Magnat. Robert Maxwell - człowiek, który przechytrzył Jaruzelskiego - Przemysław Słowiński, Danuta Uhl-Herkoperec - ebook

Magnat. Robert Maxwell - człowiek, który przechytrzył Jaruzelskiego ebook

Przemysław Słowiński, Danuta Uhl-Herkoperec

0,0

Opis

Biografia brytyjskiego wydawcy, twórcy światowego imperium medialnego, którego barwne życie i tajemnicza śmierć przypomina scenariusz filmu sensacyjnego. Obok zarządzania koncernem medialnym Maxwell uprawiał pranie brudnych pieniędzy, handlował artykułami objętymi embargiem i sprzedawał szpiegowskie oprogramowanie. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych robił interesy z komunistycznymi władzami Polski, namawiając generała Jaruzelskiego do zakupu kosztownego programu komputerowego, który miał mu pomóc w zdławieniu opozycji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Redakcja

Anna Seweryn-Sakiewicz

Zdjęcia na okładce i we wkładce

©www.rechtes-regensburg.net

©Wikimedia Commons

Redakcja techniczna, skład iłamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2015

Wydawca

WydawnictwaVideograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja

DICTUM Sp. zo.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

©WydawnictwaVideograf SA, Chorzów 2012

ISBN 978-83-7835-411-6

Jeżeli jeszcze nie zwariowałeś, to znaczy, że jesteś niedoinformowany.

Prolog. Kupno

Nie wolno człowiekowi kupować bydlęcia,

dopóki nie przygotuje mu paszy.

JEWAMOT 15

Wczesnym rankiem wystartowali z lotniska Luton, położonego pięćdziesiąt kilometrów na północ od Londynu. Pod smukłym kadłubem prywatnego odrzutowca Gulfstream, należącego do brytyjskiego magnata prasowego, Roberta Maxwella, kłębiły się pierzaste chmury. Zawieszeni gdzieś w przestworzach, tonęli w gęstej białej mgle, prześwietlonej złotymi promieniami.

– Cholera, nic nie widać – mruknął intensywnie wypatrujący czegoś za oknem Ari Ben-Menasze, były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego w rządzie izraelskiego premiera Icchaka Szamira1, obecnie tak zwana prawa ręka właściciela samolotu.

– A cóż takiego ciekawego spodziewa się pan tam zobaczyć, Ari? – Maxwell uśmiechnął się pobłażliwie.

Był potężnym mężczyzną, ważącym prawie sto czterdzieści kilogramów, przy wzroście stu osiemdziesięciu centymetrów, stu czterdziestu trzech centymetrach obwodu w pasie i numerze kołnierzyka – pięćdziesiąt trzy.

– No… jakiś krajobraz i… w ogóle… – odpowiedział zaskoczony Izraelczyk.

– Niech pan lepiej da sobie z tym spokój – poradził Maxwell, z lubością otaczając się kłębem cygarowego dymu. – Świat jest naprawdę mało ciekawy. Wszędzie żyją tacy sami ludzie. Podróżowanie właściwie nie ma sensu. W każdym kraju jest miasto, w którym jest port lotniczy. A tam, gdzie jest port lotniczy, jest i hotel dla cudzoziemców. Prawie w każdym pokoju są nalepki na walizki i czyste ręczniki. Wyjątkiem są Indie, gdzie na lotniskach nie uświadczysz czystego ręcznika, jest za to brudny chłopiec, który brudny ręcznik podaje z ukłonem.

„Maxwell nie był zwyczajnym milionerem – scharakteryzował potentata Gordon Thomas w książceZarzewie ognia. Chiny i kulisy zamachu na Amerykę. – Fizycznie przypominając Falstaffa, miał olbrzymi apetyt na wszystko: jedzenie, wino i kobiety. Nie chcąc nawiązywać stałego romansu, wolał zaspokajać potrzeby seksualne usługami luksusowych prostytutek. W każdym odwiedzanym mieście jego asystenci trzymali w pogotowiucall girls, by móc je w każdej chwili sprowadzić. Jak wielu despotów, Maxwell pracował zwykle o dziwnych porach. Budził wykończonych asystentów w środku nocy, by spełnili jakiś błahy kaprys, który przyszedł mu właśnie do głowy. Jego szofer musiał kiedyś przejechać cały Londyn, żeby zdobyć dla Maxwella rodzaj lodów, na które miał ochotę. Czasem zjawiał się w redakcji swego sztandarowego brukowca «DailyMirror» i terroryzował nocną zmianę, przejmując kontrolę nad produkcją. Zwalniał ludzi bez ostrzeżenia, innych nagradzał niespodziewanymi podarunkami. Nieprzewidywalny, o wybuchowym charakterze, budził strach, nikt nie czuł się bezpieczny. Jego właśni synowie byli przez niego publicznie znieważani, a żonę traktował jak niewolnicę.

