Równia pochyła - Lech Grabowski - ebook

Równia pochyła ebook

Lech Grabowski

0,0

Opis

Równia pochyła, to swego rodzaju autobiografia, lecz nie brakuje w niej akcji rodem z kina gangsterskiego, jak i dobrego humoru. Opisane w książce wydarzenia toczą się w drugiej połowie dwudziestego wieku. Młody człowiek, pod wpływem panującego wówczas trendu wśród nieletniej młodzieży, popada w konflikt z prawem. To sprawia, że jego życie wywraca się do góry nogami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lech Grabowski

Równia pochyła

© Lech Grabowski, 2021

Równia pochyła, to swego rodzaju autobiografia, lecz nie brakuje w niej akcji rodem z kina gangsterskiego, jak i dobrego humoru. Opisane w książce wydarzenia toczą się w drugiej połowie dwudziestego wieku. Młody człowiek, pod wpływem panującego wówczas trendu wśród nieletniej młodzieży, popada w konflikt z prawem. To sprawia, że jego życie wywraca się do góry nogami.

ISBN 978-83-8245-049-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od autora

Wszelkie zjawiska postrzegamy na podstawie tego, jaką o nich mamy wiedzę.

Październik. 2012 rok.

Na biurku leży zapisana kartka papieru. Wpatrując się w nią, siłą woli staram się wyłuskać z zakamarków pamięci i przywrócić do życia dawno zapomniane obrazy, które pod wpływem mijającej chwili gdzieś tam rozpływają się bezpowrotnie, ustępując miejsca nowej i bardziej nowoczesnej architekturze, pozostawiając jedynie po sobie inkaust i kilka gęsich piór. Nie wiem, czy zdążę wskrzesić i przelać na papier odwiecznie mijający czas, gdyż według kalendarza starożytnych Majów, dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku ma być koniec świata, który zgodnie z przepowiednią tejże antycznej cywilizacji ma spowodować na Ziemi wprost niewyobrażalne kataklizmy. Wiążąc powyższe proroctwo z występującymi obecnie na naszej planecie zjawiskami klimatycznymi o dużej skali, to wszystko wskazuje niestety na zagładę świata, zwaną sądem ostatecznym. To jest w gruncie rzeczy naturalne, że owo przerażające widmo sądu ostatecznego napawa ludzi lękiem, bowiem człowiek w swej naturze ma zakodowaną wiarę w rzeczy nadprzyrodzone i jeżeli coś będzie zagrażało jego egzystencji, obojętnie, czy to będzie prawda, czy też jakiś niedorzeczny wymysł, w to zaczyna wierzyć. Powiadają, że wiara czyni cuda, choć w kontekście końca świata nie brzmi to już tak entuzjastycznie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Proszę mnie źle nie zrozumieć, że do napisania własnej autobiografii skłoniło mnie właśnie to bezprecedensowe wydarzenie, która ma rzekomo nastąpić. Stanowczo temu zaprzeczam. Prawdę mówiąc, jestem trzeźwo myślącym człowiekiem, który wszelakie przepowiednie o końcach świata szufladkuje w przegrodzie fantastyki literackiej. Pomyślałem tylko, że jeżeli tylu zwyczajnych ludzi potrafiło napisać o swoim życiu, mniej czy bardziej interesująco, to dlaczego ja miałbym tego nie uczynić, tym bardziej, że wiek emerytalny w jakim teraz jestem, skłania mnie do refleksji nad dawnym postępowaniem i obliguje do sumiennego rozliczenia się z własnego życia, chociażby przed sobą samym. Mając to wszystko na względzie, postanowiłem częściowo utożsamić się z książkowym bohaterem i zasilić jego życiowe konto fragmentami własnego życia, ubarwiając fabułę niewielką dawką literackiej fikcji. Powiem szczerze, starość w tym wszystkim ma jedną dobrą stronę, która wprost w cudowny sposób puszcza w niepamięć złe postępowanie i to tak głęboko je tam ukrywa, iż z perspektywy czasu patrzymy na własne życie bardziej obiektywnie, próbując usprawiedliwić dawne i niekoniecznie rozsądne jego prowadzenie. Jestem pewien, że gdyby było inaczej, to w każdym curriculum wite jakie by ono nie było, dominowałyby tylko dobre uczynki autora. Niezależnie od tego, czy moja autobiografia ugrzęźnie gdzieś w archiwach historii, zbierając na okładce wielowiekowy kurz bibliotecznych półek, czy też będzie rozchwytywane przez czytelników, jako literacki bestseller, to jednak postanowiłem ją napisać i umieścić w niej bardziej interesujące przypadki moich burzliwych i młodzieńczych przygód. Jeżeli zdecydujecie się państwo sięgnąć po tę książkę i ją przeczytać, a zdarzy się wam napotkać w opisie jakieś niedociągnięcia, to bądźcie wyrozumiali dla skromnego autora, który starał się wszystko poukładać w odpowiednim i należytym porządku literacko chronologicznym. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że w moim przypadku talent pisarski ujawnił się równorzędnie z wiekiem, a że wiek jest już lekko sędziwy, to zapewne i talent nie jest tak doskonały, jak być powinien, bowiem człowiek potrzebuje całego życia, by poznać samego siebie. Równia pochyła, skierowana jest do szerokiej rzeszy czytelników, zarówno tych młodych, dla których czas, w którym toczy się akcja książki, jest tylko historią wykreowaną przez nową rzeczywistość, jak i dla tych starszych, którzy pamiętają tamte szalone lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku i wracają do nich z nostalgią w poszukiwaniu tego, co wraz z młodością bezpowrotnie przeminęło.

Rozdział I

Tylko łuza wzruszeń starego człowieka spadając, sprawia, że w magiczny sposób powraca dawno zapomniany i zaczarowany świat dziecięcych bajek.

Gdzie podziały się tamte lata

Dokąd odeszły tamte dni

Przeminęły, jakby strzelił z bata

Pozostały po nich tylko sny

— Popatrz no pani na tego cholernego gagatka!

Że gagatka, to i owszem, lecz spytałbym uprzejmie, czemu zaraz, cholernego?

Jak tylko zacząłem dreptać i pewnie poczułem się na własnych nogach, właziłem do ciotczynego i wiklinowego koszyka, który pierwotnie służył komuś za pojemnik na ziemniaki zbierane na polu w czasie wykopów, natomiast ciotka, siostra mojej babki ze strony ojca, idąc do tej, czy też innej sąsiadki w odwiedziny, zabierała ów koszyk wraz ze mną i wieszała go sobie na zgiętej w łokciu ręce. Ja zaś, siedziałem z zadowoleniem w środku tegoż koszyka niczym mandaryn na perskim dywanie, rzucając ciotce od czasu do czasu złośliwe uwagi — prosto, ksebie, ojcip, co zresztą do mandaryna zupełnie nie pasowały owe prostackie komendy. Skąd znałem takie nietuzinkowe określenia? Z ręką na sercu, nie wiem! Ot, taki to już był ze mnie cholerny gagatek.

— A to ladaco jedno. Łobuz do kwadratu — mawiano po kątach w sąsiedzkich kręgach, sądząc zapewne, że ladaco jedno, to określenie aż nadto dosadne, jeżeli chodzi o niebywale psotne dzieciaki, a kwadrat jest czymś więcej, aniżeli prostokątem o równych bokach.

Cóż ja wówczas robiłem? Ano wcale nie wyprowadzałem ich, to znaczy owych wścibskich sąsiadów, z błędu. Broń Boże! Na złość im wszystkim wychodziłem z siebie i stawałem obok, czyniąc tym samym podwójne ladaco, jak i podwójny kłopot sobie i najbliższym. Czyżbym miał od urodzenia wypisane na twarzy łobuzerstwo, a sąsiedzi byli aż takimi ekspertami z dziedziny pediatrii? Nic dodać, nic ująć, można tylko wzruszyć ramionami w geście niewiedzy.

— Ci to mają z tym gagatkiem urwanie głowy — mawiano także i wskazywano palcem moich rodziców, jakby oni byli czemuś winni — pilnowaliby lepiej tego urwipołcia.

No cóż, trudno jest mi dzisiaj powiedzieć, co oni wówczas o tym wszystkim myśleli. Pozostaje mi tylko niewielki domysł, choć faktem jest niezbitym, iż nie byłem grzecznym i potulnym dzieckiem, jak niektórzy z moich rówieśników, lecz nieposłuszeństwem nie przewyższałem tych najgorszych, no może do pewnego czasu i tu bym się uderzył z całej siły we własną pierś, bowiem owe piętno cholernego gagatka niestety dłuższy czas ciągnęło się za mną, uczepiwszy się mnie jak rzep psiego ogona, ale to już jest inna historia i może zacznę ją od początku.

Panuje twierdzenie, iż ktoś musi umrzeć, by ktoś się narodził. Ponoć niekoniecznie, choć niektórzy reprezentują pogląd, że jest to niepisany system zwany osobowym porządkiem, który ma za zadanie nie dopuścić do przeludnienia naszej planety. Może i niegłupia teza! Ja zawsze sądziłem, oczywiście odnośnie do tych zgonów, że to zwyczajna złośliwość ze strony natury i kogoś, kto ją nawiasem mówiąc, reprezentuje, zwąc się szumnie Wszechmogącym. Zapewne i moje narodziny odbyły się z zachowaniem tychże niezachwianych reguł i za ich cichym przyzwoleniem. W związku z tym, jako pełnoprawny noworodek przyszedłem na świat nieomalże dziedzicznie obciążony i z grzechem pierworodnym, mając już na sumieniu czyjeś istnienie, oczywiście wziąwszy pod uwagę powyższą tezę. Zalążek mojego jestestwa rozpoczął swoje bytowanie w połowie dwudziestego wieku w głębokim socjalizmie, kiedy w Związku Radzieckim panował niepodzielnie generalissimus Józef Stalin, a w Polsce prezydent Bolesław Bierut i Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, jako socjalistyczny organ sprawujący władzę w Polsce Ludowej od 1948 roku. Jak na tamte i zdawać by się mogło szare czasy moje dzieciństwo było dość barwne i w miarę szczęśliwe. Można rzec, przewidujący los przypisał mnie do niewielkiej i dość ruchliwej miejscowości potocznie zwanej osadą robotniczą, której zasadniczym symbolem była fabryka produkująca cukier. Słodkość ponad miarę. Tak mówili, a że Cukrownia Gosławice miała wówczas status wyśmienicie prosperującego zakładu produkcyjnego, trzeba szczerze przyznać i z ręką na sercu, iż ową renomę zawdzięczała w całej rozciągłości swoim pracownikom. Oczywiście byli to fachowcy na miarę prawdziwych cukrowników, którzy wyśmienicie znali się na swoim rzemiośle, chociaż nie powiem, mieli oni także jakieś tam swoje ludzkie słabostki i coś tam za kołnierzem, zresztą jak każdy z nas. No powiedzmy, wypicie w pracy kieliszka mocnego alkoholu, ewentualnie dwóch kieliszków nie było wówczas aż tak wielką zbrodnią, a i kierownictwo fabryki patrzyło na owe zwyczaje przez palce i tak bardzo nie przywiązywało do tego wagi, będąc w niektórych i mniej skrajnych sytuacjach wyrozumiałym i w miarę pobłażliwym. Prawdę powiedziawszy wypicie kieliszka wódki w czasie godzin pracy było wtedy na porządku dziennym i nikogo to nie bulwersowało, jak to jest dzisiaj. No, może nieraz ktoś tam trochę przesadził w ilości i procentach, lecz to był już jego problem, zazwyczaj jednak zdarzały się bardziej wesołe sytuacje związane z alkoholem. Przykłady można by tu było mnożyć, lecz ich opis zająłby zbyt dużo miejsca, dlatego przytoczą tylko ten najbardziej wychodzący przed szereg i pobudzający do śmiechu. Tak więc, jeden z owych majstrów miał zwyczaj wlania w siebie kieliszeczka wódki na rozpoczęcie pracy. Pech chciał, że któregoś dnia i z samego rana, mając już co nieco we krwi, natknął się biedak na dyrektora zakładu. Ten zaś, dysponując niezmiernie wyczulonym nosem, od razu poczuł u majstra alkohol w wydychanym powietrzu, a kiedy na dodatek dobrze mu się przyjrzał, zauważył w jego oczach wesołe ogniki świadczące, że ten jest na niewielkim rauszu.

