Tajemnica pewnej encyklopedii - Lech Grabowski - ebook

Tajemnica pewnej encyklopedii ebook

Lech Grabowski

0,0

Opis

Nazistowska encyklopedia, własność Ericha Kocha odsiadującego wyrok w Zakładzie Karnym w Barczewie, przez omyłkę dostaje się w ręce innego więźnia, który przypadkowo znajduje w jej wnętrzu sekretny schowek, a w nim zaszyfrowaną mapkę wskazującą miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty. Po latach były więzień rozszyfrowuje tajemniczą mapkę i wraz ze wspólnikiem wyrusza na poszukiwanie bursztynowego skarbu. Poszukiwaczom cały czas depczą po piętach dawni agenci KGB.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lech Grabowski

Tajemnica pewnej encyklopedii

© Lech Grabowski, 2022

Nazistowska encyklopedia, własność Ericha Kocha odsiadującego wyrok w Zakładzie Karnym w Barczewie, przez omyłkę dostaje się w ręce innego więźnia, który przypadkowo znajduje w jej wnętrzu sekretny schowek, a w nim zaszyfrowaną mapkę wskazującą miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty. Po latach były więzień rozszyfrowuje tajemniczą mapkę i wraz ze wspólnikiem wyrusza na poszukiwanie bursztynowego skarbu. Poszukiwaczom cały czas depczą po piętach

dawni agenci KGB.

ISBN 978-83-8324-473-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Bursztynowa Komnata składająca się z prawie dwóch ton krystalicznego i przecudownie obrobionego, bałtyckiego jantaru, to wyjątkowo kunsztowne dzieło ludzkich rąk. Po dziś dzień jest ona nieosiągalnym szczytem marzeń, zarówno poszukiwaczy skarbów, jak i ogromnej rzeszy koneserów sztuki, a także obiektem westchnień i natchnieniem wielu poetów.

Bursztynowa Komnata zamówiona została w roku 1701 przez Fryderyka I Hohenzollerna, jako wystrój gabinetu w jego podberlińskim pałacu Charlottenburg, a wykonana w pracowni sławnego na owe czasy, gdańskiego mistrza bursztyniarskiego Andreasa Schlutera. Mistrz Andreas realizację własnego projektu Bursztynowej Komnaty powierzył innym, nie mniej znanym mistrzom gdańskiego cechu. Pierwszym z nich był Gottfried Wolfram, który rozpoczął owe unikatowe dzieło, oraz Gottfried Turau i Ernest Schacht, którzy po jedenastu latach doprowadzili je do końca.

W roku 1716 Fryderyk wspaniałomyślnie podarował Bursztynową Komnatę Carowi Rosji Piotrowi Wielkiemu, w dowód szacunku i uznania.

Tak po prawdzie, słynący ze skąpstwa Fryderyk zrobił to, żeby zaskarbić sobie przyjaźń i poparcie rosyjskiego imperatora, a tym samym przypieczętować zawarty między nimi traktat.

Bursztynowy Gabinet, jak wówczas nazywano Bursztynową Komnatę, znalazł się w Petersburgu, gdzie umieszczono go w Pałacu Letnim, a potem w Pałacu Zimowym. W 1755 następczyni Piotra Wielkiego, caryca Elżbieta Piotrowna Romanowa, przeniosła Bursztynową Komnatę do Pałacu Jekateryńskiego w Carskim Siole.

Fakty i mity

Rok 1944

Druga Wojna Światowa osiągnęła apogeum. Niezwyciężona Trzecia Rzesza szykowała się do kluczowej i strategicznej operacji o kryptonimie Barbarossa. Przesądny Adolf Hitler nie bez powodu nazwał to przedsięwzięcie kryptonimem Barbarossa (Unternehmen Barbarossa). Prawdopodobnie kierował się tu względami czysto rasowymi i być może, dlatego podjął taką decyzję, gdyż ów kryptonim wywodził się od przydomku cesarza rzymsko-niemieckiego Fryderyka I Barbarossy. Dzisiaj trudno jest powiedzieć, na co liczył i czego oczekiwał hitlerowski dyktator od niewątpliwie sławnego i nordyckiego pobratymca, nadając taką właśnie nazwę tejże krwawej kampanii.

Kilka dni przed zajęciem przez Niemców Carskiego Sioła kustosz pałacu Jekateryńskiego, w którym, między innymi drogocennymi dziełami sztuki, znajdowała się Bursztynowa Komnata, dostał z Moskwy, z samego biura politycznego, odgórny rozkaz skatalogowania i spakowania cennych zbiorów do specjalnych kontenerów, celem ich przetransportowania w bezpieczne miejsce. Mając to na względzie i postępując według wyznaczonej procedury, większość eksponatów udało się wywieść z pałacu, ale, żeby bezpiecznie zdemontować Bursztynową Komnatę i by przypadkiem jej nie uszkodzić w czasie rozbiórki, potrzebowano więcej czasu. Tego niestety zabrakło, bowiem znienacka dość duża grupa esesmańskich spadochroniarzy pojawiła się w pobliżu Carskiego Sioła, uniemożliwiając Rosjanom dokończenie zaplanowanej operacji. Potem wojska niemieckie zajęły zamek, burząc go prawie w całości. Wcześniej, wszystkie znajdujące się w nim i mające dużą wartość przedmioty, okupanci załadowali do skrzyń i wywieźli do krzyżackiego zamku w Kaliningradzie. Tam też owe zrabowane skarby, łącznie z Bursztynową Komnatą, przeleżały ponad trzy lata.

W 1944 roku do Królewca przybył administracyjny szef na Ukrainę, nazista gauleiter Erich Koch.

Na zamkowy dziedziniec wjechał czarny i lśniący mercedes. Oczekujący go tam, wysokiej rangi gestapowiec sprężystym krokiem podszedł do samochodu i usłużnie otworzył tylne drzwi. Po chwili z auta wysiadł średniego wzrostu mężczyzna w stalowym, nazistowskim mundurze z insygniami gauleitera. Czarny i gustownie przycięty wąsik, à la Hitler, nadawał jego twarzy jakby szczurzego wyglądu. Kiedy mężczyzna na chwilę zdjął z głowy wysoką, oficerską czapkę, w porównaniu ze stojącym obok niego postawnym gestapowcem, zdawał się o wiele niższy wzrostem, aniżeli w rzeczywistości.

— Panie gauleiter, pański apartament jest już gotowy — zameldował gestapowiec, czyniąc hitlerowskie pozdrowienie i prężąc się jak struna.

Koch zerknął spod oka na podwładnego, jakby zorientował się, co do różnicy wzrostu między nimi i aby wyrównać tę niekorzystną dla niego proporcję, energicznym ruchem na powrót nałożył na głowę czapkę, po czym bez większego zaangażowania niedbale uniósł rękę do góry i skierował się w stronę zamku.

Gestapowiec jak cień podążył tuż za nim. — Tędy proszę, panie gauleiter! — Wskazał Kochowi kierunek, kiedy minęli zamkowe krużganki i weszli do wnętrza budowli. — Tutaj jest pański gabinet — powiedział do niego, otwierając przed nim drzwi.

Koch kiwnął głową i przekroczył próg dość dużego pomieszczenia. — No, nieźle, całkiem nieźle — zamruczał do siebie, omiatając je wzrokiem.

Naprzeciwko drzwi wejściowych stało masywne, rzeźbione biurko. Tuż za nim, na ścianie, w bogato zdobionych ramach, wisiał dużych rozmiarów obraz. Koch był wyśmienitym znawcą malarstwa. Nawet nie musiał się dobrze przyglądać dziełu, by móc stwierdzić, czyjego pędzla jest to płótno. Od razu je rozpoznał. Po bokach gabinetu znajdowały się stare i przepięknie profilowane komody. Na jednej z nich stał, wykonany ze srebra, bogato inkrustowany zegar. Jego kluczowym atrybutem zdobniczym była złota figurka greckiego bożka miłości Erosa trzymającego w ręku łuk i strzały. Pozłacana tarcza ze wskazówkami pokrytymi cieniutkim bursztynem nadawała chronometrowi niebywałej wystawności i przepychu. Wystrój pokoju uzupełniał wzorzysty, perski dywan zaścielający nieomal całą podłogę.

Koch bardzo kochał antyki. Wprost chorobliwie je uwielbiał. Był ich niekwestionowanym miłośnikiem, a już szczególnie tych unikalnych i bezcennych. I wcale się z tym przed nikim nie krył.

— Panie gauleiter, wiadomość z Berlina — ktoś niespodziewanie zameldował tuż za jego plecami.

Koch wzdrygnął się mimowolnie. Puszysty i miękki dywan sprawił, że nawet nie usłyszał, jak do gabinetu wszedł jego adiutant. — Co tam? — żachnął się lekko spłoszony, odwracając w jego stronę głowę.

— Wiadomość z Berlina, panie gauleiter — powtórzył dobitniej adiutant, podając mu zalakowaną kopertę.

Koch odebrał od niego przesyłkę, otworzył ją i wyjął z niej dokument, po czym przeleciał po nim wzrokiem. List był z samego gabinetu Adolfa Hitlera. Zawierał jednolity i prosty rozkaz. Nakazano jeszcze raz sporządzić spis wszystkich cennych rzeczy, jakie znajdowały się w zamku, łącznie z Bursztynową Komnatą, i jak najszybciej, w możliwie bezpieczny sposób, wywieść je wgłąb Niemiec. Odpowiedzialnością za całą operację obarczono osobiście jego, nad-prezydenta Prus Wschodnich i komisarza Trzeciej Rzeszy na Ukrainę, Ericha Kocha. — „Teraz jestem nie tylko panem życia i śmierci podludzi, ale także jestem panem i władcą wszystkich ukraińskich bogactw” — pomyślał władczo, siadając przy biurku i chciwie przełykając ślinę. Już nie zamierzał być lojalnym wobec Trzeciej Rzeszy i jej niepodważalnego kanclerza. Mówiąc szczerze, z początku Koch był żarliwym fanatykiem nazizmu i samego Adolfa Hitlera, lecz z biegiem czasu dogmatyzm pomału w nim wygasał, zastępując go jeszcze większą pogardą dla wodza i jego doktryny, ale i też coraz bardziej panicznym strachem przed odpowiedzialnością. Publicznie nadal popierał Hitlera, lecz w głębi duszy nim pogardzał i go nienawidził, szczególnie od momentu, kiedy zrozumiał, że wojna jest przegrana. Pojął wtedy, że najwyższy czas pomyśleć o sobie. Ażeby wynegocjować swoją wolność, musiał mieć jakąś niepodważalną kartę przetargową, jakiś mocny i twardy atut. Teraz już wiedział, że będzie nim Bursztynowa Komnata. Mimo wszystko myśl o przegranej wojnie i odpowiedzialności z tym związanej, wywołała na jego twarzy grymas gniewu. Z lekka zirytowany, podniósł słuchawkę zabytkowego telefonu i kazał zawezwać do siebie zaufanego mu gestapowca.