Ale dla bogatych i wpływowych jego brak manier, erotyczne wybryki, nawyki żywieniowe, często niedbały sposób ubierania się – to wszystko nie miało znaczenia wobec władzy, jaką posiadał dzięki swemu światowemu imperium wydawniczemu. Podobnie jak William RandolphHearstkroczył po świecie prasy niczym cesarz; tak jakHearstMaxwell pozostał ksenofobem, niechętnie odnosił się do Stanów Zjednoczonych. Był syjonistą […]. Ale tak jak wiele innych rzeczy, utrzymywał te poglądy w tajemnicy. Przez całe życie Maxwell starał się o względy bogatych i sławnych, by pomogli mu w realizowaniu jego wydawniczych zainteresowań i politycznych aspiracji”.

* * *

W drzwiach saloniku pojawiła się stewardesa, ubrana w granatowy mundurek, w zabawnym toczku na rudych włosach.

– Czy coś jeszcze panom podać? – zapytała z owym charakterystycznym dla pracowników linii lotniczych uśmiechem, którym jednakowo obdarzają biednych i bogatych, chudych i grubych, białych i kolorowych.

– Jeszcze jedną whisky – zadysponował Maxwell, obrzucając pożądliwym wzrokiem jej zgrabne łydki.

– Dla mnie to samo – poprosił Ari Ben-Menasze.

Chmury przetarły się na chwilę. Pod lecącym odrzutowcem rozciągał się najpiękniejszy krajobraz, jaki tylko można zobaczyć z samolotu – oświetlone słońcem zielone łąki, na których pasło się czarno-białe bydło. Nad lśniącymi kanałami sterczały majestatyczne wiatraki. To była Holandia, taka jaką rozsławiły obrazy słynnych malarzy, z jej wciąż zmiennym niebem, zarazem słonecznym i chmurnym. Jeżeli można mówić o fotogeniczności ludzi i przedmiotów, to Holandia jest niewątpliwie „samolotofotogeniczna”, czyli wyjątkowo dobrze prezentuje się z powietrza. Ze swoimi niby-rzeczkami, domeczkami o spadzistych dachach i wiatrakami, robi wrażenie śnionego kiedyś w dzieciństwie kraju lalek.

Niepostrzeżenie minęli granicę Niemiec, tak jak poprzednio przelecieli kilka innych. Cały świat na dole znów zasłoniły pierzaste chmury.

–Za chwilę będziemy lądować w Warszawie, proszę o zgaszenie papierosów i zapięcie pasów bezpieczeństwa – z umieszczonych w salonie głośników rozległ się metaliczny głos pilota.

– Jest pan przekonany, że on to łyknie? – Ben-Menasze oderwał wzrok od okna, kierując go na rozpartego w skórzanym fotelu Maxwella.

– Nie mam najmniejszych wątpliwości. – Prasowy magnat strzepnął do popielniczki popiół z wielkiego jak salami cygara. – To zwykła kukiełka Moskwy, z którą łatwo robić tego rodzaju interesy, a ja prowadzę je w ponad stu krajach świata. Wkrótce Polska stanie się jeszcze jednym pryszczem na tyłku mojego imperium.

Należałoby w tym miejscu nadmienić, iż jakiś czas później oficjalnie pan Robert Maxwell wyraził się o owej „kukiełce Moskwy” zgoła odmiennie: „Wojciech Jaruzelski dał się poznać światu nie tylko jako wielki patriota i polityk w skali swego kraju – powiedział. – Także jako liczący się polityk w Europie. Jest on w stanie odegrać wielką rolę w poprawie stosunków Wschód–Zachód, w tworzeniu z Europy jednego domu troszczącego się o wszystkich. To wielki człowiek i jestem dumny, że miałem okazję go poznać. On może zrobić jeszcze wiele pożytecznych rzeczy dla Polski, Europy i świata”.

– Mam nadzieję, że pan się nie myli. – Ben-Menasze westchnął ciężko.

– Rzadko się mylę, a w tym wypadku z pewnością nie. – Maxwell z lekceważeniem machnął ręką. – Stawiam tysiąc funtów przeciwko workowi ziemniaków, że mam rację.

