero przecierał szlaki. Wyrabiał nazwisko, a mimo to nie bał się stawić czoła Pylonowi, który mógł go wziąć na celownik. Jak mnie ponad dwa lata temu. Tajemnicą pozostaje fakt, za co mnie ściga? Chociaż miałem pewne przypuszczenia, były niewiarygodne. Bo gdyby to okazało się prawdą, to facet całkowicie ośmieszyłby się w moich – i nie tylko moich – oczach. Inne wiadomości też kierowały mnie na stronęPylona…

Kiedy zostawi mnie w spokoju?, pomyślałem, sięgając popapierosa.

Nie mogłem skupić się na pisaniu. Bolało, wciąż bolało mnie to, co przeczytałem. Słowo „grafoman” było jednym z najdelikatniejszych, jakimi mnie obdarzył. Może nie mnie personalnie, ale mnie jako autora. Przeczołgał jedną z moich powieści i zmieszał z błotem. Zdziwiło mnie tylko to, że nie pokusił się o tak dogłębną analizę całości powieści, a skoncentrował się jedynie na jej darmowym fragmencie, który pobrał z jakiejś strony księgarni internetowej. A to moim zdaniem, i zdaniem wielu piszących do mnie osób – czytelników (w tym kilku autorów liczących się na rynku wydawniczym), nie dawało całości obrazu. Siedziałem przy biurku i usiłowałem przestać o tym myśleć. Nie dało rady. Wstałem, przeszedłem się w tę i we tę po pokoju (zanurzenie głowy w misce też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu) i ponownie usiadłem. Zmusiłem się do pracy. Wróciłem do początku drugiego rozdziału pisanej właśnie książki. Do momentu, w którym Eryk poznajeAlice…

– Alan… Mogę wejść? – Niespodziewany głos za plecami mnie zdekoncentrował. Spojrzałem zdziwiony. Brat stał i wpatrywał się we mnie. Kiwnąłem głową. Podszedł bliżej, usiadł obok i spytał: – Czy i tobie podoba się Alice ze sklepikuNortmana?

– Tak. Tobie też? – W sumie nie musiałem pytać. Odpowiedź zdradzało spojrzenieMirona.

– Chyba mamy kłopot – zacząłnieśmiało.

– Dlaczego?

– Bo mnie też się bardzo podoba. Jest inna niż te, które znałem do tej pory. Ma w sobie tyle wdzięku, delikatności… Chyba się w niej zakochałem – westchnął.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. I w końcu dotarło do mnie, co chciał powiedzieć… Miał więc rację… Mieliśmykłopot.

– Ale to ona musi dokonać wyboru – odparłem. – Nam nie wolno naciskać. Musimy pozostawić jej pole dodziałania…

– Spotkałem się z nią – przerwał niespodziewanie. – To było niesamowite. Ona ma w sobie dosłownie wszystko, co najlepsze. Zastanowił mnie jednak fakt, że dość często zadawała mimochodem pytania dotyczące ciebie. Dlatego uznałem, że muszę z tobą porozmawiać. Kocham ją, braciszku. Bardzo kocham, ale nie chciałbym wchodzić między was. Bo być może przyjęła moje zaproszenie tylko ze względu na ciebie…? Nie wiem, jak inaczej mam to wytłumaczyć, ale te jej pytania… – urwał, a ja, choć początkowo serce mnie zakłuło, nagle poczułem się szczęśliwy. Lecz starając się zachować obojętność, przybrałem postawę zdystansowaną, a słowa które wypowiedziałem, miały być tegowykładnią:

– Sądzę, że to nie my, a Alice będzie musiała zdecydować. Żaden z nas nie powinien wywierać na nią nacisku. O moich uczuciach nie wie. A czy ty coś jej mówiłeś? – spytałem, a serce moje zamarło. Po kilku sekundach zobaczyłem jednak w brązowych oczach Mirona przygnębienie, więc dodałem: – Nie zaistniało między nami nic, co pozwoliłoby mi sądzić o jej uczuciach do mnie. Nie spotykamy się, ba! Nawet niewiele rozmawiamy. Ale tak, to prawda: i mnie na niej zależy. Lecz nie mam odwagi jejzaprosić.