Po niespełna minucie w gabinecie zjawił się człowiek w randze sturmbannführera. — Pan mnie wzywał, panie gauleiter? — spytał.

— Tak, panie sturmbannführer — odrzekł Koch, bębniąc nerwowo palcami po leżącej na blacie biurka, cienkiej kopercie — proszę ponownie skatalogować wszystkie cenne zbiory, wszystkie kosztowności i sporządzić dwa osobne egzemplarze ich spisu. W jednym egzemplarzu wyszczególni pan wszystko bez wyjątku, w drugim, zapisze pan tylko to, co znajduje się na tej liście. — Wyjął z koperty złożoną w pół kartkę i podał ją podwładnemu. — Wykonać! — wydał rozkaz niecierpiącym sprzeciwu głosem.

— Tak jest panie gauleiter!

— Zaraz! Czekaj no pan! — Koch potarł koniuszkami palców swoje czoło, jakby sobie coś jeszcze chciał przypomnieć. — Egzemplarz, w którym skataloguje pan wszystkie bez wyjątku drogocenne przedmioty, proszę dobrze zakodować. Jest pan fachowcem i pan już dobrze wie, jak to trzeba zrobić. Dokładnie to samo zrobi pan z mapką miejsca, w którym przed tą bolszewicką zarazą, ukryjemy całość eksponatów. I proszę się pospieszyć i zameldować mi o gotowości operacyjnej — uzupełnił.

— Tak jest! — Sturmbannführer strzelił obcasami i wyszedł z gabinetu.

Gauleiter Koch po niespełna tygodniu otrzymał meldunek, że cenna kolekcja jest już załadowana na samochody i przygotowana do drogi. Następnego dnia i z samego rana obstawiony esesmanami konwój ruszył w drogę. Za nim, w bezpiecznej odległości, jechał czarny, lśniący mercedes. Po kilku kilometrach kolumna wjechała w leśny dukt.

— Na chwilę tu się zatrzymamy. To dobre miejsce — odezwał się Koch do siedzącego obok niego sturmbannführera, lustrując wzrokiem okolice — tak, jak wcześniej uzgadnialiśmy, proszę wykonać mój rozkaz!

Z jednego z ciężarowych samochodów wysiadło kilkunastu rosyjskich więźniów, którzy uczestniczyli w załadunku skrzyń. Esesmani otoczyli ich szczelnie kordonem i wyprowadzili w las. Po chwili rozległy się stamtąd jazgocące serie karabinów maszynowych.

— Żadnych świadków — mruknął do siebie Koch, zacinając usta. — Żadnych! — powtórzył mściwie nieco głośniej, krzywiąc twarz w szatańskim uśmiechu.

Potem, już cały czas, aż do samego końca, trzymał się tej domeny, skrupulatnie eliminując tych wszystkich, którzy znali jego tajemnice i próbowali wchodzić mu w drogę.

Rozdział I

Pięćdziesiąt lat później.

Romanowicz dał jeszcze kilka kroków do przodu i pewnie stanął na równym gruncie. Odetchnął kilka razy pełną piersią i obejrzał się za siebie na idącego za nim mężczyznę, który był dopiero gdzieś w połowie stromego podejścia.

— Co tak wolno, panie Bakunowicz! — krzyknął do niego i nie czekając, aż ten wdrapie się na samą górę, ruszył wolno dalej, uważnie lustrując wzrokiem okolicę. Raptem zatrzymał się i skupił uwagę na pobliskim głazie. — „To gdzieś tutaj” — pomyślał, podchodząc do głazu i oglądając go ze wszystkich stron. — Cholera jasna, przecież to tutaj musi być — żachnął się, nie znajdując spodziewanej wskazówki. — Bardziej dokładnie przyjrzał się powierzchni głazu, która była nieomal czarna i z różowymi odcieniami. Wtem dostrzegł na niej ledwo widoczny grawerunek w kształcie jakiejś cyfry. — Jest!! — wykrzyknął z cicha, ciesząc się jak dziecko. — To musi być siódemka — mruknął pod nosem, dla pewności wodząc opuszką palca w płytkim żłobieniu. — Tak! Teraz siedem metrów na północ na wprost Chrzcielnicy — zacytował zapis z dokumentu.

Dokładnie odmierzył krokami odległość, po czym przykucnął w tym miejscu i nerwowo zaczął odgarniać rękoma skalny żwir. Trochę się natrudził zanim jego oczom ukazał się okrągły i żeliwny właz. Zrzucił z niego resztki żwiru i podekscytowany dotknął dłonią zimnego metalu. Pomyślał uradowany, że ani chybi jest to wejście zamykające dawny szyb wentylacyjny, który prawdopodobnie prowadzi do starych, poniemieckich bunkrów.

Dopiero teraz za plecami usłyszał ciężkie sapanie. — I co, panie Bakunowicz — rzucił przez ramię, nie odwracając wzroku od włazu — opłaciła się nam wspinaczka.

— Czy się opłaciła, to jeszcze zobaczymy, panie Romanowicz — odrzekł tamten i odetchnął głęboko, nabierając pełne płuca powietrza. — To tutaj? — spytał, patrząc z ciekawością na właz.

Romanowicz pokiwał na potwierdzenie głową, podnosząc się z kucek. — A jednak opłaciła się wspinaczka — powtórzył.

— Nie chwal dnia z rana, ani baby za żywota — skwitował Bakunowicz. — Tak powiadają — dodał jakby usprawiedliwiająco, że takie powiedzenie przyszło mu na myśl.

— Ano zobaczmy, czy aby powiadają prawdę! Dawaj! Otwieramy!

Mężczyźni zdjęli z siebie pakunki i rzucili je obok, po czym chwycili z obu stron żelastwo i, stękając z wysiłku, z trudem podniośli je do góry, potem przetoczyli kawałek i oparli o skałę.

— Jakie to cholerstwo ciężkie — wykrztusił Romanowicz, wycierając w chusteczkę swoje brudne od ziemi ręce — chyba waży z dobrych czterdzieści kilogramów.

— Wiadomo! Żeliwo. — Bakunowicz wzruszył ramionami, jakby to było dla wszystkich oczywiste, po czym wyciągnął ze swojego plecaka długą, bateryjną latarkę, włączył ją i skierował strumień ostrego światła w okrągły i pusty otwór. — Popatrz no, Kacper, wygląda, jakby tam nie było wcale dna — powiedział przyciszonym głosem, świecąc intensywnie w głąb szybu. — Jesteś w stu procentach pewien, że to aby jest to właściwe miejsce? No bo na to wygląda, ale dobrze to sprawdziłeś?

— Jasne! To musi być tutaj na bank — odrzekł pewnie Romanowicz, choć jego twarz nie była aż tak pełna euforii, jak wypowiedziane przez niego słowa. — „Chyba, do diabła, Kartograf się nie pomylił, co do miejsca?” — pomyślał w duchu i z rezerwą, a przynajmniej miał teraz taką nadzieję, że obaj się nie pomylili.

Sięgnął po swoją nieodłączną i skórzaną torbę, pogrzebał w niej chwilkę, po czym z samego jej dna wyjął grubą książkę. Podniszczona niemiecka encyklopedia, w świetle wyłaniającego się zza chmur księżyca, zabłyszczała dziwnie groźnie i złowieszczo wygrawerowanym na jej okładce jasno srebrzystym znakiem swastyki.

— Czy ty musisz, Romanowicz, wszędzie tachać ze sobą to opasłe, szwabskie tomisko? — zapytał go z naganą w głosie Bakunowicz — nie trzeba było jej u mnie w domu zostawić?

Romanowicz popatrzył na niego przeciągle swymi niebieskimi oczyma, jakby szukał u niego zrozumienia, lecz nie był całkiem pewien, czy je akurat teraz tam znajdzie. — Ty, Bakunowicz, tego nie pojmujesz — odrzekł po chwili — może jeszcze nie pojmujesz. — Stwierdzenie ograniczył do przypuszczenia. — Zresztą nie chcę, żeby klątwa zawarta w tej książce dopadła mnie gdzieś tam i to znienacka. Wolę ją mieć pod ręką, przez co przynajmniej mam nad nią jaką taką kontrolą i nie to, żebym mówił z przymrużeniem oka.

— Nad czym chcesz mieć kontrolę? Nad tą encyklopedią, czy nad klątwą?

— Widzisz, Bakunowicz. Jedno jest odpowiednikiem drugiego i wzajemnie się uzupełnia, jak nie przymierzając, kobieta i mężczyzna — odpowiedział Romanowicz. — A tak po prawdzie, to wiedz o tym, że ja nie chcę i nie mam sumienia, a nawet się boję, zawieść Wasyla. W końcu jestem mu to winien i to mu się należy jak chłopu ziemia — dodał. — A zresztą, ty tego nie dźwigasz, tylko ja — żachnął się lekko, ucinając tym temat. Na powrót przeniósł wzrok na książkę i uchylił palcem ledwo widoczny w jej przedniej okładce, sekretny schowek, po czym wyłuskał z niego jakiś mocno pożółkły dokument. — Przyświeć mi tu lepiej, o tutaj, jeszcze trochę bliżej. — Rozłożył delikatnie nadwątlony papier. — Widzisz te znaki i ten nie do końca wyraźny napis? — spytał. — O tutaj w tym miejscu!

— Zaraz, chwileczkę — rzucił Bakunowicz. — To jest ta mapka z ukrytym szyfrem — zmiarkował — poznaję ją. Jest zapisana sympatycznym atramentem. Już mi ją pokazywałeś.

Romanowicz skwapliwie przytaknął głową. — Tak, lecz mam też przy sobie skopiowany duplikat, już ze wszystkimi szczegółami, bo przecież nie będziemy tutaj podgrzewać tego tu oryginału, by odczytać zakodowane na nim napisy, ale przypatrz się jeszcze bardziej dokładnie temu właśnie oryginałowi, żebyś w końcu uwierzył w to, co wątpisz — powiedział — zdaje mi się, że masz przy sobie taki optyczny przyrząd.

