Robinson Crusoe - Daniel Defoe - darmowy ebook

Robinson Crusoe ebook

Daniel Defoe

4,4

Opis

Jedna z najważniejszych książek przygodowych XIX wieku “Robinson Crusoe” Daniela Defoe dostępna w Legimi za darmo w formie ebook, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

Defoe nazywany jest ojcem nowoczesnej powieści angielskiej. Jego najsłynniejszą książką, która najmocniej zaznacza się także w dzisiejszej kulturze, jest “Robinson Crusoe”. Jest to historia żądnego przygód marynarza, który w wyniku splotu wielu wydarzeń rozbija się na bezludnej wyspie. Ogromną determinacją i ciężką pracą udaje mu się zagospodarować przestrzeń, w której się znalazł. Po jakimś czasie na wyspę Robinsona docierają ludożercy, z rąk których udaje mu się uratować tubylca. Nazywa go Piętaszkiem i stara się przekazać mu swoją wiedzę.

 

Robinson Crusoe” w swojej treści jest pochwałą protestanckiej filozofii życia. Robinson musi odpokutować za swoje grzechy. Jednak już na wyspie dzięki pracy i determinacji udaje mu się zapanować nad naturą. Dzięki samotnemu pobytowi na wyspie zrozumiał, co jest w życiu najważniejsze.

 

Powieść stanowi także ciekawe spojrzenie na XVIII poczucie wyższość Europejczyków nad innymi cywilizacjami. Gdy Crusoe ratuje tubylca od razu nadaje mu quasi-imię Piętaszka, nie próbując poznać właściwego. Gardzi i nie chce poznać jego kultury, a zmusza go do poznania kultury anglosaskiej.

 

Powieść Defoe niesie ze sobą głęboki wymiar etyczny, pochwałę wytrwałości i kult pracy. Warto jednak, jak wszystkie teksty, czytać o przygodach Crusoe w sposób krytyczny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (135 ocen)
81
34
14
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiatobasia

Nie polecam

Iwona Dramat
00
ABrzoska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka przygodowa, polecam.
00
7a9348df-7ba9-46a3-89b0-80025d0c4116

Nie oderwiesz się od lektury

super ksiąrzka
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała książka przygodowa. Polecam.
00
EwaPerz

Nie oderwiesz się od lektury

SUPER
00

Popularność




Da­niel De­foe

Ro­bin­son Cru­soe

Je­go ży­cia lo­sy, do­świad­cze­nia i przy­pad­ki

tłum. Franciszek Mirandola

Roz­dział pierw­szy

– Skłon­ność po­dróż­ni­cza Ro­bin­so­na. – Zo­stań w kra­ju i od­ży­wiaj się na­le­ży­cie. – Nie­po­słu­szeń­stwo i skru­cha Ro­bin­so­na. – Je­go lek­ko­myśl­ność. – Bu­rza i roz­bi­cie okrę­tu. – Ro­bin­son zo­sta­je wła­ści­cie­lem plan­ta­cji.

Uro­dzi­łem się ro­ku Pań­skie­go 1632, w an­giel­skim mie­ście Jor­ku. Mi­mo to mógł­bym się nie­mal zwać Niem­cem, al­bo­wiem oj­ciec mój po­cho­dził z Bre­my i w póź­nym do­pie­ro wie­ku osiadł w An­glii.

Mat­ka mo­ja, An­giel­ka, no­si­ła ro­do­we na­zwi­sko Ro­bin­son, ja zaś, oby­cza­jem an­giel­skim, otrzy­ma­łem je przy chrzcie św. za imię. Oj­ciec mój zwał się Kreut­zner, prze­to i ja by­łem wła­ści­wie Ro­bin­so­nem Kreut­zne­rem, ale An­gli­cy, nie mo­gąc ni­g­dy wy­mó­wić te­go wy­ra­zu nie­miec­kie­go, zwa­li me­go oj­ca: Mi­ster Cru­soe, tak że w koń­cu ca­ła ro­dzi­na przy­bra­ła to na­zwi­sko.

W ten spo­sób zo­sta­łem osta­tecz­nie Ro­bin­so­nem Cru­soe.

Ro­dzi­ce moi mie­li oprócz mnie jesz­cze dwóch sy­nów i jed­ną cór­kę. Naj­star­szy słu­żył ja­ko ofi­cer w jed­nym z an­giel­skich puł­ków i zgi­nął pod Dun­kier­ką w bi­twie z Hisz­pa­na­mi. Młod­szy brat mój wy­ru­szył na ob­czy­znę i prze­padł bez wie­ści.

Mnie, naj­młod­sze­go, ro­dzi­ce sta­ra­li się jak naj­dłu­żej za­trzy­mać w do­mu. Oj­ciec mój był kup­cem, ale na sta­rość wy­co­fał się z in­te­re­sów, a chcąc ze mnie zro­bić uczo­ne­go, dał mi wy­kształ­ce­nie, ja­kie tyl­ko osią­gnąć by­ło moż­na w na­szym mie­ście. Jed­nak­że na­uka nie nę­ci­ła mnie wca­le. Prze­ciw­nie, rad bym był ru­szyć w sze­ro­ki świat, na­pa­trzeć się lu­dziom i kra­jom oraz za­znać wsze­la­kich przy­gód.

Te mo­je pla­ny i ma­rze­nia spra­wia­ły du­żo przy­kro­ści oj­cu. Był to człek mą­dry i roz­waż­ny, i wie­dział le­piej niż ja sam, co dla mnie naj­lep­sze.

