Opętanie - Lech Grabowski - ebook

Opętanie ebook

Lech Grabowski

4,0

Opis

Na obrzeżach niewielkiego miasteczka dopuszczono się potwornej zbrodni. Ofiarą bestialskiego morderstwa padła młoda dziewczyna. Sprawca działał niezmiernie brutalnie, podrzynając jej gardło. Organa śledcze powiązały to z serią zabójstw, jakie w tym czasie popełniono na kilku młodych kobietach. Sprawą zajął się przybyły z województwa oficer śledczy milicji o nazwisku Mitura. Kryminalną zagadkę pomagają mu rozwiązać miejscowi funkcjonariusze, jak i tamtejszy proboszcz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lech Grabowski

Opętanie

© Lech Grabowski, 2021

Na obrzeżach niewielkiego miasteczka dopuszczono się potwornej zbrodni. Ofiarą bestialskiego morderstwa padła młoda dziewczyna. Sprawca działał niezmiernie brutalnie, podrzynając jej gardło. Organa śledcze powiązały to z serią zabójstw, jakie w tym czasie popełniono na kilku młodych kobietach. Sprawą zajął się przybyły z województwa oficer śledczy milicji o nazwisku Mitura. Kryminalną zagadkę pomagają mu rozwiązać miejscowi funkcjonariusze, jak i tamtejszy proboszcz.

ISBN 978-83-8126-410-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Pomimo że piątek trzynastego jest odgórnie skazany na pech, a strach przed nim spędza wielu przesądnym ludziom sen z powiek i zakłóca im radość życia, to dla inżynier Mileny Bonieckiej, okazał się on niebywale szczęśliwym, wręcz pamiętnym dniem. Nie dosyć, że w końcu awansowała na kierownika biura projektowego, tym samym otrzymując większą gażę, to jeszcze od dzisiaj zaczynała zaległy urlop za ubiegły rok. Jakby tego było mało, po drodze, idąc na skróty z pracy, a często tamtędy chodziła, w bocznej uliczce, znalazła dwudziestozłotowy banknot. Pomyślała, że to nie dużo, ale zawsze coś. W końcu liczy się szczęście. Pieniądz, ot tak sobie leżał na ziemi, jakby nigdy nic i nęcił swoim widokiem. Jeszcze z niedowierzaniem podniosła go i rozejrzała się wokół, chcą wypatrzeć nieszczęśnika, który zgubił papierkowy pieniądz, lecz uliczka była pusta. Tylko, nieco dalej, w bramie prowadzącej do jakiejś obskurnej posesji, bawiła się spora gromadka dzieciaków. W pewnej chwili spłoszeni czyimś groźnym krzykiem, dobiegającym gdzieś z piętra kamienicy, wybiegli hurmem na ulicę. Jeden z wyrostków, bez mała dziesięcioletni chłopak w krótkich spodenkach i z poobcieranymi do krwi kolanami, na wygiętym w haczyk drucie, toczył śmiesznie przed sobą kuchenną fajerkę. Grupka latorośli popychając się nawzajem i wrzeszcząc niemiłosiernie, przemknęła jak wiatr obok Bonieckiej. Ta odprowadziła ich rozbawionym wzrokiem, aż zniknęli za zakrętem, po czym zerknęła powtórnie na trzymany w ręku banknot. Rozłożyła bezradnie ręce, jakby tym gestem chciała uspokoić swoje sumienie, i że właściwie, to nie ma komu zwrócić znaleziony pieniądz, potem przesądnie, może nawet nazbyt, chuchnęła kilka razy na niego i wsunęła go głęboko do torebki.

„W przeciwieństwie do nieszczęść i szczęścia trafiają się parami, a co więcej, nawet, dwudziestozłotowymi banknotami, jak w tym wypadku” — skwitowała w myśli. — „I to właśnie w piątek, trzynastego. No! No! Kto by to pomyślał”.

Zadowolona z faktu, wyszła uśmiechnięta z bocznej uliczki i skierowała się w stronę autobusowego dworca, choć mówiąc szczerze, to niewiele miał on wspólnego z prawdziwego zdarzenia terminalem autokarowym. Ot długi, drewniany barak z kilkoma małymi, kasowymi okienkami, gdzie kupowało się bilety i ubikacją, przed którą siedziała na krzesełku babcia klozetowa i zbierała od potencjalnych klientów opłatę za skorzystanie z tegoż przybytku. Na zewnątrz, tuż przy samym baraku stał ciąg ławek, a nieco dalej znajdowało się kilka stanowisk, z których odjeżdżały w różnych kierunkach autobusy. Boniecka minęła od tyłu dworzec i wąskim chodnikiem skierowała się w stronę placu jarmarcznego. Ten, w przeciwieństwie do dworca, w stu procentach spełniał swoją funkcję, do której był przeznaczony. Już z daleka, poprzez rżenie koni, słychać było stamtąd podniesione głosy handlarzy zachwalających swój żywy towar, a którzy to przekrzykiwali się nawzajem, że koń nie kradziony i nie dychawiczny, że nie zasadza, bo i jak by mógł, że ma idealny kształt zębów, jako że z nich można było wyczytać jego wiek i tak dalej, i tak dalej. Słowem, tylko ktoś całkowicie obeznany w tejże końskiej branży mógł zrozumieć specyficzną mowę owych trybowników. Kiedy Boniecka przechodziła obok tegoż jarmarcznego placu, kilku tam stojących przy budce z piwem młodych mężczyzn, widząc tak atrakcyjną kobietę, odstawili butelki z napojem od ust, po czym wszyscy jednocześnie jak jeden mąż, odwrócili się w jej kierunku i gapili na nią bezczelnie, wyrażając w pochlebnych słowach swój głośny zachwyt. To akurat dla Bonieckiej nie było czymś nowym. Nawet z czasem przyzwyczaiła się do tego rodzaju męskich zaczepek, a nawet trochę ją to bawiło, choć, prawdę mówiąc, takie gesty podziwu były dla niej niekiedy uciążliwe i ją mocno denerwowały. Nieraz fuknęła na tego, czy innego amatora taniego podrywu, który, będąc za pewnym siebie, przekroczył granice dobrego smaku, próbując bezczelnie i na siłę, umówić się z nią na randkę. Tak nachalni mężczyźni mieli u niej wielki minus i zawsze byli przez nią ignorowani.

Milena Boniecka była piękną kobietą. Poza idealną sylwetką, która dorównywała, a nawet przerastała proporcjonalnością i symetrią ciała światowe modelki, poza seksapilem, wdziękiem i powabem, oraz osobistym urokiem, cechowała się także nieprzeciętną inteligencją. Dowiodła tego, kończąc z wyróżnieniem studia inżynierskie na Politechnice Wrocławskiej. To prawda, jej intelekt wspaniale harmonizował z urodą, wprost scalał się nią, tworząc pod każdym względem kobiecą doskonałość. Miała rozrzucone, zdawać by się mogło, w kuszącym nieładzie, blond włosy z lekka podkręconymi kosmykami, wydatne, pełne usta i te błękitne oczy niczym lazur nieba, aż dech zapierało w piersi. Gdy się w nie głęboko zajrzało, dało się w nich odnaleźć kalejdoskop szczęścia, cudowne ukojenie, oazę spokoju i bezpiecznej ostoi. Trzeba przyznać, że w jej rysach twarzy można było się doszukać coś z urokliwości amerykańskiej aktorki Marilyn Monroe, lecz nawet ten doskonały zarys hollywoodzkiego wdzięku, nie przysłonił w niej walorów typowo słowiańskiej, olśniewającej urody. Słowem, nie było mężczyzny, który przeszedłby obok niej obojętnie i nie zwrócił na nią uwagi, a i inne kobiety rzucały na nią zazdrosne spojrzenia, wydymając przy tym złośliwie i lekceważąco usta. Ot, taka sobie kobieca zawiść.

Boniecka przeszła obok wystawowego okna z rzucającym się w oczy, dużym napisem na szybie, kursy motorowe, po czym skręciła do bramy i weszła na podwórze. Jej wzrok powędrował mimowolnie w jego róg. Na całe szczęście, przy znajdującym się w tym miejscu śmietniku, panowała cisza. Dzisiaj nie koczowali tam uciążliwi amatorzy tanich trunków, którzy często nagabywali mieszkańców kamienicy o pieniądze. Boniecka odetchnęła z ulgą i w jak w najlepszym nastroju wbiegła prawie że biegiem na piętro. Następnie weszła do swojego mieszkania, usiadła na krześle, wyciągnęła z torebki znaleziony pieniądz, położyła go na stole i wygładziła starannie dłonią. Przez chwilę patrzyła na umiejscowiony na awersie banknotu wizerunek uśmiechniętej kobiety w chuście na głowie.

— Niewiele za ciebie można kupić, droga pani w chuście, ale te prawie trzy, może cztery bochenki chleba, to można i dostać — powiedziała do siebie, wpatrując się dokładniej w twarz kobiety. — „Trochę podobna do mamy” — stwierdziła w myślach. — „Tylko trzeba by było zdjąć z głowy tę chustę, droga pani, przeczesać ci włosy i wypisz, wymaluj, starsza pani Boniecka” — skwitowała. — Mama! — Westchnęła głęboko.

Na samo jej wspomnienie na twarzy Bonieckiej pojawił się wyraz zadumy i nostalgii.

„Oj, wszystko bym dała, żeby było tak jak dawniej” — pomyślała. — „Cóż, bez wątpienia nigdy tak już nie będzie jak dawniej, bowiem czas płynie niczym rwący, górski strumień. Owszem, czas goi bolesne rany i zaciera winę, a nawet gniew i choć czas jest pamiętliwy jak zazdrosny małżonek, to jednak na szczęście, posiada w sobie i zapomnienie. Być może, jest to bardzo wygodne myślenie, bowiem świat międzyludzkich relacji oparty jest na bardzo dziwnej i niezrozumiałej przekorze. Na każde pytanie potrafi dać odpowiedź i na wszystko znajdzie zadowalające wytłumaczenie.”

„Czy aby na wszystko i dla wszystkich”? — Zakiełkowało u niej, ot takie małe i czysto ludzkie zwątpienie.