– Spróbuj. Może wtedy przekonamy się, którego z nas wybierze – odparł Miron tylko pozornie spokojnie. Widziałem, że tak nie jest. Zaciskał szczęki. Żyły szyjne pulsowały, a ręce zaciśnięte na rancie biurkapobielały.

– Dobrze. Spróbuję. Ale, braciszku, potrzebna jest mi do tego twoja odwaga. – Zaśmiałem się, chcąc rozładowaćatmosferę.

Nie do końca się udało. Miron dość smutno pokiwał głową, klepnął mnie w ramię, a wychodząc, stwierdził:

– Od niej wszystko zależy… I od ciebie. – Spuścił głowę i schodząc po drabinie, nawet na mnie niespojrzał.

Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, jak bardzo się gryzł tym tematem. Kątem oka dostrzegłem zegar. Jego wskazówki układały się w jednej linii. Zbliżała się szósta trzydzieścirano.

Od ilu dni, godzin męczyły go te myśli?, spytałem sam siebie w duchu. Nie znałem odpowiedzi. Lecz przeczuwałem, że trwa to dośćdługo.

Po tej rozmowie już całkiem nie mogłem się skupić. Nie pomogło czytanie tekstu od początku. Nie pomógł kolejny papieros, łyk kawy, whisky w niewielkiej ilości, czy ponowne włożenie głowy do miski. Serce zdominowane uczuciem miało większą moc niż literacka miłość. Teraz ja sięliczyłem.

A możenie?

***

Ranek dla mnie nie istniał. Nie istniało śniadanie i obiad. Spałem niemal do południa. W końcu oślepiło mnie wpadające przez okno słońce. Powieki otworzyły się, a ja nie mogłem ruszyć nogą. Ciało obolałe, skręcone, leżące na łóżku – zdawało się jak nie moje. Głowa też nie była w lepszym stanie. Prawo grawitacji okazało się wyjątkowo silne w tym jednym miejscu – na poduszce. Nie rozumiałem, dlaczego mój umysł i ciało znalazły się w takim stanie. Spróbowałem się ruszyć. Posłuszne były mi tylko ręce. Uniosłem je ku oknu, jakbym miał zamiar dotknąć tafli szyby. Prostowałem je aż dobólu.

Co jest, do cholery?, zastanowiłem się; zmysł logicznego pojmowania miałem niecoprzytępiony.

– Alan! – Głos brata docierał z oddali. – Wyłaź na dwór! Jedziemy do miasteczka! Słyszysz?! Wstawaj. Masz dziesięćminut!

Gdzie on jest, myślałem, usiłując się podnieść, chyba z ganku dochodzi ten głos? Nie byłempewny.

– Zaraz!! – wydarłem się tak, że aż i mnie poraził ten krzyk. – Tylko siędobudzę!!

Obolały jak gość, którego kijami przez noc okładali, sczołgałem się z łóżka. Prawie upadłem na podłogę. Na czworakach doszedłem do fotela. Wsparłem się na nim i tym sposobem udało mi sięwstać.

A po co jedziemy do miasteczka?, pomyślałem, zakładając spodnie. Omal się przy tym nie wywróciłem. Złapałem równowagę, raptownie wyciągając rękę do przodu. Oparłem się o ścianę i wciągając jeansy, usiłowałem rozwikłać zagadkę wyjazdu do MaronCity.

Zszedłem równie niedoskonałym krokiem. Lekko chwiejnym. A przecież niewiele piłem. Nawet ulubionej whisky specjalnie nie tknąłem. Tak, tak – lubiłem ją. W końcu i ja coś musiałem mieć z Londona. Zaśmiałem się na samą myśl o tym. Ani mój styl pisarski, ani życiorys nie był równy temu wielkiemu pisarzowi, ale mogłem pokusić się o pewien rodzaj naśladownictwa. Padło więc na alkohol. Natomiast z upodobań Ernesta wybrałem papierosy, choć i ten niesamowity autor gustował w różnego rodzaju trunkach. Ale nie absynt, likier czy cokolwiek innego, a papierosy, lub fajka była tym, czym (z pełną świadomością zagrożenia) i ja zatruwałem swój organizm. I nagle mnie olśniło, gdy przekraczałem próg domu, że to właśnie papierosy wywołały u mnie objawy zatrucia. Zrobiło mi sięsłabo.

