Podwójne przekleństwo - Lech Grabowski - ebook + audiobook + książka

Podwójne przekleństwo ebook i audiobook

Lech Grabowski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Redaktor jednego z warszawskich wydawnictw, Andrzej Więckowski, prowadzi na własną rękę dziennikarskie śledztwo w sprawie rzekomych tajnych więzień CIA na terenie Polski. Jednocześnie po drugiej stronie oceanu młody terrorysta, Abdul Alim, staje w obliczu misji dokonania samobójczego ataku na lotnisku w Atlancie. Wkrótce losy obydwu mężczyzn splotą się w węzeł, który znajdzie rozwiązanie na pustyni w dalekim Afganistanie.

Podwójne przekleństwo” to nie tylko inteligentna, trzymająca w napięciu powieść sensacyjna, ale również, a może przede wszystkim opowieść o zmaganiu z samym sobą i destrukcyjnym wpływie wydarzeń historycznych na indywidualny ludzki los.

Dr Anna Ryłko-Kurpiewska, członek Kapituły Konkursu.

Powieść zdobyła I miejsce w V edycji międzynarodowego konkursu „Literacki Debiut Roku” organizowanego przez Wydawnictwo Novae Res pod honorowym patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.


Urodził się 9 czerwca 1952 roku w Koninie. Ukończył szkołę budowlaną w zakresie budownictwa ogólnego. Potem odbywał praktykę zawodową na kilku budowach, lecz bardziej pociągało go cukrownictwo, z którym byli związani jego dziadkowie i rodzice. Zmienił branżę i kontynuując tradycję przodków, zatrudnił się w Cukrowni Gosławice, gdzie przepracował ponad trzydzieści lat. Obecnie jest na emeryturze. Udziela się społecznie, pasjonuje fotografią i filmem, a wolny czas poświęca pisaniu książek. Ma żonę Wandę, dzieci, Joannę i Zofię, i wnuków, Wiktora i Aleksandra.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 55 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ahn42s8

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytac.
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

Polska

 

Gdzieś od strony miasta przeraźliwie zawyła policyjna syrena, po czym poprzez betonową estakadę przebiegł szum opon pędzącego samochodu. Spotęgowany głośnym echem odgłos mknącego pojazdu odbił się od ścian budowli, wypełniając hałasem przestrzeń pod wiaduktem.

Andrzej wzdrygnął się nerwowo. Narkotyczny głód uwydatnił się w nim ze zdwojoną siłą. Nieustające od kilku godzin dreszcze niczym maszyna wibracyjna trawiły cal po calu zużyte części jego zainfekowanego ciała i duszy.

– Cholera – zacharczał, wypluwając z trudem gęstą ślinę.

Nie miał złudzeń, że uda mu się opanować drżenie mięśni. Resztkami świadomości, której większość już dawno temu zatonęła w strzykawce, uzmysłowił sobie tragizm własnej egzystencji i niemocy, lecz teraz nie to było dla niego najważniejsze.

„Kurwa mać! Muszę dotrzeć na bajzel i znaleźć taniego dilera” – pomyślał panicznie, instynktownie grzebiąc sztywnymi palcami po kieszeniach.

Po chwili z najgłębszego zakamarka parcianego i dziurawego sejfu wyciągnął zniszczony i zmięty banknot, który jakimś cudem przetrwał wszelkie zawieruchy i złodziejskie zakusy kumpli, zachowując nominalną wartość jednej działki metamfetaminy.

W tym momencie, poprzez wyzierające z oczu przedpiekle, na twarzy ćpuna pojawił się grymas bezbarwnego uśmiechu, wykrzywiając przedziwnie jego spieczone i popękane usta.

– Boże Wszechmocny! Dotąd o nic cię nie prosiłem – prawie zawył świszczącym głosem. – Teraz miej nade mną choć odrobinę litości! Zabierz cierpienie do niebiańskiego lombardu i w swym miłosierdziu pozwól, żebym mógł dobrnąć na to pieprzone gnojowisko i przygrzać kopa, zanim się przekręcę. Przyrzekam, że potem odkupię od ciebie moją udrękę. To chyba możesz dla mnie zrobić?

Zawarta w słowach prośba do Wszechmogącego jakby dodała mu sił, bo wolno wygramolił się z barłogu, usiadł nieporadnie i pomagając sobie rękoma, stanął chwiejnie na nogi, próbując zapanować nad wirującym wokół niego światem i dwoistością widzenia. Nie do końca skorygował przykre dolegliwości, więc ściskając banknot w garści, pochylił się do przodu jak człowiek, który zmaga się z silnym wiatrem, po czym ruszył ku wylotowi tunelu, zatrzymując się co jakiś czas, aby nabrać oddechu i uspokoić łomot serca.

– Lawirant! Pierdoleńcu! Dokąd się tak spieszysz? Zbastuj! – wystrzelił gdzieś z boku piskliwy krzyk.

Spod leżących w nieładzie kartonów i brudnych gałganów wychyliła się rozczochrana głowa.

Andrzej przystanął i spojrzał tępym wzrokiem w kierunku, skąd dochodził znajomy głos.

– To ty, Czaja? – spytał obojętnie, zerkając na leżącego mężczyznę jak na trupa. – Mówili, że się po ostatnim razie przejechałeś.

– Wczoraj rano podałem w kanał niezłego kopa. Wiesz, kurwa, byłem w anielskiej podróży. Widziałem Żółtą Rzekę w Chinach i długowieczne drzewa oliwne na Wyspach Kanaryjskich. To był porządny towar i kapitalny odlot. Posłuchaj mnie, Lawirant! Zaprawdę, powiadam ci, to było warte zatracenia, dekadencji, a nawet agonii i kresu życia.

– Ale jakoś jeszcze nie wykitowałeś.

– Jak widzisz. Śmierć nie lubi przyjemności i tego wszystkiego, co człowieka do niej zniechęca. Ona lubi chorobę, uwielbia mękę, a przede wszystkim kocha paniczny strach. Nie, Lawirant. Ja, kurwa, będę ćpał do końca, żeby mieć bez przerwy odlot, żeby ta gadzina wiedziała, że się nie cykam i jestem szczęśliwy. Może to ją zmyli i na pewien czas odłoży kosę, da mi spokój, a jak nie, to lepiej dokonać żywota na haju.

– Masz rację, Czaja. Jak zdychać, to w ekstazie, a nie w cholernych bólach. A teraz mnie, kurwa, nie zatrzymuj. Walę po towar, bo mnie trzyma trzęsionka.

– Chyba żartujesz. Walisz po towar? W takim tempie to cię nawet naprana kostucha szybko dogoni i unicestwi. Masz chociaż kasę?