Uśmiechnęła się gorzko do swych przemyśleń, następnie podniosła się z krzesła, zdjęła z siebie sukienkę, żeby ta przypadkiem się nie pogniotła, po czym nałożyła na bieliznę fikuśny szlafroczek, który delikatnie odsłaniał jej dekolt i wiszący na jej szyi srebrny łańcuszek z medalikiem w kształcie krzyżyka, rzadko się z nim rozstawała, bowiem przynosił jej szczęście, po czym wyciągnęła się wygodnie na łóżku. Dopiero teraz zastanowiła się, co ma dalej zrobić z tym wolnym czasem. Jak wykorzystać, bądź co bądź, te prawie dwa tygodnie lenistwa. Pomyślała, że może jednak odwiedzi swoją mamę, jednak po krótkim zastanowieniu doszła do wniosku, że to nie jest jednak dobry pomysł. Tak po prawdzie, to właściwie obie nie dojrzały jeszcze do tak nagłych i niespodziewanych odwiedzin. To musi niestety trochę potrwać. Może i mama miała rację, lecz Milena zawsze twierdziła, że nigdy nie wchodzi się dwa razy do tego samego strumienia.

Z głębokich rozważań wyrwał ją drażniący uszy odgłos dzwonka do drzwi, aż się wzdrygnęła.

— Cholera! — Tylko w ten sposób potrafiła przeklinać. — Powinnam go wymienić na bardziej cichy i z mniej wyrazistym tonem — żachnęła się. — A kogóż tu niesie o tej porze — mruknęła.

Z niechęcią wstała z łóżka i podeszła do drzwi, następnie, zapobiegawczo, w przymocowaną do nich specjalną, metalową listewkę wsunęła końcówkę zabezpieczającego łańcuszka i dopiero wtedy lekko uchyliła drzwi. W progu zobaczyła młodego i dość przystojnego mężczyznę ubranego w uniform listonosza. Z jego ramienia zwisała pękata, trochę pomarszczona, skórzana torba. Poczciarz obrzucił Boniecką pełnym zachwytu spojrzeniem, po czym, widząc u niej nieco rozchylony dekolt, zatrzymał na nim ciekawski i nieomal pożądliwy wzrok.

Boniecka cofnęła się odruchowo i zasłoniła szczelnie wycięcie klapami szlafroczka.

— Jest pan tutaj nowy? Nie znam pana! — fuknęła, zbulwersowana jego natrętnym i wścibskim zachowaniem. — Wcześniej ktoś inny przynosił mi korespondencję — dodała, przypatrując mu się uważnie.

Listonosz jakby się zmieszał. Jakby zapomniał języka w gębie i po co tutaj przyszedł. Spłonął rumieniłem, po czym cofnął błyskawicznie wzrok z zakrytego już dekoltu i przeniósł go nieśmiało na jej zagniewaną twarz.

— Przepraszam panią najmocniej — wydukał wreszcie usprawiedliwiającym głosem — niedawno przyjąłem się na pocztę. Pracuję na tym rejonie dopiero od wczoraj. Tamten pan, o którym pani wspomniała, odszedł na emeryturę. Przykro mi, że to ja.

— Przykro panu? — Boniecka pokiwała wątpiąco głową. — Dobrze, że chociaż panu jest przykro — powiedziała z pobłażliwością. — Ma pan coś dla mnie? — spytała już mniej opryskliwie.

— Tak! Owszem, proszę pani! — odrzekł, wstydliwie opuszczając na dół oczy. — Przyniosłem dla pani dwa listy — dodał.

Przesunął przed siebie ogromną torbę, którą miał zawieszoną z boku ramienia, otworzył ją, poszperał chwilę w środku i wyciągnął z niej dwie niebieskie koperty. Chciał je podać Bonieckiej, lecz zrobił to tak nieporadnie, że listy wyleciały mu z dłoni i upadły z szelestem na podłogę.

— Oj! Ale ze mnie niezdara! — powiedział przepraszająco, schylając się po nie szybko.

Boniecka spojrzała na niego przychylniej. Zdjęła zabezpieczający łańcuszek i otworzyła szerzej drzwi.

— No cóż. Jak pan trochę więcej popracuje nad sobą, to zdąży pan nabrać jeszcze wprawy — powiedziała.

— Mam nadzieję — odrzekł, wręczając jej listy. — Przepraszam panią, że się ośmielam, ale czy… — Urwał nagle, jakby się zastanawiał, jak ma sformułować dalszy ciąg kłopotliwego zdania. — Czy pani nikt jeszcze nie mówił, że jest podobna do tej amerykańskiej artystki, Marilyn Monroe? — wyrzucił z siebie jednym tchem.

— Tak pan twierdzi? — Boniecka uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając białe i równe zęby. — A kto się panu bardziej podoba, czy Marilyn Monroe we mnie, czy też może sama ja? — zapytała niby żartem.

— Bezapelacyjnie pani uroda bije na głowę jej. Ona jest tylko wkomponowanym dodatkiem, można powiedzieć, takim sobie gustownym szkiełkiem w cudownej oprawie.

— Kłamca, ale i komplemenciarz z pana, panie…

— Stefan Wojciechowski — wszedł jej w słowo. — Może i komplemenciarz, ale nie kłamca ani uwodziciel — dodał poważnie i pokręcił głowa w geście zaprzeczenia.

— Stefan — powtórzyła za nim, robiąc duże oczy. — I nie uwodziciel. Powiedziałabym raczej, znawca i miłośnik kobiecej urody. Czyż nie? — Przechyliła przekornie głowę i uniosła pytająco brwi. — Otóż panie Stefanie. Pan wybaczy, lecz na razie nie zamierzam zawierać nowych znajomości, ani być obiektem czyjegoś uwielbienia. Dziękuję za pański trud, poświęcenie, za listy i do widzenia panu — podkreśliła.

— Cała przyjemność po mojej stronie, pani Mileno — odpowiedział uprzejmie.

— Pan zna moje imię?

— Nie trudno było się domyśleć. — Gestem głowy wskazał na kopertę w jej ręku. — Z adresu — powiedział. — No to, do zobaczenia, pani Mileno! — Ukłonił się szarmancko.

— Tak pan sądzi?

— No cóż. Jest pani teraz ode mnie zależna — odrzekł. — Oczywiście, dotyczy to tylko korespondencji — uzupełnił szybko, spostrzegłszy igrające w jej oczach iskierki gniewu, a na czole groźny mars. — Tylko pocztowych przesyłek — dodał.

Ten jego wiarygodny i usprawiedliwiający aż do bólu ton do reszty rozbroił Boniecką.

— Do widzenia, panie Stefanie — powtórzyła, gubiąc całkowicie surowość.

Zamknęła drzwi, wsunęła na powrót w metalową listewkę końcówkę zabezpieczającego łańcuszka i przekręciła w zamku klucz. Usłyszała jeszcze za drzwiami jego „do widzenia”, po czym szybkie kroki na schodach. Westchnęła głośno i spojrzała z ciekawością na trzymane w ręku koperty.

— Co my tutaj mamy? — Odwróciła je na drugą stronę i zerknęła na adresy nadawców.

— Edmund? — powiedziała głośno ze zdziwieniem i z pewną obawą, ściskając palcami kopertę, jakby po grubości chciała sprawdzić jej zawartość — zobaczmy, co on takiego mi napisał.

Niecierpliwie próbowała odkleić zakładkę koperty, lecz ta mocno trzymała. Z szuflady wyjęła nóż, przecięła kopertę po grzbiecie, po czym wyciągnęła z niej list i dłuższy czas czytała go z przejęciem.

— Przykro mi, Edmundzie — powiedziała głośno i przepraszająco skończywszy czytać i cięgle patrząc na zapisaną starannym pismem kartkę listowego papieru, jakby to do owego zapisku się zwracała jak do żywej istoty i przed nim usprawiedliwiała. — Kiedyś wspominałam swojej mamie, że nie wchodzi się dwa razy do tego samego strumienia. Tobie też to mówię, choć i tak mnie nie słyszysz, mój drogi Edmundzie — dodała.

Złożyła z pietyzmem list, jakby chciała zamknąć na zawsze ten rozdział życia zapisany na tej, wyrwanej z zeszytu kartce, i wsunęła go na powrót w kopertę, po czym zamierzała ją odłożyć, lecz nagle ręka z listem zawisła jej w powietrzu. Chwilę się zamyśliła, błądząc oczami gdzieś po ścianie.

— Nigdy nie mów nigdy — prychnęła nie wiadomo czemu zła na siebie, odkładając w końcu kopertę na stół.

Sięgnęła po drugą korespondencję.

— A to ci heca! — Gniew spełzł z jej twarzy i aż podskoczyła z uciechy, czytając zawartą w niej treść. — No właśnie, Mileno! Nie wiedziałaś, co zrobić z wolnym czasem. Masz tutaj odpowiedź — wykrzyknęła. — Dziękuję za zaproszenie, Urszulko. — Przystawiła list do ust i głośno go cmoknęła, aż na papierze pozostał nikły ślad szminki z jej ust. — Przypieczętowane! Przyjadę! Ma się rozumieć, że przyjadę do ciebie — powiedziała nieco ciszej, próbując nad sobą zapanować. — No tak, ale najpierw muszę do niej zadzwonić. Jakie to szczęście, że Urszula ma w domu telefon. No! No! Toż to luksus w tych dzisiejszych czasach — podsumowała. — Zaraz! Numer jej telefonu. Widziałam go chyba w liście.

Zerknęła powtórnie na list, w którym na samym jego końcu widniał numer telefonu koleżanki, po czym zapisała go w swoim notesiku.

Obie dziewczyny poznały się na studiach i od razu zostały bliskimi koleżankami. Urszula, na drugim roku, wzięła dziekański urlop i wyszła za mąż. Podobno z wielkiej miłości. Na studia już nie wróciła. Potem, przy każdym spotkaniu z Boniecką, mówiła do niej, że ty, Mileno, rzuciłaś męża, gdyż bardziej ceniłaś studia, ja natomiast rzuciłam studia, ceniąc bardziej męża. I po co? Ty nie masz męża, ale przynajmniej masz wyższe wykształcenie, ja, co tu dużo gadać i owijać w bawełnę, nie mam teraz ani tego, ani tego.

Boniecka z Urszulą nie widziały się od dość dawna, dlatego Boniecka była niezmiernie uradowana jej niespodziewanym zaproszeniem. Następnego dnia z samego rana, pobiegła na pocztę i zamówiła rozmowę telefoniczną, międzymiastową, chcąc uprzedzić koleżanką o przyjęciu zaproszenia i o swoim przyjeździe.