Pieprzyć to, pomyślałem, wciągając rześkie powietrze płynące znad gór. I tak będę palić, dodałem jeszcze w myślach w chwili, w której już witałem się z bratemsłowami:

– A gdziejedziemy?

– Do Alice. Nie mogę żyć w niepewności – brzmiałstanowczo.

– I o co ją chceszspytać?

– O to, którego z naswybiera.

– Przecież to śmieszne – zaoponowałem. Nie spodobał mi się tenpomysł.

– Nie, załatwię to inaczej. W sobotę jest potańcówka. Zobaczymy, którego z naswybierze…

– Na pewno ciebie – przerwałem. – Ja mam spotkanie w klubie, więc nie idę. Nie będę miał kiedy. Spotkanie kończysię…

– Idziesz. Bez dyskusji – przerwał teraz Miron. Spojrzał na mnie tym brązem oczu, w których krył się grad złości, a po chwili dodał: – Gadałem z Benem. Spotkanie ma skończyć się na godzinę przed rozpoczęciem zabawy. Nie ma możliwości, byś nie zdążył się na niej pojawić. Jedziemy – wydałpolecenie.

Ojciec i mama stali na ganku. Przysłuchiwali się, lecz nie zabieraligłosu.

Kątem oka dostrzegłem, że tato się uśmiecha, a mama z zakłopotaniem wyciera ręce o fartuch. Byli świadkami pierwszej sprzeczki synów, i to o co? Odziewczynę.

Myślę jednak, że wbrew pozorom byli z tego faktu zadowoleni (stąd uśmiech taty), bo zaczynali wierzyć, że w końcu istnieje szansa, iż w „domu trzech sosen” pojawi się synowa. Podenerwowanie mamy mogło wynikać jedynie z faktu, którego z nas Alice wybierze. Sądzę, że stawiała na Mirona, jako starszego. Spojrzałem na brata. Wiele nas różniło. Wyższy ode mnie, bardziej mężny, a do tego zaradny życiowo – był lepszą partią niż ja. Jedynym podobieństwem, które nas łączyło, był kolor włosów i oczu. Nagle dostrzegłem ponaglający ruch dłonią. Miron stojąc na progu pick-upa, uderzył lekko w jego dach. Kiwnąłem głową i wskoczyłem do wozu. Nie miałem wyjścia. Musiałem jechać. Ruszyliśmy. Rozmowa się nie kleiła. Miron zasępiony, poważny jak nigdy wcześniej, wpatrywał się niemal tępym wzrokiem w czerń drogi. A przed nami, jak i za nami bezkresna przestrzeń… I nicwięcej.

– Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? – spytałem w połowie drogi. Czułem, jak wzrasta mi ciśnienie. Strach skurczył odwagę do wielkości orzeszkalaskowego…

Miron nic nie odpowiedział, tylko skinął twierdząco. I tak w pełnym rozmyślań milczeniu – dojechaliśmy do sklepiku Nortmana. W środku sklepu odetchnąłem z ulgą. Radość sięgnęła po końcówkę najdłuższego z moich włosów, bo Alice miała dziś wolne. Jednak uczucie ulgi trwałokrótko.

– Jedziemy do niej do domu… Tam na pewno ją zastaniemy. – Głos brata brzmiał równie zdecydowanie, copoprzednio.

A mną znów targnęły wątpliwości, tak jak wiatr targał kępami traw nadrodze…

Szlag, pomyślałem wściekły. Ale posłusznie udałem się za Mironem z powrotem do pick-upa. Po kolejnej godzinie zajechaliśmy pod dom Eleonory Brown, babci Alice. Siedziała na ganku, jakby na nas czekała. Uśmiechałasię.

