Przypadki Robinsona Kruzoe - Daniel Defoe - ebook + książka

Przypadki Robinsona Kruzoe ebook

Daniel Defoe

4,0

Opis

"Przypadki Robinsona Kruzoe" to powieść Daniela Defoe opowiadająca o młodym marynarzu, który trafia na bezludną wyspę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA.

I. Urodzenie moje — chęć do żeglugi — rodzice sprzeciwiają się temu.

II. Pierwsza wycieczka na morze i co mię w niéj spotkało.

III. Dostaję się do Londynu. — Poznanie się moje z kapitanem innego okrętu i co z tego wynikło.

IV. Podróż do Gwinei — ryby latające — pożar morza — korzystny handel i powrót do Anglii.

V. Śmierć kapitana okrętu — jego wdowa wysyła nową wyprawę do Gwinei — przyłączam się do niéj. — Rozbójnik morski — bitwa.

VI. Niewola maurytańska — mój pan robi mię ogrodniczkiem — uczę się pracować — pomieszkanie i pożywienie — rybołówstwo — Xury i Mulej.

VII. Ucieczka z Sale — przysięga Xurego — spotkanie z lwem — murzyni — lampart.

VIII. Xury spostrzega okręt — kto na nim był — żegluga ku wybrzeżom Brazylii — rozstanie się z Xurym — przybycie do San Salvador.

IX. Dostaję się do osadnika — zakupuję grunt i zakładam plantacyę — handel murzynami — nowa podróż — burza — rozbicie.

X. Nieznana ziemia — pierwszy nocleg — głód i pragnienie — pierwszy posiłek — przypadkowe odkrycie.

XI. Obranie siedziby w grocie — zabezpieczenie jéj od napadu nieproszonych gości — terminuję na murarza — urządzenie zamku.

XII. Usiłowanie rozniecenia ognia — deszcz i mimowolna kąpiel — banany — probuję ciesiołki — kalendarz — kompas.

XIII. Przygotowania do podróży po wyspie — sporządzenie przedmiotów do niéj potrzebnych — powrożnictwo i szewstwo — kapelusz i dzida.

XIV. Pierwsza wędrówka po wyspie — bataty — palmy kokosowe — ból głowy — kąpiel morska — parasol — ostrygi — ananas — żółwie jaja — aguti — powrót do zamku.

XV. Sporządzenie łuku i strzał, oraz sieci na ryby — pierwsze polowanie — pieczeń — piwnica.

XVI. Moskity — krawiectwo i garbarstwo — igły samorodne — zwątpienie — rozmyślania nad smutném położeniem — Grenlandzkie nici — zwalczona trudność — nowy kostium.

XVII. Boże Narodzenie — wspomnienia rodzicielskiego domu — nowy rok — cud — trzęsienie ziemi — uragan i ulewa.

XVIII. Choroba — cierpienia, brak pomocy — rozpacz — gorączka — marzenie straszliwe — dwa dziwne sny.

XIX. Podwójne przebudzenie się — niespodziewani goście — skutek snów — rozważenie dotychczasowego życia — żal i poprawa — przybytek Pański.

XX. Zagroda dla kóz — bambus — przypadek na polowaniu — nowy parasol — ogień — pieczeń — dwa głosy.

XXI. Zastrzelenie kozy — sól — pieczeń — próby garncarstwa — różne trudności — piec garncarski — nieudatna robota — odkrycie polewy — rosół.

XXII. Zbiór i siew — żniwo zawiedzione — kosz i buty — wycieczka w głąb wyspy — czarowna dolina — pałac letni — melony — zabłąkanie się — bawełna — niespodziewany przyrost inwentarza.

XXIII. Ogrodzenie dla kóz — opuncye — rocznica przybycia na wyspę — jak ten dzień przepędziłem — rozmyślania nad upłynionym rokiem — modlitwa.

XXIV. Zima — uporządkowanie mieszkania — dwa kostiumy — rozprzestrzenienie jaskini — lampa — wata — oléj z orzechów kokosowych — stół i krzesła.

XXV. Wiosna — wycieczka do letniego mieszkania — uprawa roli — pułapka na kozy — przestrach — ucieczka — nocleg na drzewie — powrót do domu.

XXVI. Przygotowania na zimę — rozmaite zapasy — masło i sery — druga rocznica, pory roku na wyspie — uwagi.

XXVII. Zasiewy — urządzenie wędzarni — polni złodzieje — skuteczna egzekucya — niepomyślny zbiór — przechowanie zboża — trzecia rocznica — zima.

XXVIII. Wycieczka na zachodnią część wyspy — okolica nieznana — ślad nogi ludzkiéj — przestrach — ucieczka — rozmaite przypuszczenia — zaniedbanie gospodarstwa — zwątpienie.

XXIX. Sztuczny gaj — obfite żniwo — czwarta rocznica — modlitwa — pieczenie chleba — sito — zima — nowa wycieczka — widmo — kryjówka.

XXX. Burza niespodziewana — huk dział — okręt na morzu — noc przepędzona na strażnicy — ogień sygnałowy — poranek — wyprawa na statek — pogrzeb topielców — pies — niezmierne skarby — budowa tratwy — szczęśliwy powrót.