* * *

Zimą 1985 roku, kiedy Maxwell swoim odrzutowcem po raz pierwszy leciał do Polski, był u szczytu kariery, obracał miliardami dolarów. Gdy na Kremlu pojawił się nowy charyzmatyczny władca – Michaił Gorbaczow – nie mógł sobie wyobrazić lepszego momentu do robienia interesów na Wschodzie, w tym także i w Polsce. Poprzednio działał w rządzonej przez Todora Żiwkowa Bułgarii, ściśle współpracując z tamtejszym Komitetem Bezpieczeństwa Państwowego (KDS). Bułgarskiego satrapę Maxwell nazwał w jednej z publikacji „twórcą znakomicie prosperującego i szczęśliwego narodu”. Ten odwdzięczył mu się, nagradzając magnata orderem Starej Płaniny pierwszej klasy. Dzięki koneksjom z reżimem Żiwkowa Maxwell zamienił dwa sofijskie banki w pralnie pieniędzy. W Polsce miał zamiar postępować wedle podobnego schematu. Bułgarzy przynajmniej oficjalnie przyznają dziś, że wszystkie firmy z udziałem kapitału zagranicznego, założone w tym kraju po upadku reżimu komunistycznego, zostały opanowane przez bezpiekę. W Polsce zakładali je oczywiście jedynie uczciwi i przedsiębiorczy ludzie – czyści jak „w krysztale pomyje”.

Oficjalnym powodem wizyty prasowego magnata w komunistycznej Polsce były negocjacje dotyczące wydania w Wielkiej Brytanii zbioru przemówień Wojciecha Jaruzelskiego. To było bardzo ważne dla reżimu – książka miała dowieść, że generał jest liczącą się w świecie figurą. Wśród innych wielkich przywódców, opiewanych wcześniej przez otyłego, urodzonego w Czechach władcę prasowego koncernu, znaleźli się już Jurij Andropow i Nicolae Ceauşescu. Jego książkę o rumuńskim dyktatorze otwierało pytanie: „Panie prezydencie, proszę mi powiedzieć, dlaczego cieszy się pan takim poparciem?”.

Były jednakowoż i inne powody tej wizyty. Nieco wcześniej Ari Ben-Menasze przekonał polski rząd, by zaopatrywał w broń Iran, prowadzący wówczas wojnę z Irakiem. „Najpierw rozmawiałem z dyrektorem «Cenzinu», państwowej centrali eksportującej broń, potem w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, a ostatecznie interes zaaprobowało Ministerstwo Obrony Narodowej” – wspomina w swojej książceProfits of War.Po śmierci Maxwella Ben-Menasze przedstawił przed brytyjskim Komitetem ds. Obrony oraz komitetami obrony Izby Reprezentantów i Senatu w Waszyngtonie dowody świadczące o tym, że jego były patron handlował bronią w Polsce i innych krajach. W 1985 roku Ben-Menasze – jak sam przyznaje – „był głęboko zaangażowany w interesy z Polską”. Kupił sto piętnaście tysięcy automatycznych karabinówAK-47,M-70(za ponad milion dolarów), pięćdziesiąt tysięcy zapasowych magazynków do tej broni (za czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów), pięć milionów sztuk amunicji kalibru 7,62 mm (za pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów), dwieście moździerzy kalibru 60 mm (za trzysta dziesięć tysięcy dolarów) oraz pięć tysięcy pocisków moździerzowych kalibru 60 mm (za sto cztery tysiące dolarów). „Polacy, oczywiście, nie chcieli zostać ujawnieni jako dostawcy, więc dostarczyli broń albo bez oznakowania, albo jako pochodzącą z Jugosławii – wspomina Ben-Menasze. – Irańczycy chcieli kupić jak najwięcej rakiet typu Katiusza, ale Polacy mogli dostarczyć tylko 50 tysięcy”2.

Podobne rakiety produkowała Korea Północna,ergoBen-Menasze poprosił polskich partnerów, aby zostali pośrednikami w transakcji z Koreańczykami. Ostatecznie załatwiono dodatkowe dziesięć tysięcy katiusz. W sumie stanowiło to trzykrotne złamanie prawa międzynarodowego i dwukrotne złamanie prawa polskiego. Takimi drobiazgami „polski bohater narodowy” nie zwykł się był jednak przejmować. Podobnie jak w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, wprowadzając w kraju stan wojenny, nie przejmował się przepisami polskiej konstytucji3.

W podróży do Polski towarzyszył Maxwellowi również Nicholas Davies, szef działu zagranicznego należącego do prasowego magnata bulwarowego dziennika brytyjskiego „DailyMirror”. W swoim garniturze w stylu safari wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Evelyna Waugha4. Miał reporterski dar do wynajdywania plotek, tak zwaną mocną głowę i chętnie stawiał przyjaciołom kolejkę. Dzięki wytężonej pracy nad sobą całkowicie pozbył się dawnego północnoangielskiego akcentu – koledzy twierdzili, że godzinami ćwiczył obecną wymowę. Kobiety zachwycały się jego dobrymi manierami, obyciem i władczością, z jaką zamawiał kolację i wybierał dobre wino.