– A wy, młodzieńcy, do mojej wnuczki? – spytała, nie odrywając od nasoczu.

– Tak – odparł Miron. – Zastaliśmyją?

Podeszliśmy bliżej. Bywałem tu wraz z bratem w czasach, gdy najmłodszy syn Eleonory jeszcze z nią mieszkał. Zabierał nas na ryby. Sympatyczny był. Wyluzowany, wiecznie rozbawiony. I takim też zniknął. Odszedł pewnego sierpniowego dnia, kilka lat temu… Spakował torby, pożegnał się z matką i tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia, ruszył wświat.

Po kilku miesiącach Eleonora dostała wiadomość, że zamieszkał i urządził się w Kolorado, tak jak jego czterej bracia i siostra. Ostatni raz widziałem go na pogrzebie jedynej córki kobiety. To właśnie ona zginąwszy w wypadku samochodowym wraz z mężem, osierociłaAlice.

Rozejrzałem się, gdy Miron rozmawiał z Eleonorą. Odniosłem wrażenie, że ta nie ma ochoty powiedzieć, gdzie jest wnuczka. Zdziwiło mnie to, ale poprzestałem tylko na słuchaniu i obserwacji. To brat miał więcej dopowiedzenia.

– Nie ma jej w domu? – nie pooddawałsię.

Z wątłej starczej piersi wyrwało sięwestchnienie.

– Nie ma. Pojechała do koleżanki, do sąsiedniego miasteczka. Ma wrócić dopiero jutro. Nudzi się jej tu, biedaczce – wyjaśniła pochwili.

– A na zabawę przyjedzie? – Miron przysiadł na ganku obokkobiety.

Ja tymczasem zdążyłem zorientować się, że od lat nic się tu nie zmieniło. Ten sam spadzisty drewniany dach. Te same ściany pokryte resztkami łuszczącej się brązowej farby, i te same drzewa rosnące i pochylone jak Eleonora kuziemi.

Nic, ale to kompletnie nic się nie zmieniło. Może jedynie przybyło kwiatów w pobliskimogrodzie.

– Chyba na potańcówkę przyjedzie. Pewnie z Luizą – odparła staruszka i z trudem wstała. – Pomożecie mi w kuchni? Trzeba coś naprawić. Na pewno dacie sobie radę. Zerkniecie? – spytała.

– Tak – odparłem jako pierwszy. Pokonałem kilka stopni ganku i wszedłem wraz z bratem do nieco dusznego, przytłaczającego małością holu. Naprzeciw znajdowała się bardzo duża, dobrze oświetlona kuchnia. Okazało się, że popsuła się pompa wodna. Miron w tym wypadku okazał się bardziej przydatny niż ja. Niewiele mogłem pomóc, oprócz podawania narzędzi. I tak – po kolejnej godzinie wracaliśmy z niczym do „domu trzech sosen”. Z niczym? No, niezupełnie… Dostaliśmy numer telefonu do Luizy i bezpośredni do Alice. W końcu wszyscy posiadali telefony komórkowe – takie czasy. „Smycz elektroniczną”, jak mawiała mama, miał każdy. Myteż.

– Dzwoń do niej – padło z ust brata kolejne polecenie, gdy tylko usiedliśmy w aucie i zamknęliśmydrzwi.

– I co mam powiedzieć? O cospytać?

– Dzieciak z ciebie. Zapytaj, czy będzie w sobotę. Czy to wymaga tak wielkiej inteligencji? – Miron nie ukrywał zdenerwowania. Cały był spięty, jak nie on. Nie poznawałem go, ale zarazem zrozumiałem, jak bardzo mu na niej zależy. Zaczynałem się poddawać. Zaczynałem pojmować, że on bardziej do niej pasuje niżja…

Ja – wieczny marzyciel, facet niepotrafiący naprawić głupiej pompy… Byłem na siebie wściekły. Nagle opuściła mnie trema. Powoli, z namysłem wybrałem jejnumer.