XXXI. Mój dwór — nowa wycieczka — bielizna — rozmaite narzędzia — namiot — złoto i srebro bez wartości — Pismo Święte — błoga przepowiednia — działo i kule.

XXXII. Zabezpieczenie zdobyczy — palisady — kuchnia i kuźnia — rocznica uroczystości domowéj — budowanie czółna — opuszczam wyspę — prąd morski — niebezpieczeństwa — głos ludzki budzi mię z uśpienia.

XXXIII. Przechadzka po wyspie, okropny widok — zamiary zemsty — zasadzka — próżne oczekiwanie — zmiana zamysłów — sen proroczy.

XXXIV. Wylądowanie Karaibów — uczta ludożerców — odważny jeniec — potyczka z dzikiemi — nowy towarzysz — Indyanin w europejskim stroju — strzelba bożyszczem — wyobrażenia Piętaszka pod względem smaku.

XXXV. Piętaszek uczy się po angielsku — rozmowa z nim — Benamuki — szalbierstwa kapłanów karaibskich — wiadomość o Europejczykach — przywiązanie Indyanina — zamiar podróży do jego ojczyzny — budowa wielkiego czółna.

XXXVI. Nowy najazd dzikich — pochód na wojnę — jeniec biały — bitwa — Amigo bohaterem — kogo Piętaszek znalazł w łodzi — nowi goście — różne narodowości i wyznania mojego państwa.

XXXVII. Historya Hiszpana — plan mój sprowadzenia jego towarzyszy z sąsiedniéj wyspy — odroczenie go — wspólna praca — żniwa — układ — wyprawa.

XXXVIII. Piętaszek spostrzega szalupę — obawa napadu — przygotowania do obrony — wichrzyciele i więźniowie — narada — potyczka z rokoszanami — zdobycie szalupy — konwój więźniów.

XXXIX. Druga łódź — śmierć głównych buntowników — wymowa Robertsona — gubernator — wypadki na okręcie — wyrok na winnych — przygotowania do opuszczenia wyspy.

XL. Pożegnanie wyspy — żegluga do Anglii — Londyn — wdowa po kapitanie — powrót do Hull — co tam zastałem — odrętwienie i życie odludne — odwiedziny plantatora — dobre wiadomości — podróż do Brazylii — zakupno różnych rzeczy — niespodziewany majątek — odpłynięcie z Bahii.

XLI. Przybycie do wyspy — radość Hiszpanów — przywitanie się Piętaszka z ojcem — co zaszło podczas méj nieobecności — przygody osadników — zuchwałość Atkinsa — Anglicy opuszczają wyspę — powrót ich w towarzystwie dzikich i kara zbrodniarza.

XLII. Najazd Karaibów na wyspę — dwie flotylle — przygotowania do walki — potyczka i odparcie dzikich — spalenie czółen — powtórny napad — wódz indyjski — mężna Karaibka — klęska — zakończenie wojny.

XLIII. Stan wyspy — liczba i narodowość jéj mieszkańców — założenie miasta — pożegnanie — cisza na morzu — niezliczona flota — straszny wypadek — pogrzeb sprawiedliwego — nieukojona boleść — powrót do Anglii — podróże na wschód — dalsze losy osady — zakończenie.

Daniel Defoe

PRZYPADKI ROBINSONA KRUZOE

Tłumaczenie: Anonim

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Daniela Defoe.

Autor: J. Thomson.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-69-4

PRZEDMOWA.

Któż z nas nie zna Robinsona Kruzoe; komu czytanie tego dziełka, nie przywodzi na myśl wspomnień najmilszych młodocianych?

 Półtora wieku upłynęło od chwili, jak utalentowane pióro Daniela Defoe skreśliło ten utwór; drugie tyle przeminie, a Robinson zawsze stanowić będzie jedne z najulubieńszych, najbardziéj zajmujących i najlepszych książek dla młodzieży. Niedość bowiem że z łudzącém prawdopodobieństwem opowiada przygody nieszczęśliwego rozbitka, lecz zarazem ukrywa zręcznie zacną dążność, obudzenia zamiłowania pracy i uczciwości, nie grzesząc wcale przeładowaniem morałami, jakiemi często niezgrabni autorowie zniechęcają do czytania młode umysły, nie osiągając wcale zamierzonego celu.

 Dotychczasowe polskie przekłady, wydawano bądź z tłumaczeń francuzkich oryginału angielskiego, bądź z przeróbki niemieckiéj Campego. Ani jedne, ani drugie, chociaż wykonane starannie, nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom.

Defoe w pracy swéj popełnił wiele błędów pod względem wiadomości przyrodniczych i geograficznych, wynikających ze stanu, w jakim nauki w czasie gdy pisał Robinsona zostawały; nadto dzieło jego jest więcéj dla starszych, aniżeli dla młodzi pisane.

Campe, mając na względzie cele pedagogiczne, popsuł Robinsona, nadawszy mu zamiast żywego opowiadania, formę rozmów, którą dziś już powszechnie zarzucono, i wiele szczytnych ustępów Defoego, jak np. nawrócenie się Robinsona pominął, lub lekko tylko dotknął.

