Niezwykły przypadek doktora Jekylla i pana Hyde'a.  The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde - wydanie dwujęzyczne - Robert Louis Stevenson - ebook

Niezwykły przypadek doktora Jekylla i pana Hyde'a. The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde - wydanie dwujęzyczne ebook

Robert Louis Stevenson

4,3

Opis

 

Najsłynniejsza powieść Roberta Louisa Stevensona – w wydaniu polsko-angielskim!

Książka, która stała się podstawą kilkuset adaptacji radiowych, teatralnych i filmowych – tylko tych ostatnich było aż 123!

Bohaterem „Niezwykłego przypadku doktora Jekylla i pana Hyde’a (The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde)” jest londyński prawnik, który bada dziwne związki między swym starym przyjacielem, doktorem Henrym Jekyllem a dziwnym mężczyzną, Edwardem Hyde’em. Doktor Jekyll, ceniony londyński lekarz, odkrywa sekret eliksiru pozwalającego zmieniać postać. Pod osłoną nocy staje się straszliwym mordercą Hyde’em. Złapany w pułapkę podwójnej osobowości popełnia samobójstwo.

 

Stevensona fascynowała dwoistość natury ludzkiej i postanowił pokazać ją w taki właśnie oryginalny sposób. Pomysł na książkę przyszedł mu we śnie. Po obudzeniu miał już gotowych kilka scen. Samo pisanie poszło łatwo, ale gotowy maszynopis, pod wpływem krytycznych uwag żony, pisarz spalił. Odtworzył go jednak w kilka dni później. Książka ukazała się w 1886 roku w wydaniu broszurowym, a po opublikowaniu pochlebnej recenzji w „The Times” zaczęła się sprzedawać jak świeże bułki. Dziś stanowi absolutną klasykę gatunku.

 

 

Dwujęzyczne, polsko-angielskie wydanie tekstu ma walor zarówno literacki, jak i edukacyjny. Czytając znakomity klasyczny tekst uczymy się nie tylko poszczególnych słów, ale całych zwrotów literackich i idiomów umieszczonych w ich „środowisku naturalnym”, zarówno angielskim, jak i polskim. Książka znakomicie posłuży tym, którzy znając język angielski na poziomie podstawowym, chcieliby posługiwać się nim biegle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (36 ocen)
20
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Niezwykły przypadek doktora Jekylla i Pana Hyde'a The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde

Robert L. Stevenson

Wydawnictwo MG

Historia pewnych drzwi

Adwokat Utterson miał twarz o nieregularnych rysach, której nigdy nie rozjaśniał uśmiech. Oschły, skromny i nieskory do rozmów. Nie demonstrujący emocji. Szczupły i wysoki. Nudnawy i posępny, a przy tym wszystkim na swój sposób sympatyczny. W gronie przyjaciół, gdy przypadło mu do smaku wino, w jego oczach pojawiało się upodobanie do bliźnich, coś, czego próżno by szukać w słowach. Jednak ludzkie uczucia nie objawiały się jedynie podczas towarzyskich kolacji, głównie przemawiały jego czyny. Wobec siebie wymagający, kiedy był sam, pił dżin, odmawiając sobie wina. I chociaż bardzo lubił teatr, nie przekroczył jego drzwi od dwudziestu lat. Znany był z tolerancji wobec innych. Czasami dziwił się, a nawet zazdrościł szaleństw, jakich się dopuszczali, ale żeby nie wiem jaki wybryk, gotów był raczej pomagać niż ganić.

– Skłaniam się ku herezji Kaina – miał takie dziwaczne powiedzenie – pozwalam, by mój brat wybierał własną drogę do piekła.

Przy takim charakterze, często przypadała mu rola ostatniego przyzwoitego znajomego, jak również ostatniej osoby, która mogła wspomóc kogoś staczającego się. I od takich ludzi, kiedy stawali na jego progu, nigdy się nie odwracał.