Pew­ne­go dnia we­zwał mnie do sie­bie i rzekł ła­god­nie i życz­li­wie:

„Dro­gi sy­nu, skąd­że ci się bio­rą te my­śli i dą­że­nia awan­tur­ni­cze? Czyż mam i cie­bie utra­cić, jak utra­ci­łem bra­ci two­ich? Zo­stań w do­mu, gdzie ja i mat­ka trosz­czy­my się o cie­bie, gdzie masz przy­ja­ciół i zna­jo­mych, go­to­wych do wszel­kiej po­mo­cy, któ­rzy cię po­prą nie­za­wod­nie, gdy raz już obie­rzesz ja­kiś za­wód, ku wła­snej ko­rzy­ści i za­szczy­to­wi oraz ku po­żyt­ko­wi spo­łe­czeń­stwa i po­cie­sze ro­dzi­ny. Szczę­ścia na ob­czyź­nie szu­ka­ją ci tyl­ko, któ­rzy ni­cze­go nie spo­dzie­wa­ją się w oj­czyź­nie al­bo stra­ci­li do­brą opi­nię u lu­dzi. Przy­zna­ję, że cza­sem przed­się­bior­czość du­cha wy­ga­nia w sze­ro­ki świat mło­dzień­ca, któ­re­mu na za­go­nie ro­dzin­nym za cia­sno, i mło­dzie­niec ta­ki zisz­cza nie­raz am­bit­ne pla­ny swo­je. Ale to rze­czy nie dla cie­bie, mój sy­nu. Prze­zna­cze­niem twym jest po­zo­stać na sze­ro­kim go­ściń­cu ży­cia, któ­ry naj­pew­niej wie­dzie do szczę­ścia. Po­zo­stań te­dy w kra­ju i od­ży­wiaj się na­le­ży­cie. Je­śli już nie zo­sta­niesz uczo­nym, to masz do­syć zdol­no­ści, aby być do­brym kup­cem, bo chy­ba nie uzna­jesz sta­nu oj­ca, sta­nu ku­piec­kie­go, za zbyt ni­ski dla sie­bie”.

Ty­mi i in­ny­mi jesz­cze sło­wy prze­ma­wiał do mnie oj­ciec, ja zaś na­bra­łem prze­ko­na­nia, że ma słusz­ność i po­sta­no­wi­łem usłu­chać go. Ale po kil­ku już dniach wra­że­nie na­uk oj­ca pierz­chło i ją­łem na no­wo snuć ma­rze­nia uno­szą­ce mnie da­le­ko za lą­dy i mo­rza, ku ta­jem­ni­czym i nę­cą­cym da­lom świa­ta.

Sko­rzy­staw­szy z wy­jąt­ko­wo ser­decz­nej chwi­li, pod­czas roz­mo­wy z mat­ką, po­wie­dzia­łem jej, że nie mo­gę w ża­den spo­sób opę­dzić się my­śli wy­ru­sze­nia na mo­rze, że za­kaz oj­ca uczy­nił mnie nie­szczę­śli­wym, a po­ku­sa mo­że na­wet spra­wić, że wy­ja­dę bez je­go ze­zwo­le­nia. Do­da­łem, że ma­jąc lat osiem­na­ście za sta­ry już je­stem, by wstą­pić do prak­ty­ki ku­piec­kiej, że zaś uczo­nym nie zo­sta­nę, prze­to naj­le­piej bę­dzie je­śli po­wol­ny swej skłon­no­ści ru­szę w dro­gę. Pro­si­łem mat­kę, by mi wy­ro­bi­ła u oj­ca ze­zwo­le­nie na ma­łą prób­ną po­dróż. Je­śli pierw­sza wy­pra­wa na mo­rze nie zi­ści mo­ich na­dziei, to zre­zy­gnu­ję z dal­szych, wró­cę do do­mu i zdwo­jo­ną pil­no­ścią na­gro­dzę czas stra­co­ny.

Ale mat­ka za­pa­try­wa­ła się na spra­wę tak sa­mo jak oj­ciec i z ca­łą po­wa­gą od­mó­wi­ła swe­go wsta­wien­nic­twa. Mi­mo to po­wtó­rzy­ła po­tem oj­cu me sło­wa, ja zaś usły­sza­łem, jak od­rzekł wzdy­cha­jąc cięż­ko:

„Nie­szczę­sny to chło­piec! Mógł­by być tak szczę­śli­wy, zo­sta­jąc z na­mi. Gdy ru­szy w po­dróż, zo­sta­nie naj­nędz­niej­szym pod słoń­cem stwo­rze­niem… Nie, za nic na to nie ze­zwo­lę!”

Mi­nął zno­wu rok. Oj­ciec i mat­ka na­le­ga­li, bym ob­rał ja­kiś okre­ślo­ny za­wód, ja jed­nak głu­chy by­łem na ich ser­decz­ne na­po­mnie­nia i wresz­cie za­wrza­łem gnie­wem z po­wo­du te­go opo­ru prze­ciw mo­jej wo­li.

Pew­ne­go dnia pod­ją­łem ma­łą wy­ciecz­kę do mia­sta por­to­we­go Hull, od­le­głe­go pa­rę tyl­ko mil od Jor­ku. Tu spa­ce­ro­wa­łem po przy­sta­ni, tę­sk­nie spo­glą­da­jąc na roz­licz­ne ma­łe i wiel­kie okrę­ty przy­by­łe z ob­cych kra­jów lub spo­so­bią­ce się do od­jaz­du w świat da­le­ki. Wszę­dzie po­wie­wa­ły fla­gi róż­no­barw­ne, a ogo­rza­li ma­ry­na­rze pra­co­wa­li, śpie­wa­jąc.

– Ach! – wes­tchną­łem. – Cze­muż ja te­go sa­me­go uczy­nić nie mo­gę! Ach, cze­muż mi nie wol­no ru­szyć w ra­do­sny, sło­necz­ny świat!

Na­gle czy­jaś dłoń spo­czę­ła mi na ra­mie­niu, a obej­rzaw­szy się uj­rza­łem ko­le­gę szkol­ne­go tuż przy so­bie. Po­zdro­wił mnie ser­decz­nie, spy­tał, co ro­bię w Hull i po­wie­dział, że okręt je­go oj­ca stoi tu na ko­twi­cy, na­za­jutrz zaś ru­sza do Lon­dy­nu. Zna­jąc jesz­cze ze szko­ły me skłon­no­ści ma­ry­nar­skie za­pro­po­no­wał, bym siadł na ich okręt i wraz z nim od­był tę po­dróż, któ­ra nic mnie kosz­to­wać nie bę­dzie.

Po­ku­sie tej oprzeć się nie by­łem w sta­nie.

Nie my­śląc o ro­dzi­cach, nie za­wia­da­mia­jąc ich na­wet o za­mia­rze, nie ba­cząc zgo­ła na skut­ki te­go nie­roz­sąd­ne­go, lek­ko­myśl­ne­go i bun­tow­ni­cze­go po­stęp­ku, wsia­dłem dnia 1 wrze­śnia na od­pły­wa­ją­cy do Lon­dy­nu okręt.

Za­praw­dę, ni­g­dy chy­ba wcze­śniej nie za­czę­ła się nie­do­la mło­de­go awan­tur­ni­ka i nie trwa­ła dłu­żej od mo­jej.