 Ostatnie przerobienie niemieckie p. G. A. Graebnera dokonane, lubo od dawniejszych lepsze, i zalecające się poprawieniem naukowych błędów oryginału, jest jednak zbyt rozciągłe, drobnostkowe, zbyt moralizujące. Robinson Graebnera jest przytém niemcem flegmatykiem, miękkim, bojaźliwym, i jesteśmy pewni, żeby się naszéj energicznéj dziatwie nie podobał.

 Wezwani przez wydawców do wypracowania nowego przekładu, staraliśmy się połączyć żywość Defoego z celami pedagogicznemi tłumaczów niemieckich, usiłujących dać obraz pierwiastkowego rozwoju człowieka i trudności z jakiemi walczyć musiał dla osiągnięcia pierwszych potrzeb życia. Dlatego téż nie odrazu, jak Defoe podajemy mu w rękę narzędzia, odzież, broń i pokarmy europejskie, ani téż jak Graebner nie pozbawiamy go ich aż prawie do końca pobytu na wyspie, ale dopiero po siedmiu latach życia pełnego trudów i niewygód. Nakoniec krótką tylko wzmianką zbywamy późniejsze podróże Robinsona na Wschód, które niemieccy tłumacze Robinsona dla dzieci zupełnie pomijają, a Defoe zanadto ze szkodą jedności dzieła rozszerza.

 Robinson tłumaczonym jest na języki wszystkich narodów ucywilizowanych, w Niemczech nawet włączono go do książek elementarnych szkół niższych; wszędzie atoli oryginał uległ znacznym zmianom, stosownym do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale zarozumiałością, odstępując o ile potrzeba wymagała od oryginału, ale chęcią przysłużenia się dziatwie naszéj książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości.

Warszawa, 5 Stycznia 1867 r.

Wł. L. Anczyc.

I.Urodzenie moje — chęć do żeglugi — rodzice sprzeciwiają się temu.

W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowém wschodniéj Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskiemi, ale nie był szczęśliwym. Z trzech synów ja tylko zostawałem w domu; najstarszy brat zaciągnął się do wojska i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni puściwszy się przed dziesięcią laty na morze przepadł jak kamień w wodzie; a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiéj spodziewać pociechy, gdyż przyznam się że byłem próżniakiem i unikałem pracy jak zaraźliwéj choroby.

 Ojciec, pragnący abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie, trzymał nauczyciela, potém do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażonym i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego sklepowi: matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się z pod oka ojca, a z matką robiłem co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biédna kobieta drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.

 Więc téż zamiast iść do szkoły, albo siedziéć nad książką, wymykałem się z domu i biegłem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo téż w porcie było co widziéć: różne okręty jedno, dwu i trzy masztowe; ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne nadbrzeżnych rybaków łodzie; różnokolorowe bandery; rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.

 Wdajże się przytém w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indyj albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Amerykanom; co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymiemi drzewami; o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony. Cóż dopiéro jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakieto swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie; jakieto wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i dyamenty....

 Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem; dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradną, że nieraz płakałem po kątach, desperując że tutaj siedziéć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.

 Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jedném słowem usta mi zamykał.

 — Milcz! — mówił, — nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biédny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiéj, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojéj starości.

 Miałem już blisko lat ośmnaście, a jeszcze nie wiedziałem czém będę. Ojciec chciał mię wykierować na adwokata; matka wolałaby żebym kupcem został; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominania ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę; ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z méj głowy i w parę dni potém broiłem po dawnemu.

 Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smiths, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indyj wschodnich, więcéj jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Ceylon, o polowaniach na słonie, o gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i za powrotem oświadczyłem to stanowczo mojéj matce.

 Biédna kobieta struchlała na te słowa.

 — Moje dziecko! — zawołała ze łzami — czyż nie wiesz że obaj twoi bracia za morzem zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biédne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz żebym umarła.

 — Ha! jeśli matka będzie się sprzeciwiać mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! — zawołałem ze złością; — ja nie chcę siedziéć w tym nudnym domu, wolę umrzéć aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy.

 Kochana matka zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko żebym się upamiętał. Czułem jak jéj gorące łzy spadały mi po twarzy; ale ja niegodziwy, nie wzruszyłem się tém wcale; cierpienie drogiéj matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swojém... o jakże mię ciężko Bóg za to późniéj ukarał!

 Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu poszła prosić go za mną. Starzec usłyszawszy to wpadł w gniew niepohamowany i kazał mię natychmiast zawołać. Z bijącém sercem wszedłem do pokoju, a ojciec ujrzawszy mię, gwałtownie krzyknął:

 — Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie?! Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?.... Czy myślisz że cię od razu admirałem zrobią?! Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomią i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysiącznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę zamało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie przyjdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi co będziesz robił na okręcie.... możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi, nędzę i poniewierkę! na to znowu ja nie przystanę: Proszęż cię, wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy.... rozumiesz! nigdy! nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestajesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu! Pracuj! albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużéj żywić próżniaka! a teraz precz!

 Ostra przemowa ojca przeraziła mię nadzwyczajnie: jak żyję nie widziałem go w takiém uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekta żeglowania na wyspę Ceylon, rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem za kassą w naszym sklepie.

 Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiéj; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniéj na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniéj w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda że nieraz ważąc kawę, imbier lub gwoździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za niemi, ale się téż na westchnieniach kończyło.

 I kto wié, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby przypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.

 Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:

 — Dostaliśmy świeży transport towarów, Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać; tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!

 Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia: od dwóch miesięcy oprócz do kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc téż poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.

 Ale humor ten wesoły zniknął w chwili gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale jak łabędzie po wód zwierciedle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce mimowolnie w głos zawołałem:

 — O mój Boże, mój Boże! dlaczegóż tak nieszczęśliwy jestem!

 — A ty krecie ziemny, czego tak lamentujesz? — zawołał ktoś uderzając mię z lekka po ramieniu.

 Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.

 — To ty Wiliamie? — zawołałem z radością, — nie widzieliśmy się już tak dawno!...

 — Ba! nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manilli, a nawet w Makao, podczas kiedy ty ślimaku pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.

 — Ach jakżeś ty szczęśliwy — mówiłem ze smutkiem, cóżbym dał za to, gdybym był na twojém miejscu.

 — A któż tobie broni spróbować lubéj włóczęgi? morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.

 — Mnie nawet mówić o tém nie wolno.... — odrzekłem z niechęcią.

 — Jakto? — zapytał zadziwiony.

 Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.

 Wiliam wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:

 — I któż ci winien że sobie radzić nie umiesz. Ja na twojém miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym oddawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartemi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja wchodząc na okręt o niczém nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę widziéć jaki ze mnie wyborny marynarz.

 — Przyznam ci się — odpowiedziałem, — że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że: kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci, wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się za morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.

 — Niedołęga jesteś kochaneczku i kwita! — zawołał z pogardą Wiliam. — Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gdérać, jużto ich taka natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartemi rękami. Raz trzeba być mężczyzną. Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto; zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane gwoździki.

 — Popłynąłbym z całéj duszy — rzekłem wzdychając, — ale cóż.... kiedy.... kiedy....

 — Co takiego? mów do kroćset masztów!

 — Oto nie mam pieniędzy.... i ....

 — Głupstwo! — zawołał Wiliam — biorę cię na mój koszt tam i napowrót! czy zgoda?

 — Zgoda! zgoda! — zawołałem rzucając mu się na szyję.

 — A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.

 — Niech cię o to głowa nie boli — mówiłem odchodząc; — umiem ja wstać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.

II.Pierwsza wycieczka na morze i co mię w niéj spotkało.

 Rozszedłszy się z Wiliamem pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzéj, aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biédny staruszek pochwalił mię, mówiąc, iż z radością przekonywa się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili kiedy najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony. W nocy spać nie mogłem, bojąc się uchybić naznaczonego terminu. Ciemno jeszcze było gdy porwałem się na nogi, ubierając spiesznie. W całym domu cichuteńko jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.

 Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie spotkał, albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię bardzo i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tém prędzéj, aby raz dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu.

 Wiliam niecierpliwie przechadzał się po brzegu i poznawszy mię zdaleka krzyknął:

 — Ha, idziesz przecie; myślałem że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No! siadaj prędzéj, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.

 Wskoczyłem do łodzi.

 Silném pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza ułatwiał nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała na falach, przechylając się często, a ja pierwszy raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, lecz nie śmiałem słówka przemówić, gdyż mi się zdawało że lada chwila czółno wywróci kozła.

 Za przybyciem do okrętu, nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś schodkach, czy drabince, zawieszonéj nad wodą. Niewypadało okazywać bojaźni; krew uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wydrapałem się na pokład.

 Kapitan oburczał nas żeśmy się nie pospieszyli i natychmiast gwizdnął silnie, co było znakiem do podniesienia kotwicy. Zawarczał kołowrót i za jego pomocą wyciągnięto ciężką kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt pochyliwszy się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.

 Byłto piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt ludzi osady; zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe, a na tyle wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę rzeczypospolitéj angielskiéj; na szczycie masztów długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.

 Nie umiem opisać uczuć jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszéj chęci żeglowania; byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny mojém szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko; wkrótce już tylko brzegi Anglii, niby sinawa chmurka rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane przestwory wód podemną i niebo nad głowami.

 Ale zachwycenie moje niedługo trwało. Około jedenastéj przed południem zerwał się silny wiatr zachodni i począł statkiem mocno kołysać. Raptem dostałem mocnych nudności, bólu głowy i mocnych wymiotów. Była to morska choroba, któréj każdy pierwszy raz płynący po morzu uledz musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem że lada chwila okręt wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biédni, zmartwieni mojém nieposłuszeństwem rodzice; ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.

 Tymczasem wicher srożył się coraz bardziéj, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany piętrzyły się, rosły, a mnie zdawało się iż lada chwila nas pochłoną. Śmiertelna trwoga opanowała mię, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniéj pracować będę. O jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w duchu; jakąż miał racyę gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja waryat nie słuchałem go i samochcący wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.

 — A ty czego się mazgaisz, babo jakaś — krzyknął nadbiegający Wiliam. — Ślicznie wyglądasz z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi wstydu przed całą osadą.