Dla pana Uttersona nie był to żaden wyczyn, ponieważ i w stosunku do najlepszych był powściągliwy, a jego przyjaźnie budowały się na bezwarunkowej dobroci. Jest charakterystyczne dla ludzi skromnych, że akceptują takich przyjaciół, jakich im zsyła los, tak też było w przypadku tegoż adwokata. Jego przyjaciółmi byli ludzie z nim spokrewnieni lub też ci, których znał od dawna. Jego sympatia, niczym powój, wzrastała z czasem, niezależnie czy obiekt został wybrany trafnie czy też nie. Niewątpliwie w ten też sposób zbudował swój związek z Richardem Enfildem, dalekim krewnym, człowiekiem dobrze znanym w całym mieście. Wielu osobom trudno było zrozumieć, co ci mężczyźni widzą w sobie nawzajem, albo, co mają ze sobą wspólnego. Ludzie, którzy ich spotykali podczas niedzielnych spacerów, opowiadali, że nawet ze sobą nie rozmawiają, wyglądają na wyjątkowo znudzonych i z widoczną ulgą przystają na widok kogoś znajomego. Mimo to, obaj przywiązywali do tych kontaktów duże znaczenie, uważając razem spędzany czas za najprzyjemniejszy moment tygodnia i nie tylko rezygnowali dla niego z innych przyjemności, ale i z obowiązków, byle tylko nic nie zakłóciło im wspólnego spaceru. Podczas jednej z przechadzek trafili na którąś z bocznych uliczek ruchliwej londyńskiej dzielnicy. Był to wąski zaułek, taki, o którym mówi się cichy, mimo iż w powszednie dni tętnił ożywionym handlem. Najwyraźniej mieszkali tu zamożni ludzie biorący udział w grze rynkowej, walcząc o dalsze wzbogacanie się, którzy z kokieterią demonstrowali swoją zasobność. Witryny sklepów zachęcały do wejścia niczym uśmiechnięci sprzedawcy. Nawet w niedzielę, kiedy ozdobność wystaw nieco przygasała, a ruch uliczny zamierał, zaułek lśnił przez kontrast z obskurnym sąsiedztwem niczym pożar w lesie, ze swymi świeżo pomalowanymi okiennicami, dobrze wyczyszczonymi tabliczkami, ogólną czystością i wesołością szyldów, nieustannie zwracających uwagę przechodnia.

Dwie kamienice od zakrętu, po lewej stronie idąc na wschód, linia domów przerywała się wjazdem na podwórze. W głębi wznosił się wyjątkowo ponury dom, z widoczną od ulicy ścianą szczytową. Wysoki na dwa piętra, nie miał żadnych okien, nic, tylko drzwi na parterze, a powyżej ślepy mur wyblakłej barwy; wszędzie widniały ślady długotrwałego opuszczenia i zniszczenia. Drzwi, których nie zaopatrzono w żaden dzwonek, ani nawet kołatkę, były popękane i porysowane. W ich niszy stawali opierając się o nie niedbale miejscowi ulicznicy, zapalający zapałki przez pocieranie o drewnianą framugę, a dzieciaki wprawiały się na nich w wycinkach scyzorykami. Od wielu lat nikt się tu nie zjawiał, by przegonić tych przypadkowych gości czy naprawić poczynione przez nich zniszczenia.

Enfield z adwokatem szli drugą stroną uliczki, ale gdy znaleźli się na wysokości bramy, pierwszy z nich podniósł laskę, wskazując to miejsce.

– Zwrócił pan uwagę na te drzwi? – zapytał, a gdy jego towarzysz przytaknął, dodał: – W mojej pamięci łączą się z bardzo dziwną historią.

– Ach tak – powiedział Utterson lekko zmienionym głosem – z jakąż to?

– Było to tak – kontynuował Enfield. – Wracałem do domu z jakiegoś miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, była trzecia nad ranem, zima, moja droga prowadziła przez dzielnicę, gdzie dosłownie nie było widać nic poza latarniami. Ulica za ulicą, wszędzie ani żywego ducha, ulica za ulicą, oświetlone jak na procesję, ale pusto jak w kościele. Wreszcie popadłem w taki stan, że ucieszyłby mnie nawet widok policjanta. Nagle ujrzałem dwie postacie: niskiego mężczyznę maszerującego szybkim krokiem na wschód i ośmio- czy dziesięcioletnią dziewczynkę biegnącą, co sił w nogach w jego kierunku. Nic dziwnego, że wpadli na siebie na samym rogu. I wtedy stało się coś okropnego. Mężczyzna stratował dziecko i odszedł pozostawiając małą krzyczącą na ziemi. Kiedy się tego słucha, sprawa nie wydaje się może tak przerażająca, co innego jednak było to widzieć. Jakby nie był człowiekiem tylko wielką ciężarówką. Zamierzałem pokazać, co myślę, puściłem się za nim pędem i sprowadziłem z powrotem na miejsce, gdzie nad wrzeszczącym dzieckiem zebrała się już grupka ludzi. Był całkowicie spokojny i nie stawiał oporu, ale rzucił mi tak złe spojrzenie, że aż zrobiło mi się gorąco, jakbym nadal biegł. Ludzie okazali się krewnymi dziewczynki, a wkrótce pojawił się także lekarz, do którego ją wysłano. Na szczęście, zgodnie z opinią konowała, dziecku nic poważnego się nie stało, przeraziło się tylko i można by się spodziewać, że na tym cała sprawa się zakończy. Ale wypadki potoczyły się inaczej. We mnie od pierwszej chwili mężczyzna ten budził wstręt. Nic dziwnego, że to samo czuli krewni dziewczynki. Ale dlaczego podobnie zareagował lekarz? Był to stary rutyniarz, o trudnym do określenia wieku, bez jakichś cech szczególnych. Sądząc z akcentu przybył tu z Edynburga, emocji miał w sobie tyle, co szkockie dudy. A jednak reagował jak my. Pobladły spoglądał na mojego więźnia, a na twarzy malowała się chęć mordu. Doskonale wiedziałem, co myśli, bo ja odczuwałem identyczne pragnienie. Ponieważ jednak zabić go nie mogliśmy, postanowiliśmy go zniszczyć. Oświadczyliśmy mu, że wywołamy taki skandal, by jego nazwisko zostało okryte hańbą w całym Londynie. Jeśli ma przyjaciół lub kredyty, straci i jedno i drugie. A przez cały czas, kiedy ciskaliśmy się na niego, musieliśmy siłą powstrzymywać kobiety, które były wprost rozjuszone. Nigdy nie widziałem tylu twarzy, na których malowała się nienawiść. A pośrodku stał ten człowiek, ponury, z ironicznym wyrazem twarzy i choć widać było również, że jest przestraszony, potrafił się opanować, prawdziwy diabeł.