— Proszę usiąść i poczekać — poinformowała ją korpulentna pani siedząca za pocztowym okienkiem.

Boniecka usiadła na długiej ławce, obok kilku petentów, zapewne oczekujących za połączeniem jak i ona. Z nudów jakiś czas patrzyła leniwym okiem na stojących w kolejce do pocztowego okienka klientów, potem wzrok przeniosła za okno, na ulicę. Nagle wydało się jej, że wśród licznych o tej porze przechodniów mignęła jakaś znajoma jej, męska twarz. Ten widok ożywił Boniecką. Podekscytowana uniosła się nieco z ławki, aby lepiej widzieć i z niedowierzaniem zlustrowała wzrokiem przechodzących ulicą ludzi, ale widziany przez nią mężczyzna zniknął gdzieś w tłumie niczym kamfora, jakby rozpłynął się w powietrzu.

„Czyżby to był Edmund? Nie, to niemożliwe. Dlaczego akurat on”?

Uśmiechnęła się trochę kwaśno, ale i z pewną nostalgią na samo jego wspomnienie.

„Edmund. Tak! I cóż z tego? Że go porzuciła? Może to zbyt mocno powiedziane. Po prostu się rozstali. Może nie dorosła, aby związać się z kimś na stałe. Była bardzo młoda i głupia. Zdradziła i odeszła, gdyż się zakochała w innym. Małżeństwo z Edmundem było z jej strony tylko z namowy mamy, no, może trochę z rozsądku i jakiejś głupiej fantazji. Chęci zaimponowania innym i własnej próżności. Że będzie obracać się w wyższych sferach. W końcu wówczas miała dopiero osiemnaście lat i była jeszcze przed maturą. Ewidentna przepustka do dorosłości. Ewidentna? Tak po prawdzie, to dopiero niewielka jej namiastka. Natomiast on, mężczyzna po czterdziestce, wprost ją uwielbiał i rozpieszczał na każdym kroku. Ona zaś, od początku nic do niego nie czuła i była dla niego oziębła. Wiedział dobrze i być może rozumiał, że nie jest mu przychylna i go nie kocha, lecz zapewne myślał naiwnie, że za drogie prezenty, którymi ją zarzucał na co dzień, kupi w końcu tę jej miłość i ona z czasem go pokocha”.

Edmund był lekarzem. Dobrym i wziętym chirurgiem w wojewódzkim szpitalu. Inna pozycja społeczna, poważanie i duże pieniądze.

„Tylko, po co to wszystko! Ach ta mama”!

— Widzisz, moja droga Mileno. Przyznam ci się, że ja także nie wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Lecz z czasem przywiązałam się do twego ojca i na swój sposób go pokochałam. — Tak jej mówiła matka.

Jednak Boniecka widziała w małżeństwie swoich rodziców zupełnie coś innego. Ich uczucia szybko się wypaliły i pozostały między nimi tylko grzecznościowe konwenanse. Jakieś tam dobre maniery i udawana szarmanckość ze strony ojca. Poza tym zimna, sztuczna, codzienna uprzejmość i mało znaczące dla matki zbliżenia, po których szybko biegła do łazienki, by zmyć ze siebie pozostałość po tej chwilowej słabości, jak i zgoła obowiązkowej powinności małżeńskiej. Owszem, matka kochała, ale chyba tylko ojca pieniądze. Dlaczego tylko jego pieniądze i co ją usprawiedliwiało? Być może matka bała się biedy, którą niegdyś odczuła dotkliwie na własnej skórze, a o której nigdy nie mówiła. Wspomniała tylko, że to było przed wojną, za okupacji. Inne czasy. Boniecka nie chciała mieć takiego związku, opartego wyłącznie na jednostronnej miłości, ale i materialnej zależności. Nie chciała być kurą domową. Chciała mięć własne pieniądze. Zarobione własnymi rękoma. Po to potem poszła na studia, ukończyła je celująco, robiąc dyplom inżyniera. Oprócz tego była młoda i pragnęła być zakochaną i szczęśliwą, a nie tylko kochaną. Brać zachłannie miłość, lecz pod warunkiem, żeby ją podwójnie oddać. Była żądna wskrzesić i wyłowić z uczucia wszystko to, co w nim jest zmysłowe, najpiękniejsze i najlepsze. Czerpać je całymi garściami. Całą sobą, aż do utraty tchu. Zatracić się w nim, aż do samego końca. Tak! To szczera prawda! Zakochała się w innym mężczyźnie, który uszanował jej własne zdanie i potrafił docenić w niej i cielesność, i inteligencję. Wyeliminował z niej oziębłość i rozpalił żar, przez co odkryła w sobie dotąd uśpioną kobiecość.

„Czy to zbrodnia być zakochaną do szaleństwa? Tylko, dlaczego czyimś kosztem? Kosztem Edmunda”?

Przedtem o tym w ogóle nie myślała. Te kilka następnych lat, jak jej się zdawało, prawdziwej miłości, zaślepiły ją do tego stopnia, że zbyt późno zauważyła, jak wali się na łeb, na szyję, to jej wymarzone szczęście i życie. Minęło zaślepienie i przyszła refleksja. Kiedy sama została porzucona i wzgardzona zrozumiała wtedy, jaki ból sprawiła Edmundowi. Sumienie było jak kat. Nawet chciała się zabić.

„Może to była podświadoma zemsta ze strony Edmunda”?

Faktem jednak było, że jego nieszczęście przelało się na nią, jakby powracającą falę, zalewając jej szczęście. Popadła w depresję. Po jakimś czasie podniosła się z tego. Dźwignęła. Odżyła. Wróciła chęć do życia. Miała kilka romansów, ale już była ostrożna i nawet zrodziło się w niej pewne wyrachowanie. Przez ten czas dostała od Edmunda jeden czy dwa listy, nawet podał nazwę miejscowości, w której mieszkał i pracował. Ten ostatni, z adresem, napisał gdzieś dwa lata temu. Chciał jej wszystko wybaczyć. Żeby tylko do niego wróciła. Nie odpisała. Więcej listów już nie przysłał, aż do dzisiaj.

„Czyżby jakiś zbieg okoliczności”?

— Proszę pani! Katowice! — usłyszała głośny okrzyk — druga budka telefoniczna.

— Tak! Tak! — Boniecka wstała szybko z ławeczki i weszła do kabiny, po czym zdjęła z widełek słuchawkę i przystawiła ją do ucha.

— Halo!

Coś tam zgrzytało w połączeniu, po czym usłyszała trzeszczący i niewyraźny głos, jakby gdzieś dochodził z oddali, albo zza grubej ściany. Boniecka potrząsnęła słuchawką, a nawet w nią odruchowo dmuchnęła, jak gdyby mogło to coś w ogóle pomóc.

— Halo! — powtórzyła głośniej.

— Halo! Milena! — Głos po drugiej stronie linii stał się wyraźniejszy i nabrał konkretnej barwy, choć co chwila się urywał. — Milena! Mówi się!

— Halo! Halo! Urszulko! Wczoraj otrzymałam twój list — krzyknęła Boniecka — powiem krótko, bo za moment może szlak trafić to połączenie. Jutro u ciebie będę. Zrozumiałaś mnie.

— Zrozumiałam, Mileno, przyjedź tym pociągiem… — Nieoczekiwanie połączenie urwało się.

— Którym? — spytała odruchowo Boniecka, lecz po drugiej stronie linii słychać było tylko trzaski i zgrzyty. — Jakoś sobie poradzę — powiedziała do siebie, ze złością odkładając słuchawkę na widełki aparatu.

Jeszcze tego samego dnia Boniecka była gotowa do wyjazdu. Spakowała do podróżnej walizeczki kilka najpotrzebniejszych, kobiecych drobiazgów i narzuciła na siebie letni płaszczyk, następnie zamknęła starannie drzwi na górny i dolny zamek, po czym udała się na kolejowy dworzec. Przy kasowych okienkach było trochę ludzi. Uzbroiła się w cierpliwość i stanęła w dość długiej kolejce. W pewnej chwili poczuła na sobie czyjś natrętny wzrok. Zerknęła mimowolnie w kierunku obserwującego ją mężczyzny. Ten, widząc jej nagły odruch, momentalnie uciekł oczyma gdzieś w bok, przysłonił dłonią twarz, jakby nie chciał być rozpoznanym, po czym szybko odwrócił się tyłem i opuścił dworcowe pomieszczenie. Jakiś czas patrzyła na kołyszące się wahadłowe drzwi, za którymi zniknął tajemniczy osobnik.

— Proszę pani! — Stojąca za Boniecką kobieta delikatnie dotknęła jej ramienia. — Teraz pani kolej — powiedziała do niej.

— Oj! Przepraszam najmocniej! Zamyśliłam się — odrzekła Boniecka — dziękuję bardzo pani. Oczywiście. Już kupuję. — Nachyliła się nad okienkiem kasy biletowej. — Proszę jeden bilet do Katowic? — zwróciła się do siedzącej tam kobiety.

— Do samych Katowic nie ma bezpośredniego pociągu, proszę pani — poinformowała ją kasjerka — może jedynie pani stąd dojechać do Głodowa. Tam pociąg kończy bieg. Niestety, z Głodowa musi pani dalej jechać autobusem.

— Wczoraj same farty, a dzisiaj same niespodzianki i przeciwności dnia powszedniego Polski Ludowej — bąknęła cicho Boniecka.

— Słucham? — Pani w okienku nastawiła ucha.

— Nic, nic! — żachnęła się Boniecka. — W takim razie proszę normalny do tego Głodowa — powiedziała, wyjmując z portmonetki pieniądze. — Przepraszam! O której odchodzi ten pociąg? — spytała.

— Pociąg do Głodowa odchodzi o szesnastej zero, zero — rzuciła zza szyby kasjerka, wręczając jej bilet — z drugiego peronu.