— Owszem. Mam! — Bakunowicz wygładził mapkę, po czym z prawej kieszeni kurtki wydobył małe szkło powiększające, takie, jakie mają filateliści, i przyłożył je do swojego oka. — No, teraz widzę o wiele lepiej — stwierdził.

— A więc widzisz, że tu pisze, Fulda. — Romanowicz, krótkim i cienkim patyczkiem, wskazał na mapce prawie że zatarty tekst. — I coś tam jeszcze….

— Zaraz, zaraz! A tu, co to takiego jest? Tego wcześniej nie widziałem — wszedł mu w słowo Bakunowicz, odsuwając od oka lupkę i zbliżając ją do mapki. — biskupstwo i święty Bonifacy — zaczął wolno sylabizować, trzymając powiększające szkło przy samym papierze. — Co ma do tego jakiś tam święty Bonifacy?

— Oczywiście, że ma! — obruszył się Romanowicz. — To bardzo proste. Fulda jest siedzibą biskupstwa, które założył właśnie święty Bonifacy, biskup, benedyktyn, misjonarz, męczennik i święty Kościoła Katolickiego. Nawiasem mówiąc, jego relikwie przechowywane są w krypcie św. Bonifacego w katedrze w Fuldzie. To tylko świadczy o tym, że ta mapka mówi szczerą prawdę i jest na wskroś autentyczna. Tylko cieszyć się z tego faktu.

Romanowicz wyjął z ręki Bakunowicza szkło powiększające i podsunął je w miejsce widniejącej w dolnej części mapki niezbyt wyraźnej inskrypcji. — Widzisz! Vogelsberg tu widnieje jak byk! — Popukał zgiętym palcem po papierze. — I właśnie na tym musimy się skupić. Po to tu przyjechaliśmy — powiedział z odrobiną zniecierpliwienia w głosie — i jestem święcie przekonany, że tutaj, na pewno jest to wejście. — Nabrał ponownie w płuca haust rześkiego, górskiego powietrza. — Szkoda naszego czasu, Bakunowicz. Zwijajmy to wszystko i pakujmy się do środka — przynaglił.

Choć obu paliła ciekawość, przez jakiś czas wpatrywali się w milczeniu i z widoczną na twarzach obawą w odkryty właz. Tymczasem księżyc na dobre zagościł na prawie bezchmurnym niebie, zalewając swym światłem bazaltowe skały, które pod wpływem owej poświaty zdawały się być tajemnicze i groźne.

— Cholera jasna by wzięła! Nie za dobrze, że ten łysek świeci tak wyraziście — odezwał się pierwszy Romanowicz, strząsając z siebie niepewność i wyjmując z drugiego i większego tobołka wspinaczkową linę ze specjalnie supłami zawiązanymi na niej co kawałek. — Za dużo widać z daleka — dorzucił gniewnie. Widocznie, z powodu narastającego w nim napięcia, którego nie potrafił jakoś przezwyciężyć, zapomniał, że okolica, w której się znajdowali, była całkowicie wyludniona i trudno dostępna dla potencjalnego turysty.

— E, nie jest tak źle z tym księżycem, a i ktoś tam na dole musiałby chyba przenikać wzrokiem skały, żeby cokolwiek móc tutaj zobaczyć — skwitował spokojnie Bakunowicz — daj sobie luz, Romanowicz, a ja tymczasem sprawdzę, czy szkopy nie zostawiły jakiegoś innego zejścia, no może jakieś haki w murze, czy coś takiego. Żeby się nie trudzić z liną. — Zdjął z głowy czapkę z przydługim daszkiem, ukląkł na jedno kolano i zajrzał ostrożnie do otworu. — Cholera jasna by wzięła! — zaklął nagle pod nosem.

— I co?

— Nic takiego tu nie widać! Tylko te… — Bakunowicz urwał, podniósł się nagle i z obrzydzeniem zaczął nerwowo otrzepywać ręką ubranie i zwichrzone włosy. — Kurwa mać, te przebrzydłe pająki. Skąd ich się tutaj tyle wzięło! — fuknął, po czym strzepnął z rozczochranej głowy pokaźnych rozmiarów krzyżaka i na powrót założył czapkę — nawet tu, skurwiele, po tylu latach bronią zaciekle chrześcijaństwa.

— Mówisz, że bronią zaciekle chrześcijaństwa — powtórzył za nim Romanowicz. — No, może i tak być — potwierdził. — Co prawda, komunizmu boją się jeszcze bardziej, jak nie przymierzając, diabeł święconej wody, ale chyba to logiczne, że nie chcą zmienić na siłę swoich przekonań. W końcu jesteśmy w Niemczech, gdzie jest, jak ci zapewne wiadomo, ewangeliczne chrześcijaństwo. — Zaśmiał się z lekką nutką rozbawienia w głosie i obejrzał się za siebie. — Lepiej weź linę i przywiąż ją dobrze do tamtego drzewa!

Bakunowicz poszedł za jego wzrokiem. — Gdzie powiadasz? — spytał.

— Tam! — Romanowicz wskazał palcem na dość gruby pień, który, wczepiając się swymi długimi i mocnymi korzeniami w otaczające go zewsząd skały, jakimś niepojętym cudem natury uchował się pośród tego martwego, nieujarzmionego i górskiego krajobrazu.

Idąc za radą Romanowicza, Bakunowicz oplótł liną pień, zabezpieczył ją podwójnym węzłem i z powrotem zbliżył się do otworu. — Pozwól, że wejdę tam pierwszy! — powiedział twierdząco.

— Nie widzę przeszkód, tylko pamiętaj, że ten pierwszy zawsze narażony jest na większe niebezpieczeństwo, aniżeli ten, co idzie za nim! — odrzekł Romanowicz.

— Ktoś musi być tym pierwszym! — odpowiedział Bakunowicz, po czym założył na dłonie skórkowe rękawiczki, chwycił obiema rękami linę i mocno ją pociągnął. Zrobił to tak na wszelki wypadek, by sprawdzić zamocowanie, po czym wsadził ostrożnie nogi do otworu i szukając dla nich jakiegoś oparcia w murze, zaczął pomalutku opuszczać się w dół.

— Czekaj, poświecę ci — zasygnalizował z góry Romanowicz. Włączył latarkę i wpuścił w otwór snop jasnego światła, omiatając nim zapajęczony szyb i poniżej, dyndającego na sznurze Bakunowicza, który w iście cyrkowy sposób wynajdywał w obmurowaniu coraz to inną i bardziej stabilną podporę do swoich ścierpniętych stóp.

— „Metr, dwa metry, trzy”. — Bakunowicz w myśli liczył głębokość, na jaką się opuszczał, wnioskując z zawiązanych co kawałek supłów na sznurze. — „Żeby, cholera, tylko starczyło liny” — zaniepokoił się nagle, spoglądając mimochodem w dół szybu.

Światło latarki wiszącej u szyi Bakunowicza tańczyło po obwodzie szybu, rzucając wokół długie i jakby upiorne cienie. W tym chyboczącym blasku z uwagą, ale i z obawą przyglądał się jego skruszałym ścianom. Wymurowane były niewymiarowymi i starego typu cegłami, które naruszone zębem mijającego czasu przy każdym nieuważnym dotknięciu momentalnie traciły ze swojej struktury niewielkie kawałki zwietrzałego i ceglanego materiału. Szyb był też na tyle szeroki, że z powodzeniem można się w nim było w miarę swobodnie okręcać, jak i przemieszczać, lecz na szczęście nie tak mocno szeroki, żeby nie można było, oczywiście rozstawiając szeroko nogi, oprzeć się nimi o jego przeciwlegle boki.

— Pięć metrów, sześć metrów, siedem, osiem — wyliczył głośno Bakunowicz i w tym momencie z ulgą poczuł pod swoimi nogami stałe i twarde oparcie. Odetchnął kilka razy głęboko i spojrzał do góry. — Kacper! Jestem już na samym dnie! — krzyknął ile sił w płucach — podciągaj do góry! Lina wolna!

Jego krzyk odbił się echem o wąskie ściany szybu, dynamicznie wystrzelając w górę niczym ponaddźwiękowy pocisk prosto w głowę nachylającego się nad otworem Romanowicza.

— Nie drzyj się tak, człowieku. Przecież słyszę! — krzyknął ten, zatykając odruchowo palcami uszy.

— Dobra, dobra, przecież od razu nie ogłuchniesz od tego — zamarudził pod nosem Bakunowicz. — Dawaj nasze tobołki — pomny uwagi, nieznacznie ściszył głos.

Po chwili manele, jeden po drugim, zaczęły zjeżdżać na dół, obijając się co jakiś czas o zmurszałe boki szybu.

— Okej, Kacper! Mam już wszystko. Teraz kolej na ciebie — rozległo się po chwili z głębi szybu.

Romanowicz wyjął z kieszeni scyzoryk i ściął nim kilka gęstych gałązek z pobliskiego drzewa, do którego przymocowana była lina, i położył je obok wlotu, po czym rozejrzał się jeszcze raz wokół. Gdzieś tam w dole leżało rozlegle miasto Fulda. Stąd widać było dobrze jego światła, które z wolna bladły na tle budzącej się jutrzenki. Nawet sam księżyc, niemy świadek ich wątpliwej sukcesu wyprawy, stracił na dotychczasowej intensywności, gubiąc z minuty na minutę swój trupi blask.

Przez króciutki moment po spoconych plecach Romanowicza przeszły zimne dreszcze. — „Czy to strach, czy może mechanizm obronny organizmu daje znać o sobie?” — Pomyślał, że idą w nieznane i nie wiadomo, co ich może tam na dole czekać. Jednak tajemnica Bursztynowej Komnaty, oraz tych drugich, innych wyszczególnionych w indeksie i być może, bardziej realnych skarbów, przyjemnie łaskotała jego zmysły, pobudzając do działania i tak już zbyt mocno wybujałą wyobraźnię. — Hej tam! Bakunowicz! Opuszczam się! Poświeć mi z dołu! — krzyknął z cicha zachrypniętym głosem w głąb szybu.

— Dobra, tylko uważaj na siebie. Czekam! — zadudniło echem, docierając do jego uszu.