– Trawiarz puszcza działkę za pół ceny, a na tyle mnie jeszcze stać.

– Bogacz z ciebie, Lawirant.

– Dobra, dobra, Czaja. Jak mnie do jutra Pan nie zabierze do swego królestwa, to pogadamy.

– Czy ty się, kurwa, nie przeceniasz? – W głosie Czai pojawiła się zgryźliwość. – Pan cię zabierze do swego królestwa? Ty rzeczywiście jesteś nawalony. Ten Pan, Lawirant, ma głęboko gdzieś ciebie, mnie i nam podobnych. On, bracie, nie lubi odstępstw od normy i kocha symetrię, gdyby bowiem było inaczej, ty nie zapierdalałbyś teraz po prochy, a ja nie gniłbym w tym zafajdanym chlewie. On mówi, że to nasza wolna wola i się nią zasłania jak tarczą. Zasrany chlebodawca. Spróbowałby tego, co w swej niezmierzonej łaskawości sam wymyślił, a nie praktykował na innych. Nie uważasz, że takiego dobroczyńcę i wszystko, co z nim związane, można tylko o kant dupy potłuc?

– Ty chyba zawsze, Czaja, byłeś popieprzonym filozofem i cholernym niedowiarkiem – skwitował Andrzej.

Zmęczony rozmową, pooddychał przez chwilę, po czym zaczerpnął haust powietrza i z wyciągniętą w przód głową, małymi kroczkami, jak dziewięćdziesięcioletni starzec powędrował ku własnej zagładzie.

ROZDZIAŁ II

Polska. Kilka lat wcześniej…

 

Redaktor Andrzej Więckowski prawie przez rok zgłębiał od podszewki ciemną stronę tajnych więzień CIA w Polsce, aż nareszcie trafił na właściwy trop. To był strzał w dziesiątkę. W końcu dopiął swego. Nareszcie będzie miał dowody i sensacyjny temat. Miał na koncie kilka podobnych spraw, które dzięki jego dociekliwości i uporowi ujrzały światło dzienne, dlatego zdawał sobie sprawę, w co się pakuje i jakie mogą być konsekwencje.

Jeszcze tego samego dnia, zaraz z rana zjawił się w redakcji i przedstawił naczelnemu zebrane dotychczas materiały, prosząc go o zgodę na publikację zapewne niewygodnego dla redakcji artykułu, będącego czymś w rodzaju przedmowy, pułapki, której zadaniem było skierowanie uwagi opinii publicznej na mało znaczące postacie i wydarzenia. Wszystko po to, by uśpić czujność niektórych rekinów politycznych zamieszanych w całą tę aferę.

Jednak naczelny Jacek Szymkowiak podszedł do sprawy ostrożnie, wręcz asekuracyjnie.

– Uważaj, Więckowski. To jest gardłowe libretto, śliskie i niebezpieczne poletko – ostrzegł. – Przypuszczenia, ogólniki, perypetie jakichś tam celebrytów, no, może jeszcze nieopierzonych polityków, i owszem, możemy drukować, ale faktów ze wskazaniem paluchem najważniejszych ludzi w kraju, a może i poza nim, i wysoko postawionych notabli, nie mogę ot tak sobie puścić w prasowy eter. Nawet jeżeli okazałyby się szczerą prawdą. Zresztą, tamci mogą zawsze oddać sprawę do sądu i w razie naszej przegranej, co byłoby nieuniknione, z czego zapłacimy odszkodowanie? A nie pomyślałeś o tym, że naruszając i, co gorsza, ujawniając pilnie strzeżone i tajne struktury sojusznicze, staniesz się dla kogoś niewygodny i możesz mieć nieszczęśliwy wypadek? Kto ci zagwarantuje bezpieczeństwo?

– To po cóż ja tu, kurwa, pracuję? – zaperzył się Andrzej. – Po cóż ryłem tyle lat dziennikarstwo? Żeby teraz siedzieć cicho na dupie, trząść portkami ze strachu i pisać tylko o dupie Maryni? – wytoczył ciężką artylerię. – Ktoś musi wkroczyć w ten burdel i wyciągnąć na światło dzienne brudy – przekonywał. – Ktoś powinien utrzeć nosa tym, co na co dzień pouczają innych i robiąc cholerne przekręty, patriotyzmem wycierają sobie gębę. Dajesz mi, szefie, świeczkę, a ja potrzebuję żarówki, silnego światła, żeby wyłuskać z głębi kibla kupę gówna i pokazać społeczeństwu, jak ona śmierdzi. Słowo drukowane jest właśnie jak owo światło w tunelu. Zrozum, szefie, to będzie sensacja, która przyczyni się do wzrostu popularności gazety i przyniesie nam niezłą kasę. Przecież zawsze mówiłeś, że w tym fachu o to tylko chodzi.

– Tak, Andrzej, ale ty studiowałeś dziennikarstwo, a nie, kurwa, kryminalistykę. Od tego są służby specjalne, a nie altruistyczni pismacy.

– Służby specjalne? Nie żartuj. Przecież orientujesz się doskonale, że ich już nie ma od dobrych kilku lat. Rozparcelowali je wtedy w trymiga, a właściwie to zdemontował je jeden człowiek. Pamiętasz aferę węglową, kto grał tam pierwsze skrzypce i co potem z tego wynikło? Zresztą te służby w tym konkretnym wypadku na nic by się nie zdały. A inne? Może zbyt głęboko siedzą w kieszeniach polityków, żeby cokolwiek zrobić, a nasze państwo na tym traci. I pozycję, przyjacielu, i miliony wyłuskane z kieszeni podatników.

– Dobra, panie Więckowski. To raczej ty powinieneś pamiętać o aferze węglowej i jakie miała ona skutki dla kogoś, kto maczał w tym palce, będąc niedyskretnym, a także zbyt rzetelnym i rozmownym. Ty dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Naczelny otarł kantem dłoni zbierające się na czole kropelki potu. – Dobra, Więckowski – powtórzył po chwili. – Gadaj! O co konkretnie biega? Tylko mów jak na świętej spowiedzi.

Andrzej odetchnął głęboko, przytakując głową. Pierwszą rundę miał zaliczoną. I tak dużo osiągnął. Teraz musiał przekonać pryncypała do swojej teorii. Nie było to łatwe, naczelny był bowiem człowiekiem o zmiennych nastrojach, nieprzewidywalnym. Wszyscy w redakcji znali prawdziwe powody jego usposobienia, lecz to było tabu. Chodziło o jeden albo dwa kieliszki dobrego alkoholu. Choć większość wiedziała, że naczelny jest od dawna uzależniony, to nikt o tym głośno nie mówił, ba, było to nawet niektórym na rękę.