Boniecka podziękowała i zerknęła na wiszący w poczekalni zegar. Wskazywał dokładnie godzinę piętnastą. Pomyślała, że ma jeszcze trochę czasu. Zapuściła się w kierunku dworcowego tunelu, aby dostać się na drugi peron, skąd odchodził jej pociąg, lecz odstraszył ją pijacki bełkot kilku znajdujących się tam oberwańców, którzy po kolei sączyli z butelki wino. Zawróciła i rozglądając się na boki, czy aby nie jedzie przypadkiem jakiś pociąg, bezpośrednio przeszła przez tory na drugi peron. Tam wyszukała pustą ławeczkę i na niej usiadła z ulgą. Zdjęła z siebie płaszczyk i położyła go na kolanach razem z walizeczką. Kilku pasażerów spacerowało niecierpliwie po peronowym chodniku tam i z powrotem, spoglądając co chwila na megafon, jakby się bali, że nie usłyszą, lub nie zrozumieją niewyraźnej zapowiedzi kolejowego spikera podającego godziny odjazdu poszczególnych składów. Jak na końcówkę sierpnia było bardzo ciepło. Wręcz gorąco. Boniecka z lubością wystawiła twarz do słońca, przymknęła oczy i wyciągnęła przed siebie nogi. W pewnym momencie usłyszała zbliżające się w jej stronę czyjeś kroki. Uchyliła na moment powieki, lecz na powrót je natychmiast przymknęła. Słońce zbyt mocno raziło ją w oczy. Podkurczyła tylko machinalnie nogi, żeby przechodzący o nie przypadkiem nie zahaczył i się nie potknął. Ten ktoś przeszedł obok niej, po czym odgłos jego kroków ucichł nagle po kilku sekundach. Bonieckiej wydało się, że zatrzymał się tuż za nią. Odwróciła pomału głowę i zerknęła dyskretnie w tym kierunku. Kilka metrów od niej stał wysoki, postawny mężczyzna. Choć stał do niej profilem, od razu rozpoznała w nim tego samego człowiek z poczekalni. Boniecka trochę się zaniepokoiła, lecz pomyślała, że właściwie tutaj, pomiędzy ludźmi, tak po prawdzie, to nie miała się czego obawiać. Chyba już bardziej zdenerwował ją swym natręctwem, aniżeli przestraszył.

„Cóż za namolny człowiek, czyżby jakiś niedzielny podrywacz” — podirytowała się. — Taki z ciebie chojrak — mruknęła do siebie.

Wstała, narzuciła na siebie płaszczyk i z walizeczką w ręku wolno ruszyła w jego kierunku.

Mężczyzna, widząc, że dziewczyna podniosła się z ławki i idzie w jego stronę, natychmiast zasłonił ręką głowę, jak to zrobił na poczekalni. Następnie odwrócił się na pięcie i przeskoczył przez tory, po czym zbiegł po schodach do dworcowego tunelu. Choć krótko widziała jego twarz, jednak tym razem zdążyła zauważyć na niej pewien szczegół. Nieznaczną szramę na policzku.

— Co też tak pani wypatruje? — niespodziewanie usłyszała za swoimi plecami pytanie w tym lekko zawstydzonym tonie, który już gdzieś obił jej się o uszy.

Odwróciła się i spojrzała zaskoczona przed siebie. Przed nią stał ten sam młody człowiek, który poprzedniego dnia dostarczył jej korespondencję. Uśmiechał się do niej. Tym razem ubrany był po cywilnemu, w modne dżinsy dzwony, koszulkę polo i luźną, dżinsową kurtkę. Przez ramię miał przewieszony niewielki, sportowy plecak z kolorowymi nalepkami na nakładce. Bez uniformu, czapki ze sztywnym daszkiem i skórzanej torby pocztowego doręczyciela, chłopak wydawał jej się trochę inny, jakby nie ten sam. Mniej dorosły, a bardziej młodzieńczy i o wiele przystojniejszy.

— Nie co, a kogo — odpowiedziała. — A gdzie zgubił pan swój mundur, panie Stefanie Wojciechowski?

— O! Pamięta pani też i moje nazwisko.

— Tak się jakoś złożyło.

— A w czym się bardziej pani podobam? Czy w przepisowym stroju listonosza, czy może jako typowy cywil, jak teraz — zagadał.

— Stara się mnie pan poderwać? — spytała niby z oburzeniem Boniecka.

— I owszem! Staram się panią poderwać, a tak w ogóle, to naprawdę chcę panią poderwać! — odrzekł stanowczo, jakby chciał być przez nią zrozumianym dosłownie. Tym razem zgubił ten dawny i zawstydzony ton.

— Jest pan szczerym aż do bólu i zbyt pewnym siebie — prychnęła Boniecka.

— Jeżeli życzliwość jest szczera aż do bólu i nieobłudna, to jest niezwyciężona, pani Mileno — przytoczył powiedzenie.

— I na dodatek filozof z pana — odrzekła Boniecka.

Trzeszczący komunikat dobiegający z dworcowego megafonu przerwał im na moment rozmowę.

— Zapowiadają pani pociąg — odezwał się Wojciechowski — wydaje mi się jednak, że tak szybko nie uwolni się pani od mego towarzystwa.

— A to dlaczego, mój panie? — żachnęła się Boniecka.

— Bo jadę tym samym pociągiem, co pani. Mam szczerą nadzieję, że i w tym samym przedziale.

— To się tylko tak panu wydaje, lecz rzeczywistość może być całkowicie zaskakująca i odmienna. Może być pan mocno rozczarowanym.

— Rozczarowanym? Nie sądzę. Ale, ale, nie słyszała pani? — Wojciechowski spytał tajemniczo, zmieniając nagle temat.

— Niby o czym?

— Podobno w tej okolicy grasuje jakiś nożownik.

— Nożownik? — Boniecka zrobiła wielkie oczy. — Jakoś ostatnio nie wpadło mi w ucho.

— Tak! Nożownik — potwierdził poważnie. — Bezpieczniej kobiecie podróżować w męskim towarzystwie — dodał, starając się mówić przekonywająco.

— Phi! Mężczyzna? Czy się pan któryś z kolei raz nie przecenia, mój panie. — Boniecka obrzuciła Wojciechowskiego nie do końca krytycznym wzrokiem. — A zresztą, skąd ja mogę wiedzieć, że to pan nie jest przypadkiem tym nożownikiem?

— Zaręczam to pani. — Wojciechowski podniósł do góry dłoń i połączył ze sobą jej dwa palce w geście przysięgi.

— Liche te pańskie zaręczyny. — Boniecka parsknęła śmiechem. — No cóż, ale lepsze takie aniżeli inne. Może te rzeczywiste, ślubne, którymi zaszczyci pan swoją przyszłą wybrankę, będą dla niej bardziej klarowne i solenne, aniżeli te dla mnie.

W tym czasie ze świstem pary na peron wtoczył się parowóz.

— Pozwoli pani, że pomogę — zadeklarował się Wojciechowski, wskazując wzrokiem na jej podróżną walizeczkę.

— No, jeżeli pan koniecznie chce być dżentelmenem w każdym calu, to proszę. — Boniecka podała mu swój niewielki bagaż. — Myślę, że się pan tym nie przedźwiga.

— Dla pani dźwignąłbym sam Kasprowy Wierch, albo nawet Mont Everest i nie byłoby mi wcale za ciężko.

— Ho, ho! A nie lepiej to Gubałówkę. Chyba jest o wiele lżejsza i łatwiej ją zarzucić na plecy.

Żartując, wsiedli do wagonu, po czym poszukali w miarę luźnego przedziału.

— A po cóż pan jedzie do tego Głodowa, panie Stefanie? — spytała Boniecka, zajmując miejsce przy oknie.

Wojciechowski chwycił za uchwyt jej podróżną walizeczkę i położył ją na górną półkę. Uchwyt walizeczki miał wyprofilowany spód, który idealnie pasował do dłoni.

— Do samego Głodowa nie jadę — odrzekł, siadając naprzeciwko dziewczyny — wysiadam dwie stacje wcześniej. W Rębiszynach. Tam mieszkają moi rodzice. Wie pani. Oni nie są bogaci, a ja studiuję na Politechnice Wrocławskiej na wydziale budownictwa. Jestem na drugim roku. W okresie wakacji, tak sezonowo i jako listonosz, dorabiam trochę do studiów. Trzeba sobie jakoś radzić.

— Na Politechnice Wrocławskiej — ożywiła się Boniecka — a wie pan! Ja także kończyłam tę uczelnię. To mamy podobne zainteresowania.

— Widzi pani! Myślę, że swój zawsze spotka na swojej drodze swego. A mówią, że nie istnieje przeznaczenie.

— Cóż. Ono przybiera różne nazwy i posiada różne imiona, ale czy istnieje przeznaczenie, panie Stefanie, to trudno powiedzieć.

— Właśnie — przytaknął ten. — Pani zna moje imię, a nawet nazwisko, natomiast ja, pani imienia nie znam, nie wspominając o nazwisku.

— A fe! Wylazł z pana kłamca. Nie zna pan? Czy aby na pewno!

— No, przynajmniej oficjalnie go nie znam.

Boniecka przez chwilę patrzyła na Wojciechowskiego ciepło i z coraz to większym zainteresowaniem. Właściwie, to zaczynał się jej podobać ten listonosz, a dosłownie student Politechniki Wrocławskiej. To tłumaczyłoby jego inteligencję, sposób wysławiania się i swobodę prowadzenia dialogu. Już wcześniej zauważyła, że nie jest on tak do końca tym, za kogo się z początku podawał, kiedy przyniósł jej listy. Pomyślała, że tak po prawdzie, to czemu nie miałaby dać mu się poderwać. W końcu ona sama nie jest na razie w żadnym związku, przez co nie ma zobowiązań dotyczących wierności.

— Milena Boniecka! — powiedziała, wyciągając dłoń. — Oficjalnie — dodała z szerokim uśmiechem.

— Stefan Wojciechowski! — Odwzajemnił z zapałem uścisk i uśmiech. — Także oficjalnie.

W tym momencie parowóz sypnął po bokach parą, zabuksował napędowymi kołami, po czym rozległ się głośny gwizd oznajmiający odjazd i cały skład ruszył ociężale, szarpiąc wagonami jeden po drugim, a ich bufory uderzały o siebie, wydając przy tym metaliczny dźwięk.