— Panie Teofilu kochany! — odezwał się do niego z wyrzutem w głosie i kiwając dobrodusznie głową — pił pan dzisiaj wódkę.

Stary majster przytaknął bez zażenowania.

— Nie może się pan nieco pohamować — zwrócił mu uwagę dyrektor.

— Panie dyrektorze! — żachnął się lekko Teofil. — Toż to mi się o dużo lepiej pracuje, jak sobie, co nieco golnę — odrzekł, odwracając twarz w drugą stronę, tak dla grzeczności, żeby przypadkiem nie ochuchać do reszty dyrektora.

— Ale nie może pan mniej sobie golnąć, no powiedzmy dwadzieścia pięć gram, góra pięćdziesiątkę, nie więcej.

— Panie dyrektorze! — obruszył się mocno majster — co tu dużo gadać i owijać w bawełnę. Pięćdziesiątka, panie dyrektorze, a nie daj Boże dwadzieścia pięć gram, to mi nie doleci nawet do żołądka.

Dyrektor bez słowa machną tylko z rezygnacją ręką i poszedł dalej.

Tak! Takie to były tamte czasy, aż z niedowierzaniem dzisiaj o nich pomyśleć, a co dopiero o nich mówić i pisać. Prawda?

Pozwólcie, że pochwalę się co nieco swoją miejscowością i opiszę ją w skrócie, tak, by nie zanudzić czytelnika. Jej najważniejszym i centralnym punktem była oczywiście fabryka. Strzelisty i fabryczny komin opasany stalowymi obręczami biegnącymi aż do wzorzystego i ceglanego czubka, górował dumnie nad zabudowaniami, głosząc wszem i wobec o ważności miejsca. W czasie kampanii cukrowniczej, kiedy fabryka pracowała pełną parą, z jego czeluści buchał dym i leciały czarne sadze. Te nad wyraz uciążliwe drobiny spopielałego węgla były sezonowym utrapieniem mieszkańców, ponieważ niejednokrotnie wpadały im w oczy, powodując tym ich przykrą i bolesną infekcję. Odgłos syreny fabrycznej wyznaczał rytm cukrowniczego życia. Dzień w dzień i z niesłychaną dokładnością oznajmiał pracownikom początek pracy, jej koniec, jak i przerwę śniadaniową, a dość często wzywał Ochotniczą Straż Pożarną do szalejącego gdzieś ognia. Syrena fabryczna, zwana przez wszystkich, buczką, była częścią cukrowniczej tradycji, głośną i przejmującą, jeżeli nawoływała do walki z żywiołem, natomiast niezmiernie miłą dla ucha, jeżeli obwieszczała pracownikom przerwę śniadaniową, lub koniec pracy. Tutaj zegar wskazówkami czasu nie odmierzał. Robiła to za niego syrena fabryczna. By potwierdzić wyjątkowość i powszechne uznanie syreny fabrycznej i fabrycznego komina przytoczę pewną anegdotę ściśle związaną z owymi dwoma obiektami. Miejscowa młodzież licznie uczęszczała na zabawy do okolicznych wiosek, lecz powrót z zabawy bywał różny, rzekłbym, raz był lepszy, innym razem gorszy, a nawet określiłbym wręcz fatalny, bowiem wszystko zależało od procentowej zawartości alkoholu w organizmie danego delikwenta i związanej z tym ostrości jego wzroku, jak i wyrazistości słuchu, nie pomijając niekontrolowanej zmienności kroku i utrzymania przez niego odpowiedniego pionu. Tak więc, kiedy dany osobnik trudy zabawy wytrzymywał jakimś cudem do rana, a w powrotnej drodze zawiódł go własny wzrok, mógł zawsze liczyć na własny słuch pozwalający mu złowić uchem buczkę, której zbawczy dźwięk kierował go w odpowiednią stronę. Wtedy to wspomniany osobnik instynktownie brał azymut na komin fabryczny, choć go tak po prawdzie nie dostrzegał. Nadmieniam, że bardzo rzadko zdarzały się wypadki utraty obu zmysłów na raz. Pozostawał jeszcze chwiejny krok i brak optymalnego wyprostu odróżniającego człowieka od małpy, ale i na tę przypadłość znalazła się dość praktyczna rada, można rzec, niewymagająca pomysłowości ni sprytu. Były nią szyny cukrowniczej kolejki wąskotorowej, które to pochylonemu i zataczającemu się jegomościowi służyły wyśmienicie za poręcze. Nieprawdaż! Chociaż nisko, ale dość stabilnie! Co nieliczni z młodzieży, ci bardziej rozsądni, albo nad wyraz płochliwi, a całą gębą tancerze i alkoholowi tradycjonaliści, bojąc się pobłądzenia, na zabawy uczęszczali tylko do tych miejscowości, skąd widać było jak na dłoni komin cukrowniczy, bądź też docierał do ich uszu wyraźny odgłos buczki fabrycznej.

Wracając do cukrowniczego osiedla, liczyło ono wówczas kilkanaście domów, które w większości zajmowali pracownicy fabryki, nie licząc obiektów użyteczności publicznej jak — spółdzielni, mleczarni, gospody, poczty, ośrodka zdrowia, kina, szkoły podstawowej, piekarni, oraz kościoła. Nadmieniam, iż wiele z tych budynków stoi do dzisiaj, a niektóre z nich to obiekty klasy zerowej objęte ochroną konserwatorską.

Z nostalgią wspominam niewielki domek, gdzie mieszkałem wraz z rodzicami i starszym bratem. Domek nosił niepozorną nazwę małego domku i składał się z trzech skromnych pomieszczeń, to jest, kuchni, jednego pokoju i niewielkiej sieni. W pomieszczeniu kuchennym stała duża i obudowana kaflami kuchnia, której palenisko przykryte było metalową płytą z dwoma otworami przykrytymi kilkoma okrągłymi fajerkami. Obok kuchni pyszniła się niska i drewniana wodniarka. Na jej blacie wyłożonym kraciastą ceratą stały wiadra z pitną wodą, stąd właśnie taka nazwa owego mebla, przynoszoną ze studni znajdującej się na szkolnym boisku, bowiem mały domek, jak zresztą większość osiedlowych mieszkań, nie posiadał wodociągu. Wystrój kuchni uzupełniał kredens pokryty białą farbą i niewielki kuchenny stół z kilkoma krzesłami. Natomiast pokój był pomieszczeniem zgoła uniwersalnym, ponieważ pełnił dwojaką funkcję, pokoju stołowego i jednocześnie sypialni. Mieściło się w nim podwójne i drewniane łóżko wyposażone w wypchane słomą sienniki, ówczesny standard wygodnego materaca, wysoki piec zbudowany z przepięknie wyprofilowanych kafli i solidna trzydrzwiowa szafa z dębowego drewna. W rogu pokoju, tuż przy łóżku, stała staroświecka i rzeźbiona komoda ze szlifowanym lustrem, które w sprytny sposób łączyło lustrzane odbicie pokoju z rzeczywistą przestrzenią pomieszczenia. To wszystko powodowało, że pokój stawał się przestronniejszy i bardziej kolorowy. Okna obu mieszkalnych izb wychodziły na ogródek otoczony niskim i drewnianym płotkiem. W okresie wiosenno-letnim na tejże małej działeczce kwitły przepiękne kwiaty, które były dumą mojej mamy. Domek posiadał też poddasze, gdzie mój ojciec hodował gołębie pocztowe.

Naprzeciwko małego domku stały dwa nieduże budynki, które swym wyglądem przypominały trochę szklarnię, ponieważ każdy z nich posiadał z frontu małą i obudowaną szybami, werandę. W pogodne dni te szklane przybudówki lśniły odbitym blaskiem słonecznych promieni, rażąc oczy potencjalnych obserwatorów.

Obok małego domku pyszniła się piętrowa kamienica z dwuspadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Kamienica, z jednej i drugiej strony, otoczona była ogrodowymi działkami. Jedna z nich należała do mojego dziadka, gdzie krzewy pachnącego bzu otwierały wąską alejkę udekorowaną po bokach przepięknymi daliami. Ten sam kwiatowy szpaler prowadził do następnej alejki, nieco szerszej i z gęstymi krzakami czerwonych i białych porzeczek. Po jednej stronie szerszej alejki znajdowała się pasieka z brzęczącymi wokół niej pszczołami, a po jej drugiej stronie stały klatki, w których dziadek hodował króliki. Tajemniczości ogrodu dodawała, sąsiadująca z pasieką, szopka na opał, w moim wyobrażeniu pełna mistycznego czaru i magicznych niespodzianek.

Wzdłuż ulicy prowadzącej do fabryki stały trzy niewielkie budynki zwane białymi domkami, bowiem pokryte były mocno wybladłym tynkiem, zaś po ich drugiej stronie ciągnął się wzdłuż osiedlowy park z krętym alejkami, nad którymi w szlachetnym ukłonie pochylały się stojące w szpalerze sędziwe drzewa. W okresie letnim szczyciły się one gęstą i zieloną kopułą, natomiast jesienią gubiły na potęgę swoje liście, tworząc z nich na parkowych alejkach różnokolorowy i liściasty dywan. Co niektórzy z mieszkańców osady, ci bardziej podatni na piękno, zachwycali się ich wspaniałością i nieprzeciętną barwą, inni natomiast, bardziej praktyczni i ze zrogowaciałą wrażliwością, zgarniali je obojętnie do worków, wykorzystując na podściółkę dla krów. Ustawione przy alejkach i pomalowane na zielono ławeczki dyskretnie wtapiały się w otoczenie parkowego drzewostanu, zapraszając przechodzących spacerowiczów do miłego odpoczynku. W centralnym punkcie parku znajdował się strażacki basen, w którym od biedy można było się wykąpać. Wygląd całej tej zielonej aglomeracji szpecił jedynie położony na jej skraju stary i nieotynkowany budynek gospodarczy ze śmierdzącymi ustępami w szczycie, z których w gorące i letnie dni wydobywała się bardzo nieprzyjemna woń, jak i dochodziło stamtąd złowrogie pobrzękiwanie gęstych rojów ogromnych much. Pomijając to wszystko, osiedlowy park, oczywiście z wyłączeniem budynku gospodarczego, był co ważniejsze wyśmienitym miejscem intymnych schadzek zakochanych w sobie par, które to w jego gęstym i nieomal leśnym kompleksie mogły do woli i ile dusza zapragnie oddawać się miłosnym igraszkom, nie będąc widocznym i narażonym na złośliwe docinki przypadkowych spacerowiczów, jak zarówno na późniejsze i nieprzychylne komentarze miejscowego proboszcza. Dla osiedlowych wyrostków park spełniał także, jakby funkcję ochronną, gdzie mieli możliwość się schować przed przypadkowym zagrożeniem, no powiedzmy cukrowniczą osadę często odwiedzał przedstawiciel prawa, taki ówczesny milicjant dzielnicowy. Za swoją butę, arogancję i niebywałą służbistość nie był on zbytnio lubiany ni szanowany, tak więc mając to wszystko na względzie, kiedy pewnego dnia jechał swoim motorem z przyczepką drogą biegnącą wzdłuż parku, niespodziewanie z krzaków wyleciało w jego stronę kilka niewielkich kamieni ciśniętych rękoma osiedlowych wyrostków. Kamienie nie zrobiły aż tak dużej szkody na ciele milicjanta, natomiast wywołały w nim samym, można rzec, całkiem uzasadnioną wściekłość, jednakowoż i najprawdopodobniej ze strachu nie zszedł z motocykla i nie pobiegł za sprawcami, by ich schwytać, co zresztą i tak mu się nie udało tego zrobić, tylko dając upust złości, wrzeszczał na nich z drogi, nakazując im natychmiast się ujawnić. Jak to mówią, gadaj zdrów człowieku, a my i tak mamy ciebie tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Przy głównej i asfaltowej drodze stała duża kamienica zwana Belwederem, gdyż swym wyglądem trochę przypominała centralną posiadłość warszawską, chociaż to porównanie, nie do końca mnie przekonywało. Przechodząc do budynku biura głównego mieszczącego się także przy głównej drodze, to miał on niezmiernie bogatą przeszłość, bowiem do 1939 roku był obiektem kultu religijnego, jako katolicka kaplica, którą po Drugiej Wojnie Światowej zamieniono z marszu na cukrownicze biuro. Sam budynek, oczywiście mając na względzie jego sakralną przeszłość, posiadał wiele niewyjaśnionych tajemnic związanych z pokutującym duchem. Z wypiekami na twarzy słuchałem opowieści starego i kulawego stróża dozorującego owy obiekt, jak to nocą duch schodził po drewnianych schodach z piętra, dając znać o sobie poprzez głośne szuranie, które milkło dopiero na ostatnim stopniu schodów. Jednocześnie słychać było otwieranie i zamykanie drzwi od pokoi biurowych, a także szelest przesuwanych akt na półkach. Muszę przyznać, iż wierzyłem wówczas w te aż nazbyt wiarygodne opowieści, tym bardziej, że były osoby, które według wszelkiego prawdopodobieństwa zetknęły się bezpośrednio z duchem.