 Na czworaku, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana, gdzie mię jako zaproszonego gościa umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas usnąć nie mogłem; okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znowu pogrążał się w przepaści, maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały; podrzucane beczki i paki podskakiwały robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.

 Nakoniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.

 Na drugi dzień późno już obudziłem się. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty; okręt leciuchno się kołysał.

 — A więc burza szczęśliwie minęła! — zawołałem zrywając się z łóżka; a że wczoraj nie rozbierałem się wcale, więc téż pobiegłem na pokład.

 Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.

 — No i cóż ty szczurze ziemny — zawołał wesoło, — żyjesz przecie; myślałem żeś już umarł ze strachu; było się czego trwożyć.

 — Pewnie że było, — odpowiedziałem zniecierpliwiony trochę jego żarcikami; — jak żyję nie widziałem podobnéj burzy.

 — Burzy! co, burzy!? — zawołał Wiliam zanosząc się od śmiechu. — Cha! cha! cha! on silny wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem cobyś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała. Ale bądź spokojny tchórzu, okręt nasz silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie się najgwałtowniejszego uraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka z morskiéj choroby uleczy.

 To rzekłszy zaprowadził mię do ojcowskiéj kajuty i podał potężną szklanicę groku, którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.

 — Wypij to, ale do dna, — mówił pijąc sam, — to ci dobrze zrobi i powróci odwagę.

 Jak żyję nie piłem groku. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego piwa, nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi; ale on nazwałby mię znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc się wypiłem wszystko.... lecz czułem odrazu że mi się głowa potężnie zawraca. Zaledwie téż wyszedłem z kajuty, gdy nogi zaczęły mi się plątać, a majtkowie ujrzawszy to poczęli śmiać się i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka trzymając się ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się z pod czujnego oka rodziców, już upiłem się i zostałem pośmiewiskiem prostaków.

 Przez parę dni następnych, okręt z przyczyny przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli. Kapitan mając interes w Yarmouth, skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnią morza, pokrywającą się tu i owdzie białawą pianą.

 — Źle! będzie burza i to porządna — zawołał kapitan. — Zwinąć wielki żagiel! kieruj ku lądowi!

 Dreszcz przebiegł mię od stóp do głów na te słowa. Burza, i jeszcze kapitan mówi że porządna! ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich.

 Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić kotwicę w przystani, zasłoniętéj wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt nie będąc tyle narażonym na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.

 Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał nam wszystkich rejów i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się aby lina pierwszéj nie pękła, a wicher nie roztrącił nas o skaliste wybrzeże. Szalony uragan dąc z przerażającą siłą, zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami o powierzchnią wody. Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprawiając niemal nocne ciemności; co chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawém, biało–fioletowém światłem oblewając cały widnokrąg, poczém znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry wodne pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko trzęsło się, trzeszczało; statek to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na łańcuchu i zdawało się że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom. Żagle, reje, poszarpane, potrzaskane w kawały, odrywały się od masztów; nareszcie przedni zgruchotany uraganem, padł pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze; lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem okrętu; trzeba było i ten jak pierwszy zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził wszelkich usiłowań aby okręt ocalić, lecz na wybladłéj jego twarzy wyraźnie czytać można było, iż nie wiele pozostaje nadziei.

 Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całéj siły żelaznego kółka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem jak liść, nie wiedząc gdzie się schronić, co z sobą począć. Wszystkie słowa ojca, wszystkie jego przestrogi stały mi wciąż na myśli. Choroba morska jeszcze silniejsza jak przed pięcią dniami, dokuczała mi srodze, a wyrzuty sumienia nieznośnie trapiły.

 — Ach Boże! mój Boże! — szeptałem odchodząc od zmysłów; — ja to wszystkiemu jestem winien; przez moje nieposłuszeństwo ściągnąłem gniew Twój na tych niewinnych ludzi: przezemnie wszyscy poginą! Ach, ratuj mię miłosierny Boże! zlituj się nademną. Nigdy już dopóki życia nie zrobię nic bez wiedzy i woli moich kochanych rodziców; będę im posłusznym we wszystkiem. Ach, Panie! Panie! zmiłuj się! zmiłuj!

 Ale burza wrzała straszliwie, huk piorunów i świst wiatru nie ustawał na chwilę; dwa statki kupieckie zerwane z kotwic, przeleciawszy jak błyskawica koło naszego okrętu, roztrzaskały się o nadbrzeżne skały; inny okręt o kilkaset sążni od nas odległy, z całym ładunkiem i wszystkiemi ludźmi poszedł na dno; widziałem starych majtków, doświadczonych marynarzy, modlących się na klęczkach i gotujących się na śmierć.

 Wtém we drzwiach, przy których siedziałem, ukazał się wybladły utykacz szpar i zawołał przerażającym głosem:

 — Otwór w okręcie! cztery stopy wody w kadłubie!

 — Do pomp! do pomp cała osada! — krzyknął kapitan zwołując wszystkich na pomost.

 — Wstawaj próżniaku! — zawołał utykacz potrącając mię silnie. — Czy nie słyszysz co się dzieje! ruszaj do pompy, bo cię wrzucę w morze niedołęgo!