* * *

W tym czasie z podziemnego przejścia łączącego perony wyszedł wysoki mężczyzna. Nie rozglądając się, przebiegł szybko przez tory i popędził, co sił w nogach za oddalającym się pociągiem, który z każdą chwilą nabierał coraz to większej szybkości. Mężczyzna, po kilkunastu metrach karkołomnego biegu, dogonił ostatni wagon i ostatkiem sił chwycił się zabezpieczającej barierki przy drzwiczkach. Chwilę na niej zawisł całym ciężarem ciała, przebierając w powietrzu śmiesznie nogami, po czym sprężył się w sobie, odbił nogami od ziemi i wskoczył na podest. Jakiś czas stał na nim, chwiejąc się i oddychając ciężko. Pod wpływem emocji i wysiłku, dotąd nieznaczna szrama na jego policzku, teraz jeszcze bardziej się uwydatniła, nabierając z lekka czerwonej barwy i dając znać o sobie mrowieniem. Mężczyzna przejechał po niej palcami dłoni, po czym nacisnął klamkę, uchylił drzwi wagonu i niezauważony przez nikogo wsunął się cichaczem do środka.

* * *

Wojciechowski siedział naprzeciwko śpiącej Bonieckiej i nie mógł od niej oderwać oczu. Był zauroczony tą dziewczyną. Kiedy wówczas otworzyła mu drzwi i stanęła w progu niczym hollywoodzka bogini w seksownym szlafroczku, który odsłaniał dyskretnie jej górne co nieco, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pierwszy raz w życiu. Dotychczas nie wierzył, że takowe uczucie może i jego dopaść i zawrócić mu w głowie. Nie wierzył, aż do tamtej chwili, kiedy przyniósł jej list.

„Milena. Taka dziewczyninie nie trafia się na co dzień i nie jest na co dzień”.

Westchnął głęboko, błądząc ciągle wzrokiem po jej sylwetce. Kloszowana u dołu mini spódniczka, kusząco odsłaniała jej długie i zgrabne nogi. Jego marzenia, dotąd niewinne, stawały się bardziej śmiałe, można rzec odważne, wnikając pod ubiór, pod bieliznę, i wyobraźnią pieszcząc jej wdzięki. Przestraszył się i przymknął oczy, by odrzucić nieprzyzwoite myśli, lecz było to ponad jego męskie siły. To działało jak magnes i przyciągało niczym światło świecy ćmę. Nie mógł, ot tak sobie, wyrzucić z siebie tej cudownej fantazji. Na powrót otworzył oczy i napawał się do woli jej widokiem.

Boniecka musiała widocznie wyczuć natarczywy wzrok Wojciechowskiego, gdyż w pewnym momencie uchyliła leniwie powieki i, jeszcze nie do końca na jawie, przez dłuższy czas spoglądała na niego spod półprzymkniętych powiek, jakby chciała sobie przypomnieć i uzmysłowić, kim jest ten chłopak siedzący naprzeciwko niej i gapiący się na nią z widocznym zachwytem w oczach.

— To pan, to znaczy, to ty, Stefanie! — Uśmiechnęła się miękko. — Przepraszam, ale musiałam chyba usnąć. Ten jednostajny stukot kół po szynach działa na mnie usypiająco — powiedziała jeszcze zaspanym głosem. — Przypomnij mi, na jakim temacie zakończyliśmy rozmowę? — spytała.

— Opowiadałaś mi trochę o sobie i zmorzył cię sen. Tak po prostu i nieoczekiwanie usnęłaś.

— No tak. Nie gniewasz się, że zostawiłam cię samego.

— Ależ skąd! Wprost przeciwnie — zaprzeczył Wojciechowski. — Dzięki temu, mogłem się bezkarnie napatrzeć na ciebie do woli i ile dusza zapragnie. Muszę szczerze przyznać, że sprawiło mi to ogromną przyjemność — dodał bez najmniejszego skrępowania.

— Szybko nabierasz śmiałości, mój chłopcze.

— Jeżeli chodzi o śmiałość… — Wojciechowski urwał zdanie, włożył rękę do swojego plecaka, wyciągnął z niego aparat fotograficzny i wyjął go ze skórzanego futerału. — Jeżeli chodzi o śmiałość — powtórzył. — To, czy mógłbym ci zrobić zdjęcie? — spytał.

— Jesteś także fotografem? — zapytała sama. — Chociaż nie wnikam, a jeżeli tak, to bardzo proszę — wyraziła zgodę — tylko może troszkę się przeczeszę i podmaluję, no i żeby było widać mój łańcuszek, który przynosi mi szczęście. I krzyżyk. No wiesz, szczęście musi być widoczne, żeby o nim zawsze pamiętać. — Zamrugała kokieteryjnie powiekami i rozpięła górny guziczek od bluzeczki, robiąc tym malutki dekolt, który uwidocznił jej długą szyję i zawieszony na niej łańcuszek o delikatnym splocie. Wskazującym palcem ręki, na której przegubie widniała bransoletka o takim samym finezyjnym splocie jak łańcuszek, dotknęła delikatnie swojego policzka i tak zastygła w bezruchu. — Czy teraz dobrze? Jak sądzisz? — spytała kokieteryjnie.

— Milenko! Twoja uroda nie potrzebuje upiększeń. Bądź taką, jaka jesteś.

— A jaka jestem?

— Naturalna i cudowna w tej naturze, a ten gustowny łańcuszek i bransoletka, i owszem. Są godne twojego stuprocentowego wdzięku. — Wojciechowski zdjął z obiektywu zabezpieczenie, nastawił ostrość, czas naświetlania i przesłonę, po czym pstryknął zdjęcie. — Dziękuję pani — powiedział, chowając aparat do plecaka.

— To, kiedy będę mogła obejrzeć to stuprocentowe cudo, jak mnie określiłeś?

— Dostarczę osobiście i z największą przyjemnością!

Pociąg zaczął zwalniać, piszcząc przeraźliwie kołami i gwiżdżąc parą.

Wojciechowski uśmiechnął się do Bonieckiej jakoś tak smutno, po czym przeniósł wzrok za okno na coraz to wolniej i wolniej przesuwający się za szybą krajobraz.

— Moje Rębiszyny — powiedział markotnie — dalej Mileno, musisz radzić sobie sama.

— Jakoś to przeżyję. — Boniecka machnęła ręką. — A z tym nożownikiem, to mówiłeś tak na poważnie, czy tylko żeby mnie nastraszyć? — spytała, przypominając sobie o jego wcześniejszym ostrzeżeniu.

— Jak najbardziej serio, Mileno — odrzekł — powinnaś mieć się na baczności.

Sięgnął po swój plecak z kolorowymi nalepkami na nakładce i niedbale zarzucił go sobie na ramię.

— No cóż — powiedział — było mi bardzo przyjemnie i miło spędzić z tobą czas, tylko szkoda, że tak krótko to trwało.

— Do widzenia, Stefanie. — Boniecka podała mu rękę. — Mnie również było bardzo przyjemnie.

— Do widzenia, Mileno. — Wojciechowski podniósł jej dłoń do swoich ust i ucałował ją szarmancko. — Do następnego listu — powiedział — a jeżeli nikt w najbliższym czasie do ciebie nie napisze, to ja to zrobię i zjawię się u ciebie, jako listonosz ze swoim własnym listem.

— Mam nadzieję i czekam — odrzekła kusząco — za tydzień będę z powrotem w domu.

— Z niecierpliwością będę liczył dni, Mileno.

— Tylko się nie pomyl, matematyku od siedmiu boleści i nie zapomnij o zdjęciu.

— Tak czy owak, za tydzień się spotkamy — zapewnił. — Tymczasem uważaj na siebie, Mileno — dodał jeszcze z troską w głosie, opuszczając przedział i wyskakując na peron.

Pociąg ruszył wolno.

Boniecka przysunęła się do okna, uchyliła je i wystawiła na zewnątrz głowę. Jeszcze przez jakiś czas widziała, jak chłopak stoi ciągle na peronie i patrzy za oddalającym się składem, machając do niej ręką.

Kiedy po niespełna godzinie wysiadła na stacji w Głodowie i spojrzała na peronową tablicę z nazwą miejscowości, przypomniał jej się nagle ten adres podany przez Edmunda w ostatnim liście. Tak! Wynika z tego, że mieszka w Głodowie. Pomyślała, że życie jest pełne niespodzianek i zbiegów okoliczności. Wydobyła z pamięci własne słowa. — Nigdy nie mów nigdy. — Nawet przyszło jej na myśl, by go odwiedzić, ale tylko poprzestała na myśli.

Zgodnie z tym, co mówiła kasjerka, pociąg, którym podróżowała Boniecka, kończył w Głodowie bieg. Żeby dostać się do zaplanowanego miejsca, musiała dalej jechać autobusem. Dworzec autobusowy, jak jej oznajmiła w informacji urzędniczka o długich blond włosach i przyjemnym uśmiechu, był oddalony o ponad dwa kilometry. Spytała jeszcze o postój taksówek, lecz blondynka rozłożyła bezradnie ręce, wskazując tym gestem, że tutaj, przy dworcu kolejowym, nie ma żadnej taryfy, no chyba że kogoś przypadkiem przywiezie z miasteczka. Biorąc to wszystko pod uwagę, Boniecka niestety musiała, przejść ten dość długi odcinek drogi pieszo. Trochę jej się to nie uśmiechało, bowiem zmęczenie dawało jej się we znaki, a i pora była dość późna, i okolica wyludniona, lecz nie miała innego wyjścia. Zerknęła na zegarek na przegubie swojej reki. Było kilka minut po dwudziestej. Pomyślała, że powinna zdążyć z nawiązką na ten o dwudziestej pierwszej. Rada, nie rada, chwyciła za uchwyt swoją podróżną walizkę, przewiesiła przez rękę płaszczyk i ruszyła w kierunku miasteczka, gdzie zaraz za nim znajdował się dworzec autobusowy. Zmierzchało powoli. Gdzieś nad horyzontem pokazały się kłębiaste chmury. Powiał porywisty wiatr i zrobiło się chłodniej. Przystanęła na moment, założyła na siebie płaszczyk, otuliła się nim szczelnie i postawiła kołnierz, po czym pospiesznie poszła dalej. W pewnej chwili zauważyła jakiegoś wysokiego mężczyznę, który wyszedł tuż zza zakrętu drogi i podążał w jej kierunku. Był ubrany w jasny, letni płaszcz, a na głowie miał kapelusz. W ręce trzymał, splecioną z grubej żyłki, siatkę na zakupy. W niej widać było kilka butelek lemoniady. Boniecka, na widok napoju, poczuła suchość w gardle i nieodpartą chęć napicia się czegoś. A niech tam! Przełknęła ślinę, próbując zapomnieć o tej chwilowej niedogodności. Pomyślała, że powinna zaciągnąć od tego człowieka nieco języka. Kiedy się zbliżył, spytała go o bliższą drogę, o jakiś skrót, żeby szybciej móc dojść do dworca, jednocześnie nie spuszczając oczu z widocznych, poprzez ażurowy splot siatki, butelek, które ciągle nęciły ją swą zawartością.

