Joker - Marta Grzebuła - ebook

Joker ebook

Marta Grzebula

0,0

Opis

Akcja powieści toczy się w mieście, którego w rzeczywistości nie ma. Istnieje za to naprawdę piękny stan Nevada. Nie istnieją też ludzie – bohaterowie książki. To moja wyobraźnia ich stworzyła, dała imiona, nazwiska, wygląd i historię.

A jeśli się mylę? Jeśli istnieją? To jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

A teraz drogi Czytelniku...

Jesteś spragniony wrażeń? Pragniesz silnych emocji? To zapraszam Cię do czytania. W tej powieści poznasz losy czterech mężczyzn, trzech braci i policjanta oraz kobiety. Inni, choć równie ważni są tylko postaciami pomocniczymi do tego, aby i Tobie podszepnąć, kto jest seryjnym mordercą. Książka uwikła Cię także w ciekawą intrygę. Poruszam w tej powieści dwa aspekty: czy pod „płaszczem” obrony własnej, można ukryć chęć zemsty? Czy można znaleźć usprawiedliwienie dla tego czynu? I czy źle rozumiane oddanie, lojalność, zaślepienie w imię miłości braterskiej może być usprawiedliwieniem dla knowań, spisku, mającego na celu zafałszowanie zbrodni?

Znajdziesz w tej powieści odpowiedzi na te pytania.

Będziesz podążać za porucznikiem Erykiem Bernardem, który zawiłymi drogami kłamstw, intryg i zdrad będzie usiłował dojść do prawdy, do sprawcy lub sprawców. Przeczytasz, jak będzie musiał pokonywać kolejne labirynty dróg, by dotrzeć do sedna, także tych dróg, w które wciągnie go... No właśnie. Kto? Może piękna kobieta o twarzy bogini, o słodko brzmiącym imieniu? A może wieloletni przyjaciel? A może ktoś, komu i tak nie ufał?

Zacznij czytać i podążaj w ślad za tropem, ramię, w ramię za doświadczonym, ambitnym porucznikiem Erykiem Bernardem. Gra się zaczyna.

„Myśli, to nie rafy koralowe, nie trzeba ich omijać…

Na częstotliwości chaosu, jest tylko jedna droga…

Donikąd”.

Marta Grzebuła – Jarzębina

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Grzebuła

Joker

© Copyright by

Marta Grzebuła & e-bookowo

Grafika na okładce: istockphoto

Projekt okładki:

e-bookowo

ISBN e-book 978-83-7859-414-7

ISBN druk 978-83-7859-415-4

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2014

Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Dz. U. 1994 nr 24 poz. 83.

Marta Grzebuła Jarzębina.

Pamięci Mojej Mamy, Basi Łukomskiej.

A mojemu mężowi, Henrykowi oraz synom, dziękuję za ich miłość i wsparcie.

Wstęp

Akcja powieści toczy się w mieście, którego w rzeczywistości nie ma. Istnieje za to naprawdę piękny stan Nevada. Nie istnieją też ludzie – bohaterowie książki. To moja wyobraźnia ich stworzyła, dała imiona, nazwiska, wygląd i historię.

A jeśli się mylę? Jeśli istnieją? To jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

A teraz drogi Czytelniku...

Jesteś spragniony wrażeń? Pragniesz silnych emocji? To zapraszam Cię do czytania. W tej powieści poznasz losy czterech mężczyzn, trzech braci i policjanta oraz kobiety. Inni, choć równie ważni są tylko postaciami pomocniczymi do tego, aby i Tobie podszepnąć, kto jest seryjnym mordercą. Książka uwikła Cię także w ciekawą intrygę. Poruszam w tej powieści dwa aspekty: czy pod „płaszczem” obrony własnej, można ukryć chęć zemsty? Czy można znaleźć usprawiedliwienie dla tego czynu? I czy źle rozumiane oddanie, lojalność, zaślepienie w imię miłości braterskiej może być usprawiedliwieniem dla knowań, spisku, mającego na celu zafałszowanie zbrodni?

Znajdziesz w tej powieści odpowiedzi na te pytania.

Będziesz podążać za porucznikiem Erykiem Bernardem, który zawiłymi drogami kłamstw, intryg i zdrad będzie usiłował dojść do prawdy, do sprawcy lub sprawców. Przeczytasz, jak będzie musiał pokonywać kolejne labirynty dróg, by dotrzeć do sedna, także tych dróg, w które wciągnie go... No właśnie. Kto? Może piękna kobieta o twarzy bogini, o słodko brzmiącym imieniu? A może wieloletni przyjaciel? A może ktoś, komu i tak nie ufał?

Zacznij czytać i podążaj w ślad za tropem, ramię, w ramię za doświadczonym, ambitnym porucznikiem Erykiem Bernardem. Gra się zaczyna.

„Myśli, to nie rafy koralowe, nie trzeba ich omijać…

Na częstotliwości chaosu, jest tylko jedna droga…

Donikąd”.

Marta Grzebuła – Jarzębina

PROLOG

Miasteczko tętniło życiem. Było usytuowane przy jednej z głównych dróg wiodących do autostrady międzystanowej 80. W związku z tym faktem miało swoje gorsze i lepsze dni. Co roku organizowany był festyn z okazji kolejnej rocznicy jego powstania. To był ten lepszy czas.

Miasteczko to, na cześć pięknej stolicy Polski, nosiło nazwę Little Metropolis – Mała Stolica. Właśnie zbliżała się piękna, okrągła setna rocznica. Założono go pewnego lipcowego dnia. Uczynili to emigranci z Polski, którzy porwani wizją bogactwa, krainy „mlekiem i miodem płynącej”, pokonali ocean i własny strach przed nowym nieznanym lądem. Podejmując się ogromnego wysiłku, w nadziei na lepsze życie, trafili tu na piękne ziemie. A na nich, niczym morze, rozciągają się piaski i żyzne gleby. Jednocześnie z ziemi tej wyrastają ku niebu góry Sierra Nevada i Góry Skaliste wtopione w połacie lasów parku narodowego Doliny Śmierci – „Death Valley” i Parku Narodowego Wielkiej Kotliny. I ta najpiękniejsza z rzek – Kolorado. Rzeka, która dla pierwszych emigrantów była niczym polska Wisła. Płynie ona przez znaczną część stanu Nevada i kończy swój bieg właśnie tu, tworząc olbrzymie rozlewisko, jezioro Tahoe. To ono, za sprawą magii Matki Natury, ma połączenie z innym niewyobrażalnie wielkim jeziorem – Pyramid. Pierwsi mieszkańcy, tęskniący za ojczyzną, nazwali je „Polska”. Z czasem wiele z tych nazw uległo modyfikacji, lub też zwyczajnie, prawidłowe nazwy zostały przez emigrantów, potem ich dzieci, zaakceptowane. Ale również i ludzie zmieniali się i nie stanowili już rdzennie czystej populacji. Żyli tu zgodnie ludzie wielu narodowości. Najprawdopodobniej trzeba by było wyliczyć większość państw europejskich i azjatyckich, żeby oddać całą prawdę o zamieszkującej tu ludności. Miasteczko jednak wciąż nosiło nazwę Little Metropolis, a jezioro z czasem otrzymało zbliżoną nazwę do poprzedniej − „Polonia”, choć znów była ona niezgodna z tą, która funkcjonowała w świadomości tak wielu. Ale jak mawiają: „serce nie sługa”, ono nie tylko kocha, ale i tęskni. I nikt nigdy by się nie spodziewał, że w tym urokliwym, spokojnym miasteczku dojdzie do takich sytuacji. Do morderstw.