Wzorem Bakunowicza, Romanowicz założył na swoje dłonie rękawiczki, następnie jedną ręką pochwycił bujającą się linę, natomiast drugą ręką chciał się przeżegnać, ale tylko machnął nią niedbale, jakby ten religijny szczegół nie miał dla niego żadnego znaczenia. Ostrożnie wsunął się nieco niżej i wymacał stopą wypustkę w murze, po czym nadepnął na nią i tak chwilowo zabezpieczony, gałązkami dokładnie zamaskował nad sobą otwór. Potem, pomagając sobie nogami, powoli zaczął zjeżdżać ku widniejącej w dole, słabej poświacie.

Rozdział II

Dwa i pół roku wcześniej.

Stary i zniszczony barak dawnego, półotwartego ośrodka więziennego w popegeerowskim siole świecił teraz pustkami. Ostatniego więźnia wywieziono stąd dobrych kilka lat temu. Od tego czasu budynek powoli zaczął się rozpadać, grożąc w końcu zawaleniem. Jedynie ogradzający go wysoki i betonowy płot stał jak dawniej w nienaruszonym stanie, skutecznie izolując zrujnowaną ruderę od zewnętrznego świata. Tylko stalowa furta strzegąca kiedyś wejścia na teren ośrodka w czasach jego świetności, gdzieś zniknęła bezpowrotnie. Najprawdopodobniej jakiś były pracownik zlikwidowanego pegeeru, prawem niewypłaconej wcześniej i należnej mu rekompensaty, oddał żelaznego grata na dzikie złomowisko za kilka dorodnych bełtów.

Któregoś dnia pojawili się tutaj budowlańcy i mając pozwolenie na rozbiórkę zdewastowanego baraku, ruszyli ochoczo do roboty. Jednak ich zapał do pracy na krótką chwilę został przerwany nieoczekiwanym spotkaniem. Kiedy bowiem po ledwo trzymających się kupy drewnianych schodach weszli na piętro baraku, zastali tam jakiegoś wylegującego się na posłaniu ze słomy, zarośniętego osobnika, który na widok nieproszonych gości ożywił się nagle. Podniósł się niezgrabnie ze słomianego barłogu i odstawił z żalem na koślawy stolik trzymaną oburącz w dłoniach, nadpitą butelkę taniego wina. Tym sposobem, mając obie ręce wolne, lewą podrapał się po skołtunionych włosach, zaś prawą wyciągnął szarmancko w stronę przybyłych w geście powitania.

— A, a, witam bardzo serdecznie! Witam miłych gości — zagadnął do nich nieco ochrypłym głosem.

— Co pan tu, do cholery, robisz? — spytał pijaczka jeden z budowlańców, nie odwzajemniając pozdrowienia.

— Pytasz pan mnie, co ja tu robię? — odrzekł obcesowo osobnik, cofając rękę i obcierając nią swoje nieco zaślinione usta. — Ano, masz pan przed sobą i to w całej okazałości partykularną ofiarę upragnionej przez lud demokracji, którą, notabene, zafundowała nam wszystkim parszywa końcówka dwudziestego wieku. Kochany panie i co ona nam, kurwa, przyniosła? — przerwał na chwilę i pooddychał ciężko, jakby płuca odmówiły mu nagle posłuszeństwa. — Najpierw nasi wspaniałomyślni duchowni hurmem rzucili się święcić wszelkiego rodzaju i maści instytucje publiczno państwowe, które potem, szanowny panie, pod wpływem przeterminowanej święconej wody i w połączeniu z nieuleczalnie chorą pomysłowością zarządzających, rozsypywały się w drobny mak, albo jak te domki z kart, z obrzydzeniem wypluwając na ulicę rzeszę podobnych mnie, bezrobotnych i bezdomnych. A dalej, panie, aż strach pomyśleć, lecz zaryzykuję! Tak więc, wyrzucili na gwałt historię, pozmieniali podręczniki szkolne, pozamieniali nazwy ulic, prawem fałszywej dewaluacji pozbawili ludzi ich życiowych oszczędności. — Przymknął oczy, nabierając tchu. — Kandydaci na prezydenta w debatach publicznych zmieniali styl i tradycję, oraz stare obyczaje, podając sobie na powitanie zamiast ręki, nogę. Słowem, panie kochany, kurwa jego mać, wolna amerykanka, albo zwyrodniała demokracja, albo coś jeszcze gorszego, co…

— Kim pan jesteś do jasnej cholery? — przerwał mu budowlaniec zmęczony nieprzerwanym potokiem słów obdartusa. — Kim pan do diabła jesteś? — powtórzył dobitniej.

— Nikim panie, już teraz nikim!

— No to masz pan pieniążki i idź pan na piwo. — Budowlaniec poszperał w kieszeni, wyciągnął z niej niewielką sumę drobnego grosiwa i podał pijaczkowi. — Proszę, zaspokój pan swoje pragnienie, bo zapewne zaschło panu w gardle po tak krasomówczym referacie, jakiś pan tu nam zaprezentował — powiedział do niego i trochę kpiąco.

— Dzięki ci o wielki łaskawco, ale nie trzeba mi pańskiej jałmużny — podziękował skromnie i z dystansem pijaczek, wyczuwając nieznaczny sarkazm w głosie robotnika. — Łaski bez, panie! Nie trzeba mi pańskich pieniędzy ani jałmużny! — powtórzył szyderczo, schodząc chwiejnie na dół po niestabilnych i rozhuśtanych stopniach, które skrzypiały niemiłosiernie pod każdym jego niepewnym krokiem. — Niech sobie je pan wsadzi głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi, a tak dokładnie, to w dupę — dodał.

Na samym dole pijaczek przystanął na chwilę, z trudem podniósł głowę i spojrzał w górę prawie że niewidzącym wzrokiem na ciągle patrzących na niego, zdziwionych robotników. — I w ten oto mało janusowy sposób, moi panowie, bezwolnie, powtarzam bezwolnie, człowiek stał się pospolitym żebrakiem — powiedział jakby w powietrze i bezbarwnie, wykrzywiając przedziwnie twarz. — Wróć komuno i zwróć nam nasze pegeery, bowiem, kurwa, dzięki tobie nic więcej nie potrafimy robić, jak tylko doić krowy i wyrzucać gnój! — krzyknął jeszcze na odchodnym.

— A, jebał go pies! — żachnął się drugi z budowlańców. — A to ci dopiero nygus. Dał nam niezły wykład. Profesor jakiś? — Wzruszył nieznacznie ramionami, odprowadzając wzrokiem oberwańca. — Ale, szkoda naszego cennego czasu. Bierzmy się lepiej do dzieła, bo majster będzie na nas nieźle wkurwiony, nie widząc postępu.

Robotnicy na powrót chwycili za narzędzia pracy i zabrali się do dalszej rozbiórki.

W pewnej chwili jeden z nich, by przyspieszyć robotę, podważył łomem lekko obluzowaną dechą w podłodze, tuż przy rozwalającym się, kaflowym piecu. — Zobacz no! Wacek! — wypalił z nagła do kolegi, jednocześnie wpatrując się uważnie w powstałą szczelinę — coś tutaj jest pod spodem dziwnego. — Zdjął robocze rękawice, po czym głębiej wsadził łom, zaparł się i mocniej nim szarpnął.

Niespodziewanie decha stawiła silny opór.

— Czekaj no Rysiu! — rzucił do niego Wacek — nie męcz się tak. Zaraz ci pomogę! Spróbuję poderwać to cholerstwo z drugiej strony. Jak powiadają, w kupie siła. — Wygłosiwszy filozoficzną formułkę, wsunął swoją brechę w niewielki otwór przy samym piecu i spojrzał na kolegę. — No, to na trzy, Rysiu, i obaj ciągniemy z całych sił — powiedział do niego, odchylając się mocno do tyłu. — Jeden! Dwa! Trzy! Teraz! — wysapał zgięty w pół.

Tym razem decha pod podwójnym naciskiem poddała się i wyfrunęła w górę, niczym sprężyna, odsłaniając niewielką skrytkę umiejscowioną tuż przy samym piecu i pod z lekka zbutwiałym legarem.

Wacek nachylił się, włożył rękę pod zmurszałą belkę i z miną odkrywcy wyciągnął na światło dzienne jakiś gruby i prostokątny przedmiot. Całkowicie zaskoczony i zaintrygowany nietypowym znaleziskiem, przez chwilę trzymał w dłoni ten dziwny dla niego eksponat, jak go w myśli nazwał, niczym świętą relikwię, zastanawiając się, co to jest i co ma z tym dalej zrobić.

Rysiu, widocznie bardziej odporny na wszelkiego rodzaju innowacje, wyjął delikatnie z ręki Wacka mocno zakurzone znalezisko, obejrzał je ze wszystkich stron, wyważył sprawnie w dłoni, opukał zgiętym palcem, jakby chciał sprawdzić, czy to coś jest w środku puste, po czym przekonawszy się, iż tak nie jest, nabrał powietrza w płuca i z całych sił na nie dmuchnął.

Spod grubej powłoki pyłu niecierpliwym oczom znalazców ukazała się pękata księga w grubych oprawach.

— Phi tam! — skrzywił się Rysiu i pociągnął nosem, co sprawiło, że kichnął potężnie od kurzu. — Toż to jest jakieś najzwyklejsze dzieło literackie — ocenił fachowo z pozycji bibliotekarza, którym, notabene, nigdy nie był. — Zresztą, sam to zobacz — prychnął nieco zawiedziony, podając książkę Wackowi.

Wacek, wziął od niego książkę, otrzepał dokładnie jej sztywne okładki i ją otworzył. — No tak. Masz zupełną rację że to jest książka, ale tym Ameryki nie odkryłeś — potwierdził żartobliwie ocenę kolegi jak i swoje słowa, ceremonialnie przewracając podniszczone strony. — I owszem. Nie ma to tamto, Rysiu. To jest gówno warta szwabska encyklopedia z hakenkrojcem w tytule. Prawdopodobnie z czasów ostatniej wojny. Zobacz no tutaj! — Wskazał palcem, gdzie ten ma patrzeć. — O tu, na wewnętrznej stronie tytułowej okładki jest czerwony stempel NSDAP i swastyka. Widzisz!

— Pewno, że widzę. I co z tego? — bąknął Rysiu.

— NSDAP, Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników. Niemiecka partia faszystowska sprawowała totalitarną władzę w… — próbował rozwinąć temat Wacek, chcąc zapewne pochwalić się przed kolegą historyczną wiedzą.

— Daj sobie spokój — przerwał mu w pół słowa Rysiu, trochę znudzony wykładem kolegi. — Co ty mi tu pierdolisz o jakichś tam faszystach — żachnął się. — Lepiej powiedz, co chcesz z nią zrobić? — spytał.

— Co chcę z nią zrobić? — powtórzył za nim trochę zamyślony Wacek. — A, co mi tam szkodzi ją wziąć, ma się rozumieć, jeżeli ty nie będziesz miał nic przeciwko, no bo w końcu, to obaj ją znaleźliśmy i obaj mamy do niej pełne prawo — odpowiedział asekuracyjnie.

— A bierz ją sobie!

Takim to oto sposobem robotnik budowlany Wacek stał się szczęśliwym posiadaczem nazistowskiego dzieła w szarży niemieckiej encyklopedii. Wątpiąc w jej jakąkolwiek wartość finansową, po powrocie z pracy rzucił ją niedbale w kąt między inne bezwartościowe publikacje i mając na głowie o dużo ważniejsze sprawy związane z wyżywieniem swojej licznej rodziny, szybko o znalezisku zapomniał. Puszczona w niepamięć i wzgardzona encyklopedia, lecz sama w sobie nadal pewna swej bezcennej wartości, we wstydliwym towarzystwie literackich bohomazów przeleżała w domu budowlańca prawie cały rok.

Któregoś dnia mąż młodszej siostry Wacka, typowy bazarowy cwaniak i handlarz starociami, przeglądając wątpliwej rangi literackie zbiory swego szwagra, przypadkowo natrafił tam na zarzucony, jak i zignorowany przez wszystkich, niemiecki bestseller i zainteresował się nim. — Słuchaj no Wacek. Skąd wzięło się u ciebie to wykopalisko? — spytał szwagra, prawie że z lubością gładząc dłonią wyrytowany na okładce znak swastyki, jakby to sprawiało mu przyjemność.

— Nie pamiętam, ale chyba gdzieś to znalazłem. — Wacek zastanowił się chwilę, przeczesując ręką zwichrzone włosy. — Aha! Już sobie przypomniałem — odrzekł z ożywieniem w głosie — bodajże w zeszłym roku wygrzebaliśmy ją z kumplem spod podłogi. Wiesz! Wtedy, jak rozbieraliśmy barak po skazańcach. A o co chodzi, szwagier? — spytał go bez zbytniego zainteresowania.

— O nic nie chodzi, ale jak ma zalegać ci półkę i zbierać kurz, to mogę ją zhandlować u siebie na bazarze — podpowiedział mu szwagier — tam, Wacek, przychodzą ludzie różnego pokroju i zainteresowania. Nawet sam nie wiesz, jakie buble można im wcisnąć. No, a ty, prawdę mówiąc, narzekałeś niedawno, że brakuje ci ostatnio forsy.

— I owszem, ale komu jej dzisiaj nie brakuje — obruszył się Wacek. — Ale, powiedz mi, ile za to, no za tę książkę, można by dostać? — zapalił się do pomysłu.

— No wiesz! Na razie, to nie wiem. Zobaczymy, a zresztą, co, nie wierzysz mi, Wacek! — obruszył się z kolei szwagier — przecież cię, kurwa, nie oszukam. Myślę, że jakoś się dogadamy.

— Przecież wiem, że mnie nie oszukasz. W takim razie weź ją i sprzedaj! Tylko żądaj za nią dobrej ceny!

Tak więc, dzięki szwagrowi Wacka, jak i jego zamiłowaniu do handlu starociami, łaskawszy los rzucił tajemniczą encyklopedię na bardziej wpływowy i penetrowany przez różnych znawców i hobbystów teren, umieszczając ją na półce bazarowego kramu między podobne jak i ona, zabytkowe, literackie dzieła. Przez dłuższy czas leżała sobie spokojnie, nie budząc w kupujących większego zainteresowania. Tylko od czasu do czasu ktoś tam przypadkiem rzucił na nią okiem, a nawet z sympatii do staroci zajrzał do środka i coś tam przeczytał, zważywszy, że znał język niemiecki, ale nikt z nich, pomimo zachwaleń handlarza, kupić jej jakoś nie chciał. Biedna książczyna z dnia na dzień traciła na swojej bezcennej wartości i byłaby tak może i tkwiła tutaj, aż do końca świata, gdyby nie przypadek w osobie Kacpra Romanowicza, którego w rodzinne strony Wacka budowlańca i jego szwagra handlarza przygnał służbowy obowiązek. Romanowicz, mając chwilę wolnego czasu, spacerował tu i tam po bazarze, oglądając od niechcenia ten, czy też inny towar wystawiony do sprzedaży. Kiedy przechodził koło stoiska Wackowego szwagra, rzuciła mu się w oczy jakaś gruba książka leżąca na niewielkiej stercie innych egzemplarzy. Zaciekawiony, sięgnął po nią i przypatrzył jej się z bliska.

— „Skąd ja do diaska znam ten egzemplarz?” — zadał sobie w myśli pytanie, wpatrując się w książkę z coraz to większym zainteresowaniem. — Do cholery jasnej — mruknął z cicha, dotknięty jakimś dziwnym niepokojem, który momentalnie zaostrzył w nim uwagę. — „Czy to przypadkiem nie jest moja encyklopedia. Tylko, czemu tutaj leży? Czyżby ktoś ją stamtąd wyciągnął? Nie, to chyba jest niemożliwe, albo, to jest jakiś zbieg okoliczności. Czyżby było w Polsce więcej takich egzemplarzy?” — Zaintrygowany faktem zastanowił się głęboko, marszcząc nerwowo czoło. — „Przecież Wasyl zapewniał mnie, że jest tylko jeden taki egzemplarz, że to wyjątek, biały kruk”.

Romanowicz, pełen niepokoju, przeciągnął nerwowo dłonią po sztywnej okładce, ewidentnie wyczuwając pod palcami wyraźny ryt symbolu swastyki. Dotyk sprawił, że niepokój w nim zniknął i przez chwilę poczuł na plecach przyjemny dreszczyk emocji, jednak nie był dostatecznie pewien, czy ma przed sobą autentyk. Teraz nie chciał dokładnie sprawdzać książki, aby nie wzbudzić podejrzeń sprzedającego, lecz widocznie go nie docenił, bowiem ten, widząc tak dostrzegalne zainteresowanie klienta, wyszczerzył do niego zęby i posłał mu zachęcający uśmiech.

— Oddam ją panu za pół ceny — zaproponował.

— Za pół ceny — powtórzył za nim Romanowicz. — Panie szanowny! To ile wynosi cała ta pańska cena? Mów pan trochę jaśniej!

Sprzedawca spojrzał bystro na klienta, wyczuwając w nim godnego sobie przeciwnika. — No wie pan, niemiecka nazistowska encyklopedia z prawdziwie autentycznym stemplem NSDAP i prawdziwą swastyką, to nie jest byle co — zaczął zachwalać towar, pomijając chwilowo pytanie klienta — panie kochany, ta książka to zabytek, a takie starocie są cholernie drogie i trochę jednak kosztują. Zresztą, drugiej takiej pan nigdzie nie znajdziesz.

— Nie czaruj pan tak, nie czaruj. — Romanowicz machnął ręką i obojętnie odłożył książkę na swoje miejsce, specjalnie udając brak głębszego zainteresowania zakupem. — No to ile w końcu pan uważasz? — spytał ponownie po chwili i jakby od niechcenia, rozmyślnie spoglądając na inne książki tam leżące.

— Czterysta tysięcy! — palnął kramarz.

— Jakie czterysta tysięcy? Coś pan na głowę upadł?

— Cholera by wzięła, źle mnie pan zrozumiał, panie kochany. Chciałem powiedzieć, cztery dychy. Wie pan, za bardzo człowiek przyzwyczaił się do tej starej waluty.

— Mówi pan, że czterdzieści złotych!

— No!

— Mogę dać połowę.

— Ile? — Sprzedawca nastawił ucha.

— Połowę! — powtórzył dobitnie Romanowicz.

— Niech będzie moja strata. Bierz pan to tałatajstwo. — Handlarz przypieczętował swoje słowa cichym przekleństwem i podał książkę Romanowiczowi.

Ten wsunął ją sobie pod pachę, szybko uregulował należność i ruszył pospiesznym krokiem w kierunku hotelu. Pomimo iż paliła go ciekawość, to jednak postanowił zweryfikować autentyczność kupionej na bazarze księgi dopiero na miejscu, w hotelowym pokoju, gdzie tymczasem kwaterował. Przez ułamek sekundy ogarnął go dziwny niepokój i choć nie miał tutaj, w tym miasteczku, najmniejszego powodu do jakichkolwiek obaw, to jednak gdzieś głęboko w podświadomości, w jej zakątku odpowiedzialnym za bezpieczeństwo, coś mu intuicyjnie szeptało, coś ostrzegało, że budzi czyjeś zainteresowanie i jest bacznie przez kogoś obserwowany. Zatrzymał się przy jakimś odzieżowym sklepie i udając, że ogląda jego witrynę, dyskretnie obserwował mijających go ludzi. Jednak nic podejrzanego w nich nie wypatrzył. Zwykłe, szare twarze mężczyzn i kobiet, na których malowała się troska o własne zmartwienie. Pomyślał, że ostatnio jest zbyt mocno przewrażliwiony. To zapewne ze zmęczenia. Tak! To wszystko przez te częste delegacje i robota ponad siły. A jednak, coś nadal nie dawało mu spokoju. Wydało mu się, że to coś jest bardzo blisko niego, nieomal na wyciągnięcie ręki.

Rozdział III

Piętnaście lat wcześniej.

Z głównej bramy zakładu karnego w Barczewie wyszedł dobrze zbudowany mężczyzna. Nie patrząc za siebie, jakby się bał, że ktoś może go jeszcze zawrócić, szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Tam przystanął i podejrzliwie rozejrzał się wokoło. Po jego specyficznym zachowaniu i sposobie bycia wyraźnie było widać, że to były więzień i na wolności czuje się jeszcze nie całkiem pewnie. Widząc przejeżdżającą taryfę, zebrał się w sobie na odwagę i niezdecydowanie pomachał na nią ręką. Samochód przejechał jeszcze kilka metrów dalej, po czym przyhamował z piskiem opon i się zatrzymał. Mężczyzna żwawym krokiem podszedł do samochodu, otworzył tylne drzwi i z trudem się w nich mieszcząc z powodu swego wysokiego wzrostu i nieomal herkulesowej postury, ostrożnie wsiadł do środka. Po chwili auto ruszyło, kierując się w stronę pobliskiego dworca kolejowego.

W tym samym czasie zza rogu nieotynkowanego budynku sąsiadującego z więzieniem wyłonił się czarnego koloru samochód marki Wołga i zachowując bezpieczną odległość, pojechał za taryfą.

— Ty teraz bez pośpiechu jedź za nim i cały czas miej go na oku — rzucił półgębkiem do szofera Wołgi siedzący na tylnym siedzeniu słusznej postury osobnik, po czym pochylił się w jego stronę i klepnął go mocno w plecy, aż ten nieomal ugiął się pod ciężarem uderzenia. — I bądź ty ostrożny, żeby on nam nie zniknął z pola widzenia, bo wiesz, Misza — dodał, pół po rosyjsku, pół po polsku, a w jego głosie zabrzmiała nieznaczna nuta groźby. Powiedziawszy to zapalił trzymanego już od dłuższej chwili w ustach papierosa i z widoczną rozkoszą zaciągnął się głęboko. Przez pewien czas puszczał dym w milczeniu, zerkając od czasu do czasu w zachlapaną i boczną szybę samochodu. — Jedź człowieku z głową, ale troszkę przydepnij! — przynaglił nagle kierowcę, widząc, że śledzona przez nich taryfa oddala się zbyt szybko. — Mówiłem, żebyś jechał bez pośpiechu, ale mówiłem też, żebyś jej nie zgubił.

— Bez obawy, Aleksandrze Władimirowiczu — zapewnił go kierowca. — A właściwie, to jest pan pewny, że to jest Wasyl Bakunowicz? — zapytał, odwracając na chwilę w jego stronę głowę — na pewno?

Aleksander Władimirowicz Panasiuk snobistycznie wypluł niedopałek papierosa z ust i strzyknął śliną na podłogę. — Bez dwóch zdań! — obruszył się. — Siedzieliśmy razem w jednym pierdlu, to co mam nie być pewien jego tożsamości. Jak mi Bóg miły, że to jest on. — Przeżegnał się po trzykroć, jak przystało na gorliwego wyznawcę prawosławia, choć tak po prawdzie, to tylko markował religijność. — To on bez dwóch zdań! To Wasyl Bakunowicz! — powtórzył zdecydowanie — wszędzie bym go poznał, nawet po ciemku i w piekle. — Nagle zgubił rosyjskie słownictwo i akcent.

Tymczasem śledzona taryfa podjechała pod stary i poniemiecki budynek dworca kolejowego. Jej pasażer wysiadł z samochodu i zapłacił za przejazd taksówkarzowi, po czym spokojnym krokiem udał się w stronę kas biletowych. Tam kupił za resztę skromnej gotówki bilet i wolno, jakby z ociąganiem, podążył na peron. Właściwie, to nie miał do kogo i do czego wracać.

Rozwalająca się chałupa i zapuszczone, kilkuhektarowe pole, to wszystko, co pozostało z dawnego i wzorowego gospodarstwa. Rodzice, jakiś czas po jego aresztowaniu, pomarli ze zgryzoty. Brat już dawno wyjechał gdzieś na Ukrainę, starzy przyjaciele i koledzy, albo się go wyrzekli, albo też wyemigrowali gdzieś za chlebem. Praktycznie został sam jak palec.

Zamyślony usiadł ciężko na peronowej ławeczce, tuż obok tablicy rozkładu jazdy pociągów, przymknął oczy i z rozkoszą wyciągnął przed siebie zmęczone nogi. Teraz, poza murami więzienia, ta od dawna wyczekiwana i upragniona wolność całkowicie uśpiła w nim czujność, którą od kilkunastu lat z powodzeniem stosował i podtrzymywał, tam, skąd dzisiaj wyszedł. Dlatego też w tej chwili nie był świadom, że już od samego początku, odkąd opuścił mury więzienia, ktoś bardzo groźny i niebezpieczny depcze mu po piętach.

W pewnym momencie usłyszał zbliżające się w jego stronę czyjeś głośne kroki. Nawet nie chciało mu się otwierać oczu. Był teraz zbyt leniwy. Czekał cierpliwie, aż ten ktoś przejdzie. Nawet nie spojrzał, kiedy odgłos kroków ucichł nagle tuż koło niego. — „A niech tam. Postoi trochę, przeczyta, co swoje na tablicy rozkładu jazdy i pójdzie sobie dalej” — pomyślał leniwie.

— I co panie Bakunowicz, znów się spotkaliśmy! — usłyszał nagle nad swoja głową męski głos z typowo rosyjskim akcentem, jednocześnie poczuł, jak ten ktoś kopie go w wyciągniętą nogę.

Bakunowicz wzdrygnął się cały pod wpływem kopnięcia, lecz jeszcze bardziej na dźwięk tego skądś mu znanego i przesyconego groźbą głosu, zaś ostrzegawcza lampka powracającej czujności zapaliła sie w jego głowie. Nieznacznie uchylił powieki i spojrzał spod oka na natręta. Przed nim, w lekkim rozkroku, stał jakiś dość potężnej postury mężczyzna i przenikliwie, nieomal prowokacyjnie, wpatrywał się w jego twarz. Jedną rękę trzymał niedbale w kieszeni spodni, natomiast drugą miał schowaną za połą marynarki w taki sposób, jakby chciał, aby to, co tam trzymał w dłoni, było dla innych niewidoczne.

— O co chodzi człowieku? — spytał go z lekkim zniecierpliwieniem Bakunowicz, podciągając nieco nogi do siebie — my się znamy?

— Nie pamiętasz mnie, Wasyl? — Intruz sam zapytał i nie czekając na odpowiedź Bakunowicza, usadowił się blisko niego, prawie że spychając go do bocznego oparcia ławki. — Naprawdę mnie nie pamiętasz? — powtórzył dobitniej pytanie.

Bakunowicz poczuł pod łopatką coś twardego. Przemknęło mu przez myśl, że to może być broń. Chciał wstać, ale mężczyzna przytrzymał go silnie za rękaw kurtki, jednocześnie wbijając boleśnie w jego prawy bok lufę rewolweru.

— Siedź spokojnie, panie Bakunowicz i na razie się nie ruszaj, bo może spotkać cię nagła przykrość — zagroził — już raz ominęła cię kostucha. Pamiętasz, panie Bakunowicz? To było jakieś siedem, albo osiem lat temu. Wróciła ci pamięć?

— „Siedem, albo osiem lat temu?” — Bakunowicz próbował skojarzyć fakty, wpijając badawczy wzrok w twarz nieznajomego. — „Takiej wrednej mordy się nie zapomina”. — Zaczął intensywnie szukać w pamięci podobnej fizjonomii, żeby ją dopasować do tej tutaj, która wpatruje się w niego.

— Już wiem, skąd cię znam! Teraz sobie przypominam — powiedział po chwili do intruza, krzywiąc twarz na samo wspomnienie tamtego zdarzenia — zmieniłeś się, ale jednak cię poznałem. Ty jesteś Aleksander Panasiuk. Zdaję się, mówili na ciebie, Alosza. To ty zaprawiłeś mnie nożem w więziennej łaźni. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego to zrobiłeś.

— Dobrze ci się zdaje, Wasyl. Wbrew pozorom, masz, zadziwiającą pamięć — stwierdził z szyderczym uznaniem Panasiuk — ale, może trochę później o tym porozmawiamy i nie tutaj.

— O tym! Mówisz zagadkami, Panasiuk.

— Całe życie jest wielką zagadką, panie Bakunowicz, której rozwiązanie znajdujemy dopiero przy końcu życia.

— Czyżbyś coś mi sugerował tą filozofią przemijania?

Panasiuk skwitował pytanie wzruszeniem ramion.

— Jeżeli nie tutaj mamy rozmawiać, to gdzie? — zaciekawił się Bakunowicz.

— Tam porozmawiamy! — Panasiuk, ot tak sobie wskazał kierunek nic niemówiącym gestem głowy, ani na moment nie spuszczając Bakunowicza z oczu. Znał dobrze jego wręcz atletyczną siłę, dlatego był cały czas skoncentrowany i w pogotowiu.

— Czego ty jeszcze chcesz ode mnie człowieku? — żachnął się Bakunowicz.

— Chcę coś, co ty mi możesz dać, ale mówiłem ci już, że pogadamy o tym gdzie indziej. Teraz wstań grzecznie i żadnych nagłych ruchów. I pamiętaj, że cały czas trzymam cię na muszce.

Panasiuk uniósł się z ławki i rękę z pistoletem, która dotąd trzymał za połą marynarki, dla niepoznaki włożył do jej kieszeni, kierując lufę w stronę Bakunowicza. — Broń jest z tłumikiem, tak, że w razie czego nikt strzału nie usłyszy. Znasz mnie bardzo dobrze i wiesz, że jak coś będziesz próbował wywinąć, załatwię cię na amen — ostrzegł. — No dalej — ponaglił.

— Daj sobie luz, człowieku. Nie chcę żadnych kłopotów — odrzekł Bakunowicz, wstając powoli z miejsca.

— Niestety już je masz, osiłku i niestety od tego momentu je masz, kiedy wszedłeś w pewien układ. Teraz pójdziesz ze mną tuż obok mnie i pamiętaj, co ci wcześniej mówiłem.

Mężczyźni, idąc obok siebie, wyglądali tak, jakby byli od dawna w dobrej i przyjacielskiej komitywie. Przeszli wzdłuż peronu, potem przeskoczyli tory i omijając bokiem dworcowy budynek, udali się w stronę stojącego za dworcem i na uboczu samochodu.

— Wsiadaj, panie Bakunowicz! — warknął do niego Panasiuk, otwierając tylne drzwi auta. — Zdążyłem zgarnąć go z dworca, panie Witt — zwrócił się do starszego mężczyzny siedzącego z tyłu, jednocześnie widząc niezdecydowanie Bakunowicza, popchnął go do środka lufą rewolweru, przypominając tym, że ciągle ma go na muszce, po czym szybko wsiadł za nim.

W samochodzie, prócz kierowcy, było jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich, młody i przysadzisty, siedział na przednim siedzeniu pasażera, drugi, około sześćdziesiątki, wyglądem przypominający mafijnego bossa, o czysto niemieckim nazwisku, Witt, zajmował tylną kanapę.

— Jedź, Misza! — rzucił do kierowcy Panasiuk, sadowiąc się obok swego więźnia.

Samochód ruszył z wolna wzdłuż dworca w stronę centrum. Jakiś czas krążyli dla niepoznaki krętymi i wąskimi uliczkami, jakby się obawiali, że ktoś ich śledzi, po czym skierowali się na obwodnice. Siedzący z przodu przysadzisty osobnik z podziwem zerkał przez ramię na Bakunowicza, przy którym nawet wysoki i dobrze zbudowany Panasiuk wyglądał niepozornie.

Przez pewien czas jechali w milczeniu.

— Teraz możemy pogadać, panie Bakunowicz — przerwał ciszę Witt, kiedy oddalili się od miasta.

— My się znamy, a w ogóle, to myślę, że nie mamy, o czym gadać — uciął Bakunowicz. Był już teraz w miarę spokojny, ale w jego oczach cały czas czaiło się napięcie i jakby strach przed nieznanym.

— Nazywam się Witt, a szczerze mówiąc, to źle myślisz, że nie mamy o czym gadać — kontynuował rozmowę Witt, przechodząc na ty — zadam ci dwa proste pytania, jeżeli. — Urwał nagle, nabierając głębokiego oddechu i robiąc krótką przerwę, jakby chciał pobudzić wyobraźnię Bakunowicza, co by było, gdyby. — Jeżeli będę zadowolony z twojej odpowiedzi — ciągnął dalej — nic ci się nie stanie, a jeżeli nie. — Tu zrobił charakterystyczny ruch ręką, przeciągając ją aż nadto wyraziście po swoim gardle.

— Nie to, żebym się ciebie aż tak obawiał, ale pytaj, panie Witt! — wycedził Bakunowicz.

— Powiedz mi teraz tylko jedno, panie Bakunowicz? — Witt zamilkł na moment i wlepił w więźnia wzrok. — Powiedz mi, gdzie jest mapka? — spytał po chwili.

— Mapka? — powtórzył za nim Bakunowicz, unosząc brwi ze zdziwienia. — Może mnie oświecisz, panie Witt, o jaką mapkę panu chodzi? — sam zapytał.

— Owszem, oświecę cię, byś szybciej uruchomił swoją pamięć. Tę mapkę, którą dostałeś wraz z książką od Ericha Kocha.

— Książkę? Zapewne ma pan na myśli encyklopedię? — Bakunowicz dopiero teraz przypomniał sobie o tym dziwnym zdarzeniu powiązanym z niemiecką encyklopedią i zbrodniarzem wojennym, Kochem, jakie miało miejsce w czasie jego długoletniej odsiadki w Barczewie. — Czy to o nią wam chodzi?

— Tak! Chodzi nam właśnie o nią.

— Człowieku! Przecież to było z osiem lat temu. Skąd mam pamiętać, a zresztą, ja tej książki już dawno nie mam.

— Twierdzisz, że nie masz? — podirytował się Witt. — A jednak to pamiętasz, że jej dawno nie masz, czyli że wiesz, o co mi chodzi i gdzieś ją tak naprawdę podział.

Bakunowicz przełknął ślinę i szybko odwrócił wzrok w drugą stronę. Pomyślał, że marny jest z niego kłamca, a Witt, to dobry taktyk i spostrzegawczy.

— No, widocznie musiała mi się gdzieś zapodziać, albo mi najzwyczajniej zginęła — odrzekł, z braku innej sugestii, lecz z mało wiarygodnym usprawiedliwieniem w głosie i niezbyt przekonywająco mu to wyszło. — Dziś już nie pamiętam takiej drobnostki, a, o żadnej mapce nic nie wiem — dorzucił szybko, by chociaż tą końcówką zdania wymazać ze swego głosu ten mało wiarygodny ton.

— Widzisz, Wasyl. Powiem ci prawdę, żebyś nie myślał sobie, że coś tam blefuję. — Witt uniósł się na siedzeniu i nieomal przybliżył swoje usta do ucha Bakunowicza. — Niewymownie źle się stało, bowiem to nie tobie miał Koch dostarczyć encyklopedię — powiedział — tym drugim i kompetentnym do jej odbioru, miał być ten tu Panasiuk, który teraz siedzi obok ciebie, a który właśnie tylko po to dał się specjalnie przymknąć w barczewskim pierdlu, choć w ogóle to mu się nie uśmiechało, by przejąć encyklopedię od Kocha. Jednak i jakimś cudem, a może przez złośliwość, Koch pomylili was ze sobą, a może zrobił to umyślnie i zamiast Panasiukowi, dał tę książkę tobie. Bez dwóch zdań, już wtedy władowałeś się w to wszystko, jak śliwka w kompot i być może nieświadomie to zrobiłeś, wstrzymując naszą akcję o kilka dobrych lat. Widzisz Wasyl. Klawisz, który dopuścił się tak karygodnej pomyłki, lekceważąc nasze zlecenie, już dawno wącha kwiatki od spodu. Już się ktoś dobrze o to postarał, żeby go tam umieścić na wieczność. A więc. — Witt przerwał na moment, spoglądając znacząco na Bakunowicza, jakby teraz oczekiwał od niego odpowiedzi, ale ten zacisnął tylko zęby i nabrał wody w usta. — Słyszę z przykrością, że nic nie wiesz na ten temat — westchnął po chwili Witt zawiedziony milczeniem Bakunowicza. — Dobrze ci radzę, przypomnij sobie. Masz jeszcze szansę i trochę czasu, choć nie za dużo — dodał łagodnie i z nutą groźby w głosie.

Bakunowicz wbił wzrok w przednią szybę samochodu. Przez moment, aby ochłonąć i zebrać skołatane myśli, liczył bezwiednie mijające ich samochody, po czym przeniósł wzrok na Panasiuka, jakby u niego szukał zrozumienia, choć właściwie, Panasiuk, był tym ostatnim, u którego Bakunowicz chciałby to zrozumienie znaleźć, a tamten go udzielić.

Aleksander Władimirowicz Panasiuk, werbowany jeszcze przez samego Szelepina, w czasie swej długoletniej służby w szeregach KGB nieraz widział już taki wzrok u skazańców przeznaczonych do odstrzału. Niewdzięczna i twarda profesja całkowicie pozbawiła go litości i poszanowania dla inaczej myślących bliźnich, którzy w mniemaniu ideologii komunistycznej byli wrogami radzieckiego państwa. Wrogami Matuszki Rosji. Zdrajcami jego państwa. Panasiuk nie lubił Polaków, można rzec, wprost ich nienawidził. Dobrowolnie siedząc w Barczewie te kilkanaście miesięcy, jako więzień, w myśl wyższych idei i dla dobra państwa, jak twierdzili jego zwierzchnicy, był zmuszony płaszczyć się przed polskimi strażnikami, być przez nich pomiatanym i dzień w dzień wysłuchiwać ich obelg pod jego adresem. To wszystko i z biegiem czasu powodowało narastającą w nim frustrację. Starał się nad sobą panować, ale przychodziły chwile, że nie mógł sobie dać z tym rady. To wtedy, w łaźni, mając psychiczny dołek, a nie mając żadnego motywu, zaatakował Bakunowicza nożem. Jeszcze wówczas widział w nim tylko zwykłego więźnia i nie wiedział o jego przypadkowej roli w całym tym przedsięwzięciu.

Panasiuk odwzajemnił spojrzenie Bakunowicza i wzrok mu nieco złagodniał. Nie, żeby zaraz się nad nim litował, albo było mu go żal. Absolutnie nie! Wykluczone! Jednak malutka iskierka jakby plemiennej solidarności, gdzieś tam w jego nieczułym sercu, choć brutalnie tłumiona, kołatała skrycie. — „W końcu, to jakby nie było, krajan” — pomyślał, trochę zły na siebie za tę odrobinę empatii.

W tym czasie samochód zjechał ze szosy na pełną wybojów i dziur drogę gruntową. Pomimo że Wołga była solidnym i wytrzymałym autem, to jednak kierowca musiał dobrze uważać, żeby nie urwać zawieszenia. Po niespełna ślimaczej i półgodzinnej jeździe dotarli do starej i opuszczonej fabryki. Szofer Misza, nie wyłączając silnika, zatrzymał wóz na mało widocznej i pozbawionej gruzu pochyłości.

Panasiuk otworzył drzwi i wyszedł pierwszy. — Wyłaź! — rzucił ostro do więźnia i wyciągnął zza pazuchy pistolet.

Bakunowicz jakby się zawahał. Wolno uniósł się na siedzeniu i usiadł z powrotem, jakby chciał zyskać na czasie. — Co wy chcecie ze mną zrobić? — spytał, podnosząc na Panasiuka oczy.

— Zobaczysz!

— Nie słyszysz, Bakunowicz, wyłaź — przynaglił go siedzący z przodu przysadzisty osobnik, który wymachując rewolwerem, niezdarnie gramolił się z przedniego siedzenia.

Witt próbował wysiąść z drugiej strony, ale jakiś czas męczył się z drzwiami i nie mogąc dać sobie rady z zaciętym zamkiem, przesunął się w stronę więźnia i czekał, aż ten opuści samochód.

Bakunowicz, z widocznym ociąganiem i poszturchiwany przez Witta, wygramolił się w końcu z auta. — Po co mnie tutaj przywieźliście? — zwrócił się do Panasiuka, z niepokojem rozglądając się wkoło.

Kilkanaście metrów dalej znajdowała się, pozbawiona ogrodzenia, długa i częściowo zburzona hala fabryczna z wystającymi tu i ówdzie z gruzowiska i pozwijanymi w pałąk kikutami jej stalowej konstrukcji. Przez otwarte na oścież ogromne stalowe wrota widać było resztki zrujnowanej linii produkcyjnej z pozbawionymi taśmy, długimi przenośnikami ciągnącymi się aż na zewnątrz budowli.

— Zgaś silnik, Misza — rzucił do kierowcy Panasiuk — trochę tu z panem Bakunowiczem zabawimy.

Kierowca wyłączył silnik samochodu i wyciągnął kluczyki ze stacyjki, po czym, chcąc zaciągnąć ręczny hamulec, pociągnął go w górę z całej siły. W tym momencie rozległ się specyficzny trzask uszkodzonego mechanizmu. Pozbawione zabezpieczenia auto zaczęło cofać się do tyłu.

— „Teraz albo nigdy” — przemknęło przez głowę Bakunowicza lotem błyskawicy.