– Jeśli chcecie wyciągnąć finansową korzyść z tego wypadku – powiedział – nic nie poradzę. Jako dżentelmen wolałbym uniknąć awantury – dodał. – Proszę podać sumę.

Postanowiliśmy zażądać stu funtów dla rodziny dziewczynki. Najwyraźniej chciał czym prędzej odejść, ale oczywiste było, że mu nie darujemy, więc ostatecznie zgodził się. Teraz chodziło o to, żeby otrzymać pieniądze. I jak pan myśli, gdzie nas zaprowadził? Właśnie do tych drzwi. Wyciągnął klucz, wszedł do środka i po chwili pojawił się z dziesięcioma funtami w złocie oraz czekiem banku Coutts wypisanym na okaziciela i podpisanym nazwiskiem, którego nie mogę wymienić, choć to clue całej historii, powiem tylko, że jest powszechnie znane. Czek był wypisany wyraźnie, a podpis czytelny, pytanie tylko czy prawdziwy. Pozwoliłem sobie zauważyć, że wietrzę w tym oszustwo, bo w normalnym życiu nie zdarza się, by ktoś wchodził o czwartej nad ranem do piwnicznych drzwi, by ukazać się po chwili z czekiem podpisanym przez inną osobę w dodatku na sumę bliską stu funtom. Ale on zachował całkowity spokój, rzekł tylko sarkastycznie:

– Niech się pan uspokoi. Zostanę z panem aż otworzą bank i osobiście zrealizuję czek.

Poszliśmy więc razem, lekarz, ojciec dziecka oraz nasz znajomy, by spędzić resztę nocy u mnie w domu. A po śniadaniu udaliśmy się wspólnie do banku. Osobiście podałem czek, mówiąc, iż mam podstawy sądzić, że jest on sfałszowany. Ale nie. Czek był autentyczny.

– No, no – mruknął pan Utterson.

– Widzę, że ma pan odczucia podobne do moich – powiedział Enfield. – Przyznaję, dziwna historia. Z tym człowiekiem nikt nie chciałby mieć nic wspólnego, prawdziwy nikczemnik, zaś osoba, która wystawiła czek stanowi uosobienie przyzwoitości, jest powszechnie szanowana i, co gorsza, jedna z tych, o których mówi się, że czynią wiele dobrego. Może w grę wchodzi szantaż. Uczciwy człowiek płaci jak za zboże za wybryki młodości. Od tego czasu nazywam to miejsce Domem Szantażu. Choć to wszystkiego nie wyjaśnia – dodał i po tych słowach popadł w zamyślenie, z którego wytrącił go całkiem nagle pan Utterson pytaniem:

– I nie wie pan, czy ten, który wypisał czek, mieszka tutaj?

– Wiele by na to wskazywało, nieprawdaż? – odwrócił pytanie Enfield. – Ale przypadkiem poznałem jego adres, mieszka w pobliżu przy pewnym skwerze.

– I nigdy nie zapytał pan, co się mieści za tymi drzwiami? – zapytał Utterson.

– Nie wtrącam się w cudze sprawy – padła odpowiedź. – Nie lubię się rozpytywać, ma to zbyt wiele wspólnego z osądzaniem. Pada pytanie, a ono przemienia się w kamień. Pan siedzi spokojnie na szczycie wzgórza, a kamień toczy się, porywając za sobą inne, a wreszcie trafia w jakiegoś niewinnego człowieka, o którym pan nawet nie pomyślał. I rodzina musi zmieniać nazwisko. Nie, panie, przyjąłem taką zasadę, że im bardziej coś jest podejrzane, tym mniej zadaję pytań.

– Bardzo dobra zasada – zgodził się prawnik.

– Ale zbadałem to miejsce, dla własnego użytku – mówił dalej Enfield. – To właściwie nie jest dom. Nie ma tu innego wejścia i poza dżentelmenem, z którym zetknęła mnie tamta przygoda, nikt nigdy tu nie zagląda. Na pierwszym piętrze są trzy okna wychodzące na podwórze, na parterze żadnego. Okna są zawsze zamknięte, ale utrzymane w czystości. Z komina dymi się, więc ktoś chyba tutaj mieszka. Jednak to także nie jest pewne, bo budynki są w tym miejscu tak stłoczone, że trudno stwierdzić, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi.