Podobnie jak Ari Ben-Menasze, Davies był dla Maxwella człowiekiem do specjalnych poruczeń. Na handlu bronią zarabiał jednakowoż kilkakrotnie więcej niż wynosiła jego pensja (sześćdziesiąt pięć tysięcy funtów rocznie), którą otrzymywał jako pracownik redakcji brukowca. Dziesięć dni przed przylotem do Polski brał udział w spotkaniu w Londynie, w apartamencie magnata ulokowanym nad redakcją „Daily Mirror”. Ben-Menasze tak wspomina kulisy tamtego spotkania: „Z Tel Awiwu przyjechał szef Mosadu, Nahum Admoni, z Moskwy – szef KGB, Wiktor Czebrikow5. Davies był protokolantem. Na stole leżał ostatni kontrakt na dostawy polskiej broni dla Iranu. Czebrikow powiedział, że nowy kontrakt jest wart 500 milionów dolarów. Maxwell wyjaśnił, że pieniądze z Credit Suisse w Zurychu wpłyną do banków w Pradze. Następnie będą przekazywane do banku centralnego Polski – za każdym razem, gdy przyjdzie potwierdzenie, że broń jest gotowa do wysyłki do Izraela. Izrael zajmie się transferem broni do Iranu”.

Maxwell zastrzegł, że Kreml musi zagwarantować, iż pieniądze zdeponowane w Pradze są bezpieczne. Gdyby jakaś ich część zniknęła, Moskwa musiałaby pokryć straty. Sam Maxwell domagał się wypłacenia z góry prowizji – w wysokości ośmiu milionów dolarów. „System działał następująco: irański bank «Melli» wystawiał list kredytowy (akredytywę) i prosił departament transferów zagranicznych National Westminster Bank w Londynie o gwarancję – napisał Ari Ben-Menasze w książceThe Profits of War. – Gwarancję tę składaliśmy w jednym z zachodnioeuropejskich banków, gdzie pozostawała do dnia wypłaty, a następnie pieniądze były przesyłane do konkretnego kraju bloku wschodniego. Bezpośrednie wypłaty gotówkowe szły szybciej – przez firmy Maxwella”.

W sumie były to szampańskie czasy dla Ariego Ben-Menasze, Nicholasa Daviesa oraz owej potężnej postaci, rzucającej zza kulis coraz głębszy cień na toczące się wydarzenia – Roberta Maxwella. Dosłownie szampańskie, ponieważ napój ten rzeczywiście lał się strumieniami, kiedy biznesowy potentat przyjmował swoich gości na dziewiątym piętrze budynku „Mirrora”, przy Holborn Circus. Nikt jednak ani przez chwilę nie podejrzewał, jak ponura prawda kryje się za hollywoodzkim frazesem, który tak bardzo lubił cytować Davies: „Nie istnieje nic takiego jak darmowy obiad”.

Handel bronią to jedno, pranie pieniędzy to drugie, ale dla generała w ciemnych okularach Robert Maxwell wiózł ze sobą tego mroźnego grudniowego dnia zupełnie inną niespodziankę. Nazywała się PROMIS (Prosecutor’s Management Information System).

* * *

Gdy Maxwell wylądował w Warszawie, Wojciech Jaruzelski kazał rozścielić mu pod stopami czerwony dywan, witając go w towarzystwie kompanii honorowej. Generałowi towarzyszyli wysocy funkcjonariusze SB, przede wszystkim eksperci do spraw podsłuchu elektronicznego, o obecność których poprosił wcześniej sam dostojny gość z Londynu.

– Miło mi powitać pana na polskiej ziemi. – Wojskowy w ciemnych okularach, sztywny jak kij, wyciągnął w kierunku brytyjskiego magnata obleczoną w elegancką skórzaną rękawiczkę prawicę.

Tłumacz natychmiast przełożył jego słowa na angielski.

–Eto bolszaja czest’dla mienja – odpowiedział kurtuazyjnie Maxwell, płynnym rosyjskim, odwzajemniając uścisk.