Mężczyzna zbył chwilowo pytanie. Poszedł za jej wzrokiem i się uśmiechnął.

— Widzę, że jest pani spragniona — odezwał się. — Może napiję się pani lemoniady — zaproponował.

Nie czekając na jej odpowiedź, sięgnął do siatki, wyjął z niej butelkę napoju i jednym sprawnym uderzeniem w sprężynkę zamknięcia otworzył ją, aż napój strzelił gazem.

— Proszę! — Spojrzenie mężczyzny było przenikliwe i hipnotyzujące nieomal sięgające gdzieś w głąb. — Niech się pani nie krępuje.

— Ależ cóż znowu! Nie trzeba! — wzbraniała się coraz słabiej.

— Proszę i nalegam — powiedział zachęcającym tonem — niech się pani nie martwi. Mam tego więcej. — Podniósł do góry trzymaną w drugiej ręce siatkę. — O! Widzi pani!

Boniecka chciała jeszcze zaprzeczyć, podziękować, ale suchość w gardle była nie do zniesienia. Wyciągnęła rękę i wzięła od niego butelkę, po czym przystawiła jej szyjkę do swoich ust i małymi łykami opróżniła ją nieomal do dna.

— Dziękuję panu — powiedziała, starając się opanować szybki oddech — nie wiem, co się ze mną stało. Nigdy nie miałam aż takiego pragnienia.

— No cóż! Zdarza się — odrzekł wyrozumiale, zabierając od niej butelkę i chowając ją do siatki. — Pytała mnie pani o krótszą drogę do dworca autobusowego. — Wrócił do tematu.

— Właśnie, jeżeli byłby pan tak uprzejmy.

— Pójdzie pani, o tam. — Uniósł rękę, w której trzymał siatkę i wskazał jej ruchem palca boczną drogę, ciągnącą się pomiędzy rozłożystymi wierzbami. — Ale z góry zaznaczam, że dalej, prowadzi ona koło cmentarza. Starego, po części zrujnowanego cmentarza, gdzie podobnież straszy — powiedział, ściszając specjalnie głos przy dwóch ostatnich wyrazach. — No wie pani, niektórzy powiadają, że duchy jakieś pokutujące straszą tam na potęgę — dopowiedział już głośniej.

Uśmiechnęła się sceptycznie i w ogóle nie przerażona jego słowami.

— Też mi coś — odrzekła — wierzyłam w nie, w te straszne duchy, jak byłam małą dziewczynką, natomiast teraz… — Machnęła ręką, że to drobiazg.

Mężczyzna sprawiał wrażenie mocno zdziwionego tym, że jest taka odważna.

— Naprawdę nie boi się pani duchów? — spytał, świdrując ją wzrokiem, jakby chciał doszukać się w niej odwagi, którą w tak widoczny sposób okazywała na zewnątrz.

Pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia poczuła gdzieś w środku siebie dziwny niepokój, ale jeszcze nie strach.

— A powinnam się bać? — odrzekła pytaniem i już mniej odważnym głosem.

Mężczyzna w odpowiedzi wzruszył tylko dwuznacznie ramionami, jakby tym gestem chciał jej dać do zrozumienia, że coś jednak może jej zagrażać, jeżeli tamtędy pójdzie, lecz to już jej wybór.

Podziękowała mu jeszcze raz uprzejmie, ale i z nieukrywaną ulgą, po czym udała się we wskazanym przez niego kierunku. Zanim skręciła ze szosy w boczny dukt, instynktownie obejrzała się za siebie. Spostrzegła, że mężczyzna stał jeszcze na drodze i patrzył za nią. Pomachała mu kilka razy ręką, ale jej nie odmachał. Jakby jej nie widział, albo nie chciał widzieć. Odwróciła się na pięcie i poszła dalej. Jeszcze tam na drodze było względnie widno. Tutaj, pod rozłożystymi i gęstymi koronami drzew, które wznosiły się po bokach duktu, wieczór zagościł na dobre. Nagle, gdzieś z daleka, doszedł do Bonieckiej głuchy pomruk grzmotu. Spojrzała z niepokojem w górę, potem za siebie na horyzont. Zachodnia strona nieba zaciągnięta była ciężkimi, brunatnymi chmurami. Na ich ciemnym tle pojawiały się co chwila wyraziste zygzaki błyskawic. Jeszcze raz zerknęła z niepokojem w kierunku nadciągającej burzy, po czym przyspieszyła kroku. Po kilkuset metrach dość szybkiego marszu doszła do podniszczonego ogrodzenia wykonanego z kutych i zaostrzonych u góry, stalowych prętów z widoczną na nich rdzą. Tuż za tym, gdzieniegdzie poprzestrzelanym i dziurawym ogrodzeniem, rozciągał się stary, zaniedbany cmentarz. Wąskie alejki miedzy grobami zaścielone były zbutwiałymi liśćmi. Zdawać by się mogło, że tutaj, pomimo letniej jeszcze pory, wkroczyła już na siłę jesień. Boniecka pomyślała z żalem, że ten cmentarny krajobraz, w obrazowy sposób odczuwalnie ukazuje wszechobecną tu śmierć.

Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Wieczorny cień z wolna i zachłannie rozpościerał swe szerokie skrzydła na monumentalnych pomnikach, nagrobnych figurkach i zarośniętych mogiłach, jakby chciał je osłonić od zbliżającej się nawałnicy i utulić do wiecznego snu. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Z początku pojedynczo tu i tam, potem coraz gęściej i gęściej, aż lunęło jak z cebra. Nagle oślepiająca, pionowa błyskawica przecięła niebo i jednocześnie huknęło gdzieś w pobliżu z mocą tysiąca armat, a w powietrzu mocno zapachniało ozonem. Boniecka wzdrygnęła się odruchowo. Skarciła się w duchu, że nie zabrała ze sobą parasola. W popłochu rozejrzała się na boki, szukając jakiegoś schronienia, bądź jakieś nawet zadaszenie, gdzie mogłaby się schować i przeczekać burzę. Kilkanaście metrów dalej, tuż przy cmentarnej bramie, spostrzegła kapliczkę ze strzelistymi ostrołukowymi oknami i rozetą nad wejściem. Zapewne dawniej pysznił się w niej wspaniały witraż, lecz teraz, pozbawiona kolorowej ozdoby, zionęła pustką i szarością. Czterospadowy dach kapliczki wieńczył, umiejscowiony na pokrytej zaśniedziałym mosiądzem kuli, duży żelazny krzyż. Widok przygnębiającej budowli działał na nią odpychająco. Pomyślała, że zapewne tutaj przetrzymują zwłoki do czasu pochówku. Zawahała się na moment, lecz praktycznie nie miała innego wyjścia. Burza rozszalała się na dobre. Błyskawice jedna po drugiej przecinały niebo. Boniecka dłużej się nie zastanawiała. Trzymając nad głową walizeczkę, aby choć trochę osłonić się od zacinającego deszczu, puściła się pędem w kierunku cmentarnej budowli. Ten kawałek drogi dzielącej ją od kapliczki wystarczył, że przemokła do suchej nitki. Kiedy tam dobiegła, była prawie że cała mokra. Wejście do kruchty zagradzała żelazna, kuta krata w budowaną w nią bramą. Boniecka chwyciła za dużą klamkę, z trudem ją nacisnęła i z całych sił popchnęła ciężkie wierzeje. Zapiszczały dawno nieoliwione zawiasy, aż ciarki przeszły jej po plecach. Przeżegnała się odruchowo i z duszą na ramieniu weszła do przedsionka, po czym rozejrzała się wokół siebie. Pomieszczenie było niewielkie, zwężające się ku górze. Na jego popękanych ścianach widoczne były nie do końca zatarte freski o tematyce religijnej. Po bokach stały dwie marmurowe i rzeźbione chrzcielnice. Zajrzała do jednej, potem do drugiej. Były w środku puste. Deszcz bębnił po zadaszeniu kapliczki, zacinając do środka i obryzgując Bonieckiej nogi. Instynktownie cofnęła się kilka kroków i odwróciła, przenosząc spojrzenie w głąb drugiego pomieszczenia. Błysnęło oślepiająco i jednocześnie nad budynkiem przetoczył się głuchy grzmot pioruna. W świetle błyskawicy, w głębi, ujrzała katafalk ze stojącą na nim trumną z koronkami przy wieku, nieco dalej, zaraz za katafalkiem, stary ołtarzyk z figurkami świętych. W jego centralnym miejscu znajdował się drewniany krzyż z wiszącą na nim figurą Jezusa. Ponownie błysnęło, potem raz za razem, jakby ktoś zapalał i gasił potężny reflektor. Boniecka rozszerzonymi oczyma patrzyła trwożliwie przed siebie, na katafalk, bojąc się ruszyć, a nawet odetchnąć głębiej.

„Czy w tej trumnie znajduje się umarły? W co ty się wpakowałaś dziewczyno? Nie, ty przecież w duchy nie wierzysz”.

Nagle za sobą usłyszała odgłos jakby szurania, pisku i głośny metaliczny zgrzyt. Przemknęło jej przez głowę, że ktoś naciska klamkę, by otworzyć furtę. Lecz ona pozostawiła ją przecież uchyloną, jak tutaj wchodziła. Nie zamykała jej. Więc, co to? Odwróciła się błyskawicznie. Nie było nikogo, tylko ten deszcz, jakby się otworzyło niebo. Przerażona rzuciła się do przodu, dopadła do kraty i szarpnęła klamkę, potem jeszcze raz i jeszcze, aż zabolały ją ręce. Bez skutku. Furta była zatrzaśnięta. Dotarło do niej, że jest uwięziona. Nie mogła stąd wyjść. Zatrwożyła się i otworzyła usta jak do krzyku, lecz zaraz je szybko zamknęła, przyciskając mocno rozwartą dłonią, żeby nie wydobył się z nich jakiś głośny, niekontrolowany dźwięk. Zatoczyła wokół wzrokiem, jakby tam szukała sensownego rozwiązania.