Mężczyźni przez chwilę wędrowali w milczeniu.

– Pańskie zasady są bardzo słuszne – odezwał się nagle Utterson.

– Tak też uważam – odparł Enfield.

– A jednak – ciągnął prawnik – jest coś, o co chciałbym zapytać. Czy mógłbym poznać nazwisko mężczyzny, który potrącił dziecko?

– No cóż – rzekł jego kompan – nie widzę, by to mogło komuś zaszkodzić. Ten mężczyzna nazywał się Hyde.

– Hm – mruknął Utterson. – I jak wyglądał?

– Niełatwo go opisać. Coś było nie tak z jego aparycją, coś, co wywoływało automatyczną antypatię, nie wiedzieć czemu. Nigdy nie spotkałem człowieka, do którego bym czuł równie nieuzasadnioną niechęć. Była w nim jakaś deformacja i choć niesposób wskazać gdzie, wrażenie pozostawało bardzo silne. Ten mężczyzna wyglądał niezwykle, a mimo to nie jestem w stanie wymienić żadnej nietypowej cechy. Nie potrafię, nie umiem go pisać. I nie wynika to z kłopotów z pamięcią, widzę go w myślach bardzo wyraźnie.

Utterson przez jakiś czas szedł w milczeniu, pogrążony w zadumie.

– Czy jest pan pewien, że użył klucza? – zapytał w końcu.

– Ależ drogi panie... – zaczął zaskoczony Enfield.

– Wiem – odparł Utterson – że to, o co pytam, wydaje się panu dziwne. Prawdę mówiąc nie zapytałem o nazwisko tego drugiego mężczyzny, ponieważ znam je. Widzi pan, Richard, pańska opowieść trafiła pod właściwy adres. Jeśli nie podał pan jakiegoś szczegółu wręcz pedantycznie wiernie, proszę, niech pan lepiej go sprostuje.

– Uważam, że mógł mnie pan przestrzec – odparł z nieco nadąsaną miną jego towarzysz. – Ale mogę zapewnić, że byłem wręcz pedantycznie wierny, by użyć pańskiego określenia. Mężczyzna miał klucz, a co ważniejsze, ma go nadal. Widziałem, jak używał go nie dawniej jak tydzień temu.

Utterson westchnął głęboko, ale nie odezwał się już słowem, natomiast jego młody towarzysz po chwili powrócił do tematu:

– To dla mnie nauczka, żeby nie gadać, wstydzę się własnego długiego jęzora. Umówmy się, że nigdy nie wrócimy już o tej historii.

– Zdecydowanie – zgodził się prawnik. – I uściśnijmy sobie dłonie dla naszej decyzji.

Szukanie pana Hyde’a

Tego wieczoru Utterson powrócił do swego kawalerskiego domu w ponurym nastroju i zasiadł do kolacji bez apetytu. W niedzielę po posiłku zwykł spędzać czas przy kominku nad jakimś wiekowym tomem, aż zegar na pobliskim kościele wybił dwunastą, a wtedy spokojny i zadowolony kładł się do łóżka. Jednak tego dnia, gdy tylko sprzątnięto ze stołu, wziął świecę i udał się do gabinetu. Tam otworzył sejf i wyciągnął z jego najgłębszej części kopertę podpisaną: „Testament doktora Jekylla”. Usiadł zasępiony i zaczął studiować jego treść. Był to odręcznie napisany dokument. Utterson miał nad nim pieczę, ale odmówił wzięcia choćby najmniejszego udziału przy jego powstawaniu. Testament nie tylko stanowił, że w przypadku zejścia Henry’ego Jekylla, doktora medycyny, doktora prawa cywilnego, członka królewskiego stowarzyszenia i tak dalej, cały jego majątek miał przejść w ręce „przyjaciela i dobroczyńcy Edwarda Hyde’a”, ale również, że w przypadku gdyby doktor Jekyll „zniknął lub był nieobecny w sposób niewyjaśniony przez okres dłuższy niż trzy miesiące, rzeczony Edward Hyde miał przejąć jego majątek bez dalszej zwłoki i bez żadnych zobowiązań, poza wypłaceniem niewielkich sum służbie pracującej w jego domu”. Dokument ten wcale się adwokatowi nie spodobał. Urągał mu zarówno jako prawnikowi, jak i miłośnikowi wszystkiego, co rozsądne i normalne w życiu, któremu wszelka fantastyczność wydawała się nieprzystojna. Dotąd oburzało go, że pan Hyde nie jest mu znany, a teraz, przez nagły traf, zdobył wiedzę na jego temat. Sprawa wyglądała wystarczająco niedobrze, kiedy znał tylko nazwisko i nie mógł dowiedzieć się nic więcej na temat tego człowieka. Gorzej, gdy postać zaczęła przyoblekać się w obrzydliwe atrybuty; zza przemieszczającej się, niematerialnej mgły, która przez długi czas go otumaniała, nagle ukazała mu się postać jego przyjaciela.