Na szczęście dzisiaj Więckowski dobrze trafił.

Szymkowiak przyjął już z rana dawkę, która była wystarczająca do poprawy jego humoru i nawiązania jakiej takiej nici porozumienia.

– No mów, mów, redaktorku. Śmiało! – zachęcił.

Andrzej przysunął krzesło do biurka, usiadł niewinnie na brzeżku, jakby bał się zająć całą powierzchnię siedziska, po czym, robiąc krótkie przerwy na zebranie myśli, wyłożył sprawę z najmniejszymi szczegółami.

Naczelny nie krył wątpliwości, ale już nie oponował.

– Jakby co, działasz na własną rękę, ja swoje umywam – oświadczył w końcu. – W sprawach priorytetowych masz moje wstawiennictwo, w innych zaś, które wygrzebiesz spod ziemi, musisz radzić sobie sam. Nie zamierzam nadstawiać za ciebie dupy.

– Dupy? Masz ją zanadto miękką, szefie, ale okej.

– Nie bądź bezczelny. Jak przyjdzie co do czego, to i tak mnie pierwszego z hukiem wyleją na zbity pysk, a ty na pewno polecisz za mną.

Andrzej już nie przeciągał struny. Był zadowolony, że wreszcie dostał zgodę na prowadzenie dziennikarskiego śledztwa. Wyszedł uśmiechnięty z redakcji i pogwizdując wesoło, skierował kroki w stronę Łazienek. Tam umówił się z informatorem.

„Chyba nie stchórzy i przyjdzie” – pomyślał.

Więckowski nie znał człowieka i tylko raz się z nim spotkał. Wiedział, że nazywa się Kowalski. Pospolite, nic niemówiące nazwisko. To wszystko. Dlatego nie miał stuprocentowej pewności, że ten, jak wcześniej obiecywał przez telefon, ujawni mu trudno dostępne informacje, które właściwie w praworządnym i nieskorumpowanym państwie powinny być przedmiotem dochodzenia organów specjalnie do tego powołanych.

– U nas z tym jest cholernie ciężko – mruknął do siebie, wskakując do tramwaju. – Człowiek nie wstydzi się, że postąpił nieuczciwie, wstydzi się, że na tej nieuczciwości dał się złapać – skonkludował.

Skasował bilet i usiadł przy oknie, w zamyśleniu obserwując zatłoczone o tej porze i tętniące życiem miasto. Patrząc na pędzących gdzieś ludzi, obserwując kłębiący się na ulicach tłum, życie toczące się jakby w przyspieszonym tempie, wrócił pamięcią do beztroskich, dziecięcych i tych bardziej rozrywkowych, młodzieńczych lat.

Andrzej był bardzo żywym i ruchliwym chłopcem. Mówili o nim, że ma zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Wszędzie musiał wejść, wszystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć, nawet za cenę zdartego kolana, rozdartych spodni czy też urwanego rękawa koszuli albo siniaka pod okiem. W szkole średniej był detektywem społecznikiem, takim, co to nie przechodzi obojętnie, widząc niesprawiedliwość i ludzką krzywdę. On nie tylko wykrywał i krytykował, lecz potrafił pomóc, zaradzić i pokierować, a w niektórych kontrowersyjnych i dwuznacznych przypadkach po nitce do kłębka dojść do sedna sprawy i udowodnić działania sprzeczne z prawem. Nieraz zwracano mu uwagę, nawet grożono, aby zajął się sobą, zamiast wtykać nos w nie swoje sprawy, lecz za bardzo się tym nie przejmował i dalej robił swoje. Andrzej miał także wyśmienity talent oratorski i biegle władał piórem. Dlatego też zaraz po maturze i po rodzinnej naradzie zdecydowano, aby naukę kontynuował tam, gdzie będzie mógł jeszcze pełniej wykorzystać swoje predyspozycje oraz intelekt. Wkrótce jako student Wyższej Szkoły Dziennikarstwa tutaj, w Warszawie, zaczął redaktorską przygodę.

Nagłe szarpnięcie wytrąciło Andrzeja z zamyślenia. Pochylił się mocno do przodu i uderzył głową w twarde oparcie znajdującego się przed nim siedzenia. Poczuł tępy ból, a przed oczami ujrzał tysiące gwiazdek. Na chwilę go zamroczyło. Instynktownie wyciągnął rękę i chwycił się poręczy.

Tramwaj jeszcze bardziej wyhamował, po czym się zatrzymał. Ci, co stali, omal nie powpadali na siebie, łapiąc się, czego popadło, i z trudem zachowując równowagę, a przy tym głośno przeklinając.

– Co, co się stało? Dlaczego stoimy? – rozległy się krzyki zdezorientowanych pasażerów z tyłu wagonu.

– Człowiek wpadł pod tramwaj – poinformował z przodu jakiś mężczyzna.

– Wleciał mi pod koła, cholera, wleciał mi na szyny – mamrotał w kółko blady jak ściana tramwajarz, panicznie wytrzeszczając oczy.

Ktoś znajdujący się blisko motorniczego, widząc, że ten jest w szoku, wyjął telefon i zadzwonił na pogotowie, po czym wyskoczył, podbiegł do poszkodowanego, przyłożył mu palec do tętnicy szyjnej i fachowo sprawdził puls.

– Żyje! – krzyknął w stronę zbierającego się tłumu. – Pomóżcie mi go wyciągnąć!

Po chwili było już pogotowie i policja.

Andrzej dopiero teraz wysiadł z tramwaju. Wciąż obolały, z trudem przecisnął się przez zwartą ciżbę i przyjrzał leżącemu już na noszach mężczyźnie. Pomimo zabandażowanej głowy poznał go od razu. To Kowalski, jego niedoszły informator. Był przytomny, gdyż miał szeroko otwarte oczy, z których wyzierało przerażenie i ogromny, dziki strach. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Andrzejowi zdało się, że tamten coś chce mu przekazać, coś powiedzieć, lecz w tym momencie sanitariusz założył mu na usta maskę tlenową.

– Dokąd go zabieracie? – spytał Andrzej.

– A pan kim jest? – wtrącił się lekarz. – Czy może ktoś z rodziny?

Zaskoczony Andrzej wzruszył ramionami.

– Nie – odrzekł.

Lekarz chciał coś dodać, lecz widząc, że pacjent traci przytomność, błyskawicznie wskoczył do karetki, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Jazda! – wrzasnął do szofera.