Tuż obok fabryki znajdowała się piętrowa kamienica, której parter przeznaczony był na przedszkole, natomiast jej górną kondygnację stanowiły mieszkania służbowe, które zajmowali poszczególni dyrektorzy Cukrowni. Wokół kamienicy roztaczał się piękny park, gdzie oprócz zwykłych, liściastych i iglastych drzew rosły również kasztanowce i krzewy leszczyny pospolitej, które z początkiem września obsypane były orzechami laskowymi. Wejście do parku zagradzała żelazna i zabytkowa furta, która o ile pamiętam, zawsze była zamknięta na cztery spusty.

Piętrowy i wielorodzinny budynek sąsiadujący z miejscowością, Łężyn, nosił przydomek owczarni, gdyż przed 1939 rokiem w jego pomieszczeniach znajdowały się zagrody, w których hodowano owce. Ponoć stąd ten owczy przydomek.

Niedaleko szkolnego boiska mieścił się inwentarski budynek, zwany ogólnie oborą, gdyż w tamtym czasie prawie każdy pracownik fabryki posiadał krowę, a co niektórzy mieli ich nawet kilka. Samo wnętrze obory, podzielone kilkunastoma boksami, w których na ściółce ze słomy lub liści stały mlekodajne krasule, a w chlewikach pokwikiwały świnki z prosiętami, było miejscem krwawych polowań na panoszące się tam szczury, bowiem tak ogromnej ich populacji sprzyjało samo środowisko, a przede wszystkim ilość pożywienia. Szczury z wrodzoną inteligencją i sprytem zażarcie broniły swego terytorium. Jak szło zaobserwować, ich taktyka polegała na z góry przemyślanym lawirowaniu między swymi norkami. Kierowane odwiecznym instynktem zręcznie unikały razów polujących, wyprowadzając ich w przysłowiowe pole. Nie powiem, niekiedy bywały i takie nagonki, w których to szczurzy pogromcy musieli serwować się natychmiastową ucieczką przed rozsierdzonymi i zdesperowanymi stworzeniami.

Zaraz za budynkiem obory znajdował się gnojownik, czyli składowisko zwierzęcych odchodów, natomiast w szczycie budynku były piwniczki, w których mieszkańcy osady przechowywali warzywa i owoce, oraz wszelkiego rodzaju marynaty i weka. Swoistą rolę innych składzików pełniły tak zwane komórki, nie mylić z telefonem komórkowym, gdzie składowano węgiel. Nadmieniam, iż centralne ogrzewanie na cukrowniczym osiedlu było jeszcze w powijakach.

Co się tyczy kina, było ono dumą cukrowniczego osiedla i do pozazdroszczenia, bowiem w tamtych czasach nie każda miejscowość, nawet ta większa, mogła szczycić się posiadaniem własnej sali kinowej i nowoczesnej aparatury do wyświetlania filmów. Tradycyjnie pięć minut przed seansem z kinowego głośnika leciał marsz, który sygnalizował swym donośnym dźwiękiem poprzedzającą projekcję filmu, Polską Kronikę Filmową. Serwowane były filmy od jedenastu, czternastu, szesnastu i osiemnastu lat, oraz w każdą niedzielę o godzinie dziesiątej rano wyświetlano filmy dla dzieci określane mianem poranków. Oczywiście władze zarządzające dziesiątą muzą surowo i rygorystycznie przestrzegały relacji wiekowej przy wpuszczaniu na film. Kto nie miał wymaganych przepisem lat, ten na seans nie miał prawa wejść. Cukrowniczych wyrostków, do których się niewątpliwie zaliczałem, a którzy byli niezmiernie ciekawi wszelkiej innowacji, w większości interesowały filmy przeznaczone dla dorosłych widzów. Niestety, wysokim murem oddzielającym nas od kinowego ekranu był pan zwany popularnie bileterem, który od podejrzanych mu wiekowo młodych osobników kategorycznie żądał okazania, wraz z biletem, dowodu tożsamości. To nas gubiło, lecz nie odbierało nam pomysłowości, bowiem wtedy i nie mając innego wyjścia, musieliśmy działać sprytnie i podstępnie. W przemyślany wcześniej sposób, godzinę przed seansem i cichaczem przedostawaliśmy się na salę kinową, gdzie chowaliśmy się za dużą i pluszową kotarą, która przysłaniała drzwi ewakuacyjne. Nie powiem, niekiedy to stresujące poświęcenie z naszej strony przynosiło pozytywny rezultat i wówczas z wypiekami na twarzy, zza czerwonej kotary i pod strachem, oglądaliśmy film przeznaczony dla dorosłych widzów. Niestety, pewnego dnia stosowaną przez nas i z takim heroizmem sztuczkę zdekonspirowano, sprawiając nam wstyd na całej lini. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły, lecz powiem krótko, pan bileter z ogromną satysfakcją na twarzy wyciągnął nas zza kotary, niczym króliki z klatki i wyprowadził z sali kinowej, przy ogólnym akompaniamencie głośnych salw śmiechu dorosłych widzów. Mimo takich uchybień trzeba przyznać, iż w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach cukrownicze i wąsko ekranowe kino przeżywało wspaniałe czasy swojej świetności, popularności i niebywałego wprost rozkwitu.

Sport, a szczególnie piłka nożna była dyscypliną na wskroś popularną wśród miejscowej i pozamiejscowej młodzieży. Prężnie działał Cukrowniczy Klub Sportowy, który zrzeszał młodych i utalentowanych sportowców. Pełnowymiarowy i otoczony wysokimi drzewami stadion w każdą niedzielę stawał się areną potyczek drugoligowych i trzecioligowych drużyn. Zabawnych i mniej zabawnych epizodów związanych z meczami też było co niemiara. Zapalnym punktem był przeważnie sędzia prowadzący owe piłkarskie zmagania, dlatego niejednokrotnie po ich zakończeniu, gdzie szalę zwycięstwa cukrowniczego przeciwnika przeważyła decyzja sędziego i jaka by ona nie była, tenże sam sędzia ratować się musiał natychmiastową ucieczką i tylko bystrość jego umysłu i chyżość nóg, jaką zapewne otrzymał w rodowym spadku, pozwalała mu wyjść z opresji cało i w miarę bez szwanku.

Szkoła Podstawowa, nazywana Szkołą Powszechną, lub też potocznie Powszechniakiem, do 1956 roku nie miała własnego lokum, gdyż mieściła się w wielofunkcyjnym budynku, gdzie oprócz pomieszczeń z klasami szkolnymi, dodatkowo znajdowała się łaźnia osiedlowa, mały salonik fryzjerski i kilka mieszkań lokatorskich. Na całe szczęście w 1957 roku szkoła została przeniesiona do większego i bardziej przestronnego obiektu, a co istotne, bez dodatkowych lokatorów, co sprawiło, iż spełniał on w stu procentach szkolne wymogi, mając odpowiednią ilość klas i porządne zaplecze administracyjne, oraz z prawdziwego zdarzenia boisko szkolne, na którym uczniowie mogli, rzekłbym w miarę bezpiecznie spędzać przerwy lekcyjne. Owszem, budynek szkoły posiadał w swej zabudowie kilka lokatorskich mieszkań, lecz były one oddzielone od szkolnych pomieszczeń przylegającą do ich szczytów drewnianą stodołą, w której fabryczne gospodarstwo składowano słomę i siano. Stodoła miała też swoją historię, rzekłbym makabryczną. Tuż przy końcu wojny hitlerowscy okupanci spędzili wszystkich mieszkańców osiedla i zaryglowali ich w tejże stodole, z zamiarem jej podpalenia wraz z pojmanymi. Do zbrodni jednak nie doszło, gdyż uwięzieni w niej ludzie zdołali się jakimś cudem wydostać i uciec. Dzięki zebranym funduszom, w połowie lat sześćdziesiątych, stodoła została rozebrana przez mieszkańców w zwanym i popularnym wówczas czynie społecznym, a na jej miejscu powstało drugie skrzydło budynku szkoły.

Osiedlowa łaźnia, która mieściła się w dawnym budynku szkoły, była wysoko notowana wśród mieszkańców osady, co sprawiło, iż tłumnie korzystali z tegoż przybytku czystości, bowiem większość osiedlowych mieszkań jako takich łazienek nie posiadało. Te, nazwijmy retro termy składały się z kilku kabin wyposażonych w żeliwne wanny z natryskami. Jako podrastające chłopaki mieliśmy niezłą frajdę, podglądając co ładniejszą i zgrabniejszą panią, gdy ta szorowała swoje nagie ciało. Przez malutką dziurkę wydrapaną pieczołowicie w zamalowanej szybie, kilka par oczu żądnych kobiecego i gołego widoku, nie do końca po przyjacielsku, rozpychało się łokciami, walcząc zaciekle o dostęp do malutkiej dziurki podglądu. Jednak podziwianie niewieścich wdzięków, oprócz plusów miało niestety i swoje minusy. Wszystkiemu winien był pan kotłowy, który dozorował kotłownię podgrzewającą wodę do kąpieli, a który mając w swym fachu długoletnią praktykę, a także niemałe doświadczenie w kierunku psychologicznym doskonale wiedział o emocjonalnych skłonnościach osiedlowych wyrostków, co do tego rodzaju prawideł. Przewyższając złośliwością świętego Onufrego, czaił się za rogiem muru niczym gorliwy milicjant, czyniąc za wszelką cenę starania, by złapać nas na gorącym uczynku. Nie ma to tamto, sprytny fortel pana kotłowego niekiedy okazywał się całkiem wysokowydajny, podkreślając tym naszą porażką i wstyd. Pomimo takich mankamentów trzeba uczciwie przyznać, iż ówczesna łaźnia cieszyła się ogromną popularnością na osiedlu i dla korzystających z niej, jak i dla małoletnich podglądaczy.

Wielkim grzechem byłoby nie wspomnieć o osiedlowej gospodzie, która wchodziła wówczas w grupę spożywczego monopolisty P R L — u PSS Społem, bowiem krzewiła ona na osiedlu swego rodzaju kulturę, można rzec osobistą, choć niezbyt sławetną, ale zawsze. Krótko mówiąc, owo nad wyraz kontrowersyjne dziedzictwo obyczajowe wiązało się nierozerwalnie z podtrzymywaniem ogólnopolskiej tradycji w ilości spożywanego tam alkoholu różnej maści i mocy przez tutejszą, w większości męską społeczność, i nie tylko tutejszą. Budynek, w którym znajdowała się gospoda mieścił w sobie także sklep spożywczy i sklep zwany żelaznym. To, że ludowa gospoda sąsiadowała z kościołem, nie wspomnę szerzej, gdyż odrobina niedomówień w tym zakresie daje dużo do myślenia i wzbogaca wyobraźnię. Faktem jednak było, że w tejże ludowej gospodzie i pomiędzy jej klientami, bardzo często dochodziło do poważnych i osobistych nieporozumień wiążących się niekiedy z rękoczynami (nie mylić z rękodzielnictwem artystycznym.) W następstwie tego, któregoś dnia, ktoś się tam z kimś pokłócił, ktoś kogoś mocno obraził. Jak wiadomo, od słowa do słowa i awantura zawisła na włosku, by po chwili przeobrazić się w prawdziwą wojnę na pięści. Los sprawił, iż miedzy jej aktywnymi uczestnikami znajdował się pewien pan, nazwijmy go Janem, któremu złośliwa natura poskąpiła wzrostu, ale w zamian za to, wynagrodziła go niezmierną wprost walecznością. Jan mierzył może z metr czterdzieści z małym haczykiem, chyba nie więcej. W związku z tak niskim jak na Europejczyka wzrostem, w ferworze walki przypadkiem uderzył głową w klamkę od drzwi wejściowych i na chwilę strącił przytomność. Kiedy w miarę doszedł do siebie, cała awantura miała się już ku końcowi, natomiast jego samego podniesiono ostrożnie z podłogi i posadzono na krześle tuż obok bufetu.