– Myślałem, że to szaleństwo – powiedział odkładając z powrotem papier do sejfu – teraz obawiam się hańby.

Potem zdmuchnął świecę, włożył zimowy płaszcz i ruszył w stronę Cavendish Square, przyczółka medycyny, gdzie miał dom, w którym przyjmował rzesze pacjentów, inny jego przyjaciel, powszechnie znany doktor Lanyon.

Jeśli ktoś coś wie, to tylko on – pomyślał.

Drzwi otworzył poważny kamerdyner, a znając przyjaciela swego pana zaprowadził go bez zwłoki do jadalni, gdzie doktor Lanyon siedział samotnie nad kieliszkiem wina. Był to mężczyzna krzepki, zdrowy, żwawy, rumiany, z czupryną przedwcześnie posiwiałych włosów. Na widok Uttersona skoczył na równe nogi i wyciągnął obie ręce w geście powitania. Serdeczność jego, jak zresztą całe zachowanie, były nieco przesadzone, ale tylko na oko, odzwierciedlały bowiem uczucia. Obaj byli przyjaciółmi jeszcze ze szkoły i studiów, obaj darzyli się szacunkiem oraz, co nie zawsze idzie w parze, lubili swoje towarzystwo.

Po krótkiej rozmowie o niczym prawnik poruszył temat, który w tak nieprzyjemny sposób zaprzątał jego myśli.

– Wydaje mi się, Lanyonie – odezwał się – że ty i ja musimy być najstarszymi przyjaciółmi, jakich ma Henry Jekyll.

– Wolałbym, by ci przyjaciele byli nieco młodsi – parsknął śmiechem Lanyon. – Ale przypuszczalnie masz rację. Cóż z tego wynika? Dawno go nie widziałem.

– Naprawę? – zdziwił się Utterson. – Myślałem, że macie wspólne zainteresowania.

– Mieliśmy – padła odpowiedź – ale minęło ponad dziesięć lat od czasu, gdy Henry Jekyll stał się dla mnie zbyt ekscentryczny. Poszedł w złym kierunku, jego myślenie skierowało się w niedobrą stronę. I choć oczywiście interesuję się nim przez wzgląd, jak to się mówi, na stare dobre czasy, ale widuję go niezmiernie rzadko. Te nienaukowe brednie – dodał doktor purpurowiejąc nagle na twarzy – zniszczyłyby najwierniejszą przyjaźń.

Nagły wybuch gniewu w pewien sposób uspokoił Uttersona.

Więc poróżniły ich problemy natury naukowej – pomyślał. A sam nie mając pasji badawczej, poza sprawami dotyczącymi przekazywania własności, dodał nawet:

– Jeśli to tylko to!

Pozwolił, by jego przyjaciel uspokoił się, a potem powrócił do pytania, które go tu przyprowadziło:

– Czy natknąłeś się kiedyś na jego protegowanego, niejakiego Hyde’a?

– Hyde? – powtórzył nazwisko Lanyon. – Nie. Nigdy o kimś takim nie słyszałem. Widocznie poznali się później.

Z taką tylko informacją prawnik wrócił do domu. Położył się do dużego łóżka w ciemnym pokoju, ale nie zaznał odpoczynku, kręcił się niespokojnie do białego rana. Jego umysł pracował intensywnie, osaczony przez mroki i pytania.

Na zegarze pobliskiego kościoła wybiła szósta, a on wciąż zmagał się ze swoim problemem. Dotychczas zajmował on tylko jego intelekt, teraz zaangażował czy raczej opanował również wyobraźnię. Kiedy tak leżał i rzucał się w mrokach nocy, opowieść Enfielda przewijała się w jego myślach serią obrazów. Widział rzęsiście oświetlone nocą miasto, potem pojawiła się postać idącego szybko człowieka, następnie ujrzał dziecko biegnące do lekarza i wreszcie spotkanie tych dwojga, potężna postać tratowała dziecko i odchodziła nie zważając na płacz. To znów widział pokój w eleganckim domu, gdzie leżał pogrążony we śnie jego przyjaciel, uśmiechając się do marzeń sennych, otwierały się drzwi, ktoś zrywał zasłony, wzywał śpiącego i oto... stała przy nim postać, która otrzymała władzę i nawet o tej nieprzyjaznej godzinie mogła go wezwać do obowiązków. Te dwie sekwencje prześladowały prawnika przez całą noc, nawet jeśli na chwilę się zdrzemnął, to we śnie jeszcze bardziej zagłębiał się w skrycie śpiący dom lub wirował coraz bardziej i bardziej aż do zawrotu głowy szerokim labiryntem utworzonym z lamp, a na każdym rogu widział postać przewracającą biegnące dziecko i pozostawiającą je mimo płaczu. Ale postać ta nie miała twarzy, po której można by ją było poznać. Nawet w majakach nie otrzymała oblicza, a raczej miała, ale budzące zaniepokojenie i natychmiast ulatniające się sprzed jego oczu. I tak w umyśle prawnika rosła i potężniała jakaś przesadna ciekawość, by ujrzeć rysy prawdziwego pana Hyde’a.