Stłumiona w nim dotąd adrenalina zawrzała w jego żyłach niczym wybuchający lawą wulkan, potęgując tym wściekłość, jak i fizyczną sprawność. Błyskawicznie sprężył się w sobie, wykonał półobrót i z całej siły kopnął nogą w wyciągniętą rękę Panasiuka. Ten zaś, nie spodziewając się takiego obrotu sprawy i nie będąc na nią przygotowany, wypuścił z obolałej dłoni broń.

W tym samym czasie wysiadający z samochodu przysadzisty osobnik, widząc, co się dzieje, wymierzył z pistoletu do Bakunowicza i nacisnął spust, ale kula poszła górą, bowiem cofający się samochód uniemożliwił mu oddanie celnego strzału, siłą wtłaczając go z powrotem w siedzenie.

To Bakunowiczowi w zupełności wystarczyło. Jak nigdy dotąd i nie oglądając się za siebie, pomknął ile sił w nogach w kierunku fabrycznych zabudowań. Co chwila potykał się o leżące odłamki cegieł i kawałki skruszałego betonu, ale nie zwolnił biegu. Za sobą słyszał głośne krzyki i przekleństwa swoich prześladowców. W pewnym momencie coś mocno szarpnęło jego lewym ramieniem, a gdzieś w okolicach łopatki poczuł świdrujący i piekący ból. Dopiero teraz doszedł do niego suchy odgłos wystrzału. — „Jezu Miłosierny, bylebym tylko dotarł do hali. Tam nie dam im się złapać” — pomyślał w panice, z całej siły przyciskając okolice rany zdrową ręką, która po chwili zrobiła się lepka od krwi.

— Nie strzelaj, cholerny głupcze! Chcę go, kurwa mać, mieć żywego — wsiadł na przysadzistego Witt — martwy nic nam nie powie. Jeżeli już, to mierzcie po nogach.

Bakunowicz z wielkim trudem dobiegł do hali. Całe jego ramię pulsowało żywym ogniem, powodując przy każdym gwałtownym ruchu nieznośny i tępy ból. Z ogromnym wysiłkiem zrobił jeszcze kilka kroków i przystanął niezdecydowany, spoglądając w dół rozszerzonymi oczami. Przed nim był wykuty w posadzce głęboki kanał z resztkami znajdującego się w nim taśmociągu, który prawdopodobnie kiedyś odprowadzał z hali poprodukcyjne pozostałości. Pomyślał, że aby móc dalej uciekać, musi za wszelką cenę przeskoczyć ten głęboki kanał, jednak nagle naszły go wątpliwości, czy zdoła tego dokonać, ponieważ z każdą kroplą wypływającej z niego krwi robił się coraz słabszy. Gdzieś w oddali, jakby zza grubej i szczelnie wytłumionej ściany, usłyszał krzyki. Nie miał wyjścia. Ostatkiem sił zebrał się w sobie i skoczył desperacko do przodu. W tym samym momencie zanikającą świadomością zdał sobie sprawę, że jednak przecenił swoje siły.

Tracąc przytomność, runął jak kłoda do kanału, waląc przestrzelonym ramieniem w wystającą z dna wykopu, pionową rurę. Niesamowity ból na chwilę przywrócił mu trzeźwość umysłu. Przez zachodzące mgłą oczy spojrzał instynktownie w górę. Zdążył jeszcze zobaczyć nad sobą niewyraźne i wykrzywione złością twarze swoich oprawców, po czym wszystko wokół niego rozmyło się i pogrążyło w głębokiej czerni.

Rozdział IV

Piętnaście lat później.

Romanowicz, trzymając pod pachą książkę, wszedł do hotelu. Znudzona recepcjonistka, podając mu klucz od pokoju, kokieteryjnie chwyciła go za dłoń, lekko ją ścisnęła i uśmiechnęła się do niego czarująco. Romanowicz zawsze podobał się kobietom i to raczej nie on, lecz one o niego zabiegały. Zresztą, był do tego przyzwyczajony, choć za każdym razem powtarzał w usprawiedliwieniu, że w tym wypadku przemawia przez niego snobizm, lecz asekuracyjnie zawsze dodawał, że owszem, snobizm, lecz nieuzasadniony. Mówiąc szczerze, jeszcze nie tak dawno na pewno nie przepuściłby takiej okazji, jak ta, podyktowana kobiecym i zachęcającym uśmiechem, ale teraz, w tym miejscu i w tych okolicznościach był aż nazbyt mocno pochłonięty zakupem, aby wdawać się w jakikolwiek zobowiązujący i zapewne niepotrzebny romans, choć, co do tego drugiego określenia, miał wątpliwości natury typowego samca. Stąd też, biorąc od recepcjonistki klucz, asekuracyjnie i tak na przyszłość, odwzajemnił uścisk dłoni, jak i uśmiech, starając się, aby był on mocno obiecujący, po czym, jak za dawnych i szczenięcych lat, przeskakując schody co trzy stopnie, piorunem wbiegł na drugie piętro. Zadyszany wpadł do pokoju, zamknął drzwi i przekręcił w zamku klucz. Następnie z rozmachem rzucił książkę na nie do końca zaścielone łóżko i siląc się na spokój, usiadł obok na krześle. Nie spieszył się z dogłębnym sprawdzeniem swojego zakupu. Poprzez cierpliwość i dyscyplinę wewnętrzną, chciał podnieść w sobie adrenalinę nieomal do wysokości wrzenia. Lubił to uczucie. Czekał, aż ta przyjemna impresja ogarnie każdą część jego ciała. Każdy zakamarek. Nie wiedział dlaczego, ale teraz i pomimo tak dogłębnej kontemplacji, nie mógł się skoncentrować. Czuł gdzieś tam głęboko w sobie, prócz narastającego zniecierpliwienia, ciągle przybierający na sile niepokój. Gnany tym niespodziewanym i niezbyt przyjemnym odczuciem, które w pewnym stopniu przytłaczało to poprzednie i miłe, na jakiś wewnętrzny impuls wstał z siedzenia i zbliżył się do okna. Odsunął przybrudzone, żółte zasłony i dyskretnie wyjrzał na zewnątrz.

Uliczka przed hotelem świeciła pustkami. Tylko na pobliskim postoju, taxi, panował, jaki taki ruch. Zaparkowane przed budynkiem hotelu zagraniczne samochody sprawiały wrażenie złudnego bogactwa i tak szarej rzeczywistości najbliższego i około hotelowego otoczenia. Jakiś niewielki kundel, widocznie zwabiony intensywnym zapachem swego żeńskiego pobratymca, kuląc pod siebie ogon, cierpliwie warował przy bloku po drugiej stronie ulicy.

W pewnym momencie uwagę Romanowicza przykuła podjeżdżająca pod sam hotel niebiesko żółta taryfa. Po chwili wysiadł z niej bardzo wysoki i chudy jak szczapa mężczyzna. Widać było, jak zapłacił taksiarzowi za przejazd, potem wyjął z kieszeni spodni zmiętą karteczkę i spoglądając na przymocowaną do ściany budynku tabliczkę adresową z numerem i nazwą ulicy, porównał ją z zapisaną na owym kawałku papieru wiadomością. Przekonawszy się, że trafił pod właściwy adres, dopiero teraz z zainteresowaniem popatrzył na gmach hotelu, przypadkowo kierując wzrok na okno, z którego wyglądał Romanowicz.

Ten zaś cofnął się mimowolnie, nie chcąc być zauważonym, zaciągając błyskawicznie przybrudzone zasłonki. — „Cholera jasna by wzięła! Kacprze Romanowicz! Jesteś rzeczywiście przewrażliwiony jak nigdy” — zganił się w myśli.

Usiadł na powrót na krześle i zerknął spod oka na leżącą na łóżku encyklopedię. Wydało mu się, że emanuje z niej jakaś niepojęta siła tajemnej i fanatycznej wiedzy zawartej w jej wnętrzu. Znów poczuł ten harmonijny dreszczyk emocji przeszywający jego ciało. Przesiadł się z krzesła na łóżko i nieomal z nabożeństwem wziął książkę do ręki, po czym delikatnie pogładził jej masywny grzbiet. Następnie impulsywnie przeciągnął dłonią po okładce i poszukał na niej, jemu tylko wiadomego miejsca, w którym powinien znajdować się sekretny mechanizm skrytki. — Jest! — krzyknął nagle głośno i aż podskoczył z wrażenia na łóżku. Ostrożnie nacisnął ledwo widoczną wypukłość i zamierzał rozchylić tekturowe ścianki grubej w tym miejscu okładki, gdy w tym momencie do jego uszu dobiegło delikatne pukanie do drzwi wejściowych. Zaskoczony tym, zastygł w bezruchu z książką w ręku, czekając z niepokojem na dalszy rozwój wypadków. Ten ktoś ponownie zastukał i już nieco mocniej. Romanowicz podniósł się z łóżka i rozejrzał się po pokoju, szukając jakiegoś miejsca, gdzie mógłby ukryć encyklopedię. Nie znalazłszy w zasięgu wzroku nic konkretnego, wsunął ją pod koc i podszedł do drzwi, po czym przekręcił w zamku klucz i je otworzył.

Na progu stał ten sam mężczyzna, który jakiś czas temu wysiadł z niebiesko żółtej taryfy. Jego wychudzona twarz była mocno wybladła, nieomal trupia, do tego miał zapadłe policzki i nienaturalnie wyraziste oczy, w których, nawet nie będąc medykiem, można było ewidentnie wyczytać trawiącą go od dawna, śmiertelną chorobę. — Dzień dobry — wypowiedział powitalną formułkę trochę speszony i nie podając Romanowiczowi ręki, skinął głową. — Czy może mam przyjemność z panem Kacprem Romanowiczem? — spytał jakby niezdecydowanie.

— Dzień dobry — odpowiedział zdziwionym głosem Romanowicz. — Czym mogę panu służyć?

Przez jakiś czas obaj mężczyźni patrzyli w milczeniu na siebie, jakby nawzajem szukali w swych osobach kogoś sobie znajomego.

— Przepraszam. Czy mogę wejść? — przerwał ciszę nieznajomy, a dotąd malująca się na jego wychudzonej twarzy niepewność niespodziewanie zniknęła, ustępując miejsca widocznej uldze.

— Proszę, ależ proszę — odrzekł Romanowicz.

Mężczyzna, zważywszy na swój niebywale wysoki wzrost, schylił mocno głowę, aby nią przypadkiem nie zahaczyć o górną futrynę drzwi i wszedł do pokoju. — Pan mnie nie poznaje? — spytał, prostując się.