Za­le­d­wie okręt wy­pły­nął z rze­ki Hum­be­ra i zna­lazł się na peł­nym mo­rzu, za­czął dąć gwał­tow­ny wi­cher, wzbu­rza­ją­cy mo­rze do głę­bi. Nie­ba­wem za­pa­dłem cięż­ko na mor­ską cho­ro­bę, a jed­no­cze­śnie ogar­nął mnie wiel­ki strach.

Po­zna­łem te­raz ca­łą szka­ra­dę me­go po­stęp­ku i po­wie­dzia­łem so­bie, że opusz­cza­jąc po­ta­jem­nie i nie­wdzięcz­nie ro­dzi­ców, w peł­ni za­słu­gu­ję na naj­cięż­szą ka­rę nie­ba. Wspo­mnia­łem wszyst­kie ich proś­by i na­po­mnie­nia, a wy­rzu­ty su­mie­nia drę­czy­ły mnie na rów­ni z cho­ro­bą.

Ile ra­zy nad­pły­wa­ła zie­lo­na, pie­ni­sta fa­la, są­dzi­łem, że po­chło­nie okręt, a ile­kroć zjeż­dża­li­śmy z grzbie­tu bał­wa­na w głąb, pew­ny by­łem śmier­ci w tej ot­chła­ni. By­łem no­wi­cju­szem i nie mia­łem wy­obra­że­nia o tym wszyst­kim.

Tar­ga­ny roz­pa­czą uczy­ni­łem ślub, że nie do­tknę już sto­pą po­kła­du, je­śli Bóg po­zwo­li mi do­stać się szczę­śli­wie na ląd sta­ły, że wró­cę co prę­dzej do oj­ca i uczy­nię wszyst­ko, co roz­ka­że. Te­raz po­zna­łem, że sze­ro­ki go­ści­niec ży­cia, któ­rym za­wsze kro­czył, to dro­ga naj­lep­sza, naj­pew­niej­sza. O ile mo­głem za­pa­mię­tać, oj­ciec wiódł za­wsze ży­wot wy­god­ny, mi­ły i nie był ni­g­dy na­ra­żo­ny na bu­rze. Do­staw­szy się na ląd, po­wró­cę, my­śla­łem, nie­zwłocz­nie do do­mu ni­by syn mar­no­traw­ny, o któ­rym wspo­mi­na Bi­blia.

Te roz­sąd­ne my­śli trwa­ły jed­nak­że tyl­ko tak dłu­go, jak dłu­go hu­cza­ła bu­rza. Dnia na­stęp­ne­go wró­ci­ła po­go­da, wiatr ustał, a wie­czór na­stał ci­chy i pięk­ny. Mo­rze lśni­ło, ża­gle le­d­wo wzdy­mał lek­ki wiatr, a za­chód słoń­ca był tak cud­ny, że ni­g­dy chy­ba nie wi­dzia­łem po­dob­ne­go.

– Jak się czu­jesz, Ro­bin­so­nie? – spy­tał mnie ko­le­ga szkol­ny wi­dząc, że wy­cho­dzę na po­kład. – Już ci le­piej… nie­praw­daż? Pew­nie ba­łeś się tro­chę, gdy­śmy tej no­cy mie­li peł­no wia­tru w czap­ce?

– Wia­tru w czap­ce? – zdzi­wi­łem się. – Co mó­wisz? Wszak to był strasz­li­wy or­kan!

– Or­kan? Ha… ha… mój dro­gi, or­kan wy­glą­da cał­kiem ina­czej. Ma­jąc do­bry sta­tek pod no­ga­mi i na­le­ży­tą prze­strzeń w ko­ło sie­bie, nic so­bie nie ro­bi­my z ta­kie­go wie­trzy­ku. Za­raz wi­dać, że je­steś szczu­rem lą­do­wym. Chodź­że, łyk­nie­my so­bie po jed­nym, a za­raz o wszyst­kim za­po­mnisz.

Usłu­cha­łem go i w isto­cie nie­ba­wem za­po­mnia­łem przy szklan­ce nie tyl­ko o prze­by­tych przy­go­dach, ale tak­że o wszyst­kich do­brych po­sta­no­wie­niach.

Przez na­stęp­nych pięć dni pa­no­wa­ła po­go­da, a ży­cie na po­kła­dzie po­do­ba­ło mi się nie­zmier­nie. Ale Opatrz­ność mia­ła dla mnie jed­ną jesz­cze pró­bę i to tak strasz­li­wą, że naj­bar­dziej za­twar­dzia­ły zbrod­niarz nie mógł­by lek­ce­wa­żyć jej do­nio­sło­ści oraz cu­dow­no­ści oca­le­nia z pew­nej już za­tra­ty.

Szó­ste­go dnia po­dró­ży sta­nę­li­śmy na ko­twi­cy w przy­sta­ni Yar­mo­uth. Od cza­su owej bu­rzy wiatr był za sła­by lub też prze­ciw­ny, a i te­raz wiał od ty­go­dnia z po­łu­dnio­we­go za­cho­du, tak że nie da­ło się wpły­nąć w ko­ry­to Ta­mi­zy. W przy­sta­ni ze­bra­ło się du­żo jesz­cze in­nych stat­ków, a wszyst­kie cze­ka­ły na wiatr po­myśl­ny, by do­trzeć do Lon­dy­nu.

Po kil­ku dniach po­wia­ło istot­nie raź­niej, a po­tem na­wet sil­nie. Ale przy­stań w Yar­mo­uth mia­ła sła­wę bez­pie­czeń­stwa, a na­sza li­na ko­twicz­na by­ła no­wa, prze­to za­ło­ga nie zwra­ca­ła uwa­gi na po­myśl­ny wiatr i spę­dza­ła czas na próż­no­wa­niu i we­so­łej za­ba­wie, gdyż w cza­sie ta­kie­go sta­nu po­go­dy usta­je za­zwy­czaj pra­ca na okrę­cie.

Ósme­go jed­nak dnia wi­cher wzrósł tak da­le­ce w si­łę, że zwo­ła­no ca­łą za­ło­gę, by zdjąć na po­kład sztan­gi, jak zwą się prze­dłu­że­nia dol­ne masz­tów, w ce­lu zmniej­sze­nia ko­ły­sa­nia stat­ku. Oko­ło po­łu­dnia fa­la by­ła ta­ka, że okręt za­pa­dał ru­fą głę­bo­ko, a ogrom­ne ma­sy wo­dy prze­le­wa­ły się po po­kła­dzie. Ka­pi­ta­na ogar­nął nie­po­kój, czy aby skut­kiem te­go nie pęk­nie li­na ko­twicz­na, ka­zał więc spu­ścić dru­gą ko­twi­cę.