Gdybym tylko mógł raz go zobaczyć – myślał – tajemnica by się wyjaśniła i być może przestała mnie dręczyć, jak to bywa w zwyczaju dobrze poznanych rzeczy. Może zrozumiałbym powód dziwnego wyboru czy zniewolenia, jak zwał tak zwał, swego przyjaciela, a nawet zaskakującego zapisu w testamencie. W każdym razie byłaby to twarz godna zobaczenia: twarz człowieka bez litości, twarz, która jawiła się w wyobraźni całkiem przeciętnego człowieka, jakim był Enfield, jako budząca nienawiść.

Od tego czasu zaczął nawiedzać okolice tajemniczego domu. Rano, przed pójściem do pracy, w południe, mimo nawału zajęć, gdy liczyła się każda chwila, wieczorem, kiedy miasto oświetlał przymglony księżyc, o każdej porze dnia i nocy można się było tam na niego natknąć.

Jeśli on jest panem Hyde[1] – myślał sobie – to ja będę panem Seek.

I wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Była piękna sucha noc, w powietrzu czuło się mróz, ulice pokryte gołoledzią przypominały wywoskowaną salę balową. Brak wiatru powodował, iż lampy rzucały niezmienny wzór światła i cienia. Tuż przed dziesiątą sklepy zostały zamknięte, a boczne uliczki opustoszały i mimo stałej hałaśliwości Londynu, wyciszyły się. Teraz każdy dźwięk roznosił się wokół i na ulicy dało się usłyszeć to, co się działo w pobliskich domach. Kroki nadchodzącego dudniły już z oddali. Utterson tkwił od kilku minut na posterunku, kiedy jego uwagę zwróciły dziwnie lekkie stąpanie. Podczas nocnych patroli nauczył się odróżniać kroki pojedynczych osób, kiedy były jeszcze daleko, wyławiać je z szumu i stukotu miasta. Jednak nigdy wcześniej nic tak nie przyciągnęło jego uwagi, a towarzyszyło temu silne przeczucie iż jego cierpliwość zostanie nagrodzona.

Kroki zbliżały się szybko, kiedy zaś ich źródło pojawiło się na końcu ulicy, stały się bardzo głośne. Prawnik, sterczący przy drzwiach interesującego go domu, dostrzegł wkrótce, z jakim typem człowieka przyjdzie mu się zmierzyć. Niewysoki, bardzo przeciętnie ubrany, nawet z pewnej odległości można było wyczuć nieprzychylne nastawienie do osoby nań oczekującej. Ale szedł prosto do drzwi, ścinając jezdnię dla zaoszczędzenia czasu. Gdy był już blisko, wyciągnął z kieszeni klucz, jak ktoś, kto zbliża się do własnego domu.

Utterson wystąpił naprzód i łapiąc za ramienia przechodnia, zapytał:

– Pan Hyde, jeśli się nie mylę?

Mężczyzna odskoczył, wciągając ze świstem powietrze. Lęk był tylko chwilowy i choć nie spojrzał prawnikowi w oczy, gdy odpowiadał, wydawał się już całkiem opanowany.

– Owszem, to moje nazwisko. Czego pan sobie życzy?

– Widziałem, że pan nadchodzi – odparł prawnik. – Jestem starym przyjacielem doktora Jekylla. Moje nazwisko Utterson, mam kancelarię przy Gaunt Street, z pewnością słyszał pan o mnie. A ponieważ tak się zdarzyło, że się spotkaliśmy, czy mógłbym z panem wejść do środka?

– Nie znajdzie pan tu doktora Jekylla, nie ma go w domu – odparł pan Hyde władając klucz. A potem nagle, wciąż nie podnosząc wzroku zapytał: – A mnie skąd pan zna?

– A czy pan – mówił dalej Utterson – uczyniłby mi grzeczność?

– Z przyjemnością – odparł Hyde. – O co chodzi?

– Czy pozwoli mi pan obejrzeć swoją twarz? – zapytał prawnik.

Hyde wyraźnie zawahał się, a potem, jakby się zdecydował, wyprostował hardo i przez dobrych kilka sekund patrzył prosto w oczy adwokata.

– Teraz z pewnością pana rozpoznam przy kolejnym spotkaniu – powiedział Utterson. – A to może się przydać.

– Owszem – zgodził się Hyde – dobrze, żeśmy się spotkali. A propos, mogę panu również podać mój adres. – Wymienił numer i nazwę ulicy w Soho.

Dobry Boże! – pomyślał Utterson – czy on również zastanawia się nad spisaniem testamentu? Ale nie powiedział nic głośno, tylko powtórzył usłyszany adres.

– A teraz – powtórzył pytanie Hyde – skąd mnie pan zna?

– Ktoś mi pana opisał – padła odpowiedź.

– Kto?

– Mamy wspólnych znajomych – powiedział Utterson.