Była sobota, mroźny i mglisty dzień. Złośliwy wicher porywał białe płaty zmarzliny, ciskając nimi wprost w twarze zgromadzonych na płycie lotniska ludzi. Słodki zapach kwiatów wywoływał mdłości. Generał wcisnął głowę w ramiona, inni zachowywali się podobnie. Natychmiast po powitalnym ceremoniale wodzący wokół zdziwionymi spojrzeniami goście z Londynu zostali skierowani wyjściem dlaVIP-ówwprost do czekających na podjeździe limuzyn.

Wielkie dworce lotnicze mają to do siebie, że różnią się tylko odcieniem murów i frontonami o większej czy mniejszej ilości oprawionego w ramy z nierdzewnej stali szkła. Międzynarodowy port lotniczy Okęcie nie przypominał jednak w niczym żadnego innego lotniska w żadnej innej z europejskich stolic. Międzynarodowy dworzec Heathrow w Londynie był nowoczesny, wielki i przestronny. Składały się na niego oszklone pawilony, betonowe dziedzińce, trawniki, a nawet wspaniały kobierzec z tulipanów. Tymczasem budynek, który brytyjscy goście zobaczyli w stolicy Polski, przypominał raczej skrzyżowanie psiej budy z betonowym bunkrem.

Poprzedzana kilkoma policyjnymi radiowozami jadącymi na sygnale kolumna czarnych limuzyn pomknęła przez skute lodem miasto. Przeleciała przez ulicę Żwirki i Wigury, po czym skręciła w prawo, w Wawelską. Na jednym z budynków widniał wypisany wielkimi literami białą farbą napis: WRON WON ZA DON. Towarzyszący brytyjskiemu magnatowi generał wyraźnie udawał, że nie dostrzega przesłania. Maxwell postanowił pójść w jego ślady.

Zwały odgarniętego śniegu zalegały na jezdniach i chodnikach. Północny wiatr dyszał śmiertelnym zimnem w ciemne okna domów, wpadał do opustoszałych sieni i wydmuchując stamtąd widma minionej chwały, pędził po trotuarach kupy śmieci. Wyciekający z kominów brudnoszary dym snuł się po ulicach stolicy, pozostawiając w powietrzu ostry swąd. Całą Warszawę, tonącą w ciemnościach i zimnie źle opalanych wnętrz, w słotnej udręce i w szlamowatej mazi ubóstwa, jak co roku o tej porze pokrywało zimowe błoto. Tramwaje, autobusy, teatry, kina, ulice, kawiarnie, urzędy, szpitale, wiecznie okutane postacie, przypominające bezkształtne toboły – wszystko to było jakąś karykaturą istnienia, dla której lepsza przyszłość nabierała cech idiotycznego żartu. W wielu miejscach wiły się nieprawdopodobnie długie kolejki, uformowane ze zziębniętych i zdesperowanych osób.

– Dlaczego ci wszyscy ludzie tu stoją? – zapytał któryś z członków świty Maxwella.

– Za parówkami, za chlebem, za papierem toaletowym… – usłyszał niechętną odpowiedź jednego z polskich oficjeli.

– Bez sensu. – Brytyjczyk wzruszył ramionami. – To ja już wolałbym to kupić…

Sporo przechodniów nosiło wpięte w klapy płaszczy maleńkie rezystory, potocznie zwane opornikami. Za taki, niewinny wydawałoby się, gest można było stracić życie. Tak właśnie stało się trzy lata wcześniej z dziewiętnastoletnim Piotrem Majchrzakiem, uczniem Technikum Ogrodniczego w Poznaniu, który, pobity śmiertelnie przez funkcjonariuszy ZOMO, zmarł w szpitalu 18 maja 1982 roku na skutek rozległych obrażeń czaszki, nie odzyskawszy przytomności. Śledztwo umorzono „z powodu niewykrycia sprawców przestępstwa”. Sejmowa Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności MSW uznała w swoim raporcie z września 1991 roku, iż decyzja ta została podjęta wbrew temu, co wynikało z materiału dowodowego. Majchrzak był drugą najmłodszą ofiarą stanu wojennego. Młodszy był tylko Grzegorz Przemyk, którego milicjanci zamordowali w Warszawie 14 maja 1983 roku.

Tak wyglądała Warszawa, tak wyglądała cała Polska pod koniec czwartego roku rządów wojskowej junty. Grudniowe niebo płakało nad polską ziemią, nad głodnym i kostniejącym z zimna miastem, gdzie życie ledwie się tliło w oczekiwaniu na jeszcze bardziej beznadziejną zimę.