ROZDZIAŁ III

Polska

 

Ambulans pogotowia ratunkowego z wyciem syreny zajechał przed gmach Klinicznego Szpitala Zespolonego.

Kiedy pielęgniarz otwierał tylne drzwi karetki, pacjentowi wróciła przytomność. Chciał się unieść, ale tylko jęknął. Wydało mu się, że każda część jego ciała waży przynajmniej tonę. Przekręcił gałkami ocznymi w lewo, potem w prawo, rozglądając się ze zdziwieniem wokół siebie.

„Nosze? Co ja robię na noszach?” – pomyślał.

– Szybko z nim! Na stół operacyjny! Piorunem! – usłyszał rażący jego uszy okrzyk.

„Dlaczego oni tak się wydzierają?” – Nic z tego nie rozumiał.

Po chwili poczuł, jak nosze, na których leżał, unoszą się i wraz z nim pędzą gdzieś do przodu, a on patrzy do góry i widzi tylko biel przeplataną gdzieniegdzie ciemnymi bruzdami i ten huk, jakby tabun koni na łeb na szyję galopował przez prerię. Potem oślepiły go tysiące jaskrawych i żgających oczy świateł. Pomyślał, że tak może wyglądać niebiański przedsionek, do którego przynieśli go dobrzy aniołowie. I nareszcie cisza. Zupełna, kojąca uszy bezdźwięczność i ta czarna mgła otulająca go ze wszystkich stron.

– Wybudzamy go – usłyszał w pewnym momencie jakby zza grubej ściany.

Właściwie to go nic nie bolało, no, czuł może lekkie mrowienie w prawej kończynie powyżej kolana i czoło miał jak z drewna. Próbował się skupić maksymalnie i przypomnieć sobie, co się właściwie stało i dlaczego nie może się ruszyć pomimo wkładanego w to wysiłku.

– Jak się pan nazywa? – Z góry dobiegł go jakby cichy szept.

– Kowalski – odrzekł machinalnie. – Jan Kowalski – powtórzył nieco głośniej, uchylając powieki.

– W porządku – zawyrokował lekarz, ściągając z twarzy maskę. – Jak się pan czuje, panie Kowalski? – spytał.

– Co się stało? Co mi jest?

– Miał pan wypadek, panie Janku.

– Jaki wypadek?

– Wpadł pan pod tramwaj. Miał pan cholerne szczęście, że panu nóg nie odcięło. Pozszywaliśmy pana do kupy. Myślę, że będzie dobrze. A tak swoją drogą, nic pan nie pamięta?

Lekarz spojrzał pacjentowi głęboko w oczy. Zapewne przypuszczał, że ma do czynienia z samobójcą.

Kowalski ponownie wytężył umysł. Coś zaczęło mu świtać w skołowanej głowie. Nagle doznał olśnienia. Jego mózg cofnął chwilową amnezję, przetworzył w przyspieszonym tempie dane i automatycznie wyłuskał z umysłu kopię tamtego wydarzenia zapisaną gdzieś głęboko na taśmie pamięci, po czym wyświetlił wyraziście przed jego oczyma. Przystanek tramwajowy i jakiś mężczyzna, który mu się dyskretnie przyglądał. Jego twarz wydawała mu się skądś znajoma, ale nie mógł jej w żaden sposób z nikim skojarzyć. Potem nadjeżdżający tramwaj, silne, pozbawiające go równowagi uderzenie w plecy i czyjś przejmujący krzyk, następnie ten człowiek, z którym umówił się w Łazienkach i pustka, przejmująca nicość w umyśle.

– Ktoś chciał mnie zamordować. Tylko dlaczego tak głupio? – żachnął się, czując narastający niepokój i złość. – Co pan mówił, doktorze? Tak. Tak. Coś sobie teraz przypominam – odrzekł ostrożnie i już całkiem przytomnie, dotykając dłonią obandażowanej głowy. – Sądzi pan, że chciałem się zabić? – spytał, jakby odczytał ze wzroku lekarza, co ten ma na myśli i o co go podejrzewa. – Nie jestem desperatem.

– Porozmawiamy na sali, panie Kowalski – uciął doktor. – Można zabrać chorego – rzucił w stronę asystującego personelu.

Ostrożnie przełożono pacjenta ze stołu operacyjnego na specjalne transportowe łóżko i zawieziono na salę chorych.

– Tu są pańskie osobiste rzeczy, panie Kowalski – poinformowała go pielęgniarka, kładąc na łóżku portfel, telefon komórkowy, chusteczkę i kilka drobnych monet, które miał luzem w kieszeni. – Niech pan sprawdzi, czy wszystko się zgadza. Jeżeli tak, to schowam je do szafki przy pańskim łóżku.

– Tak, tak. Proszę bardzo. Chociaż, niech mi pani pozostawi telefon. Przepraszam. A moje ubranie? – Kowalski podniósł głowę i spojrzał po sobie.

– Ubranie? Jest w szpitalnej pralni. Nie wiem, czy się cokolwiek nada do noszenia, a już na pewno nie spodnie. Są porozdzierane i poplamione krwią – odrzekła pielęgniarka. – Dużo jej pan stracił, dlatego jest pan taki osłabiony. Ma pan na sobie naszą, państwową piżamę, panie Janku. Trochę za duża, ale przynajmniej jest panu w niej do twarzy – dodała z uśmiechem. – A teraz niech pan przygotuje rękę. Muszę pana podłączyć do kroplówki, żeby nam pan nabrał sił.

Zręcznie podłączyła wężyk do wenflonu wkłutego w żyłę na ręce pacjenta, podsunęła stojak i powiesiła na nim butelkę z lekarstwem.

– Jest pan teraz uwięziony. Jeżeli będzie się chciało siusiu, proszę śmiało dzwonić – powiedziała, ponownie robiąc słodkie oczy – to podam kaczuszkę. I dzisiaj żadnych odwiedzin. No, chyba że żona? – dodała pytająco.

– Dziękuję, siostrzyczko. – Kowalski odwzajemnił uśmiech. – Drobiu dziś jeść nie będę. I nie jestem żonaty.

Pielęgniarka spojrzała na niego zalotnie, poprawiła na wężyku zacisk przepływowy, żeby kroplówka za szybko nie kapała, po czym skierowała się w stronę wyjścia.

Kowalski odprowadził dziewczynę wzrokiem. Z przyjemnością patrzył na jej figurę i zgrabne, długie nogi. Musiała wyczuć jego wzrok, gdyż jej ruchy stały się jeszcze bardziej seksowne. Kiedy zniknęła za drzwiami, westchnął błogo.

– Chyba mnie kokietuje – mruknął.

Wziął do ręki komórkę, otworzył folder książki adresowej i zaczął przeglądać adresy.

„Powinienem go mieć” – pomyślał.

– Wągrewicz, Wójcik, Wiatrowski – mruczał, przesuwając palcem po dotykowym ekranie telefonu. – Jest! Więckowski – powiedział głośno do siebie. – Andrzej Więckowski – powtórzył jeszcze głośniej.

Gdzieś na korytarzu rozległo się ciche szuranie miękkiego obuwia po posadzce, po czym zaskrzypiały drzwi.

Kowalski wzdrygnął się, oderwał wzrok od telefonu i spojrzał z niepokojem przed siebie.

„Czy jestem tu bezpieczny?” – przemknęło mu przez myśl.

Wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w drzwi. Coś jakby paniczny strach pojawiło się na jego twarzy.

Do sali wszedł starszy mężczyzna we flanelowej piżamie w poziome pasy. Zobaczywszy nowego pacjenta, podszedł do niego.

– Dzień dobry! – powiedział przyjaźnie grubym barytonem, pochrząkując, jakby coś mu w gardle przeszkadzało. – Cieszę się bardzo, że nareszcie będę miał z kim pogadać – dodał z zadowoleniem. – Nazywam się Janicki. Jan Janicki. Właściwie nie wiem, na co choruję i dlaczego mnie tu trzymają.

– Bardzo mi przyjemnie. – Kowalskiego nagle opuściło napięcie. Przestał się bać. Nie o siebie, lecz o to, co z takim trudem zdobył. – Moje nazwisko Kowalski. Jan Kowalski – rzucił z ulgą. – W przeciwieństwie do pana ja właściwie wiem, na co choruję i po co mnie tutaj trzymają – próbował żartować.

– To dobrze, że ma pan poczucie humoru, panie Janku. – Janicki roześmiał się szeroko i szczerze. – Bo ten, co tu przed panem chorował, był milczkiem do kwadratu. Panie, gdybyśmy mieli takich polityków, jak pański tutaj poprzednik, sala sejmowa zanudziłaby się na śmierć. A tak mamy bezpłatny cyrk jak cholera.

– Słyszę, że poczynania polityków nie są panu obce, panie Janku – odrzekł Kowalski. – Ale już tak jest, że jedni w imię prawa robią przekręty, a drudzy usiłują je wykryć i winnych postawić przed sądem, co im się zresztą nigdy nie udaje. – Rozłożył ręce w geście bezradności.

– Właśnie, właśnie – przytaknął Janicki. – No choćby te wszystkie komisje śledcze i taka afera hazardowa albo gruntowa. Pierwsza przeszła do historii dziejów niewinności. Ta druga ciągnie się od dwa tysiące siódmego roku i co? Oficjalnie nie ma winnych. Tak jest to wszystko zagmatwane, że nawet detektyw Monk tego nie rozgryzie, a co dopiero nasza, pożal się Boże, zapyziała prokuratura.

Kowalski skrzywił się nieznacznie, słysząc o aferze gruntowej.

„Gdyby ten człowiek wiedział, kim ja jestem, a właściwie kim naprawdę byłem, to na pewno inaczej by ze mną rozmawiał” – pomyślał.

Kiedyś Kowalski był jednym z tych właśnie ludzi, co pompatycznie nazywali siebie samych elitą. W przeciwieństwie do nich nie otaczał się mediami. Był człowiekiem od brudnej roboty, związanym z całym tym tałatajstwem i kolesiostwem. Zdolnym i przebojowym. Nawet nosił miano mistrza prowokacji. Od kilku lat siedział w ich strukturach i wiedział doskonale, kto za tym wszystkim stoi, kto ma w tym interes i kto tak naprawdę pociąga za sznurki. Jednak po jakimś czasie stał się dla kogoś niewygodny. Stracił stanowisko i zaufanie, a niektórzy z nich zaczęli się go bać. Dlatego chcieli go wrobić, lecz Kowalski, przeczuwając, że popadnie w niełaskę, zaczął szukać haka. I znalazł. Miał niezbity dowód, kopię zapisu pewnej rozmowy przeprowadzonej przez reportera śledczego z byłym wiceministrem, który, nie wiadomo dlaczego, nieświadomie, a może i świadomie zdradził źródło przecieku w aferze. Oryginał nagrania wywiadu z wiadomych powodów był częściowo nie do odczytu. Ktoś skrzętnie usunął z niego pewne zdania, ale duplikat pozostał w pierwotnym, nienaruszonym stanie i był w rękach Kowalskiego. Przez jakiś czas szukał kogoś, kto chciałby go wysłuchać, a może i opublikować trefne materiały, aż w końcu natrafił na odpowiedniego człowieka. Umówił się z nim w Łazienkach, ale nie zdążył tam dojść.

„Nie doceniłem ich. Kurwa mać!” – zaklął w myślach. „A teraz leżę tutaj i trzęsę ze strachu portkami”.

– Cóż pan tak zamilkł? – Z zamyślenia wytrącił go głos Janickiego.

– Przepraszam pana! Trochę bujałem w obłokach. Pozwoli pan, że zadzwonię – odrzekł. – Jeszcze raz przepraszam. Może porozmawiamy trochę później, panie Janku.

– Oczywiście! Niech pan sobie nie przeszkadza – odrzekł tamten.

Kowalski sięgnął ponownie po telefon, wybrał z listy adresowej nazwisko i wcisnął przycisk połączenia.

ROZDZIAŁ IV

Polska

 

Andrzej siedział przy kuchennym stole i ze smakiem zajadał pęto kiełbasy, każdy jej kęs popijając gorącą herbatą.

Ania, dziewczyna, z którą mieszkał, akurat tego dnia pojechała odwiedzić swoją mamę i zamierzała zostać u niej na noc, co było dla Andrzeja niemałą tragedią, Ania bowiem, będąc pod każdym względem osobą nadopiekuńczą, zbyt mocno go rozpieszczała, podtykając mu pod nos gotowe obiadki i kolacyjki. W tej dziedzinie był od niej do tego stopnia uzależniony, że praktycznie sam nie potrafił niczego sobie przyrządzić. No może, jak sam nieraz mawiał, umiał zagotować wodę na herbatę, uważając to za wielki żywieniowy sukces. Dziwił się im, ale i podziwiał tych wszystkich Makłowiczów, Okrasów i im podobnych męskich kucharzy, którzy z takim upodobaniem, a wręcz pietyzmem gotowali przed kamerami.

„Może oni są tacy dobrzy tylko w telewizji” – podsumował w myślach. „Swoją drogą, mnie by się tak nie chciało” – dodał.

Dlatego dzisiejszego wieczoru nie uśmiechało mu się usługiwać samemu sobie, przez co był zmuszony konsumować produkt spożywczy w postaci pęta kiełbasy.

W mieszkaniu rozległ się dzwonek komórki.

– Kogo tam znowu niesie? – mruknął trochę niezadowolony. – Oj, Anka, Anka. Zostawiłaś mnie na pastwę losu. Dzwonić to każdy potrafi, ale robić ni ma komu – zacytował dowcipnie Ferdynanda Kiepskiego.

Przełknął w pośpiechu ostatni kęs wędliny, wstał z krzesła i dopijając po drodze resztkę herbaty, udał się do pokoju. Minęła chwila, zanim wyciągnął telefon z kieszeni marynarki wiszącej na krześle, po czym rzucił okiem na wyświetlacz.

– Kowalski? – zdziwił się głośno.

Nie zastanawiając się, szybko wcisnął przycisk odbioru.

– Słucham pana, panie Kowalski – powiedział uradowany. – Chyba nie dzwoni pan z tamtej strony. Wie pan, o co mi chodzi? – rzucił żartobliwie.

– Wielu może by chciało, żeby tak było. – Głos po drugiej stronie linii zdradzał pewną nerwowość. – Niech się pan nie obawia, panie redaktorze. Nie jestem jeszcze duchem, chociaż prawie otarłem się o ten, jak twierdzą niektórzy ludzie nauki i nie tylko, samodzielny byt istniejący wyłącznie na płaszczyźnie metafizycznej, czyli astralnej. Rozmawia pan z żywym człowiekiem. A tak swoją drogą, to już piszą o tym w gazetach?

– Taką popularnością to się na razie pan nie cieszy. Byłem przypadkowym świadkiem pańskiego nieszczęścia, to znaczy widziałem, jak pana zabierało pogotowie.

– Pamiętam pana. A z tą popularnością to bywało u mnie różnie, tylko że interesowali się mną nie ci, co trzeba, i dlatego teraz jestem, gdzie jestem, a być nie powinienem.

– No tak. To już mamy wyjaśnione – powiedział Andrzej. – To niech mi pan teraz powie, co się właściwie stało? Nawiasem mówiąc, dlaczego chciał pan zatrzymać tramwaj, kładąc się pod niego? Chwilowa niedyspozycja, zawrót głowy, a może depresja pana dopadła?

– Niech pan nie żartuje, panie redaktorze. Jako człowiek, który wścibia nos w utajnione sprawy, być może na szczeblu międzynarodowym, powinien się pan domyślić, jakie mogą być tego konsekwencje.

– Przepraszam. A teraz poważnie. – Głos Andrzeja stał się rzeczowy. – Ma pan to dla mnie? Nie zmienił pan zdania?

– Pan wybaczy, ale inaczej nie dzwoniłbym.

– To gdzie pan jest?

– Myśli pan, że pana telefon, redaktorze, nie jest na podsłuchu?

– Trudno powiedzieć.

– Jestem… – Kowalski na moment się zawahał, ale zdecydował się dokończyć. – Przebywam w Klinicznym Szpitalu Zespolonym. Pierwsze piętro, sala numer sześć – powiedział szybko i trochę niewyraźnie. Zrozumiał pan, panie Andrzeju?

– Tak! Zrozumiałem!

– To niech pan do mnie przyjedzie.

– Teraz? – przerwał mu zdziwiony Andrzej, zerkając na zegarek na swoim nadgarstku.

– Teraz, teraz. Bo jutro może być za późno. I niech pan o nic nikogo nie pyta, ani w recepcji, ani gdzie indziej, tylko proszę od razu do mnie przyjść. Najlepiej niech pan wejdzie do szpitala tylnymi drzwiami.

– Dobrze. Postaram się być u pana jak najszybciej.

Andrzej odłożył telefon na stół i machinalnie spojrzał na wiszący na ścianie zegar w stylu retro, który w tym momencie zaczął wybijać godzinę dwudziestą drugą.

Teraz już był pewien, że to, co stało się z informatorem, nie było dziełem przypadku.

– Szymkowiak miał rację – skonkludował.

Kiedy naczelny ostrzegał go przed niebezpieczeństwem, jakie może zagrażać zbyt wścibskim ludziom, wówczas nie zdawał sobie sprawy z wielkości Damoklesowego miecza. Dopiero rozmowa z Kowalskim uświadomiła mu skalę ryzyka. Pomyślał, że musi się śpieszyć.

Powkładał brudne naczynia do zmywarki, mając na uwadze zrzędliwość Ani, po czym narzucił na siebie marynarkę, zamknął drzwi na patent i prawie biegiem udał się na znajdujący się niedaleko postój taksówek.

– Do Klinicznego Szpitala Zespolonego – rzucił do taksiarza, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Tętniąca życiem stolica z wolna gubiła swój rytm i całodzienny tłok. Porozwieszane na skrzyżowaniach świecące ekrany reklam i przedwyborczych billbordów były jedynym utrudnieniem dla kierowców poruszających się po dość pustych o tej porze ulicach.

Andrzej patrzył na ten świecący i rażący w oczy natłok zdjęć ważniejszych polityków startujących w tegorocznych wyborach parlamentarnych i chciało mu się rzygać, kiedy widział te same gęby, które uśmiechały się z wymuszoną pobłażliwością swymi wypielęgnowanymi i wyretuszowanymi twarzyczkami do miejscowego elektoratu.

– Nie przeszkadzają panu, szefie, te ekranowe choinki? Nie oślepiają? – odezwał się do szofera.

– Cholera jasna! Panie! Oślepiają! Najpierw oczy, a potem umysł – fuknął taksiarz, zerkając do tyłu. – Jeszcze pan prezydent w swej łaskawości nie ogłosił terminu wyborów, a już niektórzy wystawiają swoją powierzchowność na widok publiczny, wkurwiając tym innych – dodał ze złością.

– To które ugrupowanie, według pana, ma największe szanse? – Andrzej ciągnął zaczęty wątek.

– Panie! Gdyby to ode mnie zależało, to wypierdoliłbym na zbity pysk wszystkich tu wiszących i ich ugrupowania, które pompatycznie nazywają się partiami.

– No tak, ale ktoś przecież musi rządzić.

– Właśnie, ale dlaczego wiecznie ci sami popaprańcy? A te ich reklamy pełne przyrzeczeń i zapewnień, którymi potem, panie, po wyborach, można obetrzeć sobie dupę. Oni bezmyślnie tworzą to, co jest nikomu niepotrzebne. Mają, panie, taki instynkt władzy, że jakby nawet i co dobrego zrobili, to się i tak w zło zamieni.

– Sądzi pan, że powinno się rozliczać polityków za ich przedwyborcze obietnice? – W Andrzeju obudziła się reporterska żyłka.

– Czy ja sądzę? – Kierowca podrapał się po zarośniętej twarzy. – Panie, ja bym ich nie tylko rozliczał za niedotrzymanie danego słowa, ale i surowo karał, najlepiej konfiskując im mienie w takiej wysokości, na jaką naobiecywali.

– Sprytne – pochwalił Andrzej.

– Sprytne? Przyrzekli, panie, a nawet przysięgli poprawę służby zdrowia i co? Mój szwagier zapisał się do kardiologa. I wie pan, jaki dostał termin?

– No?

– Dopiero na drugi rok. – Taksiarz tak mocno ścisnął dłonie na kierownicy, że aż mu zbielały kostki. – Kurwa! Do tego czasu to jak amen w pacierzu dwa razy zdąży się przekręcić. Jednym, panie, to teraz w głowie Smoleńsk i miesięcznice, a drugim przekręty i wielki szmal. Nas, przeciętnych obywateli, mają, że tak powiem, w dupie. – Westchnął głęboko. – No, jest pański szpital – rzucił, zatrzymując samochód i odwracając się w stronę Andrzeja. – Należy się trzydzieści złotych. A tak swoją drogą, żona panu urodziła czy może coś poważniejszego, że tak późno odwiedza pan ten przybytek?

– Zdaje mi się, że to drugie – odrzekł Andrzej.

Wyciągnął z kieszeni spodni trzy zmięte dziesięciozłotowe banknoty i wręczył je taksiarzowi.

– Dużo zdrowia dla szwagra – powiedział, wychodząc z auta.

– Dzięki! Przekażę szwagrowi – krzyknął z cicha kierowca. – Chociaż nie wiem, od kogo – mruknął pod nosem. – Panie! Chwileczkę! – Opuścił szybę i wychylił na chwilę głowę. – Z tym kardiologiem, co panu mówiłem, to wielkie świństwo, no wie pan, szkoda szwagra. Żeby jeszcze chodziło o teściową, to pół biedy, a tak, jakby coś, nie będzie się z kim nawet napić gorzałki.

Andrzej już go nie słuchał. Machnął tylko ręką, po czym udał się pośpiesznie w stronę budynku. Obszedł go z drugiej strony i poszukał tylnego wejścia. Kiedy wszedł do środka, pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to duża, wymalowana na murze strzałka wskazująca dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do niższych kondygnacji.

– Do kostnicy – przeczytał pod strzałką niewyraźny napis. – Nie, nie, redaktorku. Tam to ty się za bardzo nie spiesz – mruknął do siebie, spoglądając z niepokojem na szklane wrota.

Po niezbyt wygodnych schodach, które pamiętały jeszcze epokę Gierka, wbiegł piorunem na piętro i wszedł na oddział. Korytarz świecił pustkami, tylko z dyżurki dochodziły przyciszone głosy pielęgniarek. Starając się stąpać jak najciszej, poszukał sali numer sześć. Drzwi do niej były lekko uchylone.

Andrzej włożył w szparę głowę i zajrzał ostrożnie do środka. Zobaczył jakiegoś mężczyznę, który pochylał się nad leżącym na łóżku człowiekiem.

ROZDZIAŁ V

Międzynarodowe lotnisko w Atlancie, w stanie Georgia, USA

 

Abdul Alim stał obładowany środkami wybuchowymi pośrodku pełnego ludzi terminalu i modlił się żarliwie do Allacha. Modlił się, żeby oczyścił jego duszę i dał mu siłę, aby mógł dokonać świętego zamachu i zniszczyć zło zagrażające islamowi, oddając własne życie w walce z niewiernymi, a tym samym uszczęśliwić Pana, który w nagrodę wyśle go do raju. Niezależnie od tego Abdul Alim, jak rzadko który zamachowiec samobójca, pełen był wątpliwości natury ludzkiej i mimo tak mocno zakorzenionego w nim fanatyzmu bał się umierać, nawet za cenę życia po śmierci.

Abdul Alim miał trzynaście lat, kiedy z powodu biedy został przez swoich rodziców sprzedany za niespełna miesięczną pensję do ortodoksyjnej szkoły realizującej program talibów. Znalazł się wśród kilkudziesięciu podobnych mu chłopców przygotowywanych do przeprowadzenia ataków samobójczych. Po roku nauki Koranu, którego jako dziecko nie rozumiał i nie potrafił zinterpretować, oraz po przeszkoleniu wojskowym był już właściwie człowiekiem o wypaczonej mentalności, bezgranicznie podporządkowanym poleceniom przełożonych. Jak na kogoś, kto pochodził z ubogiej rodziny, cechował się niezwykłą inteligencją i gdzieś tam, na samym dnie jego duszy, gdzie nie dotarła jeszcze fałszywa ideologia mułłów, nadal drzemała odrobina człowieczeństwa. Choć nieraz zazdrościł młodszym kolegom, których, jak mawiał, Bóg wezwał wcześniej do siebie, obdarowując chwalebnym życiem po śmierci, to jednak oddychał z ulgą i był na swój sposób szczęśliwy, kiedy jeszcze nie on, a kto inny oddawał życie.

– Jesteś zdolnym żołnierzem i zostałeś stworzony przez Allacha do szczytniejszych czynów niż twoi młodsi koledzy – mawiali mu wówczas mułłowie, którzy już wcześniej zauważyli jego intelektualny kapitał. – Bądź ofiarny, konsekwentny i udoskonalaj swoją sztukę. Musisz jeszcze poczekać, aż Bóg w swojej łaskawości wyznaczy ci misję i powoła w niebiańskie szeregi. Zapewne spytasz, chłopcze, dlaczego Najwyższy wstrzymuje twoje posłannictwo? Widocznie ma co do ciebie swoje święte plany. Allach jest wielki. On zadecyduje.

I Abdul Alim cierpliwie powtarzał wersety Koranu, a także zgłębiał historię islamu. Kazano mu się również uczyć obcych języków. Im dłużej czekał i im więcej zdobywał wiedzy, tym częściej nachodziły go wątpliwości, co powinien uznać za słuszne, a co jest jedynie cyniczną manipulacją. Kto tak naprawdę deformuje słowa świętej księgi islamu i powołując się na Allacha, sam wysyła w jego imieniu zlecenia, które potem, wypaczane ustami mułłów, czynią z rekrutów samobójców, w zaślepieniu zabierająch życie niewinnym ofiarom.

Abdul Alim dobrze pamiętał, jak w czwartym roku przysposobienia raz próbował polemizować z nauczycielem na temat myśli zawartej w Koranie, doszukując się w niej o wiele bardziej humanitarnego przesłania, które ukazywało wyznawaną przez niego religię jako bezkrwawą, łagodną i pełną miłosierdzia dla drugiego człowieka. Został wówczas surowo ukarany. W norze bez dostępu słońca przesiedział prawie bez jedzenia cały miesiąc, ucząc się na pamięć świętych wersetów i analizując je głośno według narzuconej z góry koncepcji nauczyciela. Mimo to jego wcześniejsze odmienne zachowanie wciąż niepokoiło talibów. Uznano, że nadszedł czas, by sprawdzić lojalność chłopaka, który właściwie z dnia na dzień wymykał się im z rąk. Dżihadyści dobrze pamiętali japońskich kamikadze, którzy w ostatniej chwili wyskakiwali z kabin samolotów. Oni, tak zwani nauczyciele prawdy, nie chcieli do tego dopuścić. Młody i nad wyraz inteligentny rekrut stał się dla nich zbyt niebezpieczny.

I dlatego teraz Abdul Alim znalazł się pośrodku pełnego ludzi terminalu. Obwiązany pasem szahida ściskał w spoconej dłoni detonator. Stał pogrążony w letargu. Na granicy dobra i zła. Nie śmierć, ale sposób, w jaki miał umrzeć, wzbudzał w nim przerażenie. Zdawało mu się, że jego umysł opuścił ciało i pokonawszy prawa fizyki, unosił się ponad wszystkim w bezgranicznej nicości, pozostawiając w głowie dźwięczącą pustkę. Nagle wydało mu się, że wszystko wróciło na swoje miejsce, a on stoi przed Allachem i choć ten przemawia do niego bezdźwięcznie, to Abdul Alim rozumie każde jego boskie słowo.

– Abdulu Alimie!

Głos Boga był jak ukojenie, jak zielona oaza na pustyni, w bezmiarze gorącego piachu, z upragnionym źródłem krystalicznej wody, niczym prawda, której nie można odrzucić, a którą trzeba przyjąć w pokorze i podawać dalej.

– Abdulu Alimie – powtórzył w jego głowie Allach. – Ja nie żądam od ciebie, abyś dla mnie poświęcał swoje życie i istnienie tych niewinnych ludzi, których chcesz w swej nienawiści unicestwić. Zanim cokolwiek uczynisz, wiedz o tym, że ja nie otwieram mordercom niebiańskich wrót. Ja je przed nimi szczelnie zamykam. Abdulu Alimie! Wyrzuć z siebie gniew i gorycz! Wróć na drogę wierności prawdziwym ideałom islamu. Odrzuć fałszywe słowo i bądź, jak mówi twoje imię, sługą Wszechwiedzącego, bowiem to ja nim byłem, jestem i po wsze czasy będę.

Abdulem Alimem wstrząsnął dreszcz, który przywrócił go do rzeczywistości.

„Nie jestem męczennikiem” – przemknęło mu przez myśl. „To źli ludzie, a nie miłosierny Allach, chcą mojej śmierci”.

Otworzył szeroko oczy i spojrzał na otaczający go tłum.

– Ibrahim, Musa i Mahomet. Widzę ich i szanuję – szepnął.

Podjął już decyzję. Zdecydowanie zabezpieczył mechanizm detonacyjny i wolno skierował się w stronę wyjścia z terminalu. Już się nie spieszył. Patrzył na świat i tych tutaj, jak ich nazywał, niewiernych innymi oczyma, pełnymi pokory, lecz i radości. Na nowo zachłysnął się życiem. Euforia sprawiła, że na moment stracił czujność. To go zgubiło. W ostatniej chwili intuicyjnie wyczuł czające się gdzieś niebezpieczeństwo, lecz było już za późno. Jakby w zwolnionym tempie odwrócił się i spojrzał w kierunku zagrożenia. Odniósł wrażenie, że w jego stronę nadlatuje pocisk, a po chwili poczuł bolesne uderzenie w okolicach karku.

Na odgłos strzału tłum rozpierzchł się we wszystkie strony.

Wyborowy snajper znajdujący się dobrych kilkaset metrów od celu wolno zdjął palec ze spustu, zerkając powtórnie w celowniczą lunetę zamontowaną na karabinku. Był zadowolony. Wystrzelony przed chwilą nabój powodujący natychmiastowy paraliż mięśni i utratę przytomności był celny i zadziałał nad wyraz skutecznie.

Dżihadysta Abdul Alim stał jeszcze chwilę wyprostowany i z rozwartymi do krzyku ustami, jakby chciał wyrzucić z siebie donośnym głosem usprawiedliwienie, po czym osunął się wolno na kolana i padł twarzą na ziemię.

– Abdulu Alimie! Dzisiaj dobroć jest pogardzana albo wręcz uważa się ją za słabość – usłyszał jeszcze w swojej świadomości, tracąc przytomność.

Kilku żołnierzy, uzbrojonych po zęby i w kuloodpornych kamizelkach, podbiegło do leżącego zamachowca.

– Uważajcie! Detonator! – rzucił jeden z wojskowych, wyjmując zręcznie z zaciśniętej dłoni muzułmanina zapalnik. – Cholera! Zabezpieczony! – stwierdził ze zdziwieniem w głosie, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Zdejmijcie to z niego – rzucił do pozostałych, wskazując na pas szahida. – Tylko ostrożnie! A potem skuć go dobrze, żeby się skurwiel nie mógł ruszyć, jak dojdzie do siebie. I jazda z nim.

Po chwili nieoznakowany samochód policyjny mknął w kierunku stanowego więzienia.

ROZDZIAŁ VI

Polska

 

Andrzej otworzył szerzej drzwi i wszedł do sali. Na odgłos dawno nieoliwionych zawiasów stojący przy łóżku mężczyzna odwrócił się i spojrzał na przybysza.

– To chyba do pana, panie Janku. Ma pan gościa – zwrócił się do leżącego na łóżku pacjenta.

– Do mnie? – spytał niepewnym głosem Kowalski, podnosząc głowę z poduszki. – To pan, redaktorze?

– A kogo się pan spodziewał? – odrzekł Więckowski, podchodząc bliżej.

Kowalski popatrzył dłuższy czas na Andrzeja, jakby chciał się upewnić, czy to naprawdę on, po czym uśmiechnął się słabo i wyciągnął do niego rękę na powitanie.

– A jak pan myśli? – odrzekł pytaniem na pytanie.

Andrzej wzruszył ramionami.