– Tu Alice… słucham? – Zabrzmiało pochwili.

– Alan z tejstrony…

– O, miło, skąd masz mój numer? – weszła mi w słowo. Miałem wrażenie, że jest nie tylko uradowana z faktu, że dzwonię, ale izaskoczona.

– Wracamy z Mironem od Eleonory. To od niej mamynamiar…

– Aha, rozumiem, a co u niej? – wtrąciła sięznowu.

– W porządku. Miron naprawiłpompę.

– Oj, to świetnie. Psuła się od jakiegoś czasu. Ale, ale… – urwała, aby po chwili spytać: – Chyba nie dlategodzwonisz?

– Nie, nie dlatego. Chcemy wiedzieć, czy wybierasz się na zabawę organizowaną wsobotę?

– Tak, mam taki zamiar. A co, chcesz mnie zaprosić? – Zaśmiałasię.

– Tak – odparłem. I byłem poważny. – Alice, masz do wyboru jednego z nas. – Teraz ja się zaśmiałem, lecz nie udało mi się ukryćzdenerwowania.

– Mam rozumieć, że zapraszacie mnie we dwóch? – Jej głos wyrażał zdziwienie. Ale nie tylko. Wydało mi się, że jestzakłopotana.

– Nie, tylko… Mogłabyś wybrać jednego z nas – odparłem, widząc kątem oka, że Miron aż purpurowieje. Chyba bał się wyniku tej rozmowy. Zresztą jateż.

– Oddzwonię dziś wieczorem. Pomyślę – zabrzmiała niemalkokieteryjnie.

Po chwili padło krótkie „cześć” i rozmowa dobiegłakońca.

– I wiemy tyle samo, co przedtem – powiedział Miron, sięgając jedną ręką do kieszeni koszuli, aby wyciągnąć papierosa. Ja też musiałem zapalić. I już po kilku sekundach wiatr porywał z wnętrza pick-upa kłęby szarego dymu, a mymilczeliśmy.

Gdy podjeżdżaliśmy pod dom, mama wciąż była na ganku – szorowała drewnianą podłogę – a tato urzędował przy koniach w stodole. Brat szybko tam poszedł, a mnie było niezręcznie nie pomóc mamie. Wziąłem szczotkę i już w kolejnej minucie, ramię w ramię, starałem się doprowadzić deski ganku do względnej czystości. Widziałem uśmiech na twarzy jedynej kobiety, co do której uczuć (również własnych uczuć względem niej) nie miałemwątpliwości.

– Synku, nie spodziewałam się – rzuciła, patrząc na mnieczule.

– Ja też nie… Ja też nie, wierz mi, mamo – odparłem z uśmiechem, a po chwili ucałowałem jej policzek. W kolejnych sekundach zanurzyłem szczotkę we wiadrze i wziąłem się za szorowanie schodów prowadzących naganek.

I tak upłynęła kolejnagodzina.

Po kolacji pognałem do „dziupli” i już nikt mnie z niej nie wyrwał. Nikt… Nawet telefon Alice. Postanowiłem dać bratu szansę. Mnie, choć serce krzyczało inaczej, rozum podpowiadał, że nie dam jej szczęścia. A bezsprzecznie na nie zasługiwała. Dość sięwycierpiała.

Cóż takiego mógłbym jej ofiarować? Głowę w chmurach? Życie poza ramami rzeczywistości? Nawet by jej nie zdołała pojąć. To nie tak, że w nią wątpiłem, w jej zdolność empatii, ale po prostu ja sam siebie zbyt często nie rozumiałem, więc jak ktoś inny zdołałby to, co kumulowało się w mojej głowie, ogarnąć swym rozumem? Śmiałem twierdzić, że nikt. Byłem jedynie malarzem słów skazanym na wieczną samotność. Jedyne moje towarzystwo stanowili bohaterowie powieści. Każdemu z nich mogłem dać coś z siebie. Coś, co uznawałem za cenne, ale i za zwyczajne – jak smutek czy radość. Zdradę czy upokorzenie. Integrowałem się z nimi i przelewałem na papier wszystkie kłębiące się we mnie emocje, które z czasem nie były już moje… lecz ich. I to pozwalało mi na spojrzenie z dystansu na wielespraw.