– Wspólnych znajomych? – powtórzył niczym echo Hyde. – Kogo?

– Na przykład Jekylla – odparł prawnik.

– On panu o mnie nie mówił – gniewnie wykrzyknął Hyde. – Nie przypuszczałem, że będzie pan kłamał.

– Proszę zachować spokój – rzekł Utterson – taki język panu nie przystoi.

Jego rozmówca parsknął nieprzyjemnie. Chwilę później błyskawicznie otworzył drzwi i zniknął w środku.

Adwokat stał jeszcze w miejscu, gdzie go zostawił Hyde, pełen niepokoju. Potem ruszył powoli ulicą, zatrzymując się co chwila i pocierając ręką czoło, jak człowiek wprawiony w zakłopotanie. Problem, nad którym się zastanawiał, należał do kategorii rzadko rozwiązywalnych. Hyde był blady i miał postawę karła, patrząc na niego odnosiło się wrażenie, że jest jakoś zdeformowany, choć nie sposób było wskazać jak, miał nieprzyjemny uśmiech, w obecności prawnika przejawiał mieszaninę nieśmiałości i zuchwalstwa, mówił chrapliwym, niekiedy łamiącym się szeptem; wszystko to przemawiało przeciwko niemu, a jednocześnie w ogóle nie tłumaczyło obrzydzenia, odrazy i lęku, jakie odczuwał Utterson.

Musi być coś jeszcze – stwierdził w duchu zakłopotany dżentelmen. – Musi być coś jeszcze, chciałbym to nazwać. Na Boga, ten mężczyzna bardziej przypominał jaskiniowca niż człowieka! Czy stara teoria doktora Fella sprawdza się? A może chora dusza jednak oddziałuje i zniekształca powłokę cielesną? Jedno wydaje się pewne, mój drogi stary przyjacielu, Harry Jekyllu, jeśli kiedykolwiek szatan odcisnął się na czyjejś twarzy, zrobił to w przypadku twego nowego znajomka.

Zaraz za rogiem znajdował się skwer otoczony starymi pięknymi domami, obecnie w dużej mierze podupadłymi i podzielonymi na apartamenty lub pokoje wynajmowane ludziom wszelkiego pokroju: kartografom, architektom, marnym adwokatom oraz osobom prowadzącym ciemne interesy. Jednak jeden z tych gmachów, drugi z rzędu, uniknął losu podziału. Już z zewnątrz widać było zamożność i wygodę, choć był w tym momencie pogrążony w ciemności rozpraszanej jedynie blaskiem padającym z półkolistego okna nad drzwiami. Tam Utterson zatrzymał się i zapukał. Porządnie ubrany, leciwy służący, otworzył mu drzwi.

– Czy zastałem doktora Jekylla, Poole? – zapytał prawnik.

– Zaraz sprawdzę, panie Utterson – odparł kamerdyner, prowadząc gościa do obszernego, wygodnego pokoju o niskim suficie, wyłożonego chodnikami, ogrzanego, w stylu wiejskiego domu, jasnym ogniem na kominku i umeblowanego wystawnymi dębowymi gablotami.

– Czy poczeka pan tutaj przy ogniu? Czy mam pana raczej zaprowadzić do jadalni?

– Dziękuję, zostanę tutaj – odparł prawnik podchodząc do kominka i opierając się o osłaniającą go kratę. To pomieszczenie, w którym pozostał teraz sam, było ulubionym miejscem jego przyjaciela, doktora, a i Utterson opowiadał o nim, jako o najprzyjemniejszym pokoju w całym Londynie. Ale tego wieczoru nie mógł opanować dygotu. Wizerunek Hyde’a wbił mu się w pamięć. Czuł, co zdarzało mu się bardzo rzadko, niesmak i obrzydzenie do życia. Ponury nastrój spowodował, że nawet lśnienie ognia na politurowanych meblach i cienie na suficie wydawały mu się złowróżbne. Ze wstydem odczuł ulgę, kiedy Poole wrócił i poinformował, że doktor Jekyll wyszedł.

– Widziałem pana Hyde’a wchodzącego do pomieszczenia, w którym niegdyś przeprowadzano sekcje – powiedział. – Czy może tam się zjawiać podczas nieobecności doktora Jekylla?

– Jak najbardziej, panie Utterson – odparł służący. – Pan Hyde jest w posiadaniu klucza.

– Twój pan ma do tego młodego człowieka wiele zaufania, Poole – zastanawiał się głośno.

– Owszem, proszę pana, rzeczywiście – odparł Poole. – Otrzymaliśmy wszyscy polecenie, by słuchać jego poleceń.

– Ja chyba nigdy nie spotkałem tu pana Hyde’a? – zapytał Utterson

– Z pewnością nie. On nigdy tu nie jada – odparł kamerdyner. – W ogóle rzadko go widujemy po tej stronie domu, zazwyczaj wchodzi i wychodzi przez laboratorium.

– W takim razie, dobrej nocy, Poole.

– Dobranoc, panie Utterson.

I prawnik, z ciężkim sercem ruszył w stronę domu. Biedny Harry Jekyll – myślał – przeczucie mówi mi, że jest w poważnych kłopotach! Ma za sobą burzliwą młodość, to, co prawda, dawne dzieje, ale pod prawem boskim nie ma przedawnienia. Najwyraźniej cierpi skutkiem jakiegoś minionego grzeszku, który toczy niczym rak. Przychodzi kara po latach, pede claudo, choć pamięć zatarła przeszłość, a miłość własna wybaczyła błąd.

Stropiony takimi myślami, zagłębił się we własnej przeszłości, zaglądał w zakamarki pamięci, czy nie kryje się gdzieś jakiś diabeł, który wyskoczy niczym z pudełeczka.

Jego dzieje były wręcz nienaganne, niewielu ludzi mogło przeglądać zwoje pamięci z mniejszą obawą i choć bezgranicznie zawstydzało go wspomnienie złych rzeczy, które uczynił, to jednak podnosiła na duchu i otrzeźwiała lękliwa wdzięczność, że tyle razy o mało nie zgrzeszył, a jednak udało mu się uniknąć błędu. Po czym wrócił myślami do wcześniejszego tematu, starając się pobudzić nadzieję. Ten Hyde musi mieć własne sekrety – rozmyślał – ze swoich lat studenckich. I to nieprzyjemne, wystarczy na niego spojrzeć, w porównaniu z nim biedny Jekyll jest czysty niczym anioł. Sprawy nie mogą się tak dalej toczyć. Robi mi się zimno na samą myśl, że ta kreatura wślizgnęła się do domu Harry’ego. Biedny Harry, co to może być za przebudzenie! I jakie niebezpieczne, bo jeśli ten Hyde zacznie podejrzewać istnienie testamentu, może poczuć chętkę, by przyspieszyć moment dziedziczenia. Muszę działać, jeśli tylko Jekyll mi na to pozwoli. I dodał w myślach – jeśli tylko Jekyll mi na to pozwoli. Bo znowu ujrzał przed oczami, jakby ktoś położył przed nim kartkę papieru, dziwne klauzule testamentu.

Doktor Jekyll jest w dobrym nastroju

Dwa tygodnie później, tak się znakomicie złożyło, że lekarz zaprosił pięciu czy sześciu swoich najstarszych przyjaciół, wszystkich inteligentnych, szanowanych i lubiących dobre wino, na kolację. Uttersonowi udało się pokierować sytuacją, że został, gdy wszyscy inni już wyszli. Nie było w tym nic dziwnego i zdarzało się też wcześniej. Tam gdzie Uttersona lubiano, lubiano go bardzo. Gospodarze chętnie zatrzymywali poważnego prawnika, kiedy weselsi i gadatliwsi goście opuścili progi domu. Lubili spędzić chwilę w jego nienatrętnej obecności, ćwicząc samotność i trzeźwiąc umysły po wymagającej i wysilonej wesołości, w pełnym wyrazu prawdziwie męskim milczeniu. W tym zwyczaju doktor Jekyll nie był odosobniony. I kiedy teraz siedział po przeciwnej stronie kominka, dobrze zbudowany, przystojny pięćdziesięciolatek, z cieniem szelmostwa w oczach, ale poza tym pełną dobroci twarzą – widać było po jego spojrzeniu, że darzy pana Uttersona szczerą i ciepłą przyjaźnią.

– Już od jakiegoś czasu chciałem z tobą pomówić, Henry – zaczął prawnik. – Wiesz, w sprawie testamentu.

Uważny obserwator mógł się zorientować, że temat nie był po myśli gospodarza, ale doktor zareagował żartobliwie.

– Biedny Utterson – powiedział – to prawdziwy pech mieć takiego klienta. Nigdy nie widziałem człowieka bardziej zdenerwowanego, niż ty, kiedy czytałeś moją ostatnią wolę. No może jeszcze ten ograniczony pedant Lanyon, gdy wyzywał mnie od heretyków nauki. Tak, wiem, że to zacny człowiek, nie musisz się srożyć, znakomity i zawsze lubię się z nim spotykać. Ale jest też ograniczonym skrupulantem i tyle. Ignorant i skończony pedant. W życiu nikt mnie bardziej nie zawiódł niż Lanyon.

– Wiesz, że nigdy tego nie aprobowałem – kontynuował swoją myśl Utterson bezwzględnie odrzucając nowy wątek.

– Mówisz o testamencie? Oczywiście, że wiem – odparł lekarz nieco ostrzej. – Już mi to mówiłeś.

– W takim razie mówię ci jeszcze raz – kontynuował prawnik. – Dowiedziałem się co nieco o młodym Hyde’em.

Poważna przystojna twarz doktora Jekylla pobladła, oczy pomroczniały.

– Nie chcę o tym więcej słyszeć – powiedział. – Myślałem, że umówiliśmy się w tym względzie i nie będziemy rozmawiać na ten temat.

– Słyszałem o czymś odrażającym – stwierdził Utterson.