Droga była przepełniona samochodami, które wlewały się kaskadą w pełnym pędzie w kolejne ulice i, w niekiedy ciasne, zaułki miasta. Jedno z aut wjechało właśnie w małą uliczkę, przy której wyrastał jak z podziemi olbrzymi budynek. Właściwie była to rudera. Walące się częściowo ściany otaczała siatka. Obok stały brudne, szare kontenery. Auto zatrzymało się między nimi. Po chwili ze środka wyszedł lekko zgarbiony mężczyzna. Niepewny, nieco wystraszony, rozglądał się przez ułamek sekundy, po czym idąc chwiejnym krokiem podszedł do tylnej maski samochodu i usiłował ją otworzyć. Klapa bagażnika drgnęła, ale się nie otworzyła. Mężczyzna uderzył z całej siły pięścią, a ta nagle pod ciosem, odskoczyła. Człowiek ten pochylił się nad zawartością, jaka spoczywała we wnętrzu dość brudnego samochodu z nieczytelnym numerem rejestracyjnym. Jeszcze raz zerknął na boki. Gdy poczuł się bezpieczny, nieobserwowany szarpnął z całych sił owym pakunkiem spoczywającym w jego bagażniku, ale ten nawet nie drgnął. Raz jeszcze wytężył wszystkie siły, a spod krótkich rękawów granatowej koszulki ukazały się mięśnie rąk. Były niczym splot masywnego grubego warkocza. Raz jeszcze szarpnął workiem, a ten w końcu ustąpił. Mężczyzna zrzucił go na ziemię. Ponownie rozejrzał się zaniepokojony dobiegającym hałasem zza jednego z kontenerów i odetchnął z ulgą. To zagubiony kocur usiłował znaleźć pożywienie we wnętrzu sąsiedniego pojemnika. Odruchowo tupnął nogą, kot w ułamku sekundy uciekł chowając się w bezpiecznym miejscu. Wcisnął się w szczelinę muru budynku. Ale tego mężczyzna już nie widział. Zajęty pakunkiem, ciągnął go po usianej gruzem drodze. Dotarł do, jak mu się wydawało odludnego miejsca, wrzucił granatowy wór do dołu tuż pod walącą się ścianą dawnego biurowca. Otrzepał z kurzu odzież. Pył, jaki się wzbił, sięgnął przez moment jego twarzy. Otulił go jak mgła, która miała także ukryć worek i stać się dla niego grobowcem. Kiedy mężczyzna nieco ochłonął, oczyścił ubranie i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wszystkiego tego, co mogło być dobrym przykryciem dla jego prezentu dla Matki Ziemi. Znalazł to, czego szukał; deski, kawałki cegieł, zaczął je wrzucać, kolejno tak, że w końcu utworzyły małe wzniesienie, dopiero wtedy odetchnął z prawdziwą ulgą, raz jeszcze wytrzepał odzież, popatrzył w niebo i szepnął:

– Załatwione.

Noc wkradała się niczym złodziej we wszystkie zakamarki ulic, budynków i opadała czarnym wdowim welonem na miasto. Mężczyzna uruchomił silnik, ten warknął, jak pies i szarpnął. Był to stary samochód, kupiony gdzieś za marne pieniądze i miał służyć tylko jednemu celowi. Właśnie spełnił swoje zadanie. Mężczyzna skierował się do auta. Włożył kluczyk do stacyjki, ruszył, a za samochodem wzbił się tuman kurzu. Po chwili samochód zniknął za zakrętem. Wjechał na drogę wylotową za miastem, a po niespełna pół godzinie dotarł do celu. Było to odludne miejsce, w którym postanowił pozbyć się auta. Zanim wysiadł, wrzucił bieg na luz. Wciąż czujny, wciąż niepewny. Pchnął z całych sił, pojazd stoczył się na samo dno urwiska. Mężczyzna przesiadł się do Porsche, które ukrył dużo wcześniej w gęstwinie krzewów W tej chwili rozległ się potężny huk, niebo rozświetliły płomienie, a po sekundzie pojedyncze iskry zaczęły opadać niedaleko srebrnego samochodu. A on tylko nacisnął pedał gazu, posypały się drobiny kamieni, koła zabuksowały i wzbiły w powietrze tumany pyłu. Oddalał się z taką szybkością, że nawet jego westchnienie trwało dłużej niż ucieczka z tego miejsca. Auto mknęło w kierunku autostrady, a tam wchłonęły go inne pojazdy, skrywając przed ewentualnym pościgiem. Tylko, kto miałby go ścigać? Nikt przecież nie wiedział o tym, czego się dopuścił i nikt go nie skojarzy z porzuconym w wąwozie autem. Zdjął tablice rejestracyjne, a wszelkie numery zatarł. Był przekonany, że nikt go o nic nie będzie obwiniał.

A zresztą, kto mógłby go podejrzewać? On musiał być poza wszelkimi podejrzeniami. Sądził, że jest wręcz nietykalny.

ROZDZIAŁ I Kamila

– Przepraszam bardzo? Czy zastałem porucznika Bernarda? – spytał młody mężczyzna. Był szczupłym brunetem, którego spojrzenie zdradzało niepokój, a wręcz lęk.

– A o co chodzi? – Tęgi policjant siedzący za dużym, choć znacznie mniejszym od niego drewnianym białym biurkiem, ledwo spojrzał na chłopaka. Słowa oficera odbiły się echem po blacie usłanym teczkami akt. Nie uniósł głowy, wciąż przeglądał notatki.

– Zaginęła moja dziewczyna. Właściwie narzeczona. Zgłosiłem to na posterunku w mojej dzielnicy. Mieszkamy na 103, Corner Street, tuż za wielkim piętrowym parkingiem – powiedział.

– Wiem, gdzie to jest – odparł opryskliwie oficer, a po chwili, jakiej potrzebował na to, by wziąć łyk kawy zadał kolejne pytanie:

– I w związku z tym faktem, w czym porucznik ma panu pomóc? A zgłoszenie, kiedy wpłynęło?

– Dwa dni temu… – Młodzieniec nadal pozostawał grzeczny, mimo, iż zabolało go to, jakim tonem zwrócił się policjant. Ten nie pokusił się, aby na niego spojrzeć. Wpatrzony w rozrzucone na biurku papiery jedynie kawie poświęcił więcej uwagi. Martin niezrażony odparł:

– Moja dziewczyna pracowała, jako młodszy konsultant i tłumacz w naszej dzielnicy, w urzędzie pracy. Jesteśmy Polakami.

– A! Polacy. No to już rozumiem, dlaczego szuka pan Eryka. Nie ma go. Jest u szefa i nie wiem, kiedy wróci. Proszę zostawić swój telefon, nazwisko, a ja postaram się przekazać informację. Jeśli pan ma jakieś papiery zgłoszenia, cokolwiek, proszę zostawić, podpiąć pod kartkę z telefonem.

Młody człowiek nie mógł zrozumieć tej nagłej zmiany. Detektyw, do którego go skierowano stał się grzeczny, uśmiechał się, a nawet patrzył na niego aż do ostatniego słowa i to prosto w oczy.

– Dobrze, oczywiście i bardzo panu dziękuję.

– Nie ma za co. My tu wszyscy na posterunku mamy pochodzenie, choćby po pradziadkach, polskie. Ja na przykład nazywam się Karłowicz, Adam Karłowicz – poprawił wypowiedź tęgi mężczyzna, wciąż nie ukrywając swojego zadowolenia. Nagle uczynił coś bardzo sympatycznego i przyjaznego. Wstał, podał dłoń młodemu człowiekowi i ściskając rękę, z uśmiechem na twarzy stwierdził:

– Nie martw się, chłopie, znajdziemy twoją dziewczynę. Słowa te dodały młodzieńcowi otuchy.

– Dziękuję raz jeszcze. Będę czekać z niecierpliwością. Ja i bracia... – urwał

Sięgnął po kartkę podaną przez Karłowicza. Zapisał numer telefonu ze swoim imieniem oraz nazwiskiem. Po chwili dopisał dane Kamili. Ukłonił się na pożegnanie jednocześnie mówiąc:

– Do widzenia. Będę bardzo wdzięczny.

I również uśmiechnął się.

Opuścił gwarne, pełne szumu ludzkich głosów i wentylatora, pomieszczenie. Odetchnął z nieukrywaną ulgą. Wyszedł na ulicę.

***

Szczupły, wysoki mężczyzna, o imieniu Martin – właściwie Marcin – ale i jego imię tu w tym kraju uległo chwilowej modyfikacji, był niespełna dwudziestodwuletnim młodzieńcem. Stał właśnie na jednej z głównych ulic miasteczka. Patrzył na trzymaną w ręku fotografię. Z niej uśmiechała się młoda, ognistowłosa dziewczyna o oczach jak bezchmurne niebo. Poczuł skurcz w sercu i cicho westchnął. A z ust, które drgnęły, cicho popłynęły słowa:

– Kamilko, gdzie jesteś?

Nikt nie usłyszał, nikt nie zareagował, jedynie ptak, który spokojnie spacerował po krawężniku, spojrzał na niego, ale czymś nagle spłoszony, odfrunął. Za plecami Martina rozległ się męski donośny głos.

– Szukał mnie pan? Jestem Eryk Bernard.

Słowa te wypowiedział równie wysoki, co Martin, lecz znacznie od niego starszy mężczyzna. Jego blond grzywka niesfornie opadała na oczy, a on lekko potrząsając głową usiłował ją przywrócić na żądane miejsce, i jak zawsze był to daremny trud. Nie zwracając na to uwagi, szybkim i zdecydowanym krokiem podszedł do nieco zaskoczonego chłopaka, który po paru sekundach zdołał odpowiedzieć:

– Tak. Szukałem pana, poruczniku. Moja dziewczyna, Kamila, zaginęła trzy dni temu. Zgłoszenie przyjęto na posterunku przy 103 dopiero po 24 godzinach. Ja i bracia szukaliśmy jej na własną rękę. Niestety, ale nic się nam nie udało ustalić poza paroma faktami.

– Dobrze, dobrze, młody człowieku – przerwał mu Eryk, lecz zaraz dodał. – Zapraszam z powrotem do biura. Tam sporządzimy notatkę, ale najpierw zaspokój moją ciekawość i powiedz, kto kazał ci się do mnie zgłosić. Przecież tam na 103 też mają dział osób zaginionych i z tego, co wiem niezłą ekipę.

Nie ukrywał swojego zaciekawienia a jego spojrzenie niemal usiłowało na wylot przejrzeć chłopaka. Miało się wrażenie, iż stara się sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie zna go osobiście. Ale nie. Na pewno go nie znał. Idąc wraz z nim po dość krętych schodach na piętro, do swojego małego pokoju, oczekiwał na odpowiedź. Chłopak tylko się uśmiechnął i dość tajemniczo odparł:

– Mamy wspólnych znajomych. Myślę nawet, że mogę powiedzieć, iż jesteśmy niemal rodziną.

– Tak! – prawie krzyknął Eryk, a nabierając do płuc tak niezbędnego powietrza powtórzył:

– Rodziną? Jakim cudem? Przecież mieszkam tu od urodzenia i z tego, co wiem cała familia ściągnęła zaraz po drugiej wojnie światowej do Little Metropolis. Myślę, że znam wszystkich członków rodzinki. – Mężczyzna usiłował zażartować. Z zaciekawieniem przyjrzał się chłopakowi, a ten odparł:

– Nie neguję tego, ale brat pana taty – Grzegorz odpowiedział – zanim wyjechał do Stanów, został ojcem. Urodziła mu się śliczna córeczka. Nadano jej imię Georgina, chyba pan się domyśla, dlaczego?

– Mój wujek miał córkę?! – przerwał Eryk.

Chłopak tylko kiwnął głową. Weszli do biura porucznika. Był to mały pokój z wielkim oknem na ulicę i jednym regałem po lewej stronie, a szafą po drugiej, pośrodku stało biurko. Całe pomieszczenie wypełniał duszący zapach wody po goleniu. Żadnych kwiatów, ozdób choćby najmniejszego obrazu nie licząc jakiś dyplomów wiszących w równym rzędzie jeden obok drugiego. Było ich chyba z dziesięć. Młody mężczyzna nie przyglądnął się im dokładnie, nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Zaintrygowało go jedynie zdjęcie stojące na dużym starym drewnianym biurku. Przedstawiało bardzo młodą, śliczną dziewczynę. I choć trudno było z dokładnością określić ile ma lat, jaki ma kolor włosów ze względu na fakt, iż była to czarno biała fotografia, Martin nie mógł pozbyć się wrażenia, że już kiedyś widział to zdjęcie tylko teraz nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Stojąc zamyślony, wodził wzrokiem po pokoju zapominając zupełnie, że przed chwilą padło w jego kierunku pytanie. I sam nagle spytał:

– Czy pan zajmie się sprawą Kamili? Może być to nawet prywatne śledztwo. Takie po godzinach. Zapłacimy. – Spojrzał z obawą, ponieważ porucznik pokręcił głową ni to na znak zgody, ni zaprzeczenia. Marcin zapomniał o jego pytaniu. Zanadto był zdenerwowany.

– Młody człowieku. Po pierwsze nie wiem, co to znaczy po godzinach, bo wciąż jestem w pracy, 24 godziny na dobę, a po drugie, odpowiedz na pytanie, jakim cudem możemy być rodziną?

– Powiedziałem niemal rodziną – zająknął się Martin. Usiadł na wskazany przez porucznika stary, skórzany fotel z wytartymi oparciami, dodał:

– Podsumowując temat, bo widzę, że jest pan nieco zdezorientowany, czemu się zresztą nie dziwię. Pana wujek, Grzegorz i Aniela mieli córkę, Georginie, mamę Kamili. To właśnie jest ta pętla powiązań rodzinnych z panem, poruczniku, a ponieważ ja i Kamila mieliśmy zamiar się pobrać pozwoliłem sobie na takie stwierdzenie.

– Rozumiem, więc wychodzi na to, że mój wujek czmychnął do Stanów zostawiając w kraju brzemienną dziewczynę, tak?

– Raczej nie do końca. Nie wiedziała, że jest w ciąży. Kiedy się zorientowała było już za późno, bo Grzegorz wyjechał. Był to bardzo niekorzystny splot okoliczności. Na dodatek, gdy upewniła się, że jest w ciąży była już zaręczona z młodym młynarzem. Kiedyś na wsi, w latach pięćdziesiątych, czy też sześćdziesiątych, to była hańba dla młodej dziewczyny. Dlatego babcia Kamili, Aniela, milczała. Dopiero po śmierci swojego męża wraz córką Gienią i synem Janem, wyjechała do Wrocławia. Właściwie uciekła ze wsi. Po kilku latach wyjawiła prawdę. – Martin nagle zmienił temat. Jego twarz znów przybrała ten sam wyraz smutku.

– Poruczniku mam prośbę, czy moglibyśmy przystąpić do rzeczy? – zapytał. – Jeśli zajdzie taka potrzeba opowiem to panu kiedyś raz jeszcze – dodał. – Mam nawet jakieś zdjęcia, ale teraz możemy porozmawiać o Kamili? Proszę.

Popatrzył wyczekująco na porucznika, nabrał powietrza, ale widząc ogrom zainteresowania tematem postanowił mimo wszystko coś więcej dodać:

– Jak pan chce, pokażę cały rodzinny album Kamilki. On jest jej świętością, jedyną pamiątką po bliskich. Nikt z nich już nie żyje, ale to inna historia. Więc panie poruczniku, proszę, co z Kamilą?

Znów powrócił do tematu, który interesował go najbardziej. Spojrzał wyczekująco na porucznika i zaczął coś wyciągać. Eryk zerknął zaintrygowany.

– To zdjęcie Kamili. Proszę spojrzeć. – Wstał i je podał. Zamknął portfel, który ponownie włożył do kieszeni koszuli. Było to te same zdjęcie, które oglądał wcześniej.

– Ona ma dopiero dziewiętnaście lat panie poruczniku. Po śmierci jej rodziców i babci, namówiłem ją, aby z nami jechała. Razem z braćmi mieliśmy się nią opiekować. Obiecałem, że pomogę we wszystkim, że damy radę… i dawaliśmy. Z czasem dostała pracę i to dobrą. Harowaliśmy przy rozbiórkach na obrzeżach miasta, by ona mogła się uczuć. Z resztą do dziś tam zasuwamy. – westchniął. – Ona… ukończyła z wyróżnieniem szkołę i... – Nie dokończył. Urwał w pół zdania. Patrzył wyczekująco na twarz porucznika, nieogoloną, z biegnącymi gdzieś pośród jasnych brwi na czole zmarszczkami. Przyglądał się kroplom potu, które świadczyły o tym, że ten intensywnie myśli. A może, że jest mu gorąco? W sumie obu było gorąco.

Teraz i Eryk skoncentrował wzrok na chłopaku i szukał słów, szukał rozwiązania problemu. A problem był, bo nie miał czasu, a zrozumiał, że musi go znaleźć. Zmarszczył jeszcze bardziej brwi, otarł z czoła krople potu i kiwnął głowąm, mówiąc:

– Dobrze.

Było tak duszno, tak gorąco, że zanim znów się odezwał, podał chłopcu puszkę napoju. Wyciągnął z małej lodówki stojącej za drzwiami. Sam jednym tchem przechylił swoją, prawie się do niej przyssał, nie spuszczając jednak wzroku ze zdjęcia trzymanego w drugiej ręce. W pomieszczeniu nie było, czym oddychać. Wentylatory nie dawały rady. A klimatyzacja? No cóż, w tym pokoju nie działała. Zresztą, ani w tym, ani w innym. To był bardzo stary budynek, pozbawiony współczesnych udogodnień. Został wzniesiony z czerwonej cegły w czasach, gdy porucznika nie było jeszcze na Świecie. Dopiero kilka lat temu stał się siedzibą Policji, a wcześniej była tu szkoła podstawowa. Po chwili, jakiej potrzebował porucznik jego spojrzenie z fotografii powędrowało w kierunku Martina i uważnie patrząc na młodzieńca, spytał:

– Ma na imię Kamila, tak? I kiedy zaginęła? Opowiedz wszystko od początku. Kto w posterunku na 103 zajmuje się jej sprawą, i co udało się wam ustalić?

Martin wyraźnie odetchnął z ulgą, usiadł ponownie na owym szarpniętym zębem czasu fotelu, i rzeczowo, spokojnie zaczął mówić.

A za oknem trwały intensywne przygotowania do obchodów rocznicowych miasteczka. Wieszano girlandy, wielkie transparenty, a w każdej kawiarence, barze, czy restauracji trwały również przygotowania do przyjęcia gości nie tylko mieszkańców, ale też sporej rzeszy turystów. To był również czas największego zlotu dla chętnych wrażeń ludzi. Wspinaczki górskie, polowania, czy spływ rwącą rzeką, płynącą między skałami były nie lada atrakcją. Hotele, wszelkie przydrożne motele i każdy większy dom były szykowane na tą okoliczność. Każdy widział w tym dobry zarobek i szansę na to, aby na czas złej passy dla miasteczka, zgromadzić jak najwięcej pieniędzy. Jedyny bank „Green City” i jego trzy filie, miały monopol na wszystko: na kasę, ludzi i na rozwój tego miasteczka. Bank „Starego Joe”, jak nazywano go potocznie, był w posiadaniu zamożnej, mającej ogromne wpływy w całym stanie Nevada, rodziny Grandów. W tym liczącym niespełna pięć tysięcy rdzennych mieszkańców, inni byli tu tylko przejazdem, wynajmując wolnostojące domy, przeważnie te budowane na terenie, tak zwanej dawnej części miasta noszącej nazwę „Magnolia Dream”, mieszczącej się nieopodal jednego z mniejszych jezior, nazywanego szumnie „Big-Bo”.

Martin nadal siedział i relacjonował Erykowi ostatnie dni, w których widział Kamilę. To, co mówiła, co planowała, i nie interesowało go, co w tej chwili, i co w ogóle dzieje się w miasteczku. Czy też po za jego; „New Perimeter”. Te nowe granice, wyznaczone kiedyś tam, przez kogoś tam, nie interesowały go, on żył tą chwilą i tym czasem.

A kiedy wyszedł od Eryka obudziła się w nim nadzieja, że porucznik odnajdzie Kamilę.

***

– Eryk, mamy wezwanie. Na osiemdziesiątej znaleźli ciało. Jest wrzucone do dołu i zasypane gruzem – powiedział Don. Wykonał telefon do techników, ale oni wiedzieli. Szykowali się do wyjazdu.

– Niedobrze. – Eryk był wyraźnie zdenerwowany. – Wychodzi na to, że mamy problem – dodał schodząc szybko po schodach. Wyciągnął swój brązowy notes. Przejrzał go szybko i odwracając się do kolegi Dona powiedział:

– Obyśmy nie mieli do czynienia z kolejnym niewyjaśnionym przypadkiem.

– A co? Myślisz, że to seryjny? – spytał Don.

Był nieco starszy od porucznika Bernarda, ale on również pracował od piętnastu lat w wydziale zabójstw. Jego krępa sylwetka, marynarka z łatami na rękawach i dżinsy – nie pierwszej młodości – przy nienagannie uczesanych włosach, nie za bardzo ze sobą współgrały. Schodził równie pospiesznie, co Eryk, ale na jego twarzy można było dostrzec wysiłek; policzki nieco się zarumieniły, a na czole pojawiły się krople potu. Oddech stawał się nierówny.

Słysząc za swoimi plecami sapanie Dona, Eryk pomyślał o ilości wypalanych przez kolegę papierosów. Nie skomentował tego. Pchnął wielkie drewniane drzwi i wyszedł. Od razu skręcił w prawo udając się na policyjny parking. Nie minęła minuta, jak wóz ruszył z impetem na sygnale.

Pokonywali kolejne przecznice. Droga do miejsca zdarzenia biegła przez jedną z głównych ulic, a potem ostrym łukiem wchodziła w mniejszą z dróg wiodących centralnie do starego budynku – dawnej siedziby banku „Old Joe”.Dalej kierowała się do drogi wylotowej numer 80 (stąd nazwa ulicy). Na miejscu już byli wszyscy, cała ekipa dochodzeniowo-śledcza.

– I co tu mamy? – spytał Eryk starszego łysiejącego mężczyznę, pochylonego nad foliowym workiem i delikatnie odsłaniającego jego zawartość. Był to koroner, lekarz medycyny sądowej. Pracował w tym fachu od tylu lat, że jak sam twierdził:

„Stracił w tej robocie nie tylko wszystkie zęby, ale i włosy.”

– To młoda kobieta. Lat około dwudziestu. Zginęła... – Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha i dodał:

– Około siedemdziesięciu godzin temu, jak sądzę, ale bliższych informacji – jak zawsze zresztą – będę mógł udzielić dopiero po sekcji – wtrącił. Odwrócił zasmuconą twarz w kierunku Eryka.

– A co było powodem śmierci? – spytał detektyw Don, pochylając się nad swoistym grobem młodej dziewczyny.

– To też powiem po sekcji, ale z pierwszych oględzin już mogę powiedzieć jedno; Z całą pewnością ten uraz głowy, tuż przy prawej skroni, mógł być jednym z powodów. Czaszka tylko w tym miejscu ma wgłębienie. Reszta ciała wskazuje na pobicie, a być może również na walkę z oprawcą. Wszystko mogło odbywać się równocześnie.

– A włosy? Czy coś wskazuje na to, że zostały obcięte do gołej skóry za jej życia, czy już po śmierci? – drążył Eryk.

– Myślę, że po śmierci, ale sam proces obcinania, golenia, rozpoczął się jeszcze za życia. Panowie… – powiedział nagle lekarz – … poczekajcie na wyniki. Wiecie, jak pracuję, znamy się od lat i z reguły nie wyciągam zbyt pochopnych wniosków. Ale reasumując – zerknął raz jeszcze na denatkę. – Mamy tu do czynienia z kobietą rasy białej, między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz… – zamilkł i popatrzył na Eryka potem Dona. Zapadała chwila ciszy.

Obok nich policjanci oraz technicy wciąż dokonywali oględzin miejsca zdarzenia. A oni już domyślali się tego, co Henry chce powiedzieć. Dostrzegli to samo, co on w chwili, gdy poły foliowego, granatowego worka, uchyliły się za jego sprawą. Porucznik Eryk i Don Morgan od razu pomyśleli, że sposób owinięcia zwłok i skrępowania ciała do złudzenia przypomina poprzednie zabójstwo. Kiedy tak wpatrywali się w siebie Henry szepnął nieco tajemniczo:

– Tak, tak, panowie, właśnie o tym myślę. Za dużo podobieństw. Nie tylko skrępowanie zwłok, włosy, wiek denatek, ale i rodzaj zadanego ciosu, jego lokalizacja, pasuje do poprzedniego morderstwa. Ale, aby mieć pewność muszę przeprowadzić sekcję zwłok. Ach, i jeszcze to... – Mówiąc to Henry wskazał palcem na głowę.

Obaj spojrzeli. Znów podobieństwo. Oficerowie z niedowierzaniem pokręcili głową, mimo wszystko trudno było pogodzić się z wizją, seryjnego mordercy.

– Poruczniku! – zawołał młody policjant wyrywając ich z zadumy. – Mamy coś…. to chyba jej torebka.

Eryk natychmiast udał się do wskazywanego miejsca. Za wielkim, brudnym i pełnym gruzu kontenerem, leżała mała damska torebka. Wyglądała niczym naleśnik, nieco skręcona, poplamiona krwią ze złotym paseczkiem i zapięciem w kształcie serca. Porucznik obejrzał ją dokładnie. Nie podnosił z miejsca, tylko wyjął swój długopis i delikatnie przesunął. Zauważył bowiem wystający róg papieru. Mogła być to wizytówka. Zielony skrawek papieru, był również zaplamiony, ale czy to krew? Odpowiedź na to i inne pytania miał poznać po dalszych badaniach. Teraz technik włożył ją delikatnie do papierowej torby, zakleił czerwono-czarną taśmą, napisał na niej swój numer identyfikacyjny i się podpisał.

Eryk jeszcze przez moment stał, wyglądał jakby to, co właśnie zobaczył, czego niemal dotknął, ta torebka, wywołało u niego zaskoczenie. Nie dowierzał własnym myślom, lecz nie zdradził się ani jednym słowem.

Szedł wolno za kolegą, krok w krok. „Margaret ma taką samą” – pomyślał. Obejrzeli raz jeszcze miejsce zdarzenia: ślady opon, ślad ciągnięcia najprawdopodobniej zwłok. Wszystko już było sfotografowane, sfilmowane i udokumentowane. Ekipa działała sprawnie byli profesjonalistami i zgranym zespołem. Każdy wiedział, co ma robić. Eryk wsiadł do samochodu służbowego, a Don jeszcze został za żółtą taśmą. Miał sporządzić pobieżną notatkę do raportu. Porucznik udał się do miejskiej kostnicy, aby brać udział już w oficjalnych oględzinach zwłok, choć nie mógł tego znieść i to przez wszystkie lata służby. Na szczęście jego obecność podczas sekcji nie była już konieczna.

Droga do centrum miasta minęła dość szybko, znacznie szybciej niż dojazd na osiemdziesiątą, a czas gonił, depcząc wszystkim po piętach. Co niewątpliwie uzmysłowił im w niedługim czasie kapitan Haniec.

***

– Mamy do czynienia już z dwoma przypadkami zabójstw – powiedział kapitan Georg Haniec. Był siwym, wysokim, i dość pomimo wieku, przystojnym mężczyzną.

– W związku z tym otrzymujemy dodatkowe środki na śledztwo. Z raportu koronera wynika jasno, że są to dwa niemal identyczne przypadki śmierci. To młode, dwudziestokilkuletnie kobiety. Jedna rasy białej, znaleziona dzisiaj. Ustalimy chronologię zdarzeń – wtrącił, spoglądając badawczo na zebranych, po czym wyprostował się, nabrał powietrza i kontynuował stojąc za swoim biurkiem.

– Druga to Azjatka. Każda miała po śmierci ogoloną głowę, a na potylicy coś, co może nas naprowadzić na trop mordercy. Jak wiecie goląc głowy, uzyskiwał symbole z kart. Pierwszą naznaczył, jako damę pik, nazwijmy ją – „Jane Doe” numer jeden, to Azjatka. Znaleziona dzisiaj, biała to – „Jane Doe”, numer dwa, ona ma symbol damy karo. To z pewnością wskazówki. Tak więc panowie, zaczynamy śledztwo w połączeniu z posterunkiem ze 103. To na ich terenie znaleziono damę pik, ową Azjatkę. I jeszcze jedna rzecz, a właściwie informacja. Do naszej grupy od jutra dołączy detektyw Mark Taro, jako zmiennik oddelegowanego detektywa Dona Morgana. Reszta informacji organizacyjnych zostanie przekazana bezpośrednio prowadzącym śledztwo. Pozostali z was muszą zakończyć swoje sprawy; śledztwa, wszystkie te drobne włamania, kradzieże, rozboje i tego typu rzeczy, i to szybko, ponieważ potrzebujemy każdego z was, aby dopaść drania. To priorytetowa sprawa. Wszyscy, również i ja, będziemy dokładać wszelkich starań, aby jak najszybciej zakończyć dochodzenie. Przed nami są obchody rocznicowe miasta i do tego czasu musimy znaleźć sprawcę. Mamy na to dwa tygodnie.

– To może być niewykonalne, kapitanie – wtrącił Eryk.

– Dlaczego tak uważasz? – Kapitan z dezaprobatą popatrzył na porucznika, a ten niczym niezrażony, kontynuował:

– Logiczne jest, że to dopiero początek. Mamy damę pik, karo, więc czeka nas jeszcze trefl i...

– Bzdury! – zawołał nagle kapitan, a jego twarz poczerwieniała. Oczy wyrażały już nie tylko oburzenie, lecz wręcz wściekłość. Nie czekając na to, co Eryk ma więcej do powiedzenia, głosem nieznoszącym sprzeciwu, zakomunikował:

– Za dwa tygodnie na moim biurku widzę papiery zamykające dochodzenie, a sprawcę zamkniętego w areszcie. Na tym koniec.

Nie było więcej nikogo chętnego, kto chciałby coś powiedzieć. Rozeszli się. Kapitan Georg należał do przełożonych niewdających się w polemikę z podwładnymi. Ale czuł, że Eryk może mieć rację. Był przecież najlepszy. Haniec wyznawał jednak jedną zasadę, że: „ważne jest to, co tu i teraz, a nie to, co może być”, dlatego nie podjął tematu. W ten sposób myślał, że zapobiegnie zdarzeniom. Podchodząc do okna sądził, że być może to, i stare porzekadło, ale jak mawiał też dziadek Józef: „nie wywołuj wilka z lasu”.Uśmiechnął się uchylił luft okienny. Spojrzał na miasto. Było piękne.

Nie wiedział tylko, że wilki właśnie wyszły na łowy.

A tymczasem Eryk, uważnie oglądał zdjęcia. Ofiary i miejsca odnalezienia zwłok. Jedno po drugim, i od nowa, raz jeszcze. Robił tak od lat, by nie powiedzieć zawsze. Kiedy, jako młody i niedoświadczony „sztubak”, zjawił się prosto ze szkoły policyjnej w oddziale, trafił pod skrzydła starego wygi, sierżanta Kapera. Wszyscy nazywali go „Gin”, ponieważ wyczarowywał sprawców i nie oni “wbijali” go w butelkę, ale on „wbijał” ich za kraty. Wystarczyło, że spojrzał na podejrzanego czy świadka, a już wiedział, który z nich ma iść do paki. Wiedział, jak „zmiękczyć” człowieka. Skąd? Nie wiadomo. Kiedy więc spojrzał po raz pierwszy na Eryka, zrozumiał, z jakim potencjałem ma do czynienia. I aż do samej emerytury, do śmierci, czyli dwa lata temu, uczył i szkolił Eryka, a ten, jako bardzo pojętny uczeń z czasem, jak sam „Gin” stwierdził, przegonił mistrza.

Eryk na samo wspomnienie sierżanta uśmiechnął się ciepło, a jednocześnie w spojrzeniu można było dostrzec smutek. I wtedy z zamyślenia wyrwał go raptownie ostry przenikliwy dźwięk telefonu.

– Porucznik Bernard. Słucham.

– Witam, poruczniku, tu Martin Widera. Czy udało się panu czegoś dowiedzieć w sprawie Kamili?

– Tak, ale to nie jest rozmowa na telefon. Spotkajmy się dziś wieczorem w barze „Orion”. Tam pogadamy.

– Będę z braćmi – odparł chłopak i od razu spytał. – Mogę ich przyprowadzić?

– Nie ma problemu. Spotykamy się dokładnie o 8 p. m. OK?

– OK, i dziękuję panu.

– Młody, mam prośbę. Nie mów do mnie pan. Przyzwyczaj się, że tu używamy imion. Jestem Eryk.

– Dobrze – odparł lekko zmieszany chłopak.

Był tu od ponad roku i nie potrafił przyzwyczaić się do wielu rzeczy. Dość ciężko przychodziło mu, i jego braciom, adaptowanie się do nowego kraju, do jego zwyczajów, i do zwyczajów panujących w tej społeczności. I choć jego znajomość języka angielskiego była dość biegła, a więc pozwoliło mu to szybko znaleźć pracę, to i tak jeszcze wiele pozostawało do życzenia. A ściślej ujmując, do zrobienia. Szybko wyłapali niuanse językowe, wdrożyli się w system pracy, ale pewne wyniesione z kraju przyzwyczajenia zdradzały ich na każdym kroku.

Przyjechali tu, gdzie od kilkudziesięciu lat mieszkała siostra ich mamy, Basia. To ona ściągnęła całą trójkę wierząc, że ten kraj otworzy przed nimi inne, lepsze perspektywy, i tak faktycznie było. A teraz? Też nie było tak źle. Ciężko pracowali, to prawda, ale i w Polsce nie mieli lżejszej pracy. I gdyby nie wydarzenie z zaginięciem Kamili uważaliby się za szczęściarzy. Ciocia Basia, opiekuńcza i troskliwa, czuwała nad tym, by niczego im nie brakowało. Ale i tak od czasu do czasu ogarniała ich tęsknota za krajem, rodziną, przyjaciółmi, a nawet za starym podwórkiem, gdzie stało jedno samotne drzewo; wielki, rozłożysty kasztan. Co prawda nie od razu dopadła ich nostalgia, lecz po jakimś czasie. Najpierw zachłysnęli się innością tego kawałka świata, ale z czasem zaczęła im doskwierać tęsknota, brakowało rodzinnego domu, mamy, a nawet zaczęli wieczorami, przy kolacji czule wspominać swojego psa Maksa i kota Malwina wiecznie ganiających po mieszkaniu.

Dziś Martin, który musiał nauczyć się i przyzwyczaić do tego, że nie jest już Marcinem, lecz Martinem, siedząc w dużej przestronnej kuchni, przy wielkim stole, pożałował, że dał się namówić na przyjazd tu, do kraju, który może kiedyś „mlekiem i miodem spływał”, lecz nie teraz i na pewno nie dla niego. On przeżywał dramat. Kamila, z którą był od ponad pięciu lat – a byli jeszcze dzieciakami, kiedy się w niej zakochał – zaginęła, a on nic nie mógł zrobić. Nie ochronił jej. Nie ustrzegł przed złem tego świata. Nie spodziewał się, że te małe i skądinąd śliczne miasteczko, z tak życzliwymi ludźmi, może kryć w swoim wnętrzu taką ohydę, takiego potwora. Sprawca jej zniknięcia chodzi gdzieś tam, tymi samymi alejkami, chodnikami, ulicami, co on i nigdy go nie rozpoznał, i nie rozpozna, bo nikt nie nosi znamienia łotra.

„A szkoda…” – pomyślał chłopak, sięgnął po kubek z gorącą kawą. Bracia mieli zaraz wrócić z pracy, a ciocia Basia była wciąż w ogrodzie. Spędzała tam każdą wolną chwilę. To było wyjątkowe miejsce. Rosły w nim wszelkie możliwe odmiany róż i stąd jego nazwa „Różany ogród”. Stworzył go wujek John.

Martin rozejrzał się po kuchni. Była wielka. Służyła też za salon. Był sam. Wujek wychodził od kilku dni wcześnie rano. Jechał do miasteczka, udzielał się w przygotowaniach do obchodów rocznicowych. Przezywano go „złota rączka” był cenionym fachowcem. Brał udział w ostatnich wyborach i niewiele brakowało, aby je wygrał. Chciał znów stanąć do walki wyborczej.

Tak więc w tej chwili jedynym towarzystwem dla Martina był tykający stary zegar. Rozmyślał. Nie mógł skupić się na pracy, ale i nie mógł siedzieć w miejscu. Jeździł od świtu do późnego południa po okolicy poszukując jakiegoś najmniejszego śladu. Pytał każdego, pokazywał zdjęcie Kamili i nic. Dziś również wrócił z poszukiwań, ale pojechał znacznie dalej, aż pod same trzęsawiska. Ciągnęły się szerokim pasmem, niczym wstęga, u podnóża łańcucha górskiego. Miały prawie pół kilometra szerokości. A długości Martin nawet nie usiłował objąć swoją wyobraźnią. Przekraczało to jego możliwości. Dziś jednak jadąc wzdłuż granicy bagien miał wrażenie, że zbliża się do ich końca. Przejechał ze sto pięćdziesiąt kilometrów. Kiedy dojeżdżał z powrotem do głównej drogi, szerokiej i krętej spostrzegł, że tuż nad Small River, odnogą Małej Rzeki trzęsawiska kończą się gwałtownie. Trochę dalej, rozmywając się, wchodzą w przestrzeń szerokiego pasa zieleni, pełnego drzew i krzewów. Lecz te, które stały najbliżej były wciągane przez bagno. Pochylały się w jego stronę i niezauważalnie dzień po dniu znikały. Nie było widać nawet wierzchołków, a jedyny ślad, jaki zostawiły po sobie, to wyrwane siłą, martwe korzenie. Sterczały jak kostne szkielety, jeden obok drugiego. Był to niemiły obraz, jaki malował się na tle bajecznie pięknego łańcucha górskiego z ośnieżonymi szczytami, doliną u ich stóp oraz rzeką, która spływała z gór Hanny, jak je nazywali mieszkańcy. Martin nigdy nie pokusił się o to, aby poznać właściwą nazwę;

„Hanny to Hanny, i tyle” – pomyślał pewnego dnia, parę miesięcy wcześniej, gdy wraz z braćmi, Kamilą i wujkiem wybrali się na łowisko.

To był piękny dzień. Kamila opalała się, oni łowili dorodne ryby. Ryby, o jakich nie słyszeli, ani nigdy nie widzieli na oczy. To było na samym początku ich pobytu. Wszystko wówczas było takie nowe, piękne i lepsze.

A dziś? Oddałby każdego centa, każdą z tych chwil zachwytu, w jaki wpadł w pierwszych dniach i zamieniłby bez wahania na najgorszy dzień w kraju, jaki dany mu było przeżyć. Dzień, w którym odszedł jego ojciec. Nie umarł. Po prostu odszedł, bo jak powiedziała mama Kinga:

– „Tato zmęczył się być dorosłym, bo dorosłość to nie cyfra w metryce, a odpowiedzialność, jaką buduje się w sobie każdego dnia, w sercu i umyśle. Wasz tato stwierdził, że bycie dorosłym, to już nie dla niego…”

Martin pamiętał jej słowa i te wszystkie noce, w których dyskretnie wycierała łzy w poduszkę. Pamięta je on i pamiętają bracia, Michał i Mariusz. Żaden z nich, choć sami głęboko przeżywali jego odejście, nie wspominali go nigdy. W ich małym dwupokojowym mieszkaniu umarło nawet echo słów ojca. Nie umarło jedynie wspomnienie i skrywana przez chłopców tęsknota za skądinąd „fajnym tatą”. Mieli wówczas po kilkanaście lat. Był maj, piękny, choć rozpaczliwie smutny i to był ten najgorszy dzień w życiu Marcina, i to podwójnie. Raz, że odszedł tato, a dwa, że jego braciszek, wystrojony w biały garniturek z książeczką do Nabożeństwa, stał w drzwiach mieszkania i płacząc wołał za odchodzącym ojcem:

– „Tatusiu, zostań! Dam ci wszystkie moje prezenty, sprzedaż je. Dam ci wszystkie moje oszczędności, ale zostań…”

Martin i jego bracia często słyszeli, że w domu brakuje pieniędzy i może, dlatego mały Mariusz tak powiedział. Ale szybko zrozumieli, że nie o to chodziło. Dwa lata później spotkali go w Rynku, szedł jak gdyby nigdy nic, i trzymał za rękę jakąś wysoką brunetkę, szczupłą i wystrojoną jak paw. Chłopcy odwrócili wówczas swoje głowy, jednomyślnie i stanowczo. Stanęli tyłem do ojca. Co czuł? Co pomyślał, widząc tak gardzących nim synów? Nie zastanawiali się nad tym, a mamie o tym spotkaniu nigdy nie powiedzieli.

Martin siedział wciąż zamyślony w kuchni, jego głowa spoczywała w dłoniach, jakby zamknął ją, by nie wdarło się w umysł całe zło tego świata. Był więcej niż przekonany, że wróciłby do tych chwil pełnych goryczy, smutku i przeżyłby to wszystko od nowa, byleby Kamila była bezpieczna, była z nim tak, jak w kraju kiedyś. Wtedy w parku, gdy po raz pierwszy powiedział jej, że ją kocha.

Dziś oddałby nawet i tę chwilę, byleby tylko wróciła cała i zdrowa. Tak bardzo za nią tęsknił, tak bardzo się bał. Do tego stopnia, że strach go nieraz paraliżował, zamierał w pół kroku, w pół zdania. Nie mógł pracować. Szef to rozumiał. Dobry, życzliwy człowiek. Polak z dziada pradziada o imieniu Gracjan. Pamiętnego dnia, gdy zrozumieli, że zaginęła, zaproponował mu pożyczenie sporej ilości gotówki na nagrodę, a znaczną część pozostałej kwoty wyłoży sam, bezinteresownie.

Plakaty z informacją o nagrodzie pojawiły się już następnego dnia. Było ich pełno w całym miasteczku i jego okolicy. Całą noc drukowali, nikt nie zasnął. Ale niestety nie było żadnych informacji. Nawet, gdy Gracjan kazał zaokrąglić sumę, aby ta stała się jeszcze bardziej atrakcyjna. Nadal nikt się nie zgłosił.

Martin znów wziął ostrożnie łyk kawy, spojrzał na zegar. „Dochodzi 6 p.m.” – pomyślał.

I unosząc się powoli z krzesełka podszedł do wielkich szklanych drzwi, prowadzących do różanego ogrodu, i zawołał, gdy te lekko ustąpiły – przesunęły się bezszelestnie.

– Ciociu, chłopaki niedługo wracają!

– Oj, zaraz, jeszcze tylko muszę podciąć te róże przy domu! Wstaw obiad do kuchenki! Wszystko naszykowane! – zawołała.

Była osobą zapobiegliwą, dokładnie planującą każdy dzień. Robiła to od tak wielu lat, że żadna improwizacja nie wchodziła w grę. To pobyt w Stanach ją tego nauczył.

Przyjechała do tego kraju, jako młoda dziewczyna. I od razu zrozumiała, jaką postawą życiową będzie musiała się wykazać. Rzeczywistość wymusiła to na niej. Po kilku niepowodzeniach nauczyła się, wpoiła sobie, że nie ma w tym kraju miejsca na przypadkowość.

Pracując, jako kelnerka w barze dla Polaków poznała swojego męża. Zaczęła planować, kalkulować, i choć on początkowo, nieśmiały i niepewny siebie chłopak, ni jak pasował do jej marzeń, pociągnęło ją w jego kierunku. Miłość sięgnęła zenitu. Z czasem okazało się, że ten skromny, nieśmiały człowiek ma charakter, o jakim mogła tylko śnić. Zaraz po ślubie wyjechali zostawiając za sobą ogromne, hałaśliwe miasto, gdzie na ulicach spali, w kartonowych, wielkich pudłach, bezdomni. Dzieci wstępowały do ulicznych gangów, a napady i strzelaniny były na porządku dziennym. Lecz była też inna część tego samego miasta. Piękna, czarowna, pełna luksusu, blichtru, blasku i magii pieniądza.

Basia miała to szczęście, że otoczyli ją dobrzy kochani ludzie, nie tylko Polacy, ale i Nowojorczycy. Tego dnia, gdy opuszczała New York poczuła, że mimo wszystko żal jej wyjeżdżać. Rozpłakała się, ale gdy oddalali się od miasta, ku swojemu zaskoczeniu, odetchnęła z ulgą. Przed nią rozpościerały się olbrzymie połacie ziemi. Nie było widać ich końca, ani początku. Gdy dojechali na miejsce zaniemówiła z wrażenia. To było to, czego pragnęła, o czym mogła tylko marzyć. A do tego wszystkiego, ponad połowa mieszkańców miasteczka mówiła po polsku. Większość z nich pielęgnowała ojczysty język. I tak trafiła do Little Metropolis – Małej Stolicy. Rozbrzmiewały tu polskie słowa. Basia była zachwycona.

Po roku ciężkiej pracy powstał dom ich marzeń. Zabrakło do pełni szczęścia dzieci. Okazało się, że to jedyne marzenie nigdy się nie spełni. John domyślał się, że jego choroba z dzieciństwa ma decydujący wpływ na ten fakt. A adopcja? No cóż, i o tym myśleli, ale doszli do wniosku, że lepiej ściągnąć z Polski dzieciaki, z ich rodzin. I tak, rok po roku, coraz to więcej maluchów zjeżdżało do nich, do domu ich marzeń. Ten w końcu zabrzmiał śmiechem i radosnymi okrzykami dzieci. Aż do dziś. Mieli nadzieję, że może chłopcy zechcą zostać na dłużej i wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stanie. Ale teraz… po tym, jak zaginęła Kamila? Nic nie było pewne.

Basia i John tracili nadzieję, czuli się winni, bo to oni właśnie tak usilnie zabiegali o ich przyjazd do Stanów.

Kobieta odgoniła te wszystkie złe myśli i wspomnienia, które tylko ją coraz to bardziej zadręczały. Wróciła do podcinania herbacianych róż. Jak mogła tak najszybciej wykonała tę czynność. Niektóre z kwiatów były już ułożone w wielkim koszu, leżały przytulone do siebie, miały zdobić wielki salon. Martin wszedł do kuchni, a Basia po chwili udała się w ślad za nim.

Słońce niewzruszone, jak wielka pomarańcza, wisiało wysoko na niebie, rozświetlało dolinę i zatapiało ją w cieple, otulając jednocześnie blaskiem promieni. Czas spotkania z Erykiem zbliżał się nieubłaganie, a zarówno dla chłopców, jak i Barbary, było to najbardziej oczekiwane wydarzenie w ciągu wlokącego się niemiłosiernie dnia. John tuż przed ich wyjściem wrócił z miasteczka. Z zaciśniętymi rękoma i z ciśniętym sercem usiadł wraz z żoną w salonie zaraz po ich wyjściu, i oboje zamarli w oczekiwaniu na powrót chłopców. Na wiadomości, jakie mieli nadzieję uzyskać od porucznika Eryka.