O czwartej nad ranem moja książkowa Alice znalazła się w ramionach Eryka… Niestety moje nadal byłypuste.

Zamyśliłem się. Sam fakt, że oddałem pole do zdobycia serca pięknej Alice właśnie bratu (nikomu innemu bym nie ustąpił), sprawił, że czułem się dowartościowany, a jednocześnie przygnębiony. W końcu nie jest łatwym zrezygnować w imię miłości – dla miłości. Co wygra? Miłość i przywiązanie do człowieka, który towarzyszył mi od kołyski, czy kobieta, którą poznałem zaledwie cztery miesiące temu? Odpowiedź może wydawać się oczywista… Mogłem być zaślepiony przez miłość, to prawda, lecz nie byłem. To Miron był dla mnie najważniejszy i jego szczęście. Ale nie ukrywam… Bolało. Sięgnąłem po kolejnego papierosa, łyk kawy zmieszany z whisky nie był szczytem marzeń, alezaspokoił…

– Co ja pieprzę?! – wrzasnąłem, uderzając pięścią w blat biurka. – Nic nie zaspokoił, ani pragnienia, ani nie wyciszył buzujących emocji! – syknąłem.

Wewnętrznie kipiałem, coś we mnie jednocześnie krzyczało, i to mocno jak cholera. Czułem się jak na jakiejś szalonej, niekontrolowanej karuzeli. Na razie spadałem centralnie głową w dół, i nie było perspektyw na coś innego. Wypierałem z siebie uczucie zazdrości. Zapijałem je, zadymiałem kolejną fajką, a ono i tak wyłaziło ze mnie. I chyba (nie widziałem odbicia w lustrze) musiało wypełzać na moją twarz, przybierać zdecydowany grymas. W pewnej chwili miałem wrażenie, że dolna warga dotknęłapodbródka.

Miron, pomyślałem, nie będę z tobą rywalizował, ale, braciszku, nie gniewaj się, tak łatwo też nieustąpię.

Zacząłem znów marsz po pokoju. I tak łaziłem od ściany do ściany przez godzinę. I nic to nie dało. Nic oprócz bólu nóg. Jedynym ratunkiem był powrót do pisania. Tam mogłem być z Alice. Przytulić ją i wyszeptać, jak bardzo przepełnia mnie miłość do niej. Szkoda, że tylko tam zdobyłem się na prawdę… Z ciężkim sercem westchnąłem i usiadłem do klawiatury komputera. W błyskawicznym tempie pojawiały się kolejne rzędy tekstu. I znów poczułem to fantastyczne uczucie. Wolność – i to pisaną przez wielkie „W”.

Maestro wizji

Dwa tygodnie później…

Człowiek nie jest stworzony doklęski.

– Ernest Hemingway, Stary człowiek i morze

Wszystko zeszło na dalszy plan, Alice i Miron również. Dom? Praca? Też. Miałem dość. Znów dopadła mnie chandra. Wredny potwór, który ściąga człowieka na samo dno rozpaczy. Zaliczyłem zastój. Nie potrafiłem pisać. Słowa umierały w głowie, zanim zdążyłem przelać je na papier. Kolejny z rzędu wędrował do kosza. Kolejny ołówek, złamany z furią, również. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź brzmi: tylko ludzie potrafią zdeptać zapał. Zniszczyć marzenia. Uchwycić je w szpony pogardy i cieszyć się z ich klęski… Znów mnie wzięto na języki. Cholera, myślałem, czy tylko ja piszę książki? Czy tylko mnie należy gnębić? Jeśli nie chcesz czytać tego, co piszę, jeśli uważasz, że tworzę literackie gnioty – nie czytaj. Proste, prawda? Ale to nie jest tak oczywiste dla moich wrogów. Tak, wrogów. Bo jak mam nazwać tę sforę „myślących inaczej”?