Bu­rza ro­sła z każ­dą chwi­lą, a ja spo­strze­głem strach i nie­po­kój na twa­rzach za­ło­gi. Ka­pi­tan nie mógł usie­dzieć w ka­ju­cie, bie­gał tu i tam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią, czy­niąc wszyst­ko, co mo­gło oca­lić sta­tek, ale miał sła­bą bar­dzo na­dzie­ję.

– Niech nas Bóg chro­ni! – mruk­nął, prze­bie­ga­jąc ko­ło mo­jej ka­bi­ny. – Je­ste­śmy zgu­bie­ni!

Le­głem ci­cho na po­sła­niu. Nie spo­sób opi­sać, co się ze mną dzia­ło. Są­dzi­łem, żem prze­trwał co naj­gor­sze, a tu sło­wa ka­pi­ta­na prze­ję­ły mnie stra­chem śmier­tel­nym. Po chwi­li wy­sze­dłem na po­kład i ro­zej­rza­łem się. Bo­że wiel­ki, cóż za wi­dok ude­rzył me oczy! Bał­wa­ny wiel­ko­ści ogrom­nych gór to­czy­ły się ze wszyst­kich stron, a co kil­ka mi­nut je­den z nich wa­lił z hu­kiem gro­mu na nasz po­kład. W chwi­lach, kie­dy mo­głem do­strzec coś po­przez roz­pry­sku­ją­cą się wo­dę, wi­dzia­łem nie­opi­sa­ne znisz­cze­nie. Mnó­stwo okrę­tów mia­ło te­raz od­rą­ba­ne masz­ty, nie­któ­re ze­rwa­ły się z ko­twic i pę­dzi­ły bez ra­tun­ku w stro­nę peł­ne­go mo­rza, zaś ze słów na­szej za­ło­gi wy­wnio­sko­wa­łem, że sto­ją­cy tuż obok nas sta­tek za­to­nął z ca­łą za­ło­gą i ła­dun­kiem.

Wie­czo­rem przy­szli do ka­pi­ta­na ster­nik i pi­lot i po­pro­si­li o po­zwo­le­nie ścię­cia masz­tu przed­nie­go. Nie chciał on się zra­zu zgo­dzić, ale uległ w koń­cu przed­sta­wie­niom pi­lo­ta. Od­rą­ba­no maszt przed­ni, ale przez to zo­stał tak da­le­ce osła­bio­ny maszt głów­ny, że go tak­że od­rą­bać mu­sia­no.

Trud­no opi­sać stan nasz. Mi­mo że upły­nę­ło od dnia te­go lat wie­le, pa­mię­tam, iż myśl o sprze­nie­wie­rze­niu się mym do­brym po­sta­no­wie­niom drę­czy­ła mnie wów­czas wię­cej, niż oba­wa śmier­ci.

Nie przy­pusz­cza­łem, by bu­rza mia­ła wzro­snąć jesz­cze, a jed­nak tak się sta­ło. Cze­goś po­dob­ne­go nie pa­mię­ta­li naj­star­si ma­ry­na­rze na­szej za­ło­gi.

Okręt nasz był do­sko­na­le i sil­nie zbu­do­wa­ny, ale ła­du­nek je­go, na­der cięż­ki, bu­dził oba­wę, że mo­że­my la­da chwi­la za­to­nąć. Ka­pi­tan i pi­lot, oraz kil­ku ma­szy­ni­stów uczy­ni­li te­raz coś, co się rzad­ko zda­rza na stat­ku, mia­no­wi­cie, za­czę­li go­rą­co bła­gać Bo­ga o oca­le­nie.

Oko­ło pół­no­cy ro­ze­szła się wieść, że sta­tek ma dziu­rę i pod po­kła­dem wo­da do­się­ga czte­rech stóp. Wszy­scy ru­szy­li do pomp, a ja do­zna­łem ta­kie­go wstrzą­su, że pa­dłem na po­sła­nie wpół omdla­ły. Ale przy­wró­co­no mi ry­chło przy­tom­ność, mó­wiąc, że do­tąd mo­głem nie brać się do żad­nej ro­bo­ty, te­raz jed­nak­że mu­szę pom­po­wać jak każ­dy, co pew­nie po­tra­fię. Po­sze­dłem te­dy na po­kład i ją­łem pom­po­wać co sił. Pod­czas tej pra­cy ka­zał ka­pi­tan dać strzał ar­mat­ni. Był to sy­gnał ostrze­gaw­czy dla kil­ku okrę­tów wę­glo­wych, któ­re prze­ciąw­szy li­ny ko­twicz­ne sta­ra­ły się do­stać na peł­ne mo­rze i nie dość szyb­ko ro­bi­ły nam miej­sce wol­ne. Nie wie­dząc co to zna­czy, po­my­śla­łem po strza­le, że się na­sze­mu stat­ko­wi przy­da­rzy­ło coś strasz­ne­go. Prze­nik­nął mnie lo­do­wa­ty dreszcz i pa­dłem bez zmy­słów. Ma­ry­na­rze nie zwró­ci­li na mnie uwa­gi, ktoś in­ny za­jął mo­je miej­sce, a są­dząc, że umar­łem, od­su­nął mnie no­gą na bok. Po dłu­gim do­pie­ro cza­sie od­zy­ska­łem przy­tom­ność.

Mi­mo pom­po­wa­nia wo­da pod­no­si­ła się co­raz wy­żej. Bu­rza ze­lża­ła co praw­da tro­chę, ale ja­sne by­ło już, że okręt nie utrzy­ma się dłu­go na po­wierzch­ni. Ka­pi­tan ka­zał da­wać strza­ły, skut­kiem cze­go sto­ją­cy opo­dal na ko­twi­cy sta­tek wy­słał nam łódź ra­tun­ko­wą. Dziel­na jej za­ło­ga po­ło­ży­ła na sza­li ży­cie, by do­trzeć do nas po wzbu­rzo­nych fa­lach, po­nie­waż się jed­nak oka­za­ło nie­moż­li­we przy­bi­cie do bo­ku okrę­tu, rzu­ci­li­śmy z wiel­kim tru­dem li­nę i przy­cią­gnę­li­śmy łódź pod ru­fę, czy­li tyl­ną część stat­ku. Po­tem z wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwem spu­ści­li­śmy się na dół. Trud­no by­ło na­wet my­śleć o prze­pły­nię­ciu na sta­tek przy ta­kim sta­nie mo­rza, prze­to po­sta­no­wio­no wpę­dzić łódź na mie­li­znę. Ka­pi­tan przy­obie­cał za­ło­dze peł­ne od­szko­do­wa­nie na wy­pa­dek, gdy­by łódź od­nio­sła ja­kieś uszko­dze­nie.

W kwa­drans za­le­d­wie po wej­ściu do ło­dzi uj­rze­li­śmy, jak nasz pięk­ny okręt idzie na dno.

Zbli­ża­li­śmy się z wol­na do lą­du i nie­ba­wem uj­rze­li­śmy na wy­brze­żu mnó­stwo bie­ga­ją­cych ży­wo lu­dzi, któ­rzy usi­ło­wa­li przyjść nam z po­mo­cą. Zna­la­zła się jed­nak­że osło­nię­ta od wia­tru za­to­ka uła­twia­ją­ca wy­lą­do­wa­nie i nie­ba­wem sto­py na­sze do­tknę­ły sta­łe­go lą­du. Ru­szy­li­śmy do Yar­mo­uth i ja­ko bied­ni roz­bit­ko­wie do­zna­li­śmy ze stro­ny władz i lud­no­ści jak naj­życz­liw­sze­go przy­ję­cia. Da­no nam do­bre kwa­te­ry i na­wet za­opa­trzo­no w pie­nią­dze na dro­gę do Hull lub Lon­dy­nu.

Ca­ła mo­ja nie­do­la skoń­czy­ła­by się, gdy­bym miał ro­zum i wró­cił do Hull, a stam­tąd do do­mu. Ale los mój gnał mnie co­raz to da­lej, tak żem się nie mógł oprzeć.

Ko­le­ga szkol­ny, syn wła­ści­cie­la okrę­tu, któ­ry mnie sku­sił do po­dró­ży, miał te­raz gor­szą jesz­cze ode mnie mi­nę. Przez dwa dni po­by­tu w Yar­mo­uth nie wi­dzia­łem go, gdyż za­kwa­te­ro­wa­no nas w in­nych do­mach, gdy­śmy się jed­nak spo­tka­li, spoj­rzał na mnie smęt­nie. Opo­wie­dział swe­mu oj­cu, kim wła­ści­wie je­stem i wy­znał, że tę po­dróż pod­ją­łem tyl­ko na pró­bę.

„Mło­dzień­cze! – po­wie­dział do mnie z wiel­ką po­wa­gą wła­ści­ciel okrę­tu. – Po­wi­nie­neś to, co za­szło, uznać za ostrze­że­nie oraz wy­raź­ny znak Opatrz­no­ści i wy­rzec się na za­wsze za­wo­du że­glar­skie­go, do cze­go nie je­steś stwo­rzo­ny”.

„Pa­nie! – spy­ta­łem – czyż ta ka­ta­stro­fa skło­ni pa­na do za­prze­sta­nia mor­skich po­dró­ży?”

„Ze mną in­na spra­wa! – po­wie­dział. – Że­glar­stwo jest mym za­wo­dem, a więc tak­że obo­wiąz­kiem. Ty jed­nak, mło­dzień­cze, pod­ją­łeś jaz­dę prób­ną i do­zna­łeś przed­sma­ku te­go, co cię cze­ka w przy­szło­ści, gdy­byś trwał da­lej w upo­rze. Mo­że być na­wet, że ca­łe nie­szczę­ście wy­wo­ła­ła twa obec­ność na po­kła­dzie! Któż je­steś, mło­dzień­cze, i co cię skie­ro­wa­ło na mo­rze?”

Opo­wie­dzia­łem ca­ły prze­bieg spra­wy.

„Czym­że zgrze­szy­łem, że mnie Bóg po­ka­rał ta­kim in­tru­zem, ta­kim nie­szczę­śni­kiem na okrę­cie! – za­wo­łał wy­słu­chaw­szy mnie. – Za ty­siąc fun­tów szter­lin­gów nie zgo­dził­bym się na­wet sta­nąć z to­bą, mło­dzień­cze, na jed­nym po­kła­dzie!”

Po chwi­li jed­nak uspo­ko­ił się i za­le­cił mi, bym wra­cał do oj­ca, gdyż naj­wi­docz­niej mo­je skłon­no­ści że­glar­skie nie po­do­ba­ją się nie­bu.

„Bądź pew­ny, mło­dzień­cze – za­koń­czył – że je­śli nie weź­miesz so­bie do ser­ca te­go zna­ku Opatrz­no­ści, to, gdzie­kol­wiek się zwró­cisz, na­tra­fisz na nie­szczę­ście i roz­cza­ro­wa­nie, jak ci to prze­po­wie­dział oj­ciec twój!”

Roz­sta­li­śmy się i już go wię­cej nie spo­tka­łem. Ale ra­dy, ja­kich mi udzie­lił, by­ły da­rem­ne.

Ma­jąc tro­chę pie­nię­dzy, po­je­cha­łem dro­gą lą­do­wą do Lon­dy­nu, a przez ca­ły czas wa­ha­łem się, czy nie le­piej by­ło­by wra­cać do do­mu.

Uczy­nił­bym to był jak naj­chęt­niej, ale by­ło mi wstyd, za­rów­no są­sia­dów i zna­jo­mych, jak też oj­ca i mat­ki. Tak to by­wa z nie­roz­sąd­ny­mi. Nie wsty­dzą się ro­bić źle, a od­trą­ca ich skru­cha, nie ma­ją od­wa­gi za­wró­cić z błęd­nej dro­gi i wy­znać swe­go prze­wi­nie­nia.

Przy­byw­szy do Lon­dy­nu wy­szu­ka­łem so­bie nie­ba­wem okręt, któ­ry od­pły­wał ku wy­brze­żom Gwi­nei w Afry­ce.

Gdy­bym miał ty­le bo­daj roz­sąd­ku, by przy­jąć miej­sce pro­ste­go ma­ry­na­rza, to pra­cu­jąc usil­nie wy­uczył­bym się był przy­naj­mniej do­sko­na­le za­wo­du że­glar­skie­go i do­szedł kie­dyś do sta­no­wi­ska ster­ni­ka al­bo na­wet i ka­pi­ta­na. Ale czu­jąc grosz w kie­sze­ni, trwa­łem da­lej w upo­rze i, gra­jąc ro­lę pa­na nie ty­ka­ją­ce­go żad­nej ro­bo­ty na po­kła­dzie, nie na­uczy­łem się też ni­cze­go.

Po­sia­da­łem wów­czas czter­dzie­ści fun­tów szter­lin­gów, któ­re mi przy­sła­li krew­ni, upro­sze­ni li­stem wy­sła­nym z Lon­dy­nu. Pew­ny je­stem jed­nak, że więk­szą część tej su­my do­star­czy­ła mat­ka mo­ja.

Idąc za ra­dą wła­ści­cie­la okrę­tu, czło­wie­ka bar­dzo za­cne­go, na­by­łem za te pie­nią­dze róż­nych dro­bia­zgów, uży­wa­nych w han­dlu za­mien­nym z mu­rzy­na­mi, i no­tu­ję tu za­raz, że po­dróż mia­ła prze­bieg po­myśl­ny oraz że wró­ci­łem do Lon­dy­nu z zy­skiem trzy­stu fun­tów szter­lin­gów w po­sta­ci zło­te­go prosz­ku.

Zo­sta­łem te­dy han­dla­rzem gwi­nej­skim i upra­wia­łem to przez lat kil­ka z co­raz więk­szym po­wo­dze­niem, gdy mnie zaś lo­sy za­pę­dzi­ły do Bra­zy­lii, ku­pi­łem tam ta­nio pięk­ną plan­ta­cję. Dość dłu­go cią­gną­łem z niej nie­złe zy­ski, aż ra­zu pew­ne­go ule­głem na­mo­wie dru­gie­go plan­ta­to­ra i przy­spo­so­bi­łem so­bie okręt w ce­lu spro­wa­dze­nia z Afry­ki nie­wol­ni­ków po­trzeb­nych nam do ro­bo­ty na na­szych po­lach trzci­ny cu­kro­wej.

Roz­dział dru­gi

– Ro­bin­son je­dzie ku­po­wać nie­wol­ni­ków i roz­bi­ja się po raz dru­gi z okrę­tem. Cu­dow­ne oca­le­nie. – Pierw­sza noc na nie­zna­nym wy­brze­żu. – Ro­bin­son do­się­ga wpław okrę­tu i bu­du­je tra­twę. – Na­bie­ra pew­no­ści, że znaj­du­je się na wy­spie. – Ma­ga­zyn za­pa­sów Ro­bin­so­na.

Dnia pierw­sze­go wrze­śnia ro­ku Pań­skie­go 1659 wstą­pi­łem na po­kład okrę­tu, w ósmą rocz­ni­cę dnia, w któ­rym opu­ści­łem w Hull oj­ca i mat­kę i lek­ko­myśl­niem ru­szył na oślep w sze­ro­ki świat.

Okręt nasz miał sto dwa­dzie­ścia ton po­jem­no­ści, po­sia­dał sześć ar­mat i li­czył prócz ka­pi­ta­na, mnie i chłop­ca ka­ju­to­we­go, czter­na­stu lu­dzi za­ło­gi. Ła­du­nek nasz sta­no­wi­ły pa­cior­ki szkla­ne, musz­le, zwier­cia­deł­ka ręcz­ne, no­że, no­życz­ki, sie­kie­ry i in­ne po­dob­ne przed­mio­ty bar­dzo po­płat­ne w han­dlu z mu­rzy­na­mi.

Że­glo­wa­li­śmy ku pół­no­cy wzdłuż wy­brze­ży Bra­zy­lii, po­tem zaś, osią­gnąw­szy dzie­sią­ty sto­pień pół­noc­nej sze­ro­ko­ści, mie­li­śmy skie­ro­wać się wprost ku Afry­ce. Po­go­da by­ła pięk­na, ale upał pa­no­wał wiel­ki. Do­tarł­szy do przy­ląd­ku San Au­gu­sti­no, skie­ro­wa­li­śmy okręt na peł­ne mo­rze i ląd znikł nam nie­ba­wem z oczu. Po dwu­na­stu dniach mi­nę­li­śmy rów­nik i zna­leź­li­śmy się mniej wię­cej na siód­mym stop­niu sze­ro­ko­ści pół­noc­nej, gdy po­wia­ło strasz­li­we tor­na­do, czy­li trą­ba po­wietrz­na i od­rzu­ci­ło nas da­le­ko z dro­gi ob­ra­nej.

Bu­rza nad­cią­gnę­ła zra­zu od po­łu­dnio­we­go wscho­du, po­tem ru­nął wi­cher od pół­noc­ne­go za­cho­du. Po­tę­ga trą­by po­wietrz­nej by­ła ta­ka, że zre­zy­gno­waw­szy z wy­sił­ków że­glo­wa­nia, da­li­śmy się wi­chrom pę­dzić bez­wol­nie. Trwa­ło to przez wie­le dni, każ­de­go zaś ran­ka są­dzi­li­śmy, że nie do­cze­ka­my wie­czo­ru. Fa­le spłu­ka­ły z po­kła­du dwu ma­ry­na­rzy i chłop­ca ka­ju­to­we­go, któ­rzy za­to­nę­li.

Dwu­na­ste­go dnia bu­rza nie­co zma­la­ła, a ka­pi­tan stwier­dził za po­mo­cą ob­ser­wa­cji słoń­ca, że je­ste­śmy mniej wię­cej na je­de­na­stym stop­niu pół­noc­nej sze­ro­ko­ści, a więc na wy­so­ko­ści Gu­ja­ny, po­wy­żej Ama­zon­ki, nie­da­le­ko uj­ścia rze­ki Ori­no­ko. Za­czę­li­śmy ra­dzić, co na­le­ży czy­nić, gdyż okręt po­niósł uszko­dze­nia. Ka­pi­tan są­dził, że naj­le­piej wró­cić do Bra­zy­lii.

Nie zgo­dzi­łem się na to i za­pro­po­no­wa­łem jaz­dę do wysp Bar­ba­dos, do któ­rych spo­dzie­wa­li­śmy się do­trzeć w cią­gu dni pięt­na­stu.

Zmie­niw­szy te­dy kie­ru­nek po­że­glo­wa­li­śmy w stro­nę pół­noc­no-za­chod­nią, by zna­leźć po­moc na jed­nej z wysp In­dii za­chod­nich. Ale los ina­czej zrzą­dził.

Le­d­wo­śmy prze­by­li ka­wa­łek dro­gi w tym kie­run­ku, za­hu­cza­ła po­now­nie bu­rza i po­nio­sła nas tak da­le­ko na za­chód, że mniej ba­li­śmy się te­raz za­to­nię­cia na peł­nym mo­rzu, niż roz­bi­cia o nie­zna­ne wy­brze­że i zje­dze­nia przez lu­do­żer­ców.

Wśród tej nie­do­li roz­le­gło się pew­ne­go ran­ka wo­ła­nie: Ląd! Wy­bie­gli­śmy na po­kład, by zo­ba­czyć, gdzie je­ste­śmy, jed­no­cze­śnie jed­nak­że okręt do­znał ta­kie­go wstrzą­śnie­nia, że za­trzesz­czał w wią­za­niach. Wpa­dli­śmy na ła­wę piasz­czy­stą, sta­tek nasz sta­nął na­gle, a bał­wa­ny prze­le­cia­ły po po­kła­dzie z ta­ką mo­cą, że le­d­wo­śmy ujść zdo­ła­li przed za­to­nię­ciem.

Nie spo­sób opi­sać prze­ra­że­nia za­ło­gi. Nie wie­dzie­li­śmy, czy je­ste­śmy przy wy­spie, czy sta­łym lą­dzie, na­to­miast nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że je­śli bu­rza nie usta­nie ry­chło, okręt nasz roz­pad­nie się na ka­wał­ki. Wci­śnię­ci w róż­ne ką­ty dla ochro­ny przed fa­la­mi, spo­glą­da­li­śmy na sie­bie bla­dzi, cze­ka­jąc go­dzi­ny śmier­ci.

Jed­na­ko­woż okręt wy­trzy­mał dłu­żej, niż to by­ło do prze­wi­dze­nia i ka­pi­tan stwier­dził na ko­niec, że wiatr przy­ci­cha.

Nie mo­gąc stat­ku uwol­nić z mie­li­zny, chcie­li­śmy ura­to­wać przy­naj­mniej sa­mych sie­bie. Łódź wi­szą­ca u ru­fy zo­sta­ła daw­no już roz­trza­ska­na, mie­li­śmy jed­nak­że dru­gą, więk­szą, i tę wła­śnie uda­ło się, po wie­lu tru­dach, szczę­śli­wie spu­ścić na wo­dę.

Nie bio­rąc ze so­bą ni­cze­go, we­szli­śmy ja­ke­śmy sta­li w wą­tły sta­te­czek, któ­re­mu la­da chwi­la gro­zi­ło roz­bi­cie o ścia­ny okrę­tu. Po nad­ludz­kich wprost wy­sił­kach zdo­ła­li­śmy od­bić od stat­ku, i wśród usta­wicz­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa po­pły­nę­li­śmy w je­de­na­stu, zda­jąc się na wo­lę fal i ła­skę bo­żą.

Po­ło­że­nie by­ło strasz­ne, wie­dzie­li­śmy bo­wiem, że wśród ta­kiej bu­rzy otwar­ta bar­ka nie utrzy­ma się dłu­go na po­wierzch­ni, a gdy­by­śmy na­wet zdo­ła­li do­trzeć do lą­du, to nie­za­wod­nie łódź na­sza roz­trza­ska się o ska­ły nad­brzeż­ne, tak że w jed­nym i dru­gim wy­pad­ku śmierć nam za­gra­ża nie­chyb­na. Mi­mo wszyst­ko, po­le­ciw­szy du­sze Bo­gu, wio­sło­wa­li­śmy dziel­nie w stro­nę wy­brze­ża.

Je­dy­ną na­szą na­dzie­ją by­ło, że mo­że znaj­dzie­my za­to­kę osło­nię­tą od wia­tru lub uj­ście rze­ki i po spo­koj­niej­szych wo­dach do­trze­my do lą­du.

Za­le­d­wie jed­nak upły­nę­li­śmy pół­to­rej mi­li mor­skiej, wznio­sła się po­za na­mi ogrom­na jak gó­ra ścia­na wo­dy i za­czę­ła nas ści­gać. Ucie­ka­li­śmy ni­by ja­gnię przed lwem, ale po­twór do­się­gnął nas i nim zdo­ła­li­śmy ze­brać zmy­sły, łódź zo­sta­ła prze­wró­co­na, a ja uczu­łem, że za­pa­dam w nie­zmier­ną głę­bię.

By­łem wy­śmie­ni­tym pły­wa­kiem, ale cóż mi to mo­gło po­móc w tym ra­zie. Wir po­rwał mnie na dół, po­tem zgo­ła bez wy­sił­ku z mej stro­ny pchnął ku lą­do­wi. Fa­la od­pły­nę­ła, ja zaś zo­sta­łem na pia­sku. Na po­ły osza­la­ły po­sia­da­łem jed­nak jesz­cze ty­le przy­tom­no­ści, żem za­uwa­żył, iż ląd był bliż­szy, niż są­dzi­łem. Ze­rwaw­szy się na no­gi za­czą­łem co sił pę­dzić w głąb lą­du, by mnie nie za­bra­ła po­wra­ca­ją­ca fa­la. Da­rem­nie! Nie­przy­ja­ciel szyb­szy był nie­rów­nie ode mnie. Uj­rza­łem za so­bą no­wą gó­rę, któ­ra do­pę­dzi­ła bez­bron­ne­go i za­to­pi­ła na ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp wy­so­kim słu­pem wo­dy. Nie­od­por­na moc po­cią­gnę­ła mnie szyb­ko w prze­paść i już za­czą­łem tra­cić zmy­sły, wie­dząc tyl­ko ty­le, że umie­ram, gdy na­gle uczu­łem, iż idę w gó­rę, a za chwi­lę gło­wa mo­ja i rę­ce wy­nu­rzy­ły się z wo­dy. Ode­tchną­łem głę­bo­ko i na­bra­łem tro­chę otu­chy. No­wy bał­wan za­niósł mnie na ląd, uczu­łem po­now­nie zie­mię pod no­ga­mi, zno­wu jak przed­tem za­czą­łem ucie­kać i zno­wu prze­go­ni­ła mnie fa­la, za­gar­nia­jąc ze so­bą. Wy­chy­liw­szy się na po­wierzch­nię spo­strze­głem, że mnie prąd nie­sie z sza­lo­ną szyb­ko­ścią ku zę­ba­tej ska­le, ster­czą­cej czar­no spo­śród śnież­no­bia­łej pia­ny. Po­my­śla­łem jesz­cze, że tu bę­dzie mój grób, wes­tchną­łem do Bo­ga… po­tem zaś otrzy­ma­łem strasz­li­wy cios, tak że stra­ci­łem przy­tom­ność.

Przy­szedł­szy do sie­bie za­uwa­ży­łem, że le­żę wy­so­ko na ska­le. Fa­le cof­nę­ły się da­le­ko, ale za­czę­ły wła­śnie spo­so­bić no­wy na­pad. Zna­jąc już ich gwał­tow­ność i chy­żość, chwy­ci­łem z ca­łej si­ły obu­rącz cy­pel skal­ny, by nie zo­stać spłu­ka­ny. Na­stą­pił za­lew, po­kry­ła mnie zie­lo­na­wa grzy­wa, ale trzy­ma­jąc się roz­pacz­li­wie, zdo­ła­łem ujść za­gła­dy. W chwi­li, gdym mógł chwy­cić od­dech, zla­złem śpiesz­nie na dół i za­czą­łem biec jak sza­lo­ny w głąb wy­brze­ża wzno­szą­ce­go się dość stro­mo tuż za ska­łą. Do­tarł­szy tam, gdzie nie się­ga­ło już mo­rze, usia­dłem w tra­wie.

Zo­sta­łem oca­lo­ny i zło­ży­łem z ca­łe­go ser­ca go­rą­cą po­dzię­kę Bo­gu. Po­my­śla­łem o to­wa­rzy­szach mo­ich, któ­rzy po­to­nę­li za­pew­ne, gdyż nie do­strze­głem już ni­g­dy ich śla­du, z wy­jąt­kiem trzech ka­pe­lu­szy zna­le­zio­nych po­tem na brze­gu i dwu trze­wi­ków z dwu róż­nych par.

Da­le­ko, po­śród spie­nio­ne­go mo­rza, wid­niał roz­bi­ty okręt, ale był tak od­le­gły, że le­d­wo go do­strzec mo­głem przez bia­ła­wą mgłę wod­ną. Wiel­ki Bo­że! Ja­kim­że spo­so­bem zdo­ła­łem przez ta­ką prze­strzeń do­stać się na ląd?

Ra­do­wa­ło mnie nie­zmier­nie oca­le­nie, ale by­łem w strasz­nym po­ło­że­niu. Prze­mo­czo­ny na wskroś, nie mia­łem in­nej odzie­ży, ani je­dze­nia, ani pi­cia, ani też bro­ni, któ­ra by mi po­zwo­li­ła ubić zwie­rzy­nę na po­si­łek, czy obro­nić się przed na­past­ni­kiem. Zna­la­złem w kie­sze­ni nóż, faj­kę i tro­chę mo­kre­go ty­to­niu. Ta bez­sil­ność prze­po­iła mnie ta­ką roz­pa­czą, żem się ze­rwał i za­czą­łem bie­gać po brze­gu jak sza­lo­ny.

Nad­cho­dzi­ła noc, ja zaś ją­łem roz­my­ślać, co bę­dzie, je­śli znaj­du­ją się tu dra­pież­ne zwie­rzę­ta, wy­cho­dzą­ce no­cą na łów.

Nie ma­jąc wy­bo­ru, wdra­pa­łem się na gru­be drze­wo, sto­ją­ce w po­bli­żu, by oby­cza­jem pta­ków prze­no­co­wać po­śród ga­łę­zi. Przed­tem jesz­cze wy­cią­łem gru­bą pał­kę dla obro­ny, usa­do­wi­łem się, jak mo­głem naj­wy­god­niej i zmę­czo­ny strasz­li­wie za­pa­dłem za­raz w głę­bo­ki sen.

Gdym się zbu­dził, dzień był już ja­sny, bu­rza przy­ci­chła i mo­rze od­zy­ska­ło nie­co spo­ko­ju. Spo­strze­głem z wiel­kim zdu­mie­niem, że przy­pływ pod­niósł okręt z ła­wi­cy i pod­czas no­cy za­pę­dził go w po­bli­że ska­ły, któ­rej za­wdzię­cza­łem swo­je oca­le­nie. Okręt stał pro­sto i spo­koj­nie, mnie zaś ogar­nę­ło pra­gnie­nie do­tar­cia doń, ce­lem za­bra­nia po­trzeb­nych mi nie­odzow­nie przed­mio­tów.

Zla­złem co prę­dzej z drze­wa i za­raz spo­strze­głem le­żą­cą opo­dal na brze­gu łódź. Po­śpie­szy­łem ku niej, ale za­stą­pi­ła mi dro­gę wo­da tak sze­ro­ko roz­la­na, żem nie mógł prze­kro­czyć tej prze­szko­dy. Wró­ci­łem te­dy i za­czą­łem roz­my­ślać, w ja­ki spo­sób mógł­bym się do­stać na okręt.

Oko­ło po­łu­dnia mo­rze przy­bra­ło zu­peł­nie spo­koj­ny wy­gląd i z po­wo­du od­pły­wu od­sło­ni­ło tak znacz­ny szmat lą­du, że mo­głem do­trzeć pie­szo do okrę­tu na od­le­głość ćwierć mi­li an­giel­skiej.

Prze­jął mnie ból, przy­szło mi bo­wiem na myśl, że zo­sta­jąc na po­kła­dzie, wszy­scy to­wa­rzy­sze moi oca­le­li­by, a los mój w ich gro­nie był­by cał­kiem in­ny. Roz­wa­ża­nia te jed­nak by­ły da­rem­ne, prze­to nie­wie­le my­śląc zrzu­ci­łem odzież i po­pły­ną­łem do okrę­tu. Ścia­ny je­go by­ły gład­kie i ster­cza­ły pio­no­wo z wo­dy, tak że zra­zu stra­ci­łem na­dzie­ję do­sta­nia się na po­kład. Po chwi­li jed­nak do­strze­głem zwi­sa­ją­cy z bur­ty ka­wa­łek li­ny. Chwy­ciw­szy go, wy­gra­mo­li­łem się na okręt.