— Spokojnie, Mileno. Tylko spokojnie — wyszeptała po chwili cicho do siebie, robiąc uspakajający gest ręką — nie panikuj, tylko pomyśl logicznie. Przecież kto, w końcu, chciałby cie tutaj zamknąć, a duchów nie ma. — Próbowała przekonać siebie samą.

Tak po prawdzie, to już nie była tego pewna. Pomyślała jeszcze, że te cholerne, żelazne wierzeje mogły zatrzasnąć się samoczynnie. Może od podmuchu wiatru, choć mówiąc szczerze, w to nie bardzo wierzyła. Zbyt dużo użyła siły żeby je wcześniej otworzyć. Nie, to nie mogło być możliwe, aby same się zamknęły.

— To nie siły nadprzyrodzone, a nożownik! — Teraz dopiero ostrzeżenie Wojciechowskiego doszło do jej świadomości, a przed oczami stanął tamten człowiek z blizną na twarzy. Jakby tutaj był obecny i ją ukradkiem obserwował. Zacisnęła powieki i je natychmiast otworzyła, chcąc tym sposobem wyrzucić z siebie jego widmo.

„Nie! Nie! Dlaczego miałby tutaj akurat być? To nonsens”.

Przystawiła twarz do mokrych, zimnych krat i wyjrzała przez nie na zewnątrz. Burza straciła trochę na intensywności, lecz ciągle padał rzęsisty deszcz. Ponownie nacisnęła klamkę. Tak dla pewności, że się nie myli. Nic z tego. Pomyślała, że powinna zawołać o pomoc, lecz natychmiast odrzuciła tę alternatywę. A może gdzieś tutaj, w pobliżu, czai się jednak ten nożownik? Nawet, gdyby krzyczała, to i tak nikt inny by jej nie usłyszał. Szczególnie w takim makabrycznym miejscu, w taką pogodę i o tej porze. A może jest stąd inne wyjście? Jakieś boczne drzwi. Myśl ta dodała jej nieco otuchy. Najpierw obejrzała przedsionek, przyglądając się dokładnie ścianom, potem, pokonując narastający strach, weszła z rezerwą do głównego pomieszczenia i wytężyła wzrok. Zadziałała wyobraźnia. W resztce docierającego z zewnątrz światła znajdujące się na środku mary, na tle starego ołtarza, sprawiały wrażenie ofiarnego stołu, nacechowanego jakąś nadprzyrodzoną siłą, na którym składano krwawe ofiary. Widok stojącej tam trumny, jeszcze bardziej potęgował trwogę i zawężał zdrowy rozsądek. Boniecka odwróciła trwożny wzrok w drugą stronę. Nagle, po prawej stronie katafalku, w głębokiej wnęce w murze, dostrzegła zarys jakichś drzwi.

— Boże! Tu jest wyjście! — prawie że krzyknęła z radości, zasłaniając ręką usta.

Starając się nie patrzeć na katafalk i trzymając w jednej dłoni swoją podróżną walizeczkę, drugą, wolną ręką sięgnęła do medalika na swojej szyi i go ścisnęła palcami, jakby chciała tym odruchem zdać się na siłę zawartą w świętym krzyżyku, po czym ruszyła w kierunku niszy, przesuwając się wolno krok po kroku tuż przy samej ścianie, prawie że ocierając się o nią.

— Jezu Miłosierny. Ty tu jesteś ze mną. Przecież kościół jest Twoim królestwem na ziemi. I ta kaplica też. Ochroń mnie od zła i nie pozwól mnie skrzywdzić. Bylebym doszła tylko do tych drzwi i żeby były niezamknięte. Spraw to Chryste — szeptała w kółko, zerkając ukradkiem w stronę ołtarzyka i wiszącego na krzyżu Jezusa.

Nagle coś stuknęło głucho, po czym wieko na trumnie poruszyło się i z hukiem runęło na dół, nieomal obcierając się o Boniecką. Poczuła na nogach dotyk twardego drewna. Znów błysnęło i jaskrawe światło na moment zalało kruchtę. Wstrzymała oddech i choć się wzbraniała przed tym, odruchowo spojrzała do trumny. W jej wnętrzu, wyściełanym białym materiałem, leżał mężczyzna w czarnym garniturze. Ręce o długich, pożółkłych palcach miał złożone na piersi i owinięte różańcem. Jego twarz wykrzywiona była w upiornym uśmiechu cyrkowego klauna. Martwym uśmiechu. Boniecka poczuła wirowanie w głowie, jakby z odurzenia narkotykiem. Gubiła świadomość i ponownie ją odzyskiwała. Była nieomal pewna, że jest w jakimś diabolicznym letargu, który trzymał ją na uwięzi, nie pozwalając się z niego uwolnić.

„Czy są to omamy, czy przerażająca rzeczywistość”?

Serce podeszło jej gdzieś do góry, aż do samego gardła. Odniosła wrażenie, że się dławi. Zacisnęła z całych sił powieki, jak przed chwilą to zrobiła, po czym szybko otworzyła je na powrót. Trumna była w środku pusta.

„Co się ze mną dzieje? Czyżbym traciła zmysły? Boże! Nie! Przecież myślę trzeźwo. Tamten człowiek i lemoniada? Chryste”!

Odwróciła głowę w stronę krzyża. Rany na dłoniach i stopach Jezusa przybrały bordową barwę, a spod cierniowej korony spływała po jego twarzy strużka krwi.

„To z pewnością halucynacja”.

Boniecka z trudem przełknęła ślinę, po czym oderwała wzrok od krzyża i po raz drugi spojrzała na trumnę. Budzący grozę cyrkowy klaun znów tam był, a puste oczodoły wyzierające z maski, patrzyły na nią wyczekująco. Boniecka wrzasnęła dzikim, nieswoim głosem, a walizeczka wypadła jej ze zesztywniałej ręki. Nawet tego nie poczuła. Nie patrząc już na nic, panicznie rzuciła się w stronę niszy, do drzwi. Dopadła do nich i zastygła tak z wyciągniętą do przodu ręką, szukając oczyma klamki. Te drzwi jej nie miały. Były gładkie, masywne i okute żelaznymi sztabami jak w starych, krzyżackich zamkach. Pchnęła je mocno ramieniem. Ani drgnęły. Zaczęła w nie walić pięściami. Nawet się nie zdziwiła, skąd ma w sobie jeszcze tyle determinacji i siły, ale i ta się w końcu w niej wyczerpała. Opuściła ręce i patrzyła bezradnie bezbarwnym wzrokiem na tę zaporę nie do przebycia. Nagle, gdzieś z głębi ściany, doszedł do jej uszu metaliczny dźwięk, niczym zgrzyt jakiegoś niewidocznego mechanizmu, jednocześnie drzwi drgnęły, poruszyły się i zaczęły wolno otwierać się na zewnątrz, jakby były ciągnione jakąś niewidzialną siłą. Boniecka bezwolnie patrzyła na nie do chwili, aż się otworzyły do końca i odruchowo dała krok do przodu, przekraczając próg. Dostrzegła w półmroku zarys korytarza, coś w rodzaju długiego tunelu, który ginął gdzieś dalej w ciemności W jej nozdrza uderzyła stęchlizna i jednocześnie za sobą usłyszała jakiś szmer, po czym tuż przed jej twarzą mignęła czyjaś dłoń, a w niej tampon. Cofnęła instynktownie głowę, ale na nic to się zdało. Ten ktoś przycisnął jej mocno ową gazę do twarzy. Poczuła duszący zapach i nieprzyjemny posmak w ustach, którego słabnącym umysłem nie potrafiła z niczym skojarzyć. Próbowała jeszcze szarpnąć się do tyłu, wyrwać się z uścisku, ale ogarniająca ją z sekundy na sekundę drętwota ciała, nie pozwoliła jej na najmniejszy nawet ruch. Wydało jej się, jak leci gdzieś w głęboką i ciemną przepaść bez dna. W tym momencie straciła świadomość.

* * *

Napastnik, przez jakiś czas, trzymał przy ustach Bonieckiej nasączony eterem tampon, po czym przyjrzał się z uwagą jej twarzy. Przekonawszy się, że jest nieprzytomna, położył ją delikatnie na betonie i udał się do kruchty. Tam rozejrzał się w koło, jakby czegoś szukał. Zauważywszy leżącą koło katafalku walizeczkę, podniósł ją i z rozmachem wrzucił do korytarzyka, po czym sam na powrót wszedł do niego. Następnie wyjął z kieszeni płaską lampkę, potem ją włączył i skierował jej światło na jedną z cegieł w ścianie, na której widniał niewielki, czerwonego koloru krzyżyk, i ją wcisnął. Zgrzytnęło w murze i drzwi pomalutku zaczęły się zamykać.