– A niech tam sobie sądzą, co chcą… wolna wola – powiedziałem z goryczą. – Tylko nich się ode mnie odpieprzą – wyszeptałem. Nalałem dużo whisky. Wypiłem do dna. Czułem, że mam nieźle w czubie. Łeb stawał się ciężki, jak myśli. Pod ich ciężarem kucnąłem, trzymając kurczowo szklankę w dłoni. Spoglądałem na deski podłogi, na której po chwili usiadłem. Jest drętwa jak ja, pomyślałem ze śmiechem. Omal się nie wywróciłem. Z trudem złapałemrównowagę.

I wciąż śmiałem się jak głupiec. Lecz do czasu… Jak się podnieść? Metafora? – kolejna z myśli, nieco konstruktywna, pojawiła się, gdy postanowiłem się położyć na podłodze. Skoro upadłem… to niech się stanie, pomyślałem, leżąc. Wpatrywałem się, lecz tylko pozornie bezmyślnie, wsufit.

On też po chwili na mnie opadł. Jakby ktoś domykał wiekotrumny.

Umierałem?

Obrazy, słowa, obrazy i znów słowa krążyły w pełnym chaosie. Kłębowisko. Głowaciążyła.

Minęły dwa tygodnie od spotkania z młodymi marzycielami, pasjonatami pisania. Potencjalni twórcy, autorzy bestsellerów (ci młodzi ludzie jeszcze w siebie wierzyli) wpatrywali się we mnie z nadzieją w oczach. A ja? Co ja mogłem im przekazać? Wiedzę? A cóż to jest – ta „wiedza pisarska”? Stek bzdur. Bo jak się czegoś nie czuje, to gówno z tego, że masz podstawy. Jak nie ma samodyscypliny, to nic nie osiągniesz. A jak jeszcze na twojej drodze pojawi się sfora wilków gotowa skoczyć ci do gardła, to co zrobisz? Gówno, nic nie zrobisz. Jak się bronić? Jedni radzili – po prostu pisz i się nie przejmuj. Inni – trzymaj fason i olej to… Łatwiej powiedzieć niż zrobić. I tak ze zgnojoną duszą, zgnojonym umysłem poszedłem na to spotkanie. Szansa, że przekażę tym młodym coś konstruktywnego, była minimalna. Ben patrzył osłupiały. Kilkoro młodych nie mogło wyjść ze zdziwienia, a ja ciągnąłem wywód frustrata, któremu znów dokopano. Po wyjściu upiłem się w pobliskim barze. Czy pomogło? Kurwa, nie, nie pomogło. Dziś też nie. Tkwiłem w emocjonalnej pustce. W międzyczasie Miron spotkał się z Alice. Byli na potańcówce, a ja w barze zarzynałem się kolejnym drinkiem.

– Synu, co robisz? – Głos ojca stojącego nade mną i patrzącego z nieukrywanym zaskoczeniem wyrwał mnie z letargu.

– Nic. Dogorywam, tato.

– Znów jeden z „dołków twórczych” cię dopadł? – Kucnął obok.

– Tak jakby.

– Wiesz, kiedyś, gdy miałem tyle lat, co ty, chciałem pisać… Nawet marzyłem, by być wziętym pisarzem. Jak wiesz, od czasów Perry’ego istniał niepisany zwyczaj, że kolejni synowie, lub chociaż jeden, mają nim zostać. Padło na mnie, jako najmłodszego. Bo wówczas, jak sądził mój ojciec, to ja miałem iść w ślady dziadka. Ale nic z tego. Nie miałem do tego głowy. Za to brat: tak. Danton był odosobniony w tym pragnieniu, ponieważ ani ja, ani Thomas czy Wallace, żaden z nas nie przejawiał ochoty na pisanie. Ale on był inny. W niczym nie przypominał ani mnie, ani pozostałych braci. Prawie oszalał na punkcie historii życia Perry’ego. Zapragnął być jak on… Ale wiesz, jak skończył? I jak skończył wujekKen?

Nie musiał pytać. Ken, jeden z