 Zerwałem się na nogi i pobiegłem pracować z innemi, ale mimo wysilenia robota nie na wiele się zdała, po cało–godzinném pompowaniu, zawołano z wnętrza okrętu: pięć stóp wody!....

 Naówczas kapitan zagrożony zatonięciem okrętu, rozkazał dać ognia z dział na trwogę! Nieobeznany ze zwyczajami marynarskiemi, usłyszawszy ten huk, myślałem że okręt pękł na poły i zemdlałem ze strachu.

 Porwano mię i odrzucono na bok, sądząc że umarłem. Każdy tylko sobą zajęty nie troszczył się wcale o drugich; już się zciemniało kiedy odzyskałem zmysły.

 Na okręcie panowało zupełne zamieszanie. Pomimo ciągle dawanych wystrzałów, ani od brzegu, ani od innych statków stojących na kotwicach, żadna łódź nie przybywała nam na pomoc, a okręt coraz więcéj nabierał wody; wszelka nadzieja ratunku zniknęła. Nakoniec bryg wojenny, wzruszony naszym losem, poświęcił swą szalupę, wysyłając ją ku nam. Długi czas walczyli dzielni majtkowie z rozhukaném morzem, zanim zdołali przybliżyć się; nakoniec uchwycili rzuconą linę i przybili do naszego statku.

 Popłoch i zamieszanie mogłyby nas zgubić, gdyby nie energia kapitana, który powstrzymawszy cisnących się tłumem, nietylko wszystkich szczęśliwie do szalupy przesadził, ale nadto swoją gotówkę, papiéry i kosztowności ocalił. Z początku chcieliśmy się dostać na pokład brygu, lecz o tém ani można było marzyć. Kapitan więc nakłonił sternika szalupy ażeby skierował ku lądowi, biorąc na siebie odpowiedzialność w razie gdyby zatonęła. Z pomocą wioseł i wiatru szybko przebywaliśmy przestrzeń przedzielającą nas od brzegu; lecz zaledwie odpłynęliśmy o paręset sążni od opuszczonego statku, kiedy ten pogrążył się w przepaściach morskich.

 Po nadludzkich wysileniach, zmordowani, przemokli i drżący, dostaliśmy się nakoniec do brzegu w pobliżu latarni Winterton.

 Mieszkańcy miasta Yarmouth, zgromadzeni w niezmiernéj liczbie na brzegu, przyjęli nas z największą gościnnością, zabrali do domów i pokrzepili rozgrzewającą strawą i ciepłém posłaniem. Właściciele ocalonych okrętów zrobili natychmiast składkę i doręczyli kapitanowi, prosząc ażeby rozdał ją między potrzebnych. Za pomocą tego wsparcia każdy z nas mógł dostać się do Londynu, albo do domu wrócić.

 Za wstawieniem się Wiliama dostałem trzy gwineje; było to aż nadto na drogę do Hull, gdzie jak każdy z moich czytelników zapewne mniema, zaraz się udałem dla pocieszenia i przebłagania strapionych rodziców.

 Gdybym miał iskierkę rozumu, gdybym miał poczciwe serce, byłbym to niezawodnie uczynił; ale posiadając tak znaczną kwotę nie mogłem się oprzéć chęci zobaczenia Londynu. Razem z niebezpieczeństwem i strachem przeminęły dobre zamiary; a zresztą wracać, do domu po tak niefortunnéj próbie, narazić się na gniew ojca i pośmiewisko wszystkich znajomych — nie... na to nie mogłem się odważyć. Zamiast więc myśléć o powrocie, zacząłem błąkać się po mieście, szukając sposobności udania się do Londynu.

 Na drugi dzień napotkałem naszego kapitana idącego z Wiliamem. Kolega mój miał wcale niewesołą minę i z westchnieniem podając mi rękę, rzekł:

 — I cóż biedny Robinsonie, spotkał cię strach niemały, a wszystko z mojéj przyczyny.

 — Jakto z twéj przyczyny? — zapytał kapitan.

 — Tak, ojcze, bo to ja go namówiłem aby z nami popłynął, a tymczasem zamiast spodziewanéj przyjemności, o mało téj wycieczki nie przypłacił życiem.

 — Słuchaj chłopcze! — rzekł poważnie kapitan, — ostrzegam cię po przyjacielsku, ażebyś więcéj nie próbował żeglugi. Wypadek jakiego doznałeś, powinien cię przekonać, że nie jesteś stworzonym na marynarza.

 — A pan czy także nigdy już w życiu nie wsiądziesz na okręt? — zagadnąłem go.

 — Ja to całkiem co innego — odrzekł kapitan; — żeglarstwo jest mojém zatrudnieniem i utrzymaniem. Ale ty wcale się tém nie trudnisz i zapewne tylko nierozsądna namowa mojego syna nakłoniła cię do sprobowania tego niebezpiecznego żywiołu.

 — O nie, panie! — odpowiedziałem z zapałem. — Żegluga od lat dziecinnych zajmuje mię i pociąga niezmiernie, tak, iż przeciw woli ojca, wbrew jego najsurowszych zakazów, puściłem się potajemnie na morze, bez którego żyć nie mogę.