Rozdział II

Niebo zasnute było ciężkimi, czarnymi chmurami. Deszcz lał jak z cebra, tworząc z drobinek wody mglistą zasłonę, która jeszcze bardziej ograniczała widoczność. Ogrodzony przerdzewiałym płotem duży, piętrowy dom na obrzeżach małego miasteczka, tuż obok starego cmentarzyska, tonął w mroku. Na tle ciemnego nieba i w nocnym, deszczowym krajobrazie, wydawał się być tajemniczym zamczyskiem z filmów grozy o wampirach. Wyglądało to tak, jakby ta odludna samotnia była jakąś zewnętrzną częścią starej nekropolii, jakby była z nią czymś od wieków związana. Na półpiętrze, na okrągłych i usytuowanych po bokach, bliźniaczych cokołach, które zamykały z obu stron przednią fasadę, stały duże, kamienne figury półnagich i skrzydlatych cherubinów o lwich twarzach. Jedna część starej budowli wydawała się nieco odnowiona, lecz wyraźnie było widać, że bardzo dawno i nieudolnie ktoś się tym zajmował. Natomiast druga jej część, jeszcze bardziej zniszczona, świeciła pustymi oczodołami okien pozabijanych gdzie nie gdzie surowymi deskami. Dziurawe i zanieczyszczone rynny nie mieściły w sobie nadmiaru deszczówki, która przelewała się wierzchem blaszanych koryt, obryzgując wodą i tak już namokłą, pozbawioną tynku elewację. Niewielka działka wokół podniszczonego budynku, z ledwo widoczną dróżka prowadzącą od wejściowej furtki do posesji, porośnięta była gęsto chwastami i rozłożystymi krzewami. Szarpana podmuchami wiatru lampa na werandzie, jak oszalała chybotała się wte i wewte, co chwila tłukąc niemiłosiernie blaszanym i powgniatanym kloszem o drewniane zadaszenie budowli. Aż dziw brał, że wkręcona w nią żarówka, pamiętająca zapewne dawne lata swojej świetności, kiedy tutaj dochodził prąd i od dawna przepalona, wytrzymywała tak potworne katusze. Dom sprawiał wrażenie wymarłego, tylko z przysłoniętego okna, które usytuowane było w tej mniej zniszczonej części budowli, na półpiętrze, sączyło się przez malutką dziurę w zasłonce, ledwo widoczne światełko świadczące o tym, że ktoś tutaj, można rzec, prawem kaduka przebywa, choć usilnie stara się ukryć swoją obecność. W pokoju, z którego okna emanowała owa odrobina poświaty pochodząca od stojącej na stole świecy oblepionej wąskimi pasemkami spływającego po niej wosku, na przykrytym czerwoną narzutą łóżku leżał w ubraniu mężczyzna w średnim wieku. Spał niespokojnie, rzucając się na posłaniu. Co jakiś czas z jego gardła, oprócz niewyraźnego bełkotu, wydobywał się charkot. Raptem zakaszlał przeciągle, a twarz wykrzywiła mu się w grymasie bólu. Zadrżał na całym ciele i krzyknął, jakby zobaczył coś przerażającego, po czym dysząc ciężko, zerwał się na równe nogi. Jakiś czas stał tak, chwiejąc się na boki i nie mogąc utrzymać równowagi, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała nadal resztka przerwanego koszmaru. Omiótł błędnym spojrzeniem pomieszczenie, zatrzymując wzrok na leżącej na stole fotografii wyciętej niechlujnie z ilustrowanej gazety. Patrzył na nią chwilę, jakby w niej szukał pozostałości sennej zmory. Następnie podsunął sobie krzesło, usiadł na nim zgarbiony, pochylił się i nieomal wbił oczy w zdjęcie. Przedstawiało ono jakąś młodą, z lekka roznegliżowaną artystkę. Miała na sobie bluzkę z dość głębokim dekoltem, który odsłaniał dyskretnie jej biust. Podniecony mężczyzna z lubością przejechał w tym miejscu po papierze palcami dłoni. Zrobił to szczegółowo, jakby jeszcze bardziej chciał rozsunąć na boki i tak już rozpiętą bluzeczkę, aby więcej móc widzieć. Nagle cofnął rękę jak oparzony. Wyraz lubości spełzł natychmiast z jego twarzy, ustępując miejsca grymasowi obrzydzenia i nienawiści. Mimochodem zerknął na wbity w blat stołu rzeźniczy nóż, chwycił jego rękojeść lewą dłonią, zaś prawą przytrzymał za róg zdjęcie i z wściekłością ciął je ostrzem tak mocno, aż rozleciało się na boki, a na blacie pojawiła się głęboka rysa. Jakiś czas spoglądał bezbarwnym wzrokiem na rozciętą na pół fotografię, następnie złożył pieczołowicie obie połówki do kupy, jakby chciał je skleić, potem wstał, podszedł do ściany i przypiął je pineskami do drewnianej boazerii obok wiszących tam, podobnych jak to wycinków z kolorowych gazet, po czym, uderzając palcem każde z nich, policzył je głośno. Było ich trzy, razem z tym ostatnim, przed chwilą przypiętym, na którym przytrzymał dłużej palec, jakby chciał prześwidrować fotografię na wylot. Jednocześnie odezwała się w nim jakaś niepohamowana wściekłość, a dotąd ukryta gdzieś głęboko bestia wylazła z jego duszy na zewnątrz, uwidaczniając się jakąś patologiczną rządzą czegoś, co nie mieściło się w granicach człowieczeństwa i zdrowego rozsądku. Przez chwilę nie mógł sprecyzować, czym ona jest i czego od niego żąda. Zmarszczył czoło tak mocno, aż pojawiły się na nim głębokie bruzdy, a wyraz nienawiści jeszcze bardziej rozlał się na jego twarzy.

— Czego chcesz? — zasyczał do czegoś, co z nagła zawładnęło jego świadomością i wryło się w nią boleśnie.

Wydało mu się, iż pokój wypełnił złowróżbny głos. Był on wszechobecny i krzyczał przeraźliwie, wdzierając się siłą w jego jestestwo i powodując w nim potworny chaos. Wbił palce w oba uszy, żeby być głuchym na owe podszepty i ich nie słyszeć, lecz na nic to się zdało. Nadal mówił owy głos, tym razem w jego świadomości, potem ciszej, coraz ciszej szeptał, żgając jego mózg bolesnym szpikulcem, aż do skutku. Żeby odgonić wewnętrzny ból, który nieomal rozsadzał mu głowę, musiał się go słuchać.

„Co mówisz i czego żądasz”? — Spojrzał na chyboczący płomień świecy, który mimowolnie przyciągał jego wzrok i jednocześnie go mamił.

Jakby w odpowiedzi, jego oczy ujrzały coś zatrważającego. Pośród kłębowiska rozszalałych płomieni, wystrzelających gdzieś z podłogi, dostrzegł jakąś kobietę przywiązaną do pala. Była ubrana w czarną sukmanę, a na głowie miała obszerny kaptur, spod którego wystawały kosmyki siwych włosów. Języki ognia prawie że lizały jej bose stopy.

— Ja Joanna Murawa przeklinam cię Macieju Sylena — mówiła bezzębnymi ustami zjawa — żebyś sczezł ty i twoja rodzina. Żebyś po wieki wieków grzebał w trupach i nigdy się od nich nie uwolnił, a na twoje pomioty, w tym i w następnych pokoleniach, rzucam urok i niech grzebią w trupach, jako i ty, a co w drugim z nich niech zagości Lucyfer i niech ten czyni przez niego zło, aż zostanie powieszony twój pomiot. Tyś jest Sylena. Tyś jest pomiotem Macieja z drugiego pokolenia. — Ha, ha, ha — zaniosła się śmiechem zjawa, znikając w powale.

Sylena zgiął się w pół jak w jakiejś okropnej boleści, chwycił się obiema rekami za głowę i ją ścisnął z całych sił.

— Teraz musisz zabić, bo tkwi w tobie Lucyfer, którego w tobie, pomiocie Macieja, zaszczepiłam — szeptała szyderczo w jego wyobraźni jędza. — Aby dać upust własnemu zadowoleniu, musisz zabić, musisz zabić, musisz zabić — powtarzała w kółko.

Jej słowa wgryzły się w niego na dobre, zniewalając jego serce i mózg. Wyprostował się i wybuchnął maniakalnym śmiechem, który i tak nie był w stanie zagłuszyć złowieszczego chichotu czarownicy.

Sylena wpił nienawistny wzrok w ostatnie zdjęcie.

— Kolej na ciebie — warknął przez zaciśnięte zęby, a z ust wyciekła mu gęsta stróżka śliny.

Zgiął w łokciu rękę i wytarł ślinę, nieomal z odrazą, rękawem koszuli, jakby się brzydził zrobić to dłonią, po czym popatrzył na zabrudzony materiał. Pomyślał, że powinien sprać obrzydliwą wydzielinę. Zabrał ze stołu świecę i udał się do łazienki. Tam zdjął z siebie koszulę, potem odkręcił kran i pod strumień wody podłożył jej rękaw. Dłuższy czas szorował zabrudzenie, aż zniknęło z materiału. Następnie stanął przed lustrem, przybliżył do niego twarz i z bliska wpatrzył się z zainteresowaniem w swoje lustrzane odbicie. Ledwo widoczna szrama, na prawym policzku, nadawała surowości jego obliczu, lecz go nie szpeciła. Nawet dodawała mu nieco uroku. Tylko teraz, w chwili wzburzenia, bardziej się uwidoczniła i nabrała wyrazistości. Z lekka zamglona i zarysowana lustrzana tafla dodatkowo fałszowała rzeczywisty obraz. Zrobił grymas, który bardziej zmniejszył i spłaszczył bliznę, choć nadal pozostała widoczna, następnie przeciągnął po niej delikatnie ręką, potem mocniej, jakby chciał całkowicie zetrzeć tę krępującą go pamiątkę, którą, jak był dzieckiem, macocha zafundowała mu na twarzy, tłukąc go na oślep batem po pijaku. Uśmiechnął się gorzko, widząc swoją bezradność. Mimo wszystko podobał się kobietom i wzbudzał w nich zaufanie, i o tym wiedział. To dawało mu nad nimi przewagę i było jego atutem. Koronnym atutem, zaś one były naiwne i łatwo ulegały jego urokowi. On to wykorzystywał. Zwabiał je do siebie, a potem był dla nich brutalny.

I taki będzie dla tej, za którą chodził od nieomal tygodnia, prawie że takiej samej, jak artystka na zdjęciu. Wypatrzył ją kiedyś na ulicy i porównał z oryginałem. Potem próbował do niej zagadać, lecz ta, niewątpliwie pewna swej urody, zignorowała jego zaczepkę, obrzucając go wówczas pogardliwym, nic niewidzącym spojrzeniem, jak na kogoś, kogo tak naprawdę nie ma, albo kogoś, kto nic sobą nie prezentuje. Tak to odczuł, a on nie lubił być odrzucany.

„Tak! Nie powinna tego robić, choć być może teraz tego nie pamięta. Lecz już postanowił. Ona będzie tą następną”.

Było mu dobrze z tą myślą. Jakby przeżywał cudowną ekstazę. Chciał tego. Te artystki i ich zepsuty świat. Po to szukał sobowtórów, bowiem w nich widział pierwowzór. W każdej z nich dostrzegał znienawidzoną przez siebie macochę.

„A może? Czyżby łudził się jeszcze. Nie! Nie! To był wytwór jego wyobraźni. To ta nowa. Na pewno odrzuci jego względy i będzie zmuszony, a potem… — Intensywnie myślał, co by było gdyby. Jego myśli były postrzępione, a obłęd mamił rzeczywistość, wypaczając w nim jej postrzeganie.

„Odrzuci twoje względy i będziesz zmuszony, a potem”… — powtórzyło to coś jego własnym głosem. — Nie! Najpierw Marilyn. Tamta może jeszcze poczekać, a inne. — Zmrużył oczy. — Inne? Już nic nie powiedzą i mnie nie zdradzą, gdyż są martwe — syknął — są ukarane jak i macocha.