— Panie Janie, co też się stało panu niedobrego, że pana tak powaliło? — spytała go litościwie pani bufetowa, serwując mu pięćdziesiątkę czystej zwykłej z czerwoną kartką dla regeneracji sił — a i guza masz pan, cholera, nietęgiego.

— A, bo widzi pani, pani Władziu — żachnął się Jan, opróżniając jednym haustem kieliszek i wytrząsając z niego resztki wódki na podłogę. — A, bo widzi pani, pani Władziu — powtórzył, krzywiąc się niemiłosiernie i obcierając kantem dłoni usta — ktoś mi nieźle sztangą przypierdolił w głowę.

Tak na koniec, dodatkową atrakcją, która dodawała splendoru cukrowniczej miejscowości, może nie w takim stopniu, jak pan Jan, było pobliskie jezioro, choć prowadząca do niego droga nie spełniała żadnych i nawet podstawowych standardów prawdziwej bitej drogi. Pokryta była grubą warstwą wapiennego kurzu, który wzbijał się przy każdym kroku i otulał przechodzącego białym puchem. Każdy, kto szedł na plażę zapyloną drogą, stawał się nieprzyzwoicie brudny i co gorsza, nieprzyzwoicie brudny z plaży wracał, natomiast w ramach rekompensaty ta niewielka i przytulna plaża w stu procentach spełniała wymogi i zachcianki wszelakiej maści turystów. Atrakcyjności i komfortowi miejsca nadawała naturalna i zielona osłona w postaci rosnących wokół wysokich drzew o rozłożystych i gęstych koronach. To autentyczne zwieńczenie w letnie i upalne dni dostarczało schronienia przed zabójczymi promieniami słonecznymi tym plażowiczom, co dość już mieli opalania. Z ulgą chowali czerwone od słońca plecy w zbawiennym i leczniczym cieniu. Otoczone wokół czerwonymi bojkami piaszczyste kąpielisko, nad którym górowała średniego rozmiaru wyczynowa trampolina, dozorowane było przez dwóch rosłych ratowników.

Rozdział II

Mijającego czasu rękami nie zatrzymasz

Jako osesek byłem dzieckiem niebywale ciekawskim, zważywszy na otaczającą mnie rzeczywistości, jak i pełen innowacyjnych myśli, by ową rzeczywistość formatować według własnych wyobrażeń. Poniekąd wyssałem to wszystko z matczynym mlekiem, które bogactwem naturalnych minerałów przedstawiało niekończące się źródło zdrowego pożywienia. Do piątego roku życia dreptałem ze stołeczkiem w ręku za mamą i prosiłem ją o podydanie cycuszka, tak wtedy określałem tę czynność. Niestety nadszedł czas, kiedy odwiecznym prawem natury w matczynej piersi zabrakło mleka, ja zaś nie miałem o tym zielonego pojęcia i nadal natarczywie nagabywałem o nie mamę. Gdy wyczerpałem wszystkie możliwości grzecznego przekonywania mamy, wtedy używałem bardziej dosadnego argumentu słownego, mówiąc do niej — cholelo jasno, dajesz dyda, czy nie — wszyscy wówczas zaśmiewali się ze mnie do rozpuku, lecz mnie nie było wcale do śmiechu. Tak w nawiasie, odkąd pamiętam, w domu nikt nigdy nie przeklinał, więc dlaczego posługiwałem się takim słownictwem? Tego nie wiem, chyba, że byłem takim cholernym gagatkiem, jak powiadali niektórzy, ale tutaj nie ma o co kruszyć kopii i wzruszać ramionami!

Do przedszkola chodzić nie chciałem, pomimo że Cukrownia posiadała swoją własną tego typu placówkę. Rzecz jasna działalność pedagogiczna była w gestii kuratorium oświaty, natomiast wszystkie inne sprawy, jak i wydatki związane z utrzymaniem owej placówki ponosiła Cukrownia. Niezbyt to obiecująco, co teraz powiem, ale tylko jeden raz zaszczyciłem swoją obecnością przedszkolne progi i to w dzień rozpoczęcia roku, gdzie z ociąganiem pozwoliłem się tam zaprowadzić. Mama ubrała mnie w piękny i granatowy mundurek ze śnieżnobiałym i szerokim kołnierzykiem, zaś na nogi założyła mi lśniące półbuciki ze sznurówkami wiązane przepisowo na piórko. To właśnie przez te nieszczęsne sznurówki popadłem w konflikt z szanownym ciałem pedagogicznym, w czego następstwie i ku rozpaczy całej rodziny, mój pobyt w dziecięcej instytucji wychowawczej trwał tylko jeden dzień. Uważam za stosowne, by w tym miejscu dogłębnie wyjaśnić i usprawiedliwić przyczynę mojej jednodniowej obecności w przedszkolu. Tak więc w godzinach popołudniowych i w trakcie intensywnej gonitwy za jakimś kolegą po przedszkolnym placu zabaw, samoczynnie rozwiązała się sznurówka przy moim prawym bucie w czego konsekwencji prawidłowo wylądowałem nosem w kałuży. To, że mój garniturek cały ociekał błotem, jak i to, że moje kolana były pozdzierane do krwi, zupełnie mnie nie zmartwiło. Swoje niezadowolenie skierowałem ku nieszczęsnej Bogu ducha winnej i rozsupłanej sznurówce przy moim prawym bucie. Pani wychowawczyni, widząc z daleka moje nieskuteczne zmagania z rozwiązanym butem, owszem, podeszła do mnie, lecz absolutnie nie kwapiła się, aby mi w czymkolwiek pomóc. Poruszony jej biernością bezzwłocznie zażądałem od niej, aby natychmiast, albo jeszcze szybciej, zawiązała mi sznurowadło, twierdząc przy tym obcesowo, że owa czynność należy do jej zasranych obowiązków służbowych, na co pani przedszkolanka zbulwersowana do głębi moją bezczelnością i chamstwem udzieliła mi kilku dosadnych rad na temat szacunku wobec przełożonych i kategorycznie odmówiła zawiązania sznurówek przy moim prawym bucie. Cóż na to ja? Ano poczułem się w tym momencie mocno pokrzywdzony i zlekceważony, a honor młodego mężczyzny zaprotestował, nie pozwalając, abym uczęszczał do cukrowniczego przedszkola. Po tak niefortunnym dla mnie konflikcie z panią przedszkolanką i moim aż nazbyt nagannym zachowaniu wobec niej, zadecydowano familijnie na pozostawienie mnie w domu, motywując jednocześnie tę decyzję tym, iż jeszcze nie dorosłem do życia w większej społeczności. To nie był koniec zmartwień, bowiem takich nieokrzesanych gagatków jak nie przymierzając ja i unikających jak ognia placówki wychowawczej, było więcej na osadzie, przez co wszyscy byliśmy dopołudniowym utrapieniem dla swoich rodziców. Wiadomo bowiem, że dziecku mającemu nadmiar wolnego czasu przychodzą do głowy różnorodne pomysły. Mówiąc szczerze, nam ich nigdy nie brakowało. Nadmieniam i nie, żeby się usprawiedliwić, że dziewczyny także zasilały nasze niezbyt skromne szeregi, tylko o ile one były niedoścignionym wzorem grzeczności i roztropności, o tyle my staraliśmy się tę ich grzeczność i roztropność zmyślnie przeinaczyć i dostosować do własnych wymogów i potrzeb. Bardzo modna była wówczas tak zwana zabawa w doktora i tutaj żeński odłam naszej paczki stanowił wprost idealny obiekt doświadczalnych badań przeprowadzanych wnikliwie przez utalentowanych i dociekliwych lekarzy, którymi się samozwańczo okrzyknęliśmy. Nie powiem, w niektórych i w miarę uzasadnionych przypadkach chorobowych dziewczyny chętnie przejmowały rolę pacjentek i ochoczo odsłaniały domniemane miejsca zapalne, pozwalając nam, czyli małym doktorom o specjalności ginekologa, na ich szczegółowe i rutynowe badania. Ma się rozumieć wcześniej, owe pacjentki musieliśmy w odpowiedni sposób przekonać i przygotować do stosowanej przez nas prewencji. W czasie naszej praktyki lekarskiej tylko raz mieliśmy do czynienia z innym niż zwykle przypadkiem chorobowym. Wystąpił on u nieco starszej i bardziej rozwiniętej fizycznie pacjentki. O ile młodsze pacjentki wręcz namawialiśmy do stosowania profilaktyki zdrowotnej, o tyle starsza zgłosiła się na diagnostykę sama i bez jakichkolwiek sugestii ze strony młodocianego personelu medycznego. Kiedy badana zdjęła z siebie bieliznę i odsłoniła swoją intymność, wtedy spostrzegliśmy, iż w miejscu, w którym u młodszych pacjentek znajdował się delikatny meszek, tutaj naszym zdziwionym oczom ukazała się pokaźnych rozmiarów kępa kręconych włosów. Wyglądało to tak, jakby ktoś złośliwie wysypał w to wiadome miejsce kupę czarnych sadzy. Dłuższy czas staliśmy zażenowani z wzrokiem wlepionym w jej krocze, patrząc, jak się nam wtedy zdawało, na niecodzienny wybryk natury. Pacjentka zaniepokojona naszym wahaniem, wręcz sama zaczęła nas zachęcać do dalszej kontynuacji ginekologicznego badania, no i ma się rozumieć, postawieniu odpowiedniej diagnozy. Kolega pierwszy dotknął dziwnego owłosienia i jak oparzony natychmiast cofnął rękę. Muszę przyznać, że ja już nie próbowałem. Jeszcze raz rzuciliśmy okiem na skąpane w czerni krocze rekonwalescentki, po czym, tłumacząc się konsultacją lekarską, najzupełniej w świecie daliśmy haniebnego drapaka. Patrząc z perspektywy czasu zabawa w doktora była dla nas, w pewnym sensie przydatna, gdyż pozwoliła nam, w jakimś tam stopniu poznać anatomię człowieka rodzaju żeńskiego, by w późniejszym czasie móc zrozumieć erotyczny mechanizm wzywający raczkującą naturę do działania.

W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku odbiornik radiowy był swego rodzaju luksusem, na który nie każdy obywatel Polski Ludowej mógł sobie ot tak pozwolić i kupić. Tylko bardziej zamożne rodziny mogły poszczycić się jego posiadaniem. W cukrowniczej osadzie i w poszczególnych domach zainstalowane były zwyczajne i proste w obsłudze głośniki, odpowiednik kołchoźników, które włączało się tylko i wyłączało, natomiast cała radiowa rozdzielna odpowiedzialna za wybór poszczególnych stacji znajdowała się w specjalnie przeznaczonym do tego pomieszczeniu fabrycznym. Siłą rzeczy, na wybór programu nikt z mieszkańców osady nie miał żadnego wpływu, przez co skazani oni byli na słuchanie tego, co serwowała główna centralka i humor obsługującego ją fachowca. Jakim luksusem było wówczas posiadanie radia niech świadczy fakt, iż z pośród wielu atrakcji, szczególnie zapamiętałem pierwsze radio w moim domu i jego magiczne oczko mieniące się gamą najwspanialszych kolorów.

Moi dziadkowie ze strony ojca mieszkali w Honoratce, miejscowości oddalonej od cukrowniczego osiedla około jednego kilometra. Była to typowo rolnicza wieś mająca w swej zabudowie kilkanaście glinianych chałup z dachami krytymi słomianą strzechą, pod którą skrywały się jaskółki. Spłoszone przypadkowo przez kogoś, jak czarne pociski wylatywały spod zadaszenia, głośno przy tym świergocąc, jakby mówiły w swoim języku i ostrzegały o swej terytorialnej niezależności i lokatorskiego prawa do strzechowego lokum. Posiadłość dziadków, oczywiście z przymrużeniem oka, usytuowana była niedaleko jeziora. Jej niewielkie podwórko, otoczone wokół zabudowaniami krytymi słomianą strzechą, można było przyrównać do małego oczko w wielkim pierścieniu i składało się z budynku mieszkalnego, obory stojącej po drugiej stronie podwórka, zaś duża stodoła i gospodarcze zabudowania zamykały podwórko z obu jego szczytów i tylko wąska droga prowadząca do posesji spełniała funkcję, jakby zwodzonego mostu. Natomiast poza zabudowaniami rozciągało się kilkuhektarowe i dziadkowe pole, które zimową porą mieniło się bielą, wiosną pokrywało zielenią, a latem kwitło modrakami, by pod jesień przepięknie wyzłocić się łanem zbóż. Stróżem całego obejścia był ogromny i rasowy wilczur, który wabił się Rams. Kiedy zdrowo nabroiłem, a jak wiadomo wciąż byłem cholernym gagatkiem, wtedy potajemnie wchodziłem do budy Ramsa, by w niej schować się przed nieuchronną karą i przez wąską szparę obserwowałem z niepokojem ojca biegającego tu i tam z paskiem w ręku po podwórku. Po chwili nieomal cała rodzina uskuteczniała poszukiwania. Oczywiście nikomu z nich na myśl nawet nie przyszło, żeby zajrzeć do budy poczciwego Ramsa, który zapewne nie do końca mógł pojąć swym psim rozumem, dlaczego panoszę się w jego mieszkaniu, ale wzorem porządnego psa i lojalnego wobec swego właściciela, wraz ze wszystkimi tropił winowajcę, przezornie a może i z rozmysłem omijając swoją budę. Kiedy poszukiwania przeniosły się na dalsze terytorium, wtedy cichaczem wyłaziłem z budy i z niewinną miną meldowałem się w domu. Bankowo kary i tak nie uniknąłem, ale była ona mniejsza i co najważniejsze, mniej bolesna, ponieważ wszyscy byli szczęśliwi, że się odnalazłem, natomiast Rams, po którym widać było wyraźnie, iż nie krył ulgi, cieszył się z odzyskanego miejsca w budzie. Nie powiem, dość długi czas korzystałem z uprzejmości Ramsa, aż kiedyś miarka się przebrała, a było to tak. Któregoś dnia bawiłem się z kurczętami, a że obie rączki miałem niecierpliwe i skore do psoty, kurczaki dość mocno ucierpiały przy zabawie. Kiedy wydzierająca się kwoka zaalarmowała domowników, gdakając przejmująco w swym języku, że dzieje się krzywda jej potomstwu, czmychnąłem jak zwykle do budy Ramsa, który tym razem uznał, iż zbyt często nadużywam jego przyjaźni, czego skutkiem było, iż najpierw łypnął na mnie nieprzychylnym, choć wyrozumiałym okiem, po czym delikatnie schwycił zębami za moje portki i bez żadnego szczeknięcia na oczach zebranych domowników nieomalże wyniósł mnie z budy. Ma się rozumieć, Rams, swoim nad wyraz odpowiedzialnym zachowaniem zdobył jeszcze większe poważanie, zaś ja, co tu dużo kryć, bezpowrotnie straciłem pewną i wypróbowaną kryjówkę. Muszę przyznać, iż z Ramsem nadal łączyła mnie bliska przyjaźń, lecz mój respekt przed nim urósł do wielkości respektu przed paskiem ojca, do którego i tak z biegiem czasu przywykłem. Powiem z przykrością, iż będąc cholernym gagatkiem, no bo jakby inaczej, to nie była tylko jedyna heca z moim udziałem. Mając to na względzie przychodzą mi na myśl imieniny dziadka, a dokładnie, jak z nich wracaliśmy. Nieco podchmielony ojciec niósł w ręku pękatą torbą pełną kurzych jaj, natomiast mama szła tuż obok niego, ma się rozumieć tak asekuracyjnie, by w razie jakiegokolwiek nieszczęścia w postaci zachwiania, czy tez potknięcia, pospieszyć mu z pomocą. To, że imieninowa impreza się udała, można było zaobserwować po wyśmienitym nastroju ojca. Co miał wspólnego humor mojego ojca z jajkami? Powiedzmy, że jest to podstawa ułamkowej i matematycznej tezy, gdyż te dwa na pozór odmienne przypadki szczyciły się jednym wspólnym mianownikiem w postaci mojej niezmiernie i w negatywnym znaczeniu, skromnej osoby. Taki niestabilny gagatek jak ja swoimi wymyślnymi wyskokami niejednokrotnie pozbawiał dobrego samopoczucia szanownych rodziców, używając do owych wyskoków wielorakiego rodzaju przedmioty pochodzące z różnych źródeł. Toteż nie ma w tym nic dziwnego, że w tym konkretnym przypadku odnośnikiem były bez dwóch zdań kurze jaja. Każde z nich owinięte w osobny papierek i pieczołowicie zabezpieczone wypełniały pękaty sakwojaż po same jego brzegi. Mama z pewną obawą powierzyła transport tegoż asortymentu z lekka podpitemu mężowi, ostrzegając go zarazem o jego kruchości i delikatności. Ten zaś machnął na to tylko ręką, jakby to było dla niego drobnostką. No i się narobiło, bowiem kiedy przechodziliśmy obok jakiejś chałupy, nagle moją uwagę zwrócił wylegujący się na parapecie okna, rudy kot. Tak dla hecy chwyciłem w rękę dość spory kamyk, wziąłem solidny zamach i z całych sił cisnąłem go w stronę zaspanego kocura. Rozległ się brzęk wybitej szyby, tym samym wypłoszony futrzak, z najeżoną sierścią, błyskawicznie czmychnął z parapetu. Zdziwiony takim obrotem sprawy zdążyłem zastanowić się jeszcze, jakaż to dobrotliwa ręka pokierowała kamieniem, który po mojej myśli zamiast trafić w wylegującego się zwierzaka, niefortunnie roztrzaskał szybę na tysiące kawałeczków. Jednocześnie usłyszałem ostrzegawczy krzyk mamy i w tym momencie nastąpiło nieszczęście, gdyż zdenerwowany ojciec, widząc całe zdarzenie, mało myśląc, wziął zamach i nagle na moich plecach wylądowała torba z kurzymi jajami. Heca hecą a finał żałosny, bowiem wcześniejsze i delikatne owijanie jaj, jak ich układanie w torbie, by się w niej pomieściły, wszystko to wzięło w łeb, gdyż solidna i skórzana torba nagle z pękatej zrobiła się płaska jak nie przymierzając morska flądra, a po moich plecach zaczęła spływać surowa i skorupkowa jajecznica w postaci zmieszanego białka i żółtka. Jak wcześniej wspomniałem, będąc takim cholernym gagatkiem, no bo jakby inaczej, nadal heca goniła hecę, czego brutalnym potwierdzeniem były pamiętne dla mnie imieniny babci. Jak to bywało i tradycyjnie w tym dniu cała rodzina, łącznie z wujkami i ciotkami, zebrała się u szczęśliwej solenizantki. Korzystając z tego, że dorośli zajęci byli imieninowym świętowaniem, cichaczem wymknęliśmy się z bratem na podwórko. Tam ciekawość naszą wzbudziło dość pokaźne urządzenie z dużym kołem napędzającym i mniejszymi kołami posiadającymi tryby. Moja uwaga skupiła się natychmiast na owych kołach z trybami, w czego konsekwencji włożyłem wskazujący palec prawej ręki między nie i z zapałem zacząłem skrobać tam paznokciem. Niespodziewanie brat zakręcił dużym kołem urządzenia, co prawem mechaniki spowodowało uruchomienie pozostałych kół zębatych i w tym momencie mój nieszczęsny palec zgniotły na amen dwa nachodzące na siebie tryby. Podwórko wraz z zabudowaniami zaczęło wokół mnie wirować jak oszalałe. Zdążyłem jeszcze usłyszeć rozdzierający krzyk mamy i w tym momencie straciłem przytomność. Moje omdlenie nie trwało zbyt długo, gdyż przeszywający ból zmiażdżonego palucha szybko przywrócił mi świadomość. Zdenerwowany ojciec chwycił mnie na ręce i nie zważając na larum rodziny i mój płacz, wraz z wujkiem i niosąc mnie na przemian, pobiegli w kierunku pobliskiej szosy, gdzie na szczęście akurat tamtędy przejeżdżał duży samochód ciężarowy, którym szybko dostarczono mnie do szpitala odległego o kilkanaście kilometrów. Finałem stół operacyjny, narkoza, a potem pół palca wskazującego diabli wzięli. Tyle z tego dobrego wynikło, gdyż przynajmniej przez kilka tygodni i ze względu na ucięty paluch, byłem niebywale grzeczny i jak to stwierdziła moja mama, niczym przyłóż do rany.

Miejscem spotkań cukrowniczej społeczności był przyzakładowy klub, który mieścił się w budynku przylegającym do fabryki tuż obok portierni. Placówkę wyposażono w niezbędne dla tego obiektu oddziały jak, świetlicę, bibliotekę i czytelnię. Zaopatrzona była także w różnorodne akcesoria, począwszy od gier planszowych, szachów, radia i w późniejszym czasie, telewizora. Jak wiadomo wstępny program Telewizji Polskiej wyemitowano w 1952 roku, natomiast Cukrownia na potrzeby świetlicy pierwszy telewizor nabyła w 1958 roku. Zakupiony telewizor o czysto zamkowej nazwie, Wawel, rozpakowano i umieszczono na scenicznym podwyższeniu, natomiast panowie fachowcy, na dachu budynku, zainstalowali antenę do odbioru telewizyjnego sygnału. Czternasto calowy ekran w wielkiej i pokrytej fornirem obudowie był w tamtym czasie dla większości mieszkańców cukrowniczego osiedla cudem techniki, toteż z tego względu i tegoż dnia ciekawość przygnała do świetlicy kupę ludzi chcących koniecznie obejrzeć zakupione cudo i zobaczyć na własne oczy, jak to jest możliwe, że duże drewniane pudło z wbudowaną w nie małą szybką spełniającą funkcję ekranu, może podważyć status tak poważnej instytucji, jakim było kino. Dziatwa, do której się zaliczałem, ignorowana przez dorosłych, skromnie usadowiła się na ławeczce z boku sali, wytrzeszczając z przejęciem oczy na jeszcze ciemny ekran telewizora. Po jakimś czasie cierpliwość zgromadzonych widzów zaczęła sięgać zenitu, lecz do jej spiętrzenia nie doszło, bowiem w tym momencie jeden z fachowców, jak na znawcę techniki przystało, majestatycznie przekręcił gałkę i włączył odbiornik. Z początku na ekranie pojawił się pulsujący i drobniutki śnieg, a potem ukazała się plansza z napisem, przerwa programu do godziny dwudziestej. Było nie było, lecz bite cztery godziny, no może z niewielkim hakiem, siedzieliśmy jak wmurowani przed ekranem telewizora, oglądając na nim tenże informacyjny nagłówek, jakby to był jakiś święty obraz mający uzdrawiającą moc. Większość z nas tak intensywnie wpatrywała się w widniejący na ekranie napis, bojąc się nawet odetchnąć, a nie daj Boże mrugnąć, by przypadkiem nie przeoczyć coś niezwykłego, że aż oczy zachodziły łuzami, zaś głód, który trawił nasze trzewia, dawał znać o sobie poprzez głośne burczenie w pustych brzuchach, no i pęcherz był pełen jak napompowana dętka, ale myśmy byli jak ci mityczni herosi, których nie ima się żaden ból. Mijała chyba czwarta, albo piąta godzina bolesnego oczekiwania, kiedy niespodziewanie coś tam w telewizorze zgrzytnęło i ku naszej niewypowiedzianej radości na ekranie pojawiła się głowa spikera i tylko tyle zdążyliśmy zobaczyć, ponieważ w tak ważnym dla nas momencie, pan sprawujący funkcję kierownika klubu, bezczelnie wygnał nas ze świetlicy, traktując, jak nie przymierzając, gówniarzy nieposiadających odpowiedniego wieku by móc obejrzeć dalszą część programu. Trudno się z tym zgodzić, lecz tak wyglądał mój pierwszy i niezapomniany kontakt z odbiornikiem telewizyjnym i Polską Telewizją Publiczną. W późniejszym czasie duże pomieszczenie, w którym pierwotnie umiejscowiona była cukrownicza świetlica, zostało podzielone na dwa mniejsze pomieszczenia, z czego jedno z nich przeznaczono na lokal, gdzie przeniesiono bibliotekę. Tam też, oprócz metalowych regałów, na których zajmowały miejsce równo poukładane książki znajdował się kącik zwany czytelniczym. Był on wyposażony w dwa wygodne fotele i ławę stół, gdzie w tym szczególnym miejscu, przy kawie lub herbacie, prawdziwy miłośnik wszelkiej literatury i sztuki mógł spokojnie poczytać wypożyczoną książkę, przejrzeć najnowszą prasę, a także posłuchać muzyki odtwarzanej z płyt gramofonowych (winylowych) za pomocą nowoczesnego i ze specjalną igłą gramofonu, który stał na ławie, zajmując na niej jedno z honorowych miejsc. Co więcej na panującą w bibliotece atmosferę, poza książkowymi bestsellerami spoczywającymi na regałach i muzycznymi szlagierami wydobywającymi się z głośnika gramofonu, zasadniczy wpływ miała osoba szanownej pani bibliotekarki. Dopuszczalny błąd w ocenie jej wiekowości wynosił okrągłe trzydzieści lat, oscylując w granicach od, do, w zależności od strony, którą to pani raczyła wystawić względem wnikliwego obserwatora, czyli, mówiąc brutalnie, pani bibliotekarka była w wieku, kiedy się o niej mówi, z tyłu liceum z przodu muzeum. Mimo zgryźliwego komentarza wytykającego niedostatki przedniej powierzchowności pani bibliotekarki, osobiście uważałem ją za bardzo miłą, inteligentną i sympatyczną osobę, którą, pomimo późno średniego wieku cechowała sztubacka nowoczesność w kontaktach z młodym pokoleniem. I właśnie dzięki tym szczególnym zaletom pani bibliotekarki kącik czytelniczy był zawsze oblegany przez miłośników kulturalnego spędzania wolnego czasu. Trudne pokolenie cukrowniczych nastolatków, którego byłem niekwestionowanym reprezentantem, przebywając w bibliotece, wiele razy przekraczało podstawowe normy grzeczności, reagując zbyt emocjonalnie w trakcie prowadzonych ze sobą rozmów. Kiedy dyskusja pomiędzy młodymi ludźmi kończyła się jakimś niecenzuralnym słowem, wtedy pani bibliotekarka, wykazując się niespotykaną wręcz tolerancją, ze zrozumieniem i drobną dyplomacją, grzecznie wkraczała do akcji, mówiąc z wrodzonym wdziękiem — oj chłopcy, moi chłopcy, to nie ładnie, tak przecież nie można mówić. — Wówczas ci zawstydzeni, przepraszali ją pełni szczerej skruchy i pokory, solennie obiecując poprawę i powrót na drogę cnoty i słownego udoskonalenia. To, że pani bibliotekarka popierała rewolucję seksualną, zapewne teoretycznie, choć mogę się w tej kwestii grubo mylić, dowiedzieliśmy się wtedy, kiedy prywatna płytoteka jednego z kolekcjonerów wzbogaciła się o wyjątkowy francuski bestseller o posmaku mocno erotycznym — Je t’aime… moi non plus. W tamtym czasie, pośród krytyków muzycznych, piosenka ta wzbudzała liczne kontrowersje ze względu na zawarte w niej podteksty seksualne, a także na specyficzny sposób wykonywania jej przez samych piosenkarzy. Tak więc, ów kolekcjoner, aby w pełni pochwalić się nowym zakupem, przyniósł płytę do biblioteki, aby ją wspólnie odsłuchać. Odkąd sięgnąć pamięcią osiedlowa skarbnica wiedzy i mądrości nigdy dotąd nie posiadała tak licznej frekwencji, jak w dniu przesłuchania tegoż utworu. Prawdę mówiąc, obawiano się o adapter, że nie podoła temu frywolnemu wyzwaniu, lecz niepotrzebnie, bowiem i on stanął na wysokości zadania, jak nie przymierzając prawdziwy mężczyzna z jajami. Wręcz tryskając nowoczesnością, a co ważniejsze tryskając mechanicznym testosteronem, okazał się być idealnym kontynuatorem wszelkiego rodzaju romantycznych podtekstów piosenki, wiernie przenosząc z płyty do głośnika jej muzyczne dźwięki, jak i erotyczne odgłosy wykonawców. W momencie, gdy piosenka osiągnęła punkt kulminacyjny, zagłuszając linię melodyczną zmysłowym trelem, który rzetelnie imitował artystyczny orgazm wykonawców, pani bibliotekarka złożyła dłonie jak w nabożnej modlitwie, szepcząc swoje — oj, oj chłopcy, oj, oj. — Coś to jednak zmieniło, bowiem od czasu premiery francuskiego szlagieru w pani bibliotekarce nastąpiła zasadnicza metamorfoza. Jej niezachwiany erotyczno-romantyczny pogląd na miłosny rytuał, dotąd tak dojrzały, aczkolwiek dziewczęco niewinny, uległ gruntownej i nieodwracalnej przemianie.

Pod koniec lat pięćdziesiątych moi rodzice zmienili mieszkanie na większe i trzy izbowe, mieszczące się w dużej kamienicy zwanej owczarnią. Poddasze kamienicy stanowiła pokaźna przestrzeń strychowa, która służyła lokatorom za suszarnię, natomiast innym i pospolicie zwanych gołębiarzami, za swego rodzaju stacjonarne gołębniki z przeznaczeniem do hobbistycznej hodowli gołębia pocztowego. Wspólna ubikacja przynależna trzem zajmującym piętro rodzinom, mieściła się na korytarzu, powodując niekiedy przykre, choć zabawne sytuacje związane z pierwszeństwem skorzystania z tegoż przybytku. Wyobraźcie sobie dwóch lokatorów, którzy zjawiają się jednocześnie przed ubikacją z nieprzewidzianym rozwolnieniem. W obu organizmach napierające resztki jedzenia wprost gwałtem chcą wydostać się na zewnątrz, a sedes jest tylko jeden. Skutek nagłej potrzeby owych nieszczęśników był zaprawdę opłakany i tylko umiejętność dyplomacji pozwoliła jednemu z nich, jako szczęściarzowi i wybrańcowi losu, na szybkie i swobodne wypróżnienie, zaś co do drugiego nieszczęśnika, nieposiadającego daru przekonywania, powikłań ubocznych sraczki nie trzeba opisywać w detalach. Na wprost ubikacji i na półpiętrze klatki schodowej znajdowało się małe okno z szerokim, drewnianym parapetem, gdzie cała jego długość była miejscem konspiracyjnych spotkań miejscowych latorośli. Z okien mojego mieszkania, usytuowanych od strony zachodniej, widać było w pierwszej kolejności wąski pas przydomowych działek, który ciągnął się przez całą długość budynku, dalej biegła gruntowa droga i szyny cukrowniczej kolejki wąskotorowej, za nimi zaczynało się, wykonane z zaostrzonych sztachet, ogrodzenie szkolnego boiska, które od północnej strony sąsiadowało z niskim budynkiem gospodarczym w kształcie podkowy. W tymże architektonicznie skomplikowanym obiekcie mieściły się małe pomieszczenia przeznaczone na opał i inne materiały codziennego użytku. Co niektórzy i bardziej zaradni gospodarczo, owe obórki przerabiali na typowe chlewiki. W tej samej zabudowie znajdował się szlachtuz, czyli pomieszczenie służące do uboju trzody chlewnej. To ponure i wręcz makabryczne miejsce symbolizowało jego wyposażone składające się z okrągłego kotła stojącego na palenisku i solidnego, drewnianego stołu, oraz przymocowanego do sufitu orczyka, coś w rodzaju urządzenia z trzema zakrzywionymi hakami służącymi do zawieszenia na nim zabitej zwierzyny. Podłoże ubojni pokrywał popękany betonem, na którym, pomimo dokładnego zmywania, i tak przebijała czerwień pochodząca z krwi uśmierconych tam zwierząt. Pomieszczenie i wszystkie elementy wystroju przypominały miejsce średniowiecznej kaźni, a sam kocioł co niektórym kojarzył się z ucztą ludożerców opisywaną w podróżniczych książkach. Ze względów humanitarnych w dniach uboju dzieci oraz dorastająca młodzież miała kategoryczny zakaz przebywania w pobliżu szlachtuza, czego z resztą i tak nie zdołano wyegzekwować.

Na początku lat sześćdziesiątych telewizja w Polsce nabierała rozpędu, choć jeszcze nie zawrotnego. Bazując na jej raczkującej popularności, coraz więcej odbiorników telewizyjnych zaczęło pojawiać się na cukrowniczym osiedlu. W budynku, gdzie mieszkałem, odbiornik telewizyjny i jako jeden z pierwszych nabył sąsiad z parteru. Zapewne cieszył się on z tego zakupu, lecz najbardziej zadowolona była blokowa dzieciarnia, ponieważ miała gdzie oglądać filmy, nawet te, przeznaczone dla bardziej dorosłych i całkiem dorosłych widzów, bowiem dobrotliwy i nad wyraz tolerancyjny sąsiad pozwalał im na to, a co ważniejsze, dowodów tożsamości nie sprawdzał. Dlatego też nadmierna frekwencja małoletnich amatorów dziesiątej muzy powodowała przekraczający miarę tłok w pokoju, a nade wszystko poważne i trwałe zabrudzenie podłogi przez ich niezbyt czyste obuwie. Z początku sąsiad kazał dziatwie zdejmować buty, ale z czasem zrezygnował z tego żądanie, gdyż niektórzy z nich buty mieli bardziej czyste aniżeli same nogi.

— Załóżcie dzieciaczki buciki, załóżcie na te brudne i śmierdzące girki — mawiał wtedy ze skwaszoną miną, z obawą zerkając na swoją żonę i na zabrudzoną podłogę.

Tak, więc, ku niezadowoleniu gościnnego sąsiada, często bez butów, a jeszcze częściej w butach, z brudnymi nogami i przeważnie siedząc na podłodze pod stołem, z przejęciem oglądaliśmy w prywatnym telewizorze filmy serwowane przez ówczesną Polską Telewizję.

Nie chwaląc się, z nauką nigdy nie miałem problemu. W przeciwieństwie do przedszkola, progi budynku powszechniaka, powiedzmy progi gmachu początkowej wiedzy, traktowałem z wręcz należytym szacunkiem, aczkolwiek bez uniżoności. Tak poważnie, lubiłem szkołę, lubiłem jej niepowtarzalną atmosferę i lubiłem się uczyć. Nie powiem, wakacje były radosne i piękne, lecz rok szkolny przynosił specyficzny zapach nowych podręczników wypełnionych po brzegi najnowszymi wiadomościami. Uwielbiałem także czytać. Wprost tomami pochłaniałem książki wielkich pisarzy jak — Karola Maya, Juliusza Verne, Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa. W wypełnionej literaturą wyobraźni przemierzałem na wspaniałym i rączym rumaku niezmierzone prerie dzikiego zachodu i wraz z Winnetou walczyłem bohatersko z bandami. Będąc bratem Indianina, chroniłem go przed nieprzyjaciółmi, jak czynił to niepokonany Old Shatterhand. Moja wyobraźnia tworzyła pełne chłopięcej fantazji sny, gdzie śniłem o bezludnej wyspie Robinsona Crusoe spowitej gęstą mgłą i bijącymi w jej skalisty brzeg wodnymi bałwanami, a gdzieś tam nad wzburzonym morzem unosił się postrzępiony balon z rozbitkami, którzy trzymali się kurczowo rwących się lin i podwodny okręt kapitana Nemo wynurzający się z głębiny. To na tyle mojej żywotności umysłu i obym się za daleko nie zapędził w tych marzeniach, lecz zawsze uważałem, że wyobraźnia jest wprost proporcjonalna do marzeń, jako jej niezaprzeczalny i nieodzowny wykładnik. Pomimo że byłem pełen powieściowych fantazji, naukę, jak już wcześniej wspomniałem, traktowałem poważnie, reprezentując pogląd, że jeżeli wyobraźnia jest wykładnikiem marzeń, to nauka jest wykładnikiem wiedzy. Opierając się na tym, że jedno i drugie twierdzenie jest zgodne z moim punktem postrzegania świata, kolejne klasy powszechniaka zaliczałem celująco. Tylko jedna dziedzina, można rzec, wiedzy, wzbudzała we mnie swego rodzaju daleko idące kontrowersje. Była nią religia. Nie, żebym nie znał tego zagadnienia, lecz to, co w niej jest zawarte, było sprzeczne z moim ówczesnym światopoglądem, choć starałem się owo zagadnienie dogłębnie analizować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ba! Nawet mądrowałem się przed starszymi wiekiem, będąc przekonanym i twierdząc, że religie zbyt mocno zawładnęły pojęciem wiary, bowiem ta, moim zdaniem i w pełnym tego słowa znaczeniu, istniała zawsze. Mniemałem też, iż jej, to znaczy tej w pełnym tego słowa znaczeniu wiary, nikt nie wymyślił, ponieważ była niezależna od jakiegokolwiek bytu. Natomiast sama religia, jako dziedzina filozofii, została wyfilozofowana przez człowieka, bo cóż byłaby warta bez niego. To właśnie ta rozumna persona nadała temu nazwę i zespoliła ją z par excellence wiarą. Najprościej mówiąc, wierzymy w to, co głosi dana religia, lub wierzymy w to, że głosi tylko fikcję, z czego wynika niezbicie, że każdy zachowuje swoją wiarę, ponieważ jak rzekłem, wiara jest ponadczasowa, natomiast religia mieści się w przestrzeni określonej czasem, zmieniając przy tym swoją wewnętrzną strukturę i formę, a przede wszystkim nie dotyczy każdej istności. Nadmieniam skromnie, iż do takiego twierdzenia doszedłem pod koniec klasy szóstej. Sami więc rozumiecie, że w siódmej klasie już nie mogłem znaleźć wspólnego języka z księdzem prowadzącym lekcję religii, który i przy jakiejś okazji, powiedział mi tylko, że będzie się za mnie żarliwie modlił, na co ja odrzekłem, że i owszem wyrażam na to zgodę, lecz zaznaczyłem, iż nie musi aż z takim rozmachem i pietyzmem tego czynić. Biorąc to wszystko pod uwagę, na religię uczęszczałem tylko przez sześć lat szkoły podstawowej. Tak po prawdzie, to tyle dobrego z tego wyniosłem, że ksiądz, przychodząc po kolędzie, ani nie żądał, żebym pokazał mu zeszyt z religii, ani też nie egzaminował mnie z tej dziedziny, czego nie miałem mu za złe.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku osiedle Cukrownia Gosławice, oczywiście na tle okolicznych miejscowości i nie tylko tych małych, urosło do rangi miasteczka tętniącego życiem towarzyskim i kulturalnym, ma się rozumieć, w tym wszystkim nie omijając jednego i niezmiernie ważnego dla ówczesnego młodego pokolenia nurtu, jakim jest muzyka i piosenka, gdyż lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, to również bezprecedensowa Beatlemania, zjawisko, którego wcześniej nigdy nie zaobserwowano na świecie w zakresie sztuki muzycznej. W tym czasie bowiem, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać najrozmaitsze kapele rockowe utożsamiające się stylem muzycznym, jak i wyglądem zewnętrznym muzyków, z niezmiernie popularnym zespołem angielskim o nazwie, The Beatles. Owa Beatlemania nie ominęło także i naszej cukrowniczej aglomeracji, gdzie, stylizując się w całości na tymże światowym i fonograficznym trendzie, zawiązał się zespół rockowy o nazwie, Widma, którego założycielem i wokalistą był Ireneusz Ryś. Nadto w skład wyżej wymienionego zespołu rockowego i mający już niezłą renomę w zakresie sztuki instrumentalnej i wokalnej wchodzili następujący muzycy: Andrzej Szabelski, gitara prowadząca, Karol Waszkiewicz, gitara rytmiczna, Ireneusz Nowakowski, gitara basowa, Wojciech Gębski, instrumenty perkusyjne, oraz Bartłomiej Świątnicki, który przez krótki czas był członkiem zespołu w jego początkowym okresie działalności muzycznej. Podsumowując, zespół Widma, to prawdziwa historia mówiąca o tych, którzy ongiś sławili swym wirtuozerskim talentem miejscowość zwaną dawniej Cukrownia Gosławice.

Mając to wszystko na względzie, prawdą jest, że osada cukrownicza mogła wówczas szczycić się wieloma instytucjami związanymi z kulturą, jak wspomniana wcześniej biblioteka, świetlica zakładowa, kino, a także rockowa kapela, wszakże co do miejscowego baru, czyli ludowej gospody, w kwestii etyki i kulturalności tegoż przybytku, zdania były mocno podzielone i rozbieżne, szczególnie przez żeńską część osiedlowej społeczności. Na terenie cukrowniczego osiedla mieściła się także siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej. Był to terenowy organ władzy PRL ustanowiony do kontroli urzędów administracji państwowej. Rada Narodowa spełniała też rolę placówki partyjnej i politycznej. Nadmienię, iż w tamtym czasie, owa instytucja nie wchodziła w zakres mojego zainteresowania. Dodam jeszcze, iż ogromną zaletą cukrowniczej miejscowości była jej wczesna elektryfikacja i to był jej atut i przewaga, bowiem pobliskie, a nawet te dalsze wsie prądu w domach nie posiadały. W tymże też niebywale kwitnącym czasie pojawiły się co najmniej niezdrowe zakusy, aby nazwę naszego osiedla zmienić na inną. Dlaczego i komu na tym zależało? Domyślam się tylko, że może dlatego, by uniknąć przypadkowych pomyłek administracyjnych, ponieważ miejscowość o podobnym mianie leżała kilka kilometrów od Cukrowni. Niezaprzeczalnym jednak faktem było, że zgodnie ze złożonym przez wyższą władzę administracyjną wnioskiem cukrownicza osada była zmuszona przyjąć nazwę pobliskiej i rolniczej wioski Łężyn. Postanowiono, iż powyższy wniosek powinien być przegłosowany demokratycznie przez mieszkańców obu miejscowości. Głosowanie, czyli czynne prawo wyborcze, odbyło się w miejscowej szkole podstawowej. Wśród starszych mieszkańców osady propozycja zmiany nazwy osiedla wzbudziła wyraźny sprzeciw, choć dość biernie podchodzili do tego całego przedsięwzięcia. Jednakowoż rozporządzenie najbardziej dotknęło, oburzyło i zbulwersowało nas wszystkich młodych i gniewnych, szkolnych wyrostków obu płci. Zawiedzeni biernością starszych, postanowiliśmy sprawę wziąć w swoje ręce i już wcześniej rozpocząć kampanię propagandową, ażeby w pozostałych i wahających się kręgach cukrowniczej społeczności zaszczepić osiedlowy patriotyzm w postaci wspólnego i czynnego oporu w jedynie słusznej sprawie. Owa kampania propagandowa polegała na ośmieszaniu niepopularnego rozporządzenia, oczywiście anonimowo, w postaci plakatów z naszą pisemną i ostrą krytyką. Plakaty, ma się rozumieć potajemnie, wieczorem i w przeddzień głosowania rozwiesiliśmy na terenie osiedla. Następnego dnia wczesnym rankiem wybuchła sensacja. Ludziska o niczym innym nie mówili, jak tylko o porozwieszanych tu i tam afiszach z mocno niecenzuralną, wręcz obraźliwą treścią na temat niektórych głosujących obywateli Łężyna. Cała sprawa przybrała stan podwyższonej gotowości. W te pędy sprowadzono milicję, a nawet samego grafologa. Przedstawiciele prawa skrupulatnie zebrali wszystkie dowody propagandowej działalności i przekazali je do miejsca głosowania, czyli do szkoły. Zebranie prowadził sam pan kierownik szkoły, pan, aczkolwiek groźny dla dziatwy w czasie godzin lekcyjnych, to jednak poza szkołą cechowała go wrodzona umiejętność towarzysko-dyplomatyczna i ogromne poczucie humoru. Dostarczone mu plakaty dość długo przeglądał i analizował ich treść. Raz po raz czerwienił się z emocji, to znów uśmiechał skrycie, czasami siłą powstrzymując się od głośnego śmiechu. Zebrani z niepokojem i dużą podejrzliwością obserwowali wnikliwie pana kierownika, zachodząc w głowę, co też powoduje u niego tak niebywale zmienny humor. W końcu pan kierownik postanowił rozwiać aurę tajemniczości. Wstał z krzesła i rozejrzał się po sali, po czym przybliżył jeden z plakatów do swoich oczu i powiedział — tu napisane jest tak. — Następnie chrząknął parę razy, jakby mu coś przeszkadzało w gardle i zaczął głośno czytać, śmiesznie przemielając co kilka słów językiem. — Proszę śpiewać na melodię czarny baranie — zaakcentował wstęp i brnął dalej — dokąd ty idziesz, łężyński baranie? Do miasta Cukrowni, mościwy panie! Co będziesz tam robił, łężyński baranie? Głosował za zmianą, mościwy panie! Za jaką zmianą, łężyński baranie? Z Cukrowni na Łężyn, mościwy panie! — Tu miała nastąpić dość niecenzuralna puenta i pan kierownik chwilę się nad nią zawahał, lecz atmosfera na sali była tak gorąca i napięta, że ten przełknął tylko głośno ślinę i dalszą sentencję wyrecytował jednym tchem — weź widły w łapę, zajmij się rolą, bo cię z Cukrowni i tak wypierdo……! — urwał końcówkę słowa, jakby mu tchu zabrakło. — Resztę możecie się państwo domyśleć — skwitował po chwili z widoczną ulgą, ocierając zroszone potem czoło.

Cóż ważnego można jeszcze dodać w tym całym incydencie. Chyba tylko to, że nazwę osiedla żeśmy na przekór wszystkiemu i wszystkim dzielnie obronili, niczym Jasną Górę przed szwedzką nawałnicą, ponieważ głosujące towarzystwo podzieliło się na dwa przeciwne sobie obozy, a, że cukrowniczy przewyższył łężyński liczebnością i motywacją za sprawą kontrowersyjnego wierszyka, do zmiany nazwy osiedla nie doszło. Honor został uratowany. Próbowano jeszcze znaleźć autorów cokolwiek obraźliwego wiersza, ale po kilku dniach sprawa nabrała wody w usta i przycichła. Przez jakiś czas, jako niewykryci przez wymiar sprawiedliwości autorzy całej tej awantury, staraliśmy się być uczniami o nieposzlakowanej wręcz opinii, co było dla zainteresowanych niezmiernie uciążliwe, natomiast dla niektórych, wielkim znakiem zapytania.

Patrząc z perspektywy czasu, szkolne lata, to najpiękniejszy okres życia każdego człowieka. Podkreślam, patrząc z odległej perspektywy, wszakże przeżywając tenże szkolny czas na bieżąco, w danej chwili, dochodzimy do wniosku, że wygląda on zupełnie inaczej. Jako gołowąs nie zastanawiałem się nad tą dziwną, aczkolwiek mądrą regułą. Nie chwaląc się, byłem zdolnym uczniem i zainteresowania poza szkolne, zresztą jak większość chłopaków w moim wieku, kierowałem raczej na dziedziny o charakterze prekursorskim i czysto odkrywczym, co do płci przeciwnej, gdyż nieubłaganie przychodzi czas, kiedy ciekawość młodego człowieka skupia się właśnie na niej. Muszę przyznać, iż osobiście posiadałem już jakieś tam teoretyczne doświadczenie w tejże dziedzinie, powiedzmy badawczej i nabytej ukradkiem w latach poprzednich, natomiast później i aby dojść do perfekcji, owo doświadczenie, wspólnie z kolegami teoretykami, chciałem bardziej pogłębić, żeby je móc potem i w odpowiednim czasie porównać ze sobą. Z tej właśnie przyczyny któregoś dnia mój kolega Wojtek, także sumienny teoretyk, cichaczem przemycił do szkoły zdjęcia, które przedstawiały gołe panie w dość frywolnych i śmiałych pozach. Przegląd zabronionej kolekcji odbywał się na lekcji geografii prowadzonej przez pana kierownika szkoły. Zainteresowanie zdjęciami ze strony męskiej części klasy było nad wyraz duże, rzekłbym, tytaniczne. Jeden przez drugiego wyrywaliśmy sobie erotyczne fotografie roznegliżowanych pań, próbując wypatrzyć jak najwięcej ich intymnych szczegółów. Pochłonięci oglądaniem kompletnie zapomnieliśmy o ostrożności i to się zemściło. W pewnym momencie w klasie nastąpiła cisza jak makiem zasiał i nagle, za swoimi plecami usłyszałem groźne chrząknięcie pana kierownika, po czym moje biedne ucho zapłonęło żywym ogniem, a tam gdzie miałem żołądek, znalazło się serce. Jedna z kolekcji, którą z takim przejęciem przeglądałem, niespodziewanie zagościła w ręku wychowawcy, który bardzo delikatnie, jakby to miało go oparzyć, uchwycił w dwa palce jedno ze zdjęć i przybliżył ostrożnie do swoich oczu, następnie szybkim ruchem odsunął je od siebie na całą długość ręki. Dotąd blada jak kreda twarz pedagoga pokryła się głębokim rumieńcem, który po chwili spłynął, pozostawiając na jego lekko zaczerwienionym licu grymas ogromnego zdziwienia, niesmaku, ale i niezauważalną odrobinę ukrytego zachwytu i podniecenia cechującego zdrowego mężczyznę. — Wszystkiego mogę się po was spodziewać, ale coś takiego przekracza wszelkie normy przyzwoitości — wykrztusił w końcu, połykając z emocji i oburzenia niektóre litery słów. Powiedziawszy to, podskoczył nagle do Wojtka próbującego w tym czasie wcisnąć w popłochu do swojej kieszeni inne zdjęcia i z nieukrywaną satysfakcją na twarzy, wpierw pozbywszy się z niej podniecenia, odebrał mu resztę nieszczęsnej kolekcji. — Marsz do pokoju nauczycielskiego! — krzyknął z oburzeniem, wskazując palcem na mnie, Wojtka i jeszcze dwóch kolegów zamieszanych w tę całą erotyczną aferę. No i się zaczęło. Na długiej przerwie i w gabinecie pana kierownika zebrało się szanowne gremium nauczycielskie, aby wnikliwie przeprowadzić śledztwo, natomiast my winowajcy, pełni skruchy i z opuszczonymi ze wstydu głowami, staliśmy przed obliczem sądu pedagogicznego, ale ani jednym słowem nie zdradziliśmy, skąd i od kogo mieliśmy kompromitujący nas materiał erotyczny. Nie mogąc wymusić na nas, abyśmy wskazali źródło pochodzenia zdjęć, pan kierownik, zapewne nie mając innego wyjścia, oświadczył wszem i wobec, że w tym wypadku musi odwołać się do doświadczenia, jakie posiada Milicja Obywatelska i wezwać jej przedstawiciela do szkoły w celu dalszego śledztwa. Po niespełna godzinie zjawił się ogromny dryblas. Ubrany był w milicyjny mundur z marynarką zapiętą pod samą szyję. Nogawki przebarwionych spodni prawie że na siłę chowały się w matowe i pomarszczone cholewki niedoczyszczonych oficerek. Czapka z ciasno zapiętą pod brodą opaską uzupełniała wystrój osobnika prawa. Wypisz wymaluj gestapowiec z filmów wojennych. Kiedy ujrzeliśmy to monstrum stojące przed nami w szerokim i władczym rozkroku, resztki dotąd zachowanej odwagi wyparowały momentalnie z naszych organizmów. Poczuliśmy się tak, jak terroryści podkładający bomby, a nie Bogu ducha winni amatorzy kobiecych wdzięków. Nastąpiła rewizja i na oczach całego pedagogicznego gremium z zakamarków naszych ubrań wysupłano resztę pechowej kolekcji zdjęć. Wyraźnie było widać, że milicjant nie był zwolennikiem kobiecej anatomii, ponieważ, kiedy wlepiał swoje wyłupiaste oczy w zdjęcia, na jego twarzy pojawiało się wprost nieukrywane obrzydzenie. Taka podstawa wobec płci pięknej, w mojej skromnej ocenie, stawiała tego człowieka w niższej hierarchii rodzaju męskiego. Moja pogarda wobec milicjanta urosła wprost proporcjonalnie do stopnia pogardy, jaką on kierował wobec pań na zdjęciach. Zerknąłem na Wojtka i wyszeptałem do niego, nie bacząc na strach — niech sobie chłopina trochę popatrzy. Być może, tego na co dzień nie ma, więc niech się nieco podszkoli.

Milicjant musiał mięć niezły słuch. Po jego minie wyraźnie było widać, że usłyszał moje szydercze słowa. — Masz całkiem niezły tupet, chłopaczku. Nie bądź za mądry, bo się nie uchowasz — powiedział, wlepiając we mnie wyłupiaste ślepia.

— Dobra, dobra — zamruczałem bezdźwięcznie, dla pewności unikając jego wzroku.

Proponowano obniżyć nam stopnie ze sprawowania, ale biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe osiągnięcia w nauce, poprzestano tylko na udzieleniu nam solidnej nagany. Nawet pan woźny, który patrzył na dziatwę szkolną dość nieprzychylnym okiem, stwierdził, że w tej kwestii pan kierownik mocno przesadził, angażując niepotrzebnie czynniki zewnętrzne w tak, jego zdaniem, błahą sprawę. Twierdzeniem tym zyskał odtąd nazwę erotomana i ogólną przychylność uczniów.

Do 1966 roku szkoła podstawowa była szkołą siedmioletnią. W roku szkolnym 1966/67, w którym przeprowadzono reformę oświaty, w całej Polsce utworzono klasy ósme, co odgórnie sprawiło, że nauka w zakresie ośmiu klas szkoły podstawowej była objęta obowiązkiem szkolnym. Co za tym idzie, tacy obywatele jak ja i urodzeni w 1952 roku byli pierwszymi absolwentami klasy ósmej. Mówiąc szczerze, zazdrościłem poprzedniemu rocznikowi krótszej nauki, gdyż uważałem, że siódmoklasista to poniekąd już osobnik całkiem dorosły, który teraz i prawem przymusu jeszcze przez rok musi uczęszczać do powszechniaka, jakby był jakimś smarkaczem. Nadmieniam, że zdanie to podzielali solidarnie wszyscy koledzy z mojego rocznika. Pomimo życiowego zawirowania spowodowanego wydłużeniem okresu początkowego kształcenia, szkołę podstawową ukończyłem prawidłowo i z wynikiem bardzo dobrym.

Po jakimś czasie mojemu ojcu przydzielono w nowo wybudowanym bloku nowoczesne jak na owe czasy, dwupokojowe mieszkanie, które ze względu na ową nowoczesność, miało już swoją ubikację, łazienkę, centralne ogrzewanie i balkon umieszczony od strony ulicy. Nowe i nowoczesne mieszkanie dla rodziny, zaś dla mnie pionierskie perspektywy związane z wyborem dalszej drogi kształcenia. Papiery złożyłem do Technikum Mechanicznego i egzamin wstępny uważałem za czystą formalność, choć kandydatów było sporo. Egzamin ustny i pisemny obejmował trzy przedmioty, język polski, matematykę i fizykę. Język polski i matematykę zaliczyłem celująco o czym bezapelacyjnie byłem pewien. Pozostała jeszcze fizyka. Pełen optymizmu przystąpiłem do egzaminu. Fakt, iż pisemny egzamin z tego przedmiotu stał się dla mnie formalnością, niestety ustny okazał się fizyczną zaporą. Moja pewność siebie zmieniła formalność w barykadę nie do przebycia, powodując, iż nie zdałem ustnego egzaminu z fizyki. Jak wspomniałem, kandydatów było co niemiara i komisja egzaminacyjna brała pod uwagą tylko tych, którzy zaliczyli wszystkie egzaminy. Ja niestety odpadłem i to była moja klęska życiowa. Aspiracje pękły jak mydlana bańka, powodując gorycz porażki. Żeby nie stracić roku, zdecydowano posłać mnie do dwuletniej Zasadniczej Szkoły o profilu budowlanym. Od samego początku byłem mocno sceptyczny co do nauki w tej szkole, lecz musiałem się z tym faktem pogodzić. Powiem szczerze, iż przez bite dwa lata w naukę nie wkładałem żadnego wysiłku, praktycznie sie nie uczyłem, pomimo to każdą klasę kończyłem z wyróżnieniem i nagrodą, przeważnie były to książki o tematyce budowlanej, które to od ręki sprzedawałem szkolnym kolegom. Kupujący wymazywał moje nazwisko z dedykacji w książce i w to miejsce wpisywał własne, by później chwalić się przed rodziną swoimi niby zdolnościami, które rzekomo zasługiwały na nagrodę, w rzeczywistości pozostając nadal tępym głąbem i bęcwałem. Co niektórym rodzicom, w tak bezczelny sposób oszukiwanym przez własne dzieci, trudno było dać wiarę w ich zadziwiające zdolności, gdyż w żaden sposób nie mogli pojąć, jak to się dzieje, iż ich pociecha, będąc bałwanem, na koniec roku okazuje się nieprzeciętnym geniuszem. Zawsze twierdziłem, że są na świecie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło. W taki oto sposób, zarabiając co nieco na ludzkiej głupocie, szkołę budowlaną ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym i z wyuczonym zawodem murarz-tynkarz, oraz z perspektywą pogłębiania nauki z dziedziny budownictwa w Technikum Budowlanym. W tym wypadku egzaminy rzeczywiście okazały się dla mnie czystą formalnością i po ich zaliczeniu, jako kandydat na technika budowlanego, rozpocząłem szkolne wakacje roku 1969. W tym też czasie moi dziadkowie wzorem nielicznych mieszkańców osady zdecydowali się na zakup telewizora. Asortyment na rynku w tej branży był już o wiele większy i bardziej nowoczesny. Któregoś dnia, była to chyba sobota, postanowiłem obejrzeć w nowo zakupionym telewizorze dziadków głośny amerykański bestseller. W tym czasie Polska Telewizja rzadko wyświetlała zachodnie produkcje, dlatego podwójnie byłem ciekaw tego filmu, a że był on emitowany w późnych godzinach wieczornych, nie spieszyłem sie tak bardzo, gdyż na tapecie miałem dobrą książkę. Tak mocno byłem nią zafascynowany, że przeoczyłem godzinę rozpoczęcia emisji filmu i nawet nie słyszałem grzmotów nadciągającej burzy. Tym się za bardzo nie zmartwiłem, ponieważ do mieszkania dziadków miałem zaledwie kilkanaście kroków. — Najwyżej spóźnię się kilka minut — powiedziałem do siebie, z żalem odkładając książkę na półkę. Z tą myślą, zarzuciwszy na ramię marynarkę, wyszedłem z domu. Na zewnątrz wszystko tonęło w ciemnościach. Oślepiające wzrok błyskawice, co jakiś czas wyłuskiwały z głębokiej czerni niewyraźne kontury budynków i drzew, zaś z ciężkich i ołowianych chmur zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, jakby ostrzegały o zbliżającej się nawałnicy, co prawdą było, bowiem po kilku sekundach z nieba lunęły strugi wody. Porywy silnego wiatru potęgowały gwałtowność żywiołu. Oślepiony którąś z kolei błyskawicą zatrzymałem się na chwilę. Rozległ się ogłuszający huk pioruna i w tym momencie w blasku następnej błyskawicy, ujrzałem przed sobą niewyraźny zarys postaci. Zaciekawiony, zbliżyłem się do niej. W zagłębieniu muru zobaczyłem małą dziewczynkę. Ubrana była w długą i białą sukienkę, a na nóżkach miała białe buciki. Opadające na ramiona piękne loki jasnych włosów otulały jej pogodną i uśmiechniętą buzię. Z postaci dziecka emanowało ciepło i wręcz niesamowity spokój. Pomimo ulewnego deszczu dziewczynka nie była mokra, a i gwałtowne porywy wiatru nie zdołały zniszczyć jej pięknych loków.

— Dziecko, co ty