Przed apteką przy Puławskiej stała długa kolejka kaszlących, zakatarzonych, okutanych chustkami i szalikami klientów, szukających pomocy przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. Król Zygmunt III Waza kurczył się na swej kolumnie na placu Zamkowym, jakby chciał odeprzeć napierający chłód. Wartownicy przed gmachem Urzędu Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich zastygli w czujnym bezruchu; tylko ich rzęsy poruszały się bezgłośnie pod wielkimi czapkami. Ten właśnie budynek stanowił cel przemierzającej ulice Warszawy flotylli czarnych limuzyn.

Powstał na początku XX wieku w ówczesnej stolicy zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego, w prowincji Cesarstwa, nazywanej Priwislanskij Kraj. Zlokalizowano go na miejscu obozu litewskiego pułku gwardii cesarskiej, z przeznaczeniem na siedzibę Korpusu Kadetów imienia Aleksandra Suworowa – dla upamiętnienia rosyjskiego feldmarszałka, zdobywcy Warszawy w 1794 roku. We wrześniu 1939 roku, podczas oblężenia Warszawy, gmach został zbombardowany. Po tak zwanym wyzwoleniu obiekty przeszły na własność państwa. Gruntowna przebudowa gmachu trwała do 1948 roku. W skrzydle środkowym nadbudowano tak zwaną Salę Kolumnową (na tysiąc osób), od frontu dobudowano trzecie piętro, główne wejście z kolumnami wysunięto przed front budynku. Ponieważ gmach przeznaczono na siedzibę Rady Państwa, hol główny, klatka schodowa prowadząca na pierwsze piętro oraz niektóre sale zyskały charakter reprezentacyjny. W latach 1953–1996 w opisywanym budynku mieścił się Urząd Rady Ministrów. Od 1959 roku przez trzydzieści lat skrzydło południowe zajmowała Wyższa Szkoła Nauk Społecznych przyKC PZPR, przemianowana w 1984 roku na Akademię Nauk Społecznych. Wraz z Instytutem Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu stanowiła ona główną kuźnię partyjnych kadr.

Przed wejściem do gmachu dostojnych gości powitał jego gospodarz, generał dywizji Michał Janiszewski, szef URM, wierny syn partii, członek PZPR od roku 1950, poprzednik Jaruzelskiego na stanowisku ministra obrony narodowej. Zasadnicze rozmowy odbyły się w gabinecie generała armii Wojciecha Jaruzelskiego, herbu Ślepowron, I sekretarza KC PZPR, premiera, przewodniczącego Rady Państwa, przewodniczącego Komitetu Obrony Kraju, Zwierzchnika Sił Zbrojnych, Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych na wypadek wojny, współtwórcy Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego i szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego – żeby wymienić tylko najważniejsze ze sprawowanych przez niego w opisywanym czasie funkcji.

„Garnitury zamawiał w najdroższej na świecie firmie krawieckiej Lord&Stewart – wspominał spotkanie z królem prasy doradca Jaruzelskiego, Wiesław Górnicki. – Ale kiedy wszedł do gabinetu, sznurowadła obu jego szytych ręcznie butów były rozwiązane, krawat od Cardina – splątany w obrzydliwy supeł, a chusteczka w kieszonce silnie zmięta”.

– ProgramPROMISpozwoli kierowanej przez pana służbie bezpieczeństwa śledzić Lecha Wałęsę i innych przywódców Solidarności – powiedział Robert Maxwell, poprawiając srebrny krawat od Pierre’aCardina.

– Naszą służbą bezpieczeństwa kieruje nieoceniony generał Czesław Kiszczak – poprawił go delikatnie Jaruzelski.

– Oczywiście, wiem to doskonale, panie generale – usprawiedliwił się natychmiast Maxwell. – Mówiąc „kierowanej przez pana”, miałem na myśli ogólne kierownictwo nad całością.

Usiłował przy tym spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy, ale te, skryte za ciemnymi okularami, były dla niego zupełnie niewidoczne. Odniósł jednak wrażenie, że zza czarnych szkieł biją w niego dwa laserowe promienie. Przypomniał sobie dowcip, który jakiś czas temu słyszał u siebie, w Anglii: „Kiedy Jaruzelski przestanie nosić ciemne okulary? Kiedy przyspawa Polskę do ZSRR”.

Prawdziwy powód, dla którego generał skrywał oczy za grubymi czarnymi szkłami, był jednak zupełnie inny. Wraz z wybuchem wojny rodzina Jaruzelskich została zapakowana do bydlęcych wagonów i wywieziona na Syberię, na Ałtaj. W 1939 roku Wojciech Jaruzelski miał szesnaście lat. Po miesięcznej podróży czekała go ciężka praca przy wyrębie drzew w tajdze. Tam nabawił się tak zwanej śnieżnej ślepoty, która potem doskwierała mu już nieustannie. Stąd właśnie te ciemne okulary, które stale nosił. Po prostu zbyt silne światło drażniło jego oczy.

W pokoju znajdowało się jeszcze kilku innych mężczyzn z podobnymi „ozdobami” na nosie. Takich, którzy zwykle „przychodzą nad ranem”. Mrukliwych, milczących, w płaszczach z podniesionymi kołnierzami, zwanych na całym świecie smutnymi panami.

– Ten, kto zainstaluje ten program w komputerach w swojej głównej siedzibie, za pomocą modemu będzie mógł podłączyć się do systemów komputerowych takich usługodawców jak firmy telefoniczne, wodociągi, inne media czy banki. – Maxwell kontynuował rozpoczęty wcześniej wywód. – PROMISbędzie wtedy wyszukiwał konkretne informacje…

– W naszym kraju, żeby uzyskać tego rodzaju informacje, nie musimy bynajmniej uciekać się do pomocy takich programów – przerwał mu Jaruzelski. – A te wszystkie komputery… Wykonują milion obliczeń na sekundę, a w rezultacie wysyłają noworodkowi tysiącdolarowy rachunek za elektryczność.

– Czasami i tak się zdarza – wyjaśnił cierpliwie Maxwell. – AlePROMISdodatkowo analizuje uzyskane dane w pożądany przez właściciela sposób.

Mówiąc to, nie spuszczał z generała swych głęboko osadzonych oczu. Jeszcze bardziej przypominał teraz niedźwiedzia wyglądającego z jaskini.

– To znaczy…? – Generał wyraźnie nie wydawał się zachwycony różnorodnymi możliwościami „rewelacyjnego” programu.

Angielski gość wiedział jednak, co mówi. Dokładnie wiedział, po co przede wszystkim przyjechał do pięknego, choć przeraźliwie zimnego kraju nad Wisłą.

– To znaczy, że na przykład jeśli ktoś nagle zacznie zużywać więcej wody i elektryczności, dzwonić częściej niż zwykle, to będzie można podejrzewać, że zatrzymali się u niego goście – podjął przerwany wątek. – PROMISzacznie wtedy wyszukiwać dane dotyczące jego przyjaciół i wspólników. Jeśli wykryje, że któryś przestał używać elektryczności i wody, będzie można założyć, na podstawie przechowywanej w programie bazy danych, że zatrzymał się u sprawdzanej osoby. To wystarczy, by zlecić obserwowanie delikwenta, jeśli kiedyś był zamieszany w jakieś tajne działania.PROMISprzeszuka swoje archiwa i znajdzie szczegóły tych działań, nawet jeśli ta osoba w przeszłości używała innego nazwiska. Program jest w stanie znaleźć każdy szczegół ujawniający prawdziwą tożsamość.

– To zaczyna brzmieć interesująco – rzucił z kamienną twarzą Jaruzelski.

Maxwell spojrzał śmiało prosto w znajdujące się naprzeciwko niego ciemne okulary.

– A nie mówiłem? – Uśmiechnął się szeroko.

* * *

Na przełomie 1985 i 1986 roku leżąca w sercu radzieckiego imperium Polska stanowiła pole bitwy pomiędzy dwoma światowymi supermocarstwami. Moskwa popierała Jaruzelskiego, udzielając mu gospodarczej, militarnej i wywiadowczej pomocy. Waszyngton natomiast kontynuował tajną akcję udzielania polskiemu podziemiu finansowej i rzeczowej pomocy, przesyłając również Solidarności niektóre informacje wywiadu, mogące okazać się użytecznymi.

Ogłoszona przez rząd Jaruzelskiego 22 lipca 1984 roku amnestia wpłynęła na podziemie w sposób zróżnicowany. Uwolniono wprawdzie z więzień kilkuset działaczy, ale despotyczne prześladowania nadal trwały, a nawet się wzmogły. Władze starały się za wszelką cenę odebrać opozycji poparcie społeczne. Niepodporządkowanie się surowym przepisom groziło natychmiastowym aresztowaniem.

19 października tego roku zginął zamordowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa ksiądz Jerzy Popiełuszko – kapelan warszawskiej Solidarności. Nowa faza ataków na bohaterskiego księdza rozpoczęła się 12 września, artykułem w radzieckich „Izwiestiach”, w którym Leonid Toporkow napisał między innymi: „[…] przekształcił swoje mieszkanie w składnicę literatury nielegalnej i ściśle współpracuje z zaciekłymi kontrrewolucjonistami. Ma się wrażenie, że nie czyta z ambony kazań, lecz ulotki napisane przez Bujaka. Zieje z nich nienawiść do socjalizmu”. 13 września odbyło się spotkanie Wojciecha Jaruzelskiego z Czesławem Kiszczakiem oraz kilkoma innymi wysokimi urzędnikami państwowymi, podczas którego Jaruzelski miał podobno powiedzieć do Kiszczaka: „Załatw to, niech on nie szczeka”6. Wkrótce potem Jerzy Urban, piszący pod pseudonimem Jan Rem, nazwał kazania Popiełuszki „seansami nienawiści”7. 17 września Urząd do Spraw Wyznań wystosował ostre pismo do episkopatu, w którym naciskał na zaprzestanie tolerowania przez biskupów wystąpień niektórych duchownych. Wymieniono w nim wprost nazwisko księdza Jerzego8, który dostawał również coraz więcej anonimów. „Zostaniesz bohaterem narodowym numer dwa – po Przemyku”9 – pisano.

Z drugiej strony, do 1 stycznia 1985 roku około trzystu pięćdziesięciu działaczy przyjęło ofertę rządu, zaprzestając opozycyjnej działalności. Jednak kierownictwo pozostało nieugięte. Zgodnie z obietnicą złożoną przez Lecha Wałęsę w przemówieniu noworocznym, podziemie miało „toczyć walkę aż do ostatecznego zwycięstwa”. Niepowodzenie amnestyjnego gambitu zmusiło władze do zdwojenia wysiłków zmierzających do zdławienia opozycji siłą. Policja organizowała regularne obławy w poszukiwaniu podziemnych drukarń i zorganizowanych zebrań. 13 lutego dwudziestu funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa wdarło się do mieszkania na gdańskiej Zaspie, gdzie Lech Wałęsa odbywał spotkanie z kilkoma innymi przywódcami podziemia. W listopadzie 1985 roku za kratkami przebywało około trzystu czterdziestu działaczy opozycji.

Funkcjonariusze polskiego wywiadu, wspomagani przez kolegów z KGB, pracowali usilnie nad zdemaskowaniem i odcięciem dopływu pieniędzy i materiałów, dostarczanych podziemiu z Zachodu. Uważnym okiem spoglądano na posunięcia CIA, a także Watykanu. Ponury szef KGB, Wiktor Czebrikow, karcił Polaków za to, że są „najsłabszym ogniwem” w radzieckim bloku i zbyt pobłażliwie postępują z opozycją. Zachęcał polskie służby bezpieczeństwa do wzmożonej infiltracji podziemia i przekupywania działaczy w celu zdobywania od nich informacji. Zwiększył także udział KGB w wykrywaniu „prowokatorów”, którzy „zagrażają Polsce i finansują działalność wywrotową”.

* * *

Jak już dzisiaj wiadomo, na początku 1985 roku dopływ gotówki dla Solidarności z Zachodu osiągnął poziom ośmiu milionów dolarów. Wczesną wiosną większość przywódców opozycji znalazła się znowu pod kluczem, ale ruch oporu ciągle działał. Czyż można dziwić się Wojciechowi Jaruzelskiemu, że w tej sytuacji niczym tonący brzytwy chwycił się programu komputerowego, który miał mu pomóc w zdławieniu opozycji i zyskaniu uznania w oczach radzieckich mocodawców?

Po krótkiej dyskusji zamówił kopię oprogramowania dla SB – za sumę dwudziestu milionów dolarów. Przekaz telegraficzny na taką kwotę wyszedł z polskiego banku do Narodowego Banku Bułgarii, gdzie Maxwell miał specjalne konto do obsługi transakcji dotyczącychPROMIS-a. Pieniądze zostały następnie przekazane do Credit Suisse w Szwajcarii. Konto Maxwella w tym banku zasiliły dwa miliony dolarów prowizji. Sześć milionów przesłano do izraelskiego Discount Bank w Tel Awiwie, pozostałe dwanaście milionów „zielonych” trafiło ostatecznie na konto rządu Izraela. Program miał być użyty przeciwko Solidarności. I rzeczywiście, został użyty. Pieniądze dla polskiego podziemia – dzięki rozpoznaniu sposobu ich transferowania poprzezPROMIS – mogły zostać przejęte przez służby specjalne, które z niego korzystały: od polskich po sowieckie.

O tym, że program spełniał jeszcze jedną, drobną funkcję, generał w ciemnych okularach nie miał zielonego pojęcia. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że podejmując decyzję o zakupie, wchodzi tym samym w szambo, którego smród będzie czuć jeszcze przez długie lata. Na komputerach znał się niczym biskup na zjazdach lesbijek. Podobnie zresztą jak najwybitniejsi w kraju specjaliści, którzy pozytywