Dziedzictwo umarłych - Marta Grzebuła - ebook

Dziedzictwo umarłych ebook

Marta Grzebula

0,0

Opis

Ile może znieść człowiek? Na to pytanie autor usiłuje odpowiedzieć w książce. To nie jest historia jakich wiele, to historia ludzi, którzy żyjąc na granicy społeczeństwa usiłują przetrwać. A do tego muszą zmierzyć się z własnymi lękami, obawami. Muszą stawić czoła sekretom, mogącym zrujnować życie. Czy tak stanie się z tytułowym bohaterem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Grzebuła

Dziedzictwo umarłych

przeszłość nie mija bez echa…

© Marta Grzebuła, 2017

Ile może znieść człowiek? Na to pytanie usiłuję odpowiedzieć w książce.

To nie jest historia jakich wiele, to historia ludzi, którzy żyjąc na granicy społeczeństwa usiłują przetrwać. A do tego muszą zmierzyć się z własnymi lękami, obawami. Muszą stawić czoła sekretom, mogącym zrujnować życie. Czy tak stanie się z tytułowym bohaterem?

ISBN 978-83-8104-282-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Pamięci Mamy Basi oraz męża, Henryka i z miłością do Taty.

Powieść tę Im dedykuję.

A moim synom dziękuję za miłość i wsparcie.

Nikt nie podetnie mi skrzydeł… Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów, które unicestwiłyby moje marzenia. Słowa są dla mnie obrazami, które uwieczniam w książkach. Jestem ponad to, co małe… ale serce i umysł otwieram na wszystko, co płynie z życzliwości. Także krytykę.

Słowo od autorki

Drogi Czytelniku zapraszam Cię do świata emocji młodego pisarza. Czując się nieakceptowany, odrzucony przez środowisko autorów, ogólnie ludzi, wśród których przyszło mu żyć, dorastać, usiłuje zrozumieć, gdzie i czy w ogóle popełnia błąd. Czy błędem można nazwać pragnienie tworzenia? Chęci przekazania innym tego, co jest ważne? Czy błędem jest szukanie akceptacji, zrozumienia, jak i ogólnie pojętej tolerancji? Nie sądzę.

Alan odbywa wędrówkę nie tylko w głąb siebie, ale poznaje historię przodków. Zwłaszcza jeden z nich okaże się dla niego najważniejszy. Pradziadek Perry i jego historia życia oraz tajemnice, którymi się otaczał, staną się dla niego odpowiedzią na nurtujące pytania.

Jak przeszłość zdoła zaznaczyć się aż tak zdecydowanie w psychice młodego twórcy? Odpowiedź znajdziecie w powieści.

Nieprzespane noce. Poczucie odrzucenia. Brak akceptacji. Niezrozumienie, wręcz izolacja… Czy to jest Ci znane? Te słowa? A emocje? Sądzę, że tak.

Każdy z nas boryka się z własnymi lękami. Każdy szuka — mniej lub bardziej podświadomie — akceptacji i przeżywa rozczarowanie, gdy orientuje się, że jest to nierealne. Dlaczego tak bardzo zależy nam na znalezieniu zrozumienia? Bo człowiek nie potrafi być samotny. Bo nasz umysł jest jak rzeka, płynie, rwie brzegi naszej psyche, tylko po to by mimo wszystko zmieścić się w ramach, które są narzucane. Jak rzeka trzyma się koryta, tak my dbamy o zachowanie norm, o ujarzmienie naszej natury… Bo co… inaczej nie wypada postępować?

A może tak?

Uwolnijmy własną moc. Stańmy się żywiołem słów, emocji i działań… Pokonajmy brzegi, pokonajmy ograniczenia. Nie trzymajmy się schematów, ram ni opinii ludzi. Bądźmy sobą, cokolwiek to znaczy… Zawsze sobą!

Alan odkrywając tajemnicę przeszłości pradziadka poznaje siebie. Droga, którą do tej pory pokonał wiedzie go przez samotność, świadomą, dobrowolną izolację i cierpienie. Lecz wie gdzie szukać ratunku. Wyjeżdża tam, gdzie przez pięć lat mieszkał Perry. Dom, który zbudował pradziadek nad rzeką Missouri stanie się dla niego enklawą. Ale nie tylko. To tu odkryje pewną tajemnicę. Tajemnicę mapy i inną bardzo bolesną prawdę. Prawdę, która zdominuje jego pragnienie trwania.

Co takiego wydarzy się w życiu Alana? Jakie wydarzenia z Maron-City i Green-House spowodują, że straci grunt pod nogami? Kim są kobiety: Alice, Lilii i Diana? Jaki wpływ wywrą na jego życie?

Jaką porażającą prawdę odkryje Alan? Prawdę, która go zmieni. Czy to klątwa? Jakie otrzymał dziedzictwo, ten młody pisarz?

W baśniowych krajobrazach w parku Glazier rozgrywa się dramat samotnego człowieka.

Ile może znieść człowiek? Na to pytanie usiłuję odpowiedzieć w książce.

To nie jest historia jakich wiele, to historia ludzi, którzy żyjąc na granicy społeczeństwa usiłują przetrwać. A do tego muszą zmierzyć się z własnymi lękami, obawami. Muszą stawić czoła sekretom, mogącym zrujnować życie. Czy tak stanie się z tytułowym bohaterem?

Drogi Czytelniku zapraszam Cię do czytania.

Bądź przy mnie zawsze…

— Akrostych —

Weno, co jesteś przyjaciółką.

Echem z duszy i myśli.

Nie mniej mi za złe, gdy czasem płaczę.

Otul mnie wówczas i wyśnij…

Wyśnij wraz ze mną moje marzenia.

Emocji moim bądź lustrem.

Nie pozwól zbłądzić w słowie istnienia.

Stań się, na co dzień słów bóstwem.

Wiele zawdzięczam ci przyjaciółko.

Erraty słów i mych czynów.

Nierzadko musisz stawiać im veto.

Ypsylon bytu, ulotność rymów.

Jestem dla siebie antycząsteczką,

anty pragnieniem trwania.

To ty ma weno nadajesz sensu

mego rannego wstawania…

Wrocław 1978 rok.

Część pierwsza

SAMOTNOŚĆ TWÓRCY

— KLĄTWA-

Czuję się jak żeglarz zabłąkany na obcym morzu bez mapy i busoli.

Jack London

Początek końca

Za niewielkim wzniesieniem widoczny był biały dom z czerwonym spadzistym dachem. W pobliżu rosły cztery sosny, które pięły się ku niebu, a dwa karłowate cisy wtuliły się w jego ściany. Stał na uboczu drogi i rzadko kto do niego zaglądał. Mieszkała tam rodzina Malarkey. Mieli dwóch synów — Alana i Mirona.

„Jeden do roli, drugi do pióra”, jak mawiała Tess Malarkey.

Jej mąż Charles, z dziada pradziada farmer, zazwyczaj na te słowa smutno kiwał głową. Miał nadzieję, że synowie kiedyś przejmą po nim schedę, a tu jak żalił się sąsiadom; ”syn pisarz mu się trafił”. Nie od razu zaakceptowali ten fakt, ale z czasem… cóż… i do syna, który jest pisarzem można się przyzwyczaić. Zwłaszcza jak ten — po jakimś czasie — zaczął zarabiać. Co prawda nie tyle, ile Miron, będąc właścicielem warsztatu samochodowego i komisu, ale zawsze to było coś…

Zmieniały się pory roku, zmieniała okolica…

Miron skończył dwadzieścia osiem lat, Alan dwadzieścia cztery, ale w rodzinie Malarkey życie toczyło się utartym rytmem. U nich wszystko było jak dawniej. Ubyła tylko jedna sosna. Ta, która stała najbliżej domostwa. Jej korzenie zaczęły zagrażać zabudowaniu i trzeba było ją ściąć. Tess Malarkey martwiła się czymś jeszcze. Żaden z synów nie myślał o ożenku. Sama swatała ich z dziewczynami, lecz nie trafiała w ich gust. Kolejna panna odjeżdżała z niczym, a było ich w miasteczku, położonym kilkadziesiąt kilometrów od ich farmy, coraz mniej. Mijały miesiące, a oni wciąż trwali w stanie kawalerskim. Na Alana zbytnio nie liczyła, ale Mironowi dziwiła się.

„Chłopcy jak malowani”, mówiła do męża, „a oni nic — tylko… jeden siedzi nad książkami, drugi szuka sobie roboty.”

Mijały miesiące…

I przyszło kolejne lato. Upalne, piękne. W domu „Trzech sosen” — jak nazywali ludzie z miasteczka, Tess krzątała się w kuchni. Charles z najstarszym synem kończyli cięcie drzewa. Stara sosna miała stać się opałem na zimę. Było sporo roboty… Ale tylko dla nich, bo Alan siedząc na poddaszu, w swojej „pisarskiej dziupli” odbywał kolejną podróż do świata jakże odległego od tego, który rozpościerał się za małym strychowym oknem. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć na błękit nieba, zamyślił się.

— Cholera, czy ja naprawdę robię coś niezwykłego…? Przecież piszę jak każdy. Chyba jak każdy? — Słowa wypowiedziane niezbyt głośno rozeszły się echem po strychu.

Młody pisarz… no, w sumie nie znów taki młody (byli młodsi) raczej chodziło o tak zwany staż pisarski — siedział w swoim małym pokoju na poddaszu i grzązł w kolejne myśli. Wciągały go jak rekin wciąga ofiarę w głębię. Właśnie docierał do dna rozważań. Nie miał już sił. Nie mógł pojąć dlaczego prawie całe środowisko pisarskie go odrzuca. Byli i tacy, którzy w stosunku do niego zachowywali się jeszcze okrutniej. Nazywali go grafomanem. I nie tak to słowo mu doskwierało, czy spędzało sen z powiek, a nie zrozumienie owych mechanizmów, które rządzą tymi pisarzami. Przecież nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił, dlaczego więc obrzucają go kalumniami? Owszem zdawał sobie sprawę z faktu, że jego książki mogą się nie podobać. Miał swoich zwolenników, jak i przeciwników. Pierwsza powieść wydana prawie dziesięć lat temu stała się bestsellerem. Miał wtedy szesnaście lat i myślał, że wygrał los na loterii. Stał się sławny i wierzył, że dzięki talentowi osiągnie sukces. Wierzył w siebie. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata, a on nabierał pokory. Woda sodowa wyparowała. Kolejne powieści nie cieszyły się już takim uznaniem. Zrozumiał, że jeśli ktoś pisze, sprzedaje to co stworzył, zdaje się automatycznie na krytykę. Zrozumiał również, że podlega ocenie jak każdy, kto istnieje z czymkolwiek na rynku wydawniczym. Ale by od razu… błotem w niego? I za co? Za to, że ma czelność mieć swój styl? Być po prostu inny? I co dziwne, to nie czytelnicy go atakowali, a część kolegów po piórze. I to bolało. Nie rościł sobie prawa do nieomylności, ani nie uważał, że ma znaleźć się na panteonie. Wierzył, że to co i jak pisze trafia do czytelników, a przecież pisarze też nimi bywają. Tak jak i on. Marzył o tym by kiedyś spotkać się z nimi, by (nie poprzez Internet) a prosto w oczy powiedzieli mu to, co tak bezkarnie zamieszczają w sieci. Czasem nawet jako anonimy. Bo tak łatwiej? Prościej? Lecz nie dla niego. Dążył podświadomie do konfrontacji. Pogrążał się w rozmyślaniach dotyczących tego jak bywa traktowany, dziś, teraz… w sumie od dwóch lat.

Przecież to niedorzeczne — myślał, nie odrywając oczu od okna, za którym białe chmury układały się w przeróżne kształty.

Najwięcej krytyki zbierał za to, że potrafił niemal w dwa dni napisać konspekt całej powieści, a w miesiąc ją skończyć. Sam nie rozumiał jak to się dzieje, lecz wiedział jakim odbywa się to kosztem. Czasem zbyt wielkim, a jednak nie umiał z tego zrezygnować. Nie jadł, nawet nie miał czasu by pić, tylko siedział nad klawiaturą pogrążony, a raczej porwany w ten literacki świat przez bohaterów. To nie on go tworzył, lecz to oni zabierali go i pozwalali łaskawie wejść do własnego świata do życia.

Alan i dziś nie mógł oderwać się od pisania. Dopiero, gdy postawił ostatnią kropkę i pochwalił się tym na Facebooku zaczął myśleć. Czy aby dobrze zrobił? Czy zostanie zrozumiany?

I okazało się, że choć — dziś — nikt go nie zaatakował, to też i nie zrozumiał. I to właśnie usiłował pojąć. Dla niego pisanie było jak oddech, bez którego nie mógł żyć. Nie traktował tego, ani nie myślał o sobie, że robi coś wielkiego, coś niebywałego. On zawsze tak pracował. To była normalka.

— Alan! Synku, kiedy w końcu zjesz?! — doszedł go głos matki, która stojąc na półpiętrze zadzierała głowę ku klapie prowadzącej na poddasze.

— Nie wiem… Nie mam ochoty mamo!

Wiedział, że musi coś odpowiedzieć. Nie wiedział tylko co. Łatwiej przychodziło konstruowanie dialogów w powieści niż prawdziwa rozmowa, choćby z mamą. Był outsiderem. Bynajmniej tak myślał o sobie. To było smutne i dziwne zarazem.

On, kiedyś w czasach dzieciństwa, popularny, wręcz uwielbiany przez rówieśników, z czasem został zepchnięty na margines. W grę wchodziły dwie opcje: zazdrość kolegów lub jego działania… Bo być może sam to uczynił? Sam odsunął się, bo dostrzegł własną inność? Tak, bez wątpienia był inny. On dzięki słowom tworzył obrazy. Mama nazwała go malarzem słów. A starszy brat mówił do niego maestro wizji. Tak, to prawda, miewał wizje. W jego głowie rodziły się historie. Jedna po drugiej…

— Alan! Synku, ale ty od wczoraj nic nie jadłeś! Tak nie można. Zjedz proszę. — Głos mamy wzmagał się. Jego siła przerażenia była niemal namacalna w tych wibrujących pod sufitem dźwiękach. Alan spojrzał w górę. Sufit stromy, z desek stał się dla nich bańką pełną kumulującego się echa.

— Tak mamo. Dobrze. Rozumiem…! — zawołał równie zdecydowanie. Ruszył się. Niechętnie wstał. Zerknął w monitor. Tam pośród czerni liter sunęły zielone linie, które świadczyły o tym, że musi pod szlifować tekst. Zauważył też, że są w nim błędy gramatyczne. Nie chciał odrywać się od pracy, lecz musiał w końcu zejść na dół. Tam, gdzie wciąż stojąca mama nerwowo pokrzykiwała:

— Idziesz? Czekam! Zupa stygnie!

— Tak idę!

I podniósł klapę. Zobaczył jej zniecierpliwione spojrzenie. Na dnie źrenicy dostrzegł zmartwienie. Pojął, że tym razem granie na zwłokę jest przez nią nie do zaakceptowania. Dziś musiał jej posłuchać i w końcu zejść. Odwrócił się i krok za krokiem pokonywał kolejne szczeble drabiny. Zrobił ją specjalnie dla niego starszy brat Miron. Była mocna, stabilna i bardzo wysoka. Dlatego mama nie odważyła się nigdy wejść na górę. Nie tylko z racji tuszy, ale przede wszystkim faktu, że rok temu przeszła operację biodra.

— Siedzisz w tej jaskini jak odludek. Nie jesz, z nikim nie pogadasz… Cały czas tylko piszesz i piszesz. Synku tak nie można.

— Mamo, gdybyś tylko wiedziała ile słów na minutę wymawiam.

— Tak, wiem, ale nie z ludźmi… tylko z nimi, tymi swoimi bohaterami — spojrzała karcąco.

Wszedł do kuchni. Otoczyła go gama zapachów. Od wysokiego po najniższy z akordów. Pomidorowa i lekko podpieczona pieczeń, a do tego ogórki i piure ziemniaczane oraz kukurydza stały się etiudą. Spontanicznie pociągnął nosem. Odczuł głód. Usiadł przy stole i nie czekając na pozostałych domowników zaczął szybko jeść.

— No tak… człowiek z buszu. — W głosie mamy brzmiały nuty nagany. — Nie poczekasz na tatę i brata? — spytała, spoglądając na niego.

— Oj, rzeczywiście. Przepraszam, ale zapomniałem — odparł z pełnymi ustami. Długi, cienki makaron zawisł w kąciku ust. — Nagle poczułem głód — dodał na swoje usprawiedliwienie.

— No, dobrze. Rozumiem — powiedziała, siadając obok.

— A gdzie brat? — Alan zerknął badawczo na mamę. Nagle uświadomił sobie, że wygląda na zmęczoną, spracowaną, i że w jej oczach widoczna jest troska. Siwe włosy układały się falami. Między brwiami dwie zmarszczki podkreślały fakt nie tylko wieku, ale i ciągłego niepokoju. Inne gromadnie okalały oczy. Twarz ogorzała od wiatru. Usta przyblakłe i ręce zryte siecią linii. Ułożone teraz jedna na drugiej spoczywały nieruchomo na stole. Pojął, że tkwiąc od kilku lat w oderwaniu od rzeczywistości zupełnie nie dostrzegł tego, że się postarzała. Że choroba również odcisnęła na niej swoje piętno.

— Do stodoły poszedł. Ojcu pomaga drzewo rąbać. Ty się jakoś do tego nie kwapisz — zabrzmiała z wyrzutem w głosie.

A on tylko spuścił głowę.

— No tak, przepraszam. Jutro pomogę. — Poczuł wyrzuty sumienia. To prawda, od tygodnia był nieobecny. Owszem był w domu, ale nie wiedział co się w nim dzieje. Wciąż pisał.

— Nie obiecuj, nie obiecuj synku. — Kobieta machnęła ręką. Wstała, podeszła do kuchenki, zmniejszyła gaz i zaczęła mieszać sos.

Kilka minut później na progu dużej, widnej kuchni stanęli dwaj mężczyźni.

— Mamuśka! Co dziś jemy? — Szpakowaty, starszy, ale postawny mężczyzna spoglądał z zainteresowaniem na żonę. Za nim stał młody, dobrze zbudowany jasnowłosy chłopak. Zaciekawiony zerkał przez jego ramię.

— A co ma być? Siadajcie do stołu. — Kobieta odwróciła się. — Umyjcie ręce — poprosiła. Jej oczy nagle złagodniały. Usta lekko drgnęły układając się w uśmiech.

— Oj nie wiem, co tam twoje rączęta upichciły? — Mężczyzna podszedł i usiłował ucałować dłoń kobiety. Ta machnęła ręką, odsunęła się i będąc nieco skrępowaną odparła:

— Pomidorowa i pieczeń. Miron, Charles umyjcie ręce — powtórzyła prośbę.

Obaj posłusznie wykonali polecenie. Po kilku minutach wszyscy zasiedli przy stole.

Zza okna dochodził szum wiatru, śpiew ptaków i odgłosy szczekających psów.

A w domu „Trzech sosen” domownicy właśnie kończyli posiłek.

Malarz słów

„Ludzie ci myślą, że myślą, i te bezmyślne stworzeniastają się wyroczniami decydującymi o życiutych nielicznych, którzy myślą naprawdę.”

Jack London (z książki „Martin Eden”)

Ranek okazał się być mało łaskawy. Nie mogłem otworzyć oczu. Przeciągnąłem się, usiłując oderwać powiekę wraz z rzęsami od policzka. Otwarcie oczu graniczyło z cudem. Nie dziwiło mnie to. Zasnąłem dopiero o piątej nad ranem. Wałkowałem się przez prawie pół godziny. Wciąż tkwiłem w świecie literackim z moimi bohaterami. Na szczęście w końcu się udało, zasnąłem. A teraz walczyłem, aby spojrzeć na świat… Na pokój. Nerw w powiece, lecz tylko jeden, stał się mi posłuszny. Dzięki temu mogłem otworzyć oko. Spod mgiełki zerkałem na budzik. Wskazywał ósmą trzydzieści.

Trzy godziny snu to i tak za dużo — pomyślałem, sięgając ręką do drugiego oka. Było czymś zlepione.

Ohyda — myśl, kojarząca się z czymś lepkim, wstrętnym wpadła mi do głowy. A to był zwykły, taki ludzki, śpioch — jak nazywała to „coś” mama. Przetarłem oczy. W międzyczasie jedną nogę wysunąłem z łóżka sprawdzając zdolność uniesienia się. Na razie było trudno. Ciało się mnie nie słuchało. Wstawanie to tortury. Umysł spał, oczy również, mózg dokańczał drzemkę, a cholerne poczucie obowiązku kazało wstawać.

Tak, obowiązku, choć nie pracowałem. Nie pracuję? Co za bzdura! Pracuję i to jak. Po szesnaście godzin na dobę. Piszę! Czy to mało? Spróbujcie sami, a przekonacie się, czy to takie proste. Zapewniam, że nie.

Mój debiut był obiecujący. Ale tylko on. Potem, choć pani wena mnie nie opuszczała, to też nie dostarczyła takiego chwytliwego tematu. Pierwsza powieść, której grzech napisania popełniłem nosiła tytuł: „Szaleniec z nad Missouri”. I wbrew pozorom nie był to kryminał, czy horror. Była to opowieść dla takich łebków, jakim wówczas byłem ja. Ale się spodobała. Pamiętam jak ją pisałem. Naprawdę jak szaleniec. Non stop przez pół roku. Wysłałem ją w tajemnicy przed rodzinką, ale gdy przyszła odpowiedź od wydawcy o współpracy, musiałem im powiedzieć. W końcu byłem niepełnoletni. Wystąpili w moim imieniu (przyznaję z oporami) i książka po kolejnych pięciu miesiącach ukazała się w sprzedaży. Szybko podbiła serca czytelników. Zwłaszcza tej młodszej części. A ja obrosłem w piórka. Woda sodowa uderzyła mi do głowy. Poczułem się wybrańcem losu. Szkoda, że dziś już żadna z tych emocji nie pozostała we mnie…

Usiadłem na łóżku. Nie było co wspominać przeszłości. Należało zainteresować się przyszłością i drążyć dziurę w teraźniejszości.

Wsunąłem nogi w kapcie. Filc połaskotał stopy. Grymas uśmiechu pojawił się na twarzy. Miałem łaskotki. Wystarczyło, abym nadepnął na frędzle od dywanu, a już spontanicznie się chichrałem. Brat, gdy byliśmy mali, wiedział jak wywołać u mnie napad śmiechu. Mama często nas rozdzielała, a tatko spoglądał spod gęstych brwi w naszym kierunku i z dezaprobatą kiwał głową. A ja turlałem się ze śmiechu po dywanie. Czasem trzymany przez Mirona za nogi, ledwo mogłem się ruszyć. Walczyłem jak lwiątko, by uwolnić się od przymusowych pieszczot braciszka. To były fajne czasy. Takie beztroskie. Głupkowate, ale fajne. Zamyśliłem się. Patrząc w lustro niczego nie widziałem. Mimochodem wróciłem do czasów dzieciństwa. Często tak robiłem. To tam, w tamtej niemal epoce, szukałem pomysłów. Szukałem w sobie spontaniczności, oryginalności dziecka. Uważam, że by być pisarzem, tworzyć, należy zachować w sobie ducha dziecka. W sumie bazując na opinii mamy do dziś nim byłem. Ja jednak chciałem coś więcej… Znacznie więcej.

— Tato jedzie do miasteczka! — głos mamy był mocny. — Jedziesz z nim?! Miałeś coś kupić! Zapomniałeś?!

— Nie, nie zapomniałem! — zabrzmiałem równie zdecydowanie. Aż mi w uszach zadźwięczało. — Za pięć minut schodzę! — dodałem, pochylając się nad miską zimnej wody. Zanurzyłem w niej twarz. Przeszedł mnie skurcz, dotarł aż do czubka palców nóg. Zimna źródlana woda, która zawsze była w porcelanowej, chyba dziewiętnastowiecznej misie (znalezionej przeze mnie w stodole) stała prawie na honorowym miejscu, obok biurka. Dlaczego? Bym mógł się dobudzić, gdy sen morzył a trzeba było pisać. Taki kubeł wody na łeb, jak zmęczenie dopada. Mój sposób na nie spanie. Tak było i teraz. Jedno zanurkowanie w toń wody wystarczyło, abym podskoczył i całkowicie się dobudził. Ubieranie zajęło mi mniej czasu niż wyciągnięcie nogi spod kołdry. Jeansy, koszulka polo, klapki na bose stopy i schodziłem na dół. Tato stał wpatrzony w drabinę, a po chwili we mnie.

— Dzięki za przypomnienie — rzuciłem, stojąc już obok.

— Mnie nie dziękuj. Matce dziękuj. — Popatrzył surowo. (Czasami myślałem, że on po prostu inaczej nie potrafi.)

— Dzięki mamo! — zawołałem, zwracając twarz w kierunku kuchni. Ta wychyliła się zza drzwi i machając ręką powiedziała:

— A … nie ma za co. Uważajcie na siebie — poprosiła.

— Jak Miron wróci z warsztatu powiedz, że bydło jest na południowej części farmy. Anton czuwa. — powiedział nagle tato.

— Dobrze. A dlaczego tam? — Mama ponownie wychyliła się zaciekawiona.

— Bo tak trzeba.

I tyle było na ten temat. Tak ogólnie to ojciec był ciepły, serdeczny, ale tylko pod wieczór. Rankiem zawsze stawał się podenerwowany. Nigdy nie wiedziałem, co było tego powodem.

Wsiedliśmy do forda pickup-a. Ruszyliśmy. Czekało nas ponad dwie godziny jazdy. Oczywiście w tym czasie skwapliwie robiłem notatki do powieści. Chwytałem pomysły w locie jak wiatr chwytał moje włosy. Otwarte okna w samochodzie i totalny wygwizdów temu sprzyjał.

— O czym teraz piszesz?

Drgnąłem zaskoczony.

Od kiedy ojca interesuje to, co piszę? — pomyślałem zanim nie odszukałem odpowiednich słów, by udzielić odpowiedzi.

— Piszę dwie równocześnie. Pierwsza jest o pewnym pisarzu, który jest przekonany że świat literatów, innych autorów zawziął się na niego… — odparłem po chwili.

— Czyli piszesz o sobie? — przerwał. Tato nie pytał. I znów mu udało się mnie zaskoczyć. Przejrzał mnie, ale to akurat było proste.

— Tak jakby — poczułem się niezręcznie. Spoglądnąłem przez okno. Nic tylko pola. Do pierwszych zabudowań mieliśmy jeszcze z dwadzieścia kilometrów. Droga ciągnęła się jak czarna wstęga między złotem zbóż i kukurydzy…

— Nie idzie ci to pisanie… co? — spytał, zerkając na mnie kątem oka. Brwi zsunęły się, siwa grzywka wymsknęła się spod kapelusza (ojciec mentalnie i wizualnie tkwił w epoce westernów, i było to dostrzegalne w stylu ubierania się.)

— Nie idzie, to prawda. Ale ciężko jest być absolutnie szczerym wiedząc, że będzie to ktoś czytał i oceniał, i że może nie zrozumieć… — Nie rozwinąłem tematu. I nie nadmieniłem, o czym jest druga powieść. Nie było takiej potrzeby. Ojca interesowało co innego.

— Żałujesz, że wszedłeś w to… w to pisanie? — Dostrzegłem, a raczej pojąłem że miał ochotę użyć innego słowa. Bardziej dosadnego.

— Nie, nie żałuję. Lecz czasami myślę, że to ty i mama macie tego dość.

— A tam… bzdury gadasz. Synu — spojrzał z powagą. — Przecież to było do przewidzenia, biorąc pod uwagę historię naszej rodziny… Ale pewnie, że nie o tym marzyliśmy. Lecz czy to nasze życie, czy twoje?

Znów nie pytał.

— Niby tak. Ale z kasą cienko — odparłem.

— Kasa to nie wszystko. Pisz, skoro ci to pasuje. Każdy ma jakieś pasje. Ja nie wyobrażam sobie życia w miasteczku. Matka za nim tęskni, ale dokonała wyboru; dom i rodzina. Miron mógłby zamieszkać w warsztacie, ale wie czego od niego wymagam. A ty? Ty od małego byłeś inny. Wciąż pamiętam jak właziłeś w pole kukurydzy i gadałeś cholera wie z kim… — Zaśmiał się, a ja zawtórowałem. Wiedziałem o czym mówi. Mnie to wspomnienie też bawiło. Wyobrażałem sobie wówczas, że tkwię między złotymi nasionami, w których kryje się tajemnica bogactwa i szczęścia. Wmówiłem sobie, że wystarczy zaklęcie, które wyzwoli tę magię z każdego ziarna i rozsieje go po świecie. A ja stanę się wybawicielem; od głodu, biedy i takie tam inne wzniosłe idee.

Obaj zamilkliśmy. Droga łagodnym łukiem skręcała na zachód. Dojeżdżaliśmy do Maron-City. Miasteczko to, nie liczące więcej niż dwa tysiące mieszkańców, było jedynym w okręgu dziesiątków kilometrów. Mieszkaliśmy w stanie Montana, gdzie preria wchodząca w skład Wielkich Równin kojarzona była ze Stanem Skarbów, Krainą lśniących gór i Krainą wielkiego nieba. Ale miasteczek, takie jak nasze, było niewiele.

Ojciec udał się do jedynego sklepu, który prowadził Fred Gorey. U niego można było kupić dosłownie wszystko; od papierosów po ciągnik. Inne sklepiki nie miały takiego rozmachu. I ja właśnie wchodziłem do takiego, w którym zazwyczaj zamawiałem papier do drukarki. Fred też go miał, ale tam nie pracowała Alice. Tak, tak, podkochiwałem się w tej jasnowłosej, szczupłej dziewczynie, która patrząc na mnie niebieskimi oczami zdobywała, cząstka po cząstce, moje serce. Przyjechała do Maron-City zaledwie cztery miesiące temu. Zamieszkała u babci, i jak się dowiedziałem była sierotą.

— To samo, co zawsze? — Jej głos był równie idealny jak ona; miękki, łagodny i taki ujmujący.

— Tak, tak. Oczywiście. — Zająknąłem się. Przy niej zawsze zapominałem języka w gębie.

Po chwili na drewnianym blacie znalazły się dwie ryzy. Papier do drukarek, ten tańszy (co nie znaczy, że gorszy) zamawiałem co miesiąc. Alice skupiła się na kasie. Po chwili położyła przede mną rachunek. A ja szukałem pretekstu by jeszcze zostać. Po prostu z nią być. Dostrzegłem ołówki. Wskazałem na pudełka, leżące przed moimi oczami.

— Wezmę dwa opakowania — powiedziałem.

Nie było to idealne rozwiązanie, lecz dostarczyło mi tak potrzebnych minut, by móc na nią patrzeć. Te kilka dodatkowych chwil pozwoliło na dostrzeżenie jej skrępowania, a jednocześnie zaintrygowania moją postawą… Tak na marginesie… Nawet dla jednej chwili kupiłbym karton takich ołówków. (Notabene tych nigdy za dużo).

Po chwili i one znalazły się obok papieru. Nie było wyjścia, musiałem zapłacić i opuścić sklepik Nortmana, w którym Alice pracowała. A tak nie chciałem…

Moja łepetyna opustoszała. Żadna błyskotliwa myśl się nie pojawiła. I tak, żegnany (tęsknym? takie odniosłem wrażenie) wzrokiem dziewczyny, wychodziłem na zewnątrz.

Musiałem wejść na kilka minut do jedynego klubu „Młodego twórcy”, który został założony jeszcze przed moim urodzeniem (w całkiem innej epoce), przez — i tu ciekawostka — mojego pradziadka Perrego. On, niczym jego ulubieniec Jack London (kolejna ciekawostka; Perry urodził się w dniu i roku śmierci idola (czyli 22—11-1916 roku) pisał — o dziwo — na stojąco, jak Ernest Hemingway, ale tylko to ich łączyło. Inną ciekawostką jest fakt, że 2 lipca — w dniu śmierci Ernesta — lecz prawie trzydzieści lat później, (czyli 02—07-1990) urodziłem się ja. Pradziadek Perry skopiował z życia swojego idola wszystko co tylko mógł. Była więc whisky, ale nie morfina. Reszta życiorysu była już niemal wspólna. Pracował od wczesnych lat dzieciństwa. Był samoukiem, gazeciarzem, trampem, nawet kłusownikiem (co w przypadku terenów Montany nie jest trudne). Zaciągnął się nawet na statek, a więc był marynarzem, lecz nie reporterem. I z tego co wiem z rodzinnych opowieści był też poszukiwaczem złota, a więc niczym idol żył pełną parą… No cóż wszystkiego nie udało się powielić, lecz to jak żył, w jakim tempie dawało jasność sytuacji i było potwierdzeniem umiłowania Londona. Ale to i tak jeszcze nie wszystko, bowiem na cześć Jacka założył klub dla ludzi chętnych parać się sztuką pisarstwa. W ten sposób złożył mu hołd. Były to ciężkie czasy. Lecz twardziel Perry dawał radę. Zaszczepił tę pasję synowi, ten swojemu, ale tylko ja wchłonąłem tę miłość — pasję — duszą i sercem. Kto ich wtedy uczył, czy to robi dziś? Nikt. Sami dochodzili do wszystkiego, jak ja. Uczyli się poprzez czytanie, analizę tekstów i pełne oddanie marzeniu by tworzyć jak London. Pradziadkowi się nie udało, dziadkowi również, o moim ojcu nie wspomnę, ani o wujku Kenie… Jedynie ja… Mnie się udało. A co do pradziadka, to może by i coś z tego wyszło, gdyby choć raz wysłał swoje teksty do ówczesnych wydawców, czy choćby gazet. Pamiętając więc jego smutną skądinąd historię (chroniczny brak wiary w siebie), przekazywaną z pokolenia na pokolenie, mając szesnaście lat postanowiłem postąpić inaczej. Stąd decyzja o wysłaniu do wydawcy „Szaleńca z nad Missouri”.

— Alan?! — Głos Bena dotarł do mnie w chwili, gdy przekroczyłem próg klubu. Podaliśmy sobie ręce.

— Co cię do nas sprowadza? — spytał, klepiąc mnie po ramieniu i równocześnie nie ukrywając zaskoczenia. Był opiekunem grupy „Młodych debiutantów”. Mnie nie zaliczono do tej elitarnej skądinąd sfory młodzików. Cóż, nie byłem młody — wedle ich hierarchii — ale tak naprawdę chodziło o to, że nie byłem debiutantem. Na rynku wydawniczym krążyły moje powieści. Napisałem jakby nie patrząc ich kilka.

— Cześć, wpadłem by zapytać o spotkanie autorskie, o którym pisałeś w e-mailu.

— Aha — wyczułem w jego głosie zawód. — Sądziłem, że przyszedłeś rozmawiać o pogadance. Że skłonisz się na propozycję wykładu. Wiesz, w sumie masz doświadczenie jako autor. Znasz podstawy warsztatu. Wiesz, co i jak z wydawcami… — urwał. Westchnął. Podrapał się po niewielkim zaroście i widząc moje niezdecydowanie kontynuował z przejęciem:

— Spotkanie ma być za tydzień. Może wtedy pokusisz się o ujawnienie drogi, którą pokonałeś by zaistnieć? Jesteś najlepszy. — Schlebiał.

Spojrzałem na tego krępego, niewysokiego człowieka z gęstą czupryną i kiwnąłem twierdząco. Połaskotał moje ego. Łatwo było w tym układzie się zgodzić. Uśmiechnął się, widząc moją akceptację. Nie ukrywał zadowolenia.

— Czemu nie — odparłem. — Ale to jest droga przez mękę. Nie wiem, czy uda mi się zachęcić młodych adeptów. — Przez moment wątpiłem. Lecz nie Ben.

— Miałeś strzał w dziesiątkę. Pierwszy tekst i od razu bestseller. O tym mów. To ich zmotywuje. Jesteś sławny nie tylko w Maron-City. Nie tylko w Montanie. Twoje książki cieszą się popularnością. Nie zaprzeczaj. — Popatrzył na mnie niemal karcąco widząc grymas wątpliwości na mojej twarzy.

— Zwykłe szczęście debiutanta — przerwałem, równocześnie rozglądając się po pomieszczeniu. Interesowały mnie zasoby półek. Książki. Klub dysponował okazałymi zbiorami. Wzrokiem szukałem czegoś dla siebie. Ale Ben nie ustępował.

— Może i szczęście debiutanta, tych jest wielu. Sam przyznasz. Lecz niewielu ma taki fart jak ty miałeś… Wierzę, że potrafisz im dodać skrzydeł. — Umilkł, spojrzał na mnie z zaciekawieniem i nagle zmieniając temat spytał:

— A coś ty taki tekst wywalił na Facebooku, o destrukcji? Śledziłem nagonkę na ciebie. Nie wiem czy zauważyłeś, ale zabrałem głos w dyskusji.

— Tak, widziałem. Dzięki. Rozumiesz więc, że miałem podstawy by się wkurzyć na nie merytoryczną, a złośliwą krytykę tego pisarza. Wielki Szu, jak go nazwałem zjechał mój tekst…

— Który tekst? — Ben spoglądnął zaciekawiony. Jego grzywka opadła na oczy, po czym dodał: — Nie udało mi się wywnioskować nic konkretnego z tego bełkotu. Nie mogłem się połapać o jakiej książce pisze ten Wielki Szu. –Przechylił głowę i opierając się o blat biurka, przy którym stałem, zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź.

— A którą nie? Od tego należałoby zacząć. Facet się mnie czepia. Nie daje żyć. Pisać spokojnie. Gdyby mieszkał niedaleko spotkałbym się z nim w cztery oczy i spytał, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale on mieszka w Nevadzie. A tam się nie wybieram.

— Tak ogólnie w sieci cię szkaluje? Nie tylko na Facebooku?

— Szkaluje? Mało powiedziane. Jeździ po mnie z takim upodobaniem jakby miał ledwie ziejącą szkapę pod sobą, którą planuje wykończyć. Na swojej stronie też nie zostawia na moich tekstach suchej nitki. Mam tego dość, a co gorsza inni mu wtórują…

— Czytelnicy? — Ben aż usiadł.

— Nie, coś ty. Nie oni. Ale to rzutuje na ich postrzeganie mnie, jako autora. Obawiam się, że z czasem się to zemści także na sprzedaży, która i tak już jest kiepska.

— No nie gadaj. Nie wierzę.

— To uwierz…

Spojrzałem w okno, tam za nim, ojciec wsiadał do forda. Po chwili usłyszałem klakson.

— Ben przepraszam, ale muszę iść.

— Rozumiem. Jesteśmy umówieni na sobotę? — spytał.

— Tak, tak. Będę.

— Alan, nie martw się tym gościem. Pewnie ci zazdrości. Mało to takich?

Nie pytał, stwierdzał. Kiwnąłem głową, posłałem uśmiech i machając na pożegnanie wyszedłem na dwór. Uderzyła mnie fala gorąca. Zaparło mi dech w piersiach. Samo południe było zmorą. Lato królowało, a ja szukałem cienia. Szedłem bokiem pod dachem budynków, które zbudowane niemal sto lat temu były idealnym odzwierciedleniem westernowych miasteczek. Całe Maron-City wyglądało jak żywcem wyjęte z obrazów Hollywood. Notabene pięć lat temu kręcono tu film wykorzystując uroki miasteczka. Dając równocześnie nieco zarobić mieszkańcom i władzom. Ale szybko minęła radość, gdy film okazał się klapą. Turyści nie walili drzwiami i oknami… Niestety.

Musiałem się spieszyć. Ojciec kończył palić papierosa, a to był znak, że wracamy do domu „Trzech sosen”.

W drodze powrotnej tato był zasępiony. Nie miał ochoty na pogawędkę. Ja również. Skoncentrowałem się na pisaniu dalszej części konspektu drugiej powieści.

Dojeżdżaliśmy. Mama krzątała się w obejściu. Brat otwierał wrota od stajni. Po chwili dwa gniade ogiery z dziką radością galopowały po zagrodzie. Wszedłem do domu. Od razu udałem się do swojej „dziupli”. Był to nierozważny krok. Już po kilku minutach doszedł mnie donośny głos ojca. Nie był zadowolony.

— Pomógłbyś bratu! — Nie prosił, wydał polecenie. Posłusznie zszedłem nie wiedząc, co w sumie mam robić. Ale Miron szybko mnie uświadomił. Sprzątaliśmy stodołę, boksy koni, i gdy myślałem, że od wideł ręce mi odpadną, brat spojrzał na mnie i szepnął:

— Idź pisać, nie nadajesz się do tej roboty. Trzymasz widły gorzej niż baba. — Zaśmiał się, a ja odetchnąłem z ulgą. Podziękowałem i skierowałem się do drzwi. W drodze do „dziupli” byłem szybszy niż pustynny wiatr. Wpadłem i od razu rzuciłem się do konspektu. Niestety myśl uciekła. Tak, tak właśnie bywa, gdy nie zdążę zapisać. Siadłem pokonany przez własną, niedoskonałą pamięć. Zawsze to „zjawisko” mnie zastanawiało. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego coś, co wydaje mi się być tak łatwe w zapamiętaniu okazuje się być równie ulotne jak sama myśl, która je stworzyła? Nie wiedziałem. Często rozmyślałem nad tym; czy jest to tylko moją bolączką? Czy inni autorzy też zmagają się z własną pamięcią?

Usiadłem w starym wygodnym (pamiątka po dziadku) fotelu. Oparłem głowę, a raczej położyłem na biurku. Równie wiekowe co fotel, masywne, nieco okaleczone przez czas i ludzi było „mebelkiem natchnienia”. Tak, tak — natchnienia. Dziwne? Niezasadne? Jednak prawdziwe. Chłód blatu, a zarazem zapach, który uwalniał się od lat i chropowatość powierzchni, były dla mnie czymś w rodzaju punktu oparcia. W przenośni i dosłownie. Zamknąłem oczy. Pod powiekami kolejno odtwarzałem obrazy. Sceny z powieści, nad którą dzisiaj pracowałem. Konspekt odłożyłem na bok. Nie było sensu, gdy myśl zniknęła. Gdy pomysł się ulotnił. A tymczasem mój bohater z drugiej powieści, właśnie dowiedział się, że obiecany awans stał się nierealny. Dowiedział się również, że dziewczyna, którą kochał, okazała się być w zmowie z jego przeciwnikiem. Uświadamia sobie, jak wiele stracił. Stawiając niemal wszystko na jedną kartę. Przegrał. Niestety nie miał asa w rękawie… Westchnąłem. Już wiedziałem co pisać dalej. Główny bohater właśnie zaprosił mnie do swojego świata. Ba! nawet oczekiwał ode mnie pomocy. W sumie to prawda, co dwie głowy to nie jedna. Uśmiechnąłem się i unosząc, prostując obolałe plecy, przysunąłem do siebie klawiaturę. Palce płynnie, rytmicznie, zaczęły wybierać żądane litery. Kolejne słowa, zdania wypełniły ekran monitora. Stary zegar dziadka wybijał za plecami minuty, potem dźwięcznie oznajmił upływ kolejnej godziny, i kolejnej, a ja podążałem śladami bohatera. Nic nie było w stanie mnie wyciągnąć z tego literackiego życia. Dla mnie on taki nie był…

Nie zareagowałem na schyłek dnia, na nawoływania (dokładnie trzy) mamy, by zejść na kolację. Nieistotny był upływ czasu. Liczył się tylko on i ja. W końcu udało się nam coś ważnego dla niego uratować. Nadzieję, że jednak ma jeszcze szansę na miłość. Na inną, lepszą. Odszukałem (w sercu, pamięci, wspomnieniach) obraz pięknej delikatnej, a jednocześnie zmysłowej dziewczyny i mu ją przedstawiłem. Była niczym Alice. Przyłapywałem się, opisując ową dziewczynę, że wzdycham. Że podążam myślami ku rzeczywistej kobiecie, która była bliska mojemu sercu. I tak Alice znalazła się na kartach książki, stając się częścią powieści. Częścią życia Eryka, głównej męskiej postaci w książce — zatytułowanej „Grom z nieba”. Skupiony, wchłonięty przez fabułę, nie spostrzegłem, że za plecami stoi brat. Dopiero jego głos zmusił mnie do reakcji. Do uwagi.

— Alan, przepraszam, wiem że przeszkadzam, ale muszę przypomnieć ci o urodzinach mamy. Ty żyjesz obok, a nie wśród nas. Mogło ci to umknąć. — Przysiadł na skraju biurka. Jego słowa nie zabrzmiały z wyrzutem. Spojrzałem nieco nieprzytomnym wzrokiem i będąc nie do końca jeszcze w realnym świecie spytałem:

— Co? Czyje urodziny?

— Mamy.

— Kiedy? I co organizujecie?

— W ten czwartek. Masz dwa dni. Kup coś od siebie, lub dołóż się. Tato mówił coś o medalionie. Wiesz taki trochę w stylu retro. Mają być tam umieszczone nasze fotki.

— Dobrze. Dołożę się. Nie mam pomysłu, co miałbym jej kupić.

— W takim razie kasę daj ojcu jutro, z samego rana, tak po cichu, jak mama będzie…

— A tobie nie mogę teraz dać? — przerwałem.

— Możesz, czemu nie.

— Po ile się składacie?

— Ja dałem pięćdziesiąt. Ty daj tyle, ile możesz.

— Też dam tyle. Poczekaj — poprosiłem. Wstałem podszedłem do komody, wyjąłem banknoty i podając bratu dodałem:

— A kwiaty?

— A mało ma ich w ogrodzie — stwierdził z uśmiechem na ustach. — Wiesz, że nie lubi „martwych”. Dla niej liczą się tylko te, które rosną, a nie — jak mawia — „gniją w wazonie”. — Zaśmiał się. Klepnął mnie w ramię i kierując się do klapy, sterczącej niczym wachlarz w centralnym punkcie pokoju, spytał:

— A jak tam powieść? Pisze się?

— Tak, tak — odparłem, siadając pospiesznie przed komputerem. — Właśnie wyrównałem rachunki z przeciwnikiem.

— Aha. W realu też mógłbyś to zrobić. — Miron spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłem coś dziwnego. Jakby rzucał mi wyzwanie.

— A co masz na myśli? — spytałem, gdy stał już jedną nogą na drabinie. Jego masywna sylwetka tylko w połowie wystawała ponad podłogę. Dziwnie wyglądał. Pół człowieka. Miałem ochotę się zaśmiać. Powstrzymałem się, ponieważ bardziej interesowało mnie to, co ma do powiedzenia.

— Jak to co mam na myśli? Tego dupka, co ci bruździ. Zapomniałeś? Też jestem na Facebooku. Czytam te brednie. — W sumie nie pytał.

— A… Tego… — machnąłem ręką. — Tak, tak.. Jak przyjdzie czas i będzie ku temu sposobność, to się z nim policzę — rzuciłem nieco na odczepnego. Powieść czekała. Alice i Eryk spoglądali na mnie z jej kart. Musiałem szybko do nich wracać. Ale brat miał inne zdanie.

— Nie, jak będzie okazja, lecz broń się od razu jak cię atakują. Wiem, że czasem lepiej przemilczeć, ale nie chamstwa… Pamiętaj, to się może zemścić.

Nic nie odpowiedziałem, bo chyba miał rację. Widząc, że tylko kiwam głową, że nie mam tak do końca wyrobionego zdania, że nie podjąłem ostatecznej decyzji, wzruszył ramionami i zniknął w głębi zejścia. A ja z ulgą wróciłem do pisania. Dałem się bez najmniejszego oporu porwać do tego świata, gdzie Eryk i Alice stanęli właśnie naprzeciw siebie. I tylko jedno westchnienie dzieliło ich od pocałunku. Niczego bardziej nie pragnąłem jak zasmakować jej ust. Emocje wzięły górę. Pochłonęły mnie bez reszty.

W kolejnych minutach, mój umysł całkowicie przestał być tu, w pokoiku na poddaszu, a wędrował długim korytarzem w szklanym biurowcu w Nowym Jorku. Miałem misję do wykonania. Alice była ze mną.

A w tym czasie, w realu, noc opadła na dach domu czernią i srebrem gwiazd.

***

Urodziny mamy były huczne. Oczywiście wylazłem ze swojej „pisarskiej dziupli”. Nie mogło być inaczej. Mama wzruszona z dumą prezentowała medalion. Trzy jej koleżanki wraz z mężami z miasteczka i znajomy ojca z żoną, spoglądali na niego z uznaniem. Tato dumnie wypinał pierś. Brat podobnie, a ja tylko nieśmiało kiwałem głową, gdy słowa uznania za pomysł kierowane były także pod moim adresem. Czułem się niekomfortowo. W końcu to nie była moja inicjatywa. Tak naprawdę to nawet nie wiem czyja. Pod wieczór, gdy część gości rozjechała się do domów, zerkałem nerwowo na zegar. Dochodziła dwudziesta druga. Zbliżał się najowocniejszy czas mojej pracy twórczej. Noc była moim sprzymierzeńcem. Wtedy nikt mi nie przeszkadzał. Ale tato miał pomysł. Z ogrodu przeszliśmy do salonu. Tam w jego centralnym punkcie stała duma ojca. Zasiadł do starego fortepianu i nagle zaczął grać. Zdziwiłem się. Ostatni raz grał chyba… kurczę, nawet nie pamiętam. W każdym razie zostałem. Nie miałem innego wyjścia. Śpiewy trwały niemal przez godzinę, a ja czułem jak palce mi sztywnieją. Spontanicznie zacząłem stukać po oparciu fotela. Mama wraz z pozostałymi, zaciekawiona spojrzała w moim kierunku. Źle to zinterpretowali. Ja nie grałem, pisałem, układając w głowie dalszą część szóstego rozdziału. Alice i Eryk byli już parą. Dziewczyna pomogła mu dźwignąć się z porażki. I nie tylko… Wraz z ukochanym zamierzali dojść do prawdy, kto i dlaczego spowodował, że Eryk został uznany za winnego porażki firmy i morderstwa. Awans, na który liczył przypadł w udziale Bertowi. On to, jako rywal w interesach, uknuł intrygę. Cel był oczywisty; wysadzić Eryka z siodła. Spowodować, by nigdy więcej nie był dla niego zagrożeniem. W grę wchodził nie tylko prestiż, uznanie, ale przede wszystkim wielka kasa. Ale sprawy się skomplikowały. Podczas kłótni z udziałem Berta, vice prezesa i tajemniczego mężczyzny doszło do nieszczęśliwego wypadku. A może to też było zaplanowane jak zniesławienie Eryka?

— Synku, o czym myślisz? — Głos mamy wyrwał mnie z rozmyślań.

— O niczym mamo. O niczym — skłamałem bez zająknięcia. Na szczęście, choć było mi to w niesmak, mama uwierzyła. Nie lubiłem kłamać. A zwłaszcza mamy. Zerknąłem w jej kierunku. Wyglądała dziś inaczej. Była piękna. Promienna. Szczęście malowało się wielkim łukiem uśmiechu na jej zaokrąglonej twarzy. Przestałem bębnić po oparciu fotela. Usiłowałem skoncentrować się na grze taty. Ten też odświętnie ubrany, wyprostowany, jak rzadko kiedy, siedział niczym wirtuoz przed fortepianem i grał kolejną z ulubionych melodii mamy. Zamknąłem oczy. I znów podążyłem śladami mordercy wraz z Alice i Erykiem… A w tle słyszałem Beethovena „Moonlight Sonata”.

A gdy nastała noc…

Około trzeciej poczułem cholerny ból w krzyżu, który promieniował na całe plecy. Musiałem wstać, wyprostować się. Palce mi ścierpły. Opuszki bolały. Stojąc w centralnym punkcie pokoju zacząłem się wyginać na wszystkie strony. Tył. Przód. Boki i znów tył. Napięcie mięśniowe zelżało. Ale z palcami było gorzej. Podszedłem do miski z wodą. Zanurzyłem dłonie. Uf, ulga. Przyjemny chłód wniknął w najgłębsze struktury mięśni, nerwów, a nawet kości. Stopniowo odczuwałem przemijanie skurczu. Lecz opuszki nadal bolały. Uniosłem głowę. Nade mną czerń nieba i srebro gwiazd spływało na taflę strychowego okna. Westchnąłem. To był wyjątkowy widok. Chwilę tak stałem; z rękoma w misce, głową zadartą ku oknu i znieruchomiałem.

Za plecami monitor rzucał błękitną poświatę na pokój. Harmonijnie wkomponowywał się w lekki półmrok, który subtelnie rozpraszało dodatkowo światło z lampki nocnej. Ruszyłem się. Spojrzałem na dłonie. Poruszałem palcami. Dotknąłem opuszków. Nie bolały. Usiadłem ponownie przed monitorem komputera. Z ciekawości, zalogowałem się na Facebooku. Chciałem wiedzieć kto również nie śpi. Szybko zorientowałem się, z kim mogę pisać. I tak też zrobiłem. Po kilku minutach zaczęły napływać wiadomości. Treść jednej mnie zdenerwowała. Czytałem z wypiekami na twarzy:

„Zerknij na stronę Pylona. Znów cię obsmarowuje. Ten facet albo nie ma serca, albo rozumu. Mnie wkurzył tym tekstem. Nie będę niczego cytować. Sam to przeczytaj. Lub nie. Twój wybór. Ale, ale po zastanowieniu… sugeruję byś go zlekceważył. Raz, że to nie twoja liga. Nie mam na myśli tego, że jest on kimś wielkim, uznanym, wręcz przeciwnie. Nie zniżaj się do jego poziomu. Trzymaj się. Jonatan.”

I znów krew we mnie zawrzała. Ciekawiło mnie, co znów ten gościu wykombinował? Co tym razem wymyślił? Ale po przeanalizowaniu sprawy przyznałem rację koledze po piórze. Był młodym autorem. Zadebiutował zaledwie rok temu. Dopiero przecierał szlaki. Wyrabiał nazwisko, a mimo to nie bał się stawić czoła Pylonowi, który mógł go wziąć na celownik. Jak mnie ponad dwa lata temu. Tajemnicą pozostaje fakt za co mnie ściga? (Chociaż miałem pewne przypuszczenia. Były niewiarygodne. Bo gdyby to okazało się prawdą, to facet całkowicie ośmieszyłby się w moich — i nie tylko moich — oczach.) Inne wiadomości też kierowały mnie na stronę Pylona…

Kiedy zostawi mnie w spokoju? — pomyślałem, sięgając po papierosa.

Nie mogłem skupić się na pisaniu. Bolało, wciąż bolało mnie to co przeczytałem. Słowo — grafoman — było jednym z najdelikatniejszych jakim mnie obdarzył. Może nie mnie personalnie, ale mnie jako autora. Przeczołgał jedną z moich powieści i zmieszał z błotem. Zdziwiło mnie tylko to, że nie pokusił się o tak dogłębną analizę całości powieści, a skoncentrował się tylko na jej darmowym fragmencie, który pobrał z jakiejś strony księgarni internetowej. A to moim zdaniem, i zdaniem wielu do mnie piszących osób — czytelników (w tym kilku autorów liczących się na rynku wydawniczym) nie dawało całości obrazu. Siedziałem przy biurku i usiłowałem przestać o tym myśleć. Nie dało rady. Wstałem, przeszedłem się w tę i we tę po pokoju (zanurzenie głowy w misce też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu) i ponownie usiadłem. Zmusiłem się do pracy. Wróciłem do początku drugiego rozdziału, pisanej właśnie książki. Do momentu, w którym Eryk poznaje Alice…

— Alan… Mogę wejść? — Niespodziewany głos za plecami mnie zdekoncentrował. Spojrzałem zdziwiony. Brat stał i wpatrywał się we mnie. Kiwnąłem głową. Podszedł bliżej, usiadł obok i spytał:

— Czy i tobie podoba się Alice ze sklepiku Nortmana?

— Tak. Tobie też? — W sumie nie musiałem pytać. Odpowiedź zdradzało spojrzenie Mirona.

— Chyba mamy kłopot — zaczął nieśmiało.

— Dlaczego? — Miałem inne zdanie.

— Bo mnie też się bardzo podoba. Jest inna niż te, które znałem do tej pory. Ma w sobie tyle wdzięku, delikatności… Chyba się w niej zakochałem — westchnął.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. I w końcu dotarło do mnie, co chciał powiedzieć… Miał więc rację… Mieliśmy kłopot.

— Ale to ona musi dokonać wyboru — odparłem. — Nam nie wolno naciskać. Musimy pozostawić jej pole do działania…

— Spotkałem się z nią — przerwał niespodziewanie. — To było niesamowite. Ona ma w sobie dosłownie wszystko, co najlepsze. Zastanowił mnie jednak fakt, że dość często zadawała mimochodem pytania dotyczące ciebie. Dlatego uznałem, że muszę z tobą porozmawiać. Kocham ją braciszku. Bardzo kocham, lecz nie chciałbym wchodzić między was. Bo być może przyjęła moje zaproszenie tylko ze względu na ciebie…? Nie wiem jak mam to inaczej wytłumaczyć, ale te jej pytania… — urwał, a ja — choć początkowo serce mnie zakuło, nagle poczułem się szczęśliwy. Lecz starając się zachować obojętność przybrałem postawę zdystansowaną, a słowa które wypowiedziałem miały być tego wykładnią.

— Sądzę, że to nie my, a Alice będzie musiała zdecydować. Żaden z nas nie powinien wywierać na nią nacisku. O moich uczuciach nie wie. A czy ty coś jej mówiłeś? — spytałem, a serce moje zamarło. Ale po kilku sekundach widząc w brązowych oczach Mirona przygnębienie dodałem:

— Nie zaistniało między nami nic, co pozwoliłoby mi sądzić o jej do mnie uczuciach. Nie spotykamy się, ba! Nawet niewiele rozmawiamy. Ale tak, to prawda i mnie na niej zależy. Lecz nie mam odwagi jej zaprosić.

— Spróbuj. Może wtedy przekonamy się, którego z nas wybierze — odparł Miron tylko pozornie spokojnie. Widziałem, że tak nie jest. Zaciskał szczęki. Żyły szyjne pulsowały, a ręce zaciśnięte na rancie biurka, pobielały.

— Dobrze. Spróbuję. Ale braciszku potrzebna jest mi do tego twoja odwaga. — Zaśmiałem się, chcąc rozładować atmosferę. Nie do końca się udało. Miron dość smutno pokiwał głową, klepnął mnie w ramię, a wychodząc stwierdził:

— Od niej wszystko zależy… I od ciebie. — Spuścił głowę i schodząc w dół nawet na mnie nie spojrzał. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie jak bardzo się gryzł tym tematem. Kątem oka dostrzegłem zegar. Jego wskazówki układały się w jednej linii. Zbliżała się szósta trzydzieści rano.

Od ilu dni, godzin męczyły go te myśli — spytałem sam siebie w duchu. Nie znałem odpowiedzi. Lecz przeczuwałem, że trwa to dość długo.

Po tej rozmowie już całkiem nie mogłem się skupić. Nie pomogło czytanie tekstu od początku. Nie pomógł kolejny papieros, łyk kawy, whisky w niewielkiej ilości, czy ponowne włożenie głowy do miski. Serce zdominowane uczuciem miało większą moc niż literacka miłość. Teraz ja się liczyłem.

A może nie?

***

Ranek dla mnie nie istniał. Nie istniało śniadanie, ni obiad. Spałem niemal do południa. Słońce oślepiło mnie wpadając przez okno. W końcu powieki otworzyły się, a ja nie mogłem ruszyć nogą. Ciało obolałe, skręcone, leżące na łóżku, zdawało się być jak nie moje. Głowa też nie była w lepszym stanie. Prawo grawitacji było wyjątkowo silne w tym jednym miejscu, na poduszce. Nie rozumiałem dlaczego mój umysł i ciało znalazło się w takim stanie. Spróbowałem się ruszyć. Posłuszne były mi tylko ręce. Uniosłem je ku oknu, jakbym miał zamiar dotknąć tafli szyby. Prostowałem je aż do bólu.

Co jest do cholery? — myślałem, z nieco przytępionym zmysłem logicznego pojmowania.

— Alan! — głos brata wibrował z oddali. — Wyłaź na dwór! Jedziemy do miasteczka! Słyszysz?! Wstawaj. Masz dziesięć minut!

Gdzie on jest? — myślałem, usiłując się podnieść. — Chyba z ganku dochodzi ten głos? — Nie byłem pewny.

— Zaraz!! — wydarłem się tak, że aż i mnie poraził ten krzyk. — Tylko się dobudzę!!

Obolały jak gość, którego kijami przez noc okładali z czołgałem się z łóżka. Prawie upadłem na podłogę. Na czworaka doszedłem do fotela. Wspierając się po nim udało mi się wstać.

A po co jedziemy do miasteczka? — pomyślałem, nakładając spodnie. Omal się przy tym nie wywróciłem. Złapałem równowagę raptownie wyciągając rękę do przodu. Oparłem się o ścianę i wciągając jeansy usiłowałem rozwikłać zagadkę wyjazdu do Maron-City.

Zszedłem równie niedoskonałym krokiem. Lekko chwiejnym. A przecież niewiele piłem. Nawet ulubionej whisky specjalnie nie tknąłem. Tak, tak lubiłem ją. W końcu i ja coś musiałem mieć z Londona. Zaśmiałem się na samą myśl o tym. Ani mój styl pisarski, ani życiorys nie był równy temu wielkiemu pisarzowi, ale mogłem pokusić się o pewien rodzaj naśladownictwa. Padło więc na alkohol. Natomiast z upodobań Ernesta wybrałem papierosy, choć i ten niesamowity autor gustował w różnego rodzaju trunkach. Ale nie absynt, likier czy cokolwiek innego, a papierosy, lub fajka była tym, czym (z pełną świadomością zagrożenia) zatruwałem i ja swój organizm. I nagle mnie olśniło, gdy przekraczałem próg domu, że to właśnie papierosy wywołały u mnie objawy zatrucia. Zrobiło mi się słabo.

Pieprzyć to — pomyślałem, wciągając rześkie powietrze płynące z nad gór. — I tak będę palić — dodałem w chwili, w której witałem się z bratem słowami:

— A gdzie jedziemy?

— Do Alice. Nie mogę żyć w niepewności — brzmiał stanowczo.

— I o co ją chcesz spytać?

— Oto, którego z nas wybiera?

— Przecież to śmieszne — oponowałem. Nie podobała mi się ta myśl.

— Nie, załatwię to inaczej. W sobotę jest potańcówka. Zobaczymy, którego z nas wybierze…

— Na pewno ciebie — przerwałem stanowczo. — Ja mam spotkanie w klubie, więc nie idę. Nie będę miał kiedy. Spotkanie kończy się…

— Idziesz. Bez dyskusji — teraz Miron przerwał. Spojrzał na mnie tym brązem oczu, w których krył się grad złości a po chwili dodał:

— Gadałem z Benem. Spotkanie ma skończyć się na godzinę przed rozpoczęciem zabawy. Nie ma szansy byś nie zdążył się na niej pojawić. Jedziemy — wydał polecenie.

Ojciec i mama stali na ganku. Przysłuchiwali się, lecz nie zabierali głosu. Kątem oka dostrzegłem, że tato się uśmiecha, a mama z zakłopotaniem wyciera ręce o fartuch. Byli świadkami pierwszej sprzeczki synów i to o co? O dziewczynę. Myślę jednak, że wbrew pozorom byli z tego faktu zadowoleni (stąd uśmiech taty), bo zaczynali wierzyć, że w końcu istnieje szansa, iż w domu „Trzech sosen” pojawi się synowa. Podenerwowanie mamy mogło wynikać jedynie z faktu, którego z nas wybierze. Sądzę, że stawiała na Mirona, jako starszego. Spojrzałem na brata. Wiele nas różniło. On wyższy ode mnie, bardziej mężny, a do tego zaradny życiowo był lepszą partią niż ja. Jedynym podobieństwem, które nas łączyło, był kolor włosów i oczu. Nagle dostrzegłem ponaglający ruch dłonią. Miron stojąc na progu pickupa uderzył lekko w jego dach. Kiwnąłem, potwierdzając głową, i wskoczyłem do wozu. Nie było wyjścia. Musiałem jechać. Ruszyliśmy. Rozmowa się nie kleiła. Miron zasępiony, poważny jak nigdy wcześniej wpatrywał się niemal tępym wzrokiem w czerń drogi. A przed nami, jak i za nami bezkresna przestrzeń… I nic więcej.

— Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł — spytałem w połowie drogi. Czułem, jak wzrasta mi ciśnienie. Strach skurczył odwagę do wielkości orzeszka laskowego… Miron nic nie odpowiedział tylko kiwnął głową. I tak w milczeniu, spędzając czas na rozmyślaniu dojechaliśmy pod sklepik Nortmana. Odetchnąłem z ulgą. Radość sięgnęła po czubki najdłuższego z moich jasnych włosów, bo Alice miała dziś wolne. Lecz uczucie ulgi trwało krótko.

— Jedziemy do niej, do domu… Tam na pewno ją zastaniemy. — Głos brata brzmiał równie zdecydowanie, jak poprzednio.

A mną znów targnęły wątpliwości, tak jak wiatr targał kępami traw na drodze…

Szlag — pomyślałem wściekły. Ale posłusznie udałem się za Mironem do pickupa. Po kolejnej godzinie dojechaliśmy pod dom Eleonory Brown, babci Alice. Stała, jakby czekała na nas, na ganku. Uśmiechała się.

— A wy młodzieńcy do mojej wnuczki? — spytała, nie odrywając od nas oczu.

— Tak — odparł Miron. — Zastaliśmy ją?

Podeszliśmy bliżej. Bywałem tu wraz z bratem w czasach, gdy najmłodszy syn Eleonory jeszcze z nią mieszkał. Zabierał nas na połów ryb. Fajny był. Taki wyluzowany, wiecznie rozbawiony. I taki odszedł. Odszedł pewnego sierpniowego dnia kilka lat temu… Spakował torby, pożegnał się z matką

i tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia, ruszył w świat.

Po kilku miesiącach Eleonora dostała wiadomość, że zamieszkał i urządził się jak jego czterej bracia i siostra w Kolorado. Ostatni raz widziałem go na pogrzebie jedynej córki kobiety. To właśnie ona zginęła w wypadku samochodowym wraz mężem, osierocając Alice. Rozejrzałem się, gdy Miron rozmawiał z Eleonorą. Odniosłem wrażenie, że ta nie ma ochoty powiedzieć gdzie jest wnuczka. Zdziwiło mnie to, ale poprzestałem tylko na słuchaniu i obserwacji. To brat miał więcej do powiedzenia niż ja.

— Jest w domu? — Nie pooddawał się.

— Nie. Alice pojechała do koleżanki, do sąsiedniego miasteczka. Ma wrócić dopiero jutro. Nudzi się jej tu biedaczce — dodała po chwili, w której z jej wątłej, starczej piersi wyrwało się westchnienie.

— A na zabawę przyjedzie? — Miron przysiadł na ganku obok kobiety.

A ja tymczasem zdążyłem zorientować się, że nic tu od lat się nie zmieniło. Ten sam spadzisty drewniany dach. Te same ściany pokryte resztkami łuszczącej się brązowej farby, i te same drzewa rosnące i pochylone jak Eleonora ku ziemi.

Nic, ale to kompletnie nic się nie zmieniło. Może jedynie przybyło kwiatów w pobliskim ogrodzie.

— Chyba na potańcówkę przyjedzie. Pewnie z Luizą — odparła staruszka i z trudem wstała. — Pomożecie mi w kuchni? Trzeba coś naprawić. Na pewno dacie sobie radę. Zerkniecie? — spytała.

— Tak — odparłem, jako pierwszy. Pokonałem kilka stopni ganku i wszedłem wraz z bratem do nieco dusznego przytłaczającego małością holu. Naprzeciw znajdowała się bardzo duża, dobrze oświetlona kuchnia. Okazało się, że popsuła się pompa wodna. Miron w tym wypadku okazał się bardziej przydatny niż ja. Niewiele mogłem pomóc, oprócz podawania narzędzi. I tak, po kolejnej godzinie wracaliśmy z niczym do domu „Trzech sosen”. Z niczym? No nie tak zupełnie. Dostaliśmy numer telefonu do Luizy i bezpośredni do Alice. W końcu wszyscy posiadali telefony komórkowe… Takie czasy. „Smycz elektroniczną”, jak mawiała mama, miał każdy. My też.

— Dzwoń do niej — padło kolejne polecenie z ust brata w chwili, w której zamykaliśmy drzwi auta.

— I co mam powiedzieć? O co spytać?

— Dzieciak z ciebie. Zapytaj, czy będzie w sobotę. Czy to wymaga tak wielkiej inteligencji, by wiedzieć jak spytać? — Miron nie ukrywał zdenerwowania. Cały był spięty, jak nie on. Nie poznawałem go, ale zarazem zrozumiałem jak bardzo mu na niej zależy. Zaczynałem się poddawać. Zaczynałem pojmować, że on bardziej do niej pasuje niż ja. Niż ja, wieczny marzyciel, facet niepotrafiący naprawić głupiej pompy… Byłem na siebie wściekły. Nagle opuściła mnie trema. Powoli, z namysłem, wybrałem jej numer.

— Tu Alice… słucham? — Zabrzmiało po chwili.

— Alan z tej strony…

— O, miło, skąd masz mój numer? — przerwała. Miałem wrażenie, że jest nie tylko uradowana faktem tego, że dzwonię, ale i zaskoczona.

— Wracamy z Mironem od Eleonory. To od niej mamy namiar…

— Aha, rozumiem, a co u niej? — przerwała.

— W porządku. Miron naprawił pompę.

— Oj, to świetnie. Psuła się od jakiegoś czasu. Ale, ale — urwała, aby po chwili spytać: — Chyba nie dlatego dzwonisz?

— Nie, nie dlatego. Chcemy wiedzieć, czy wybierasz się na zabawę organizowaną w sobotę?

— Tak, mam taki zamiar. A co, chcesz mnie zaprosić? — Zaśmiała się.

— Tak — odparłem. I byłem poważny. — Masz Alice do wyboru któregoś z nas. — Teraz ja się zaśmiałem, lecz nie udało mi się ukryć zdenerwowania.

— Mam rozumieć, że zapraszacie mnie we dwójkę? — Jej głos wyrażał zdziwienie. Ale nie tylko. Odniosłem wrażenie, że jest zakłopotana.

— Raczej to ty, miałabyś wybrać jednego z nas — odparłem, widząc kątem oka, że Miron aż purpurowieje. Chyba bał się wyniku tej rozmowy. Zresztą ja też.

— Zadzwonię dziś wieczorem. Pomyślę. — Teraz zabrzmiała niemal kokieteryjnie.

Po chwili padło krótkie „cześć” i rozmowa dobiegła końca.

— I wiemy tyle samo co przedtem — powiedział Miron, sięgając jedną ręką za poły koszuli, aby wyciągnąć papierosa. Ja też musiałem zapalić. I już po kilku sekundach wiatr porywał z wnętrza pickupa kłęby szarego dymu, a my milczeliśmy.

Gdy podjeżdżaliśmy pod dom mama wciąż była na ganku; szorowała drewnianą podłogę, a tato urzędował przy koniach w stodole. Brat szybko tam poszedł, a mnie było niezręcznie nie pomóc mamie. Wziąłem szczotkę i już w kolejnej minucie, ramię w ramię, starałem się doprowadzić deski ganku do względnej czystości. Widziałem uśmiech na twarzy jedynej kobiety, co do której uczuć (własnych również) nie miałem wątpliwości.

— Synku, nie spodziewałam się — rzuciła patrząc na mnie czułym wzrokiem.

— Ja też nie. Ja też nie, wierz mi mamo — odparłem uśmiechając się, a po chwili ucałowałem jej policzek. W kolejnych sekundach zanurzyłem szczotkę we wiadrze i wziąłem się za szorowanie schodów prowadzących na ganek.

I tak upłynęła kolejna godzina.

Po kolacji pognałem do „dziupli” i już nikt mnie z niej nie wyrwał. Nikt… Nawet telefon Alice. Postanowiłem dać bratu szansę. Mnie, choć serce krzyczało inaczej, rozum podpowiadał, że nie dam jej szczęścia. A bezsprzecznie na nie zasługiwała. Dość się wycierpiała.

Cóż takiego mógłbym jej ofiarować? Głowę w chmurach? Życie poza ramami rzeczywistości? Nawet by jej nie zdołała ogarnąć. I nie to, że w nią wątpiłem, w jej zdolność empatii, ale tak po prostu, ja sam siebie zbyt często nie rozumiałem, więc jak ktoś inny zdołałby to, co się w mojej głowie kłębiło, ogarnąć rozumem? Śmiałem twierdzić, że nikt. Byłem jedynie malarzem słów skazanym na wieczną samotność. Jedynym towarzystwem byli bohaterowie z moich powieści. Każdemu z nich mogłem dać coś z siebie. Coś co uznawałem za cenne, ale i za zwyczajne; jak smutek, czy radość. Zdradę, czy upokorzenie. Integrowałem się z nimi i przelewałem na papier wszystkie kłębiące się we mnie emocje, które z czasem nie były już moje…. lecz ich. I to pozwalało mi na spojrzenie z dystansu na wiele spraw, ba! Nawet na uczucia.

O czwartej nad ranem moja książkowa Alice znalazła się w ramionach Eryka… Niestety moje nadal były puste.

Zamyśliłem się, sam fakt, że oddałem pola do zdobycia serca pięknej Alice właśnie bratu (nikomu innemu bym nie ustąpił) sprawił, że w takim samym stopniu czułem się samo dowartościowany, a jednocześnie przygnębiony. W końcu zrezygnować w imię miłości, dla miłości nie jest łatwe. Co wygra? Miłość i przywiązanie do człowieka, który towarzyszył mi od kołyski, czy kobiecie którą poznałem zaledwie cztery miesiące temu? Odpowiedź może wydawać się oczywista… Mogłem być zaślepiony przez miłość, to prawda, lecz nie byłem. To Miron był dla mnie najważniejszy i jego szczęście. Ale nie ukrywam… Bolało. Sięgnąłem po kolejnego papierosa, łyk kawy zmieszany z whisky nie był szczytem marzeń, ale zaspokoił…

— Co ja pieprzę?! — wrzasnąłem, równocześnie uderzając pięścią w blat biurka. — Nic nie zaspokoił ani pragnienia, ani nie wyciszył buzujących emocji! — syknąłem po chwili.

Wewnętrznie kipiałem, coś we mnie jednocześnie krzyczało i to jak cholera. Czułem się jak na jakiejś szalonej, niekontrolowanej w ruchu wirowym karuzeli. Na razie spadałem centralnie głową w dół, i nie było perspektyw na coś innego. Wypierałem z siebie uczucie zazdrości. Zapijałem je, zadymiałem kolejną fajką, a ono i tak wyłaziło ze mnie. I chyba (nie widziałem odbicia w lustrze) musiało wypełzać na moją twarz w postaci zdecydowanego grymasu. W pewnej chwili miałem wrażenie, że dolna warga dotknęła podbródka.

Miron — pomyślałem — nie będę z tobą rywalizował, ale braciszku nie gniewaj się, tak łatwo też nie ustąpię.

Zacząłem znów marsz po pokoju. I tak od ściany, do ściany łaziłem przez godzinę. I nic to nie dało. Nic oprócz bólu nóg. Jedynym ratunkiem był powrót do kontynuacji pisania. Tam mogłem być z Alice. Przytulić ją i wyszeptać jak bardzo przepełnia mnie miłość. Szkoda, że tylko tam zdobyłem się na prawdę… Z ciężkim sercem westchnąłem i usiadłem do klawiatury komputera. W błyskawicznym tempie pojawiały się kolejne rzędy tekstu. I znów poczułem to fantastyczne uczucie. Wolność — i to pisaną przez wielkie –W.

Maestro wizji

Dwa tygodnie później…

„Człowiek nie jest stworzony do klęski.”

Ernest Hemingway (z książki „Stary człowiek i morze”)

Wszystko zeszło na dalszy plan; Alice i Miron również. Dom? Praca? Też. Miałem dość. Znów dopadła mnie chandra. Wredny potwór, który ściąga człowieka na samo dno rozpaczy. Zaliczyłem zastój. Nie potrafiłem pisać. Słowa umierały w głowie zanim zdążyłem przelać je na papier. Kolejny z rzędu wędrował do kosza. Kolejny ołówek, złamany z furią, również. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź: Tylko ludzie potrafią zdeptać zapał. Zniszczyć marzenia. Uchwycić w szpony pogardy i cieszyć się z klęski… Znów mnie wzięto na języki.

Cholera — myślałem — czy tylko ja piszę książki?

Czy tylko mnie należy gnębić? Jeśli nie chcesz czytać tego, co piszę, jeśli uważasz, że tworzę literackie gnioty — nie czytaj. Proste, prawda?

Ale to nie jest tak oczywiste dla moich wrogów. Tak, wrogów. Bo jak mam nazwać tę sforę — „myślących inaczej”?

— A niech tam sobie sądzą, co chcą… wolna wola — byłem rozgoryczony. — Tylko nich się ode mnie odpieprzą — wyszeptałem.

Nalałem dużo whisky. Wypiłem do dna. Czułem, że mam nieźle w czubie. Łeb stawał się ciężki, jak myśli. Pod ich ciężarem kucnąłem trzymając kurczowo szklankę w dłoni. Spoglądałem na deski podłogi, na której po chwili usiadłem.

Jest drętwa jak ja — pomyślałem, równocześnie śmiejąc się. Omal się nie wywróciłem. Z trudem złapałem równowagę.

I wciąż śmiałem się jak głupiec. Lecz do czasu…

Jak się podnieść? Metafora? — kolejna z myśli, nieco konstruktywna pojawiła się, gdy postanowiłem się położyć na podłodze.

Skoro upadłem… to niech się stanie — pomyślałem leżąc. Wpatrywałem się, lecz tylko pozornie bezmyślnie, w stromy sufit.