 — Jakto! — zawołał z niezmierném oburzeniem kapitan, — ty dzieciuchu odważyłeś się wbrew rozkazom ojca postąpić. I czémże ja sobie na to zasłużyłem, żeby taki urwisz śmiał wstąpić nogą na mój statek. A czy ty wiesz niepoczciwy synu, że nieposłuszeństwo dla rodziców pociąga za sobą karę bożą, i kto wie czy nie przez ciebie straciłem okręt. Precz mi z oczu niecnoto i nieważ pokazywać mi się więcéj, ani wdawać z Wiliamem, bo mię popamiętasz!

 Widząc że spłonąłem ze wstydu i oczy mi łzami zaszły, poczciwy kapitan wzruszył się i rzekł łagodniéj:

 — No, nie martw się i nie przypuszczaj sobie do głowy; jeszcze możesz być porządnym człowiekiem, staraj się więc jak najprędzéj naprawić złe któreś uczynił i wracaj natychmiast do domu.

 I uścisnąwszy mię za rękę, wsunął w nią dwie gwineje.

 Wiliam pożegnał mię także i ucałował serdecznie.

 Na drugi dzień rano, ugodziwszy za parę szylingów furmana, wracającego do domu, wsiadłem na wóz i pojechałem... do Londynu.

III.Dostaję się do Londynu. — Poznanie się moje z kapitanem innego okrętu i co z tego wynikło.

 Stolica Anglii wydała mi się ogromném miastem, zwłaszcza że oprócz Hull i Yarmouth, nie widziałem innych miast w życiu. Olśniony wspaniałością pałaców, długością ulic, wielkością kościołów, błąkałem się przez pierwsze dwa dni, przypatrując się wszystkiemu z niezmierném zadziwieniem. Lecz pobyt tam drogo kosztuje i po tygodniu, wydawszy dwie z pięciu gwinei, przeraziłem się bardzo co daléj będzie. W tak krytyczném położeniu, obudziły się jak zwykle wyrzuty sumienia i teraz stanowczo postanowiłem wrócić do domu. Miałem ja wuja proboszczem w Hull, człowieka dobrego i lubiącego mię bardzo. Umyśliłem użyć jego pośrednictwa, a że ojciec poważał go wielce, byłem więc pewny, że mi przebaczenie u rodziców wyjedna. Zresztą odbyłem już podróż do Londynu, mogłem się z tém pochwalić przed znajomemi, tając niebezpieczeństwa, jakich w mojej wycieczce doznałem.

 Ponieważ na podróż pieszą, a témbardziéj na wozie, niewystarczyłoby mi pieniędzy, umyśliłem więc na Tamizie poszukać jakiego statku, ażeby się zabrać do domu Przybywszy nad brzeg rzeki ujrzałem mnóstwo ludzi zajętych ładowaniem i wyprzątaniem okrętów.

 Kogo się tu zapytać o odpływający statek, myślałem sobie; a nuż trafię na jakiego łotra, który mię okradnie i na koszu osadzi... trzeba być ostrożnym. I począłem pilnie się przypatrywać flisom i marynarzom, aż nareszcie wpadł mi w oko mężczyzna pięćdziesięcioletni, bardzo łagodnych i miłych rysów twarzy. Stał on oparty o dom celnéj komory i uważałem iż mi się od kilku chwil przypatruje z zajęciem. Zbliżyłem się tedy ku niemu i pozdrowiłem go grzecznie kapeluszem.

 — Czyś kogo zgubił mój chłopcze, — zagadnął nieznajomy, odpowiadając na mój ukłon. — Uważam że błądzisz z miejsca na miejsce, jak gdybyś kogo szukał.

 — Panie — odpowiedziałem z ukłonem, — raczcie mi powiedziéć, czy nie wiecie o jakim statku, któryby do Hull odpływał?

 — Do Hull?... hm, to będzie trudno; dziś ani jeden w tamtą stronę nie płynie i zdaje mi się że dopiéro za kilka dni stary Dick puści się tam z ładunkiem towarów. Zaczekaj więc do soboty i przyjdź tutaj, a ja cię zarekomenduję.

 — O łaskawy panie — odrzekłem nieśmiało, — ja tak długo czekać nie mogę, gdyż wydałbym wszystkie pieniądze i brakłoby mi na zapłacenie przewozu.

 — A cóż cię tak gwałtownie do Hull pociąga; myślę że taki młody chłopak i tutaj znalazłby utrzymanie: cóż tam będziesz robił nieboraku?

 Zachęcony przyjaznym tonem i współczuciem, z jakiém do mnie nieznajomy przemawiał, opowiedziałem mu otwarcie wszystkie moje przygody.

 Marynarz wysłuchał mię uważnie, a potém rzekł:

 — Hm! hm! a więc wyrwałeś się sowizdrzale z domu bez pozwolenia rodziców, to wcale niedobrze; ba, ale cię trochę wymawia w mojém przekonaniu ta twoja chętka do żeglowania. Każdy młody ma swoje szaleństwa... ja ci znowu tego tak za bardzo złe nie mam, bo widzę że mógłby być z ciebie tęgi marynarz. Gdy powrócisz teraz do domu, ojciec cię pewnie porządnie zburczy; ja na jego miejscu wyłatałbym ci skórę. Do kroćset masztów, toby ci wcale nie zaszkodziło. Ale żart na stronę, tak wracać nie możesz, wszyscyby cię wyśmieli i bardzo słusznie.

 — Cóż więc mam robić? — wyjąknąłem, czerwieniąc się jak wiśnia.

 — Wiész co, kochaneczku, spodobałeś mi się od razu; jesteś miłym chłopcem i mogą z ciebie być ludzie. Ja takim samym byłem urwiszem, a przecież wyszedłem na porządnego człowieka. Nie odradzam ja ci wcale żebyś do ojca nie wracał, ale być tylko w Londynie i powrócić z niczém, to jakoś będzie bardzo licho wyglądać. Jeżeliś zaczął się awanturować, to już z próżnemi rękami wracać nie wypada. Słuchaj mię więc: za trzy dni odpływam do Afryki, ku wybrzeżom Gwinei, gdzie dużo gwinei łatwo zarobić można. Jeżeli chcesz, wezmę cię z sobą. Mam dzięki Bogu znaczny majątek, dobrą żonę, ale ani jednego dziecięcia. Otóż na tę podróż przybiorę cię za syna i na twój rachunek zaryzykuję czterdzieści funtów szterlingów. Zakupię za nie rozmaitych towarów stalowych, bawełnianych i szklannych. Jeżeli handel pójdzie dobrze, czego się niezawodnie spodziewam, zarobisz ładny pieniądz. Naówczas oddasz mi wyłożoną summę, a powróciwszy z zyskiem do rodziców, dowiedziesz im żeś przez te parę miesięcy darmo chleba nie jadł. Podróż nie będzie cię nic kosztować, gdyż przewiozę cię tam i napowrót zadarmo; przez drogę obznajmię cię trochę z żeglarstwem, a ręczę ci, że ojciec nietylko da się przebłagać, ale widząc żeś skorzystał i pieniężnie i naukowo, może nawet pozwoli ci poświęcić się marynarce.

 Usłyszawszy te słowa, zgodne z najgorętszemi życzeniami mojemi, o mało nie rzuciłem się do nóg kapitanowi. Projekt jego trafiał mi zupełnie do przekonania, albowiem miałem teraz czém usprawiedliwić moje nieposłuszeństwo i dogodzić chęci podróżowania. Z ochotą więc przystałem na wszystko, a w trzy dni potém, korzystając z pomyślnego wiatru, opuściliśmy ujście Tamizy.

IV.Podróż do Gwinei — ryby latające — pożar morza — korzystny handel i powrót do Anglii.

 Wyjąwszy gęstéj mgły, która nas zaskoczyła w kanale La Manche i o mało nie była przyczyną spotkania się z innym okrętem, zakrytym w tumanie, żegluga odbywała się bardzo pomyślnie. Zaledwie wpłynęliśmy na ocean Atlantycki, a natychmiast mgły ustąpiły. Najpiękniejsza pogoda zajaśniała na niebie; łagodny wietrzyk wzdymał żagle, igrając z banderą. Wody oceanu prześlicznym błękitem zachwycały oko, różniąc się od brudnych i mętnych fal morza Niemieckiego. W przezroczystém ich zwierciedle, widziałem mnóstwo ryb rozmaitéj wielkości i barwy. Kiedy niekiedy przemykała się gromada dużych delfinów, igrających wesoło około okrętu. Raz nawet sternik przywoławszy mię na tył statku, pokazał ogromnego haja czyli ludojada. Majtkowie mieli wielką ochotę złowić go, ale kapitan nie chcąc tracić próżno drogiego czasu, nie pozwolił na to.

 Przebywszy zwrotnik i zbliżając się ku wyspom Zielonego Przylądka, zauważyłem, że niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, a powietrze, mimo upałów, cudną tchnęło świeżością. Choroby morskiéj nie doświadczałem wcale, rozkosz nieznana ogarnęła całą moją istotę, radość ujrzenia cudownych krain nie dawała mi zasnąć. Żal, chęć przebłagania rodziców i poprawy całkiem mi wywietrzały z głowy.

 Jednego dnia przed południem, nagle gromada ryb podniosła się z morza. Z początku wziąłem je za stado ptaków, lecz gdy przelatując nad okrętem, kilka spadło na pokład, przekonałem się, że to ryby latające. Były one długie na pół łokcia, grzbiet ich błękitny, podbrzusza szarawo srebrne; pletwy długie i szerokie zastępowały skrzydła i dopóki nie oschły, mogły się na nich latające rybki unosić. Przypatrywałem się im z niezmierném zajęciem, ale chciwi tego przysmaku majtkowie, w lot je pozbierali i zanieśli kucharzowi, który zaraz owe ryby usmarzył.

 W parę dni potém, późno wieczorem, kiedy już ułożyłem się na spoczynek, kapitan wpadł do kajuty i zawołał z udaną trwogą:

 — Pójdź! pójdź cożywo admirale, straszne nieszczęście, pożar ogarnął morze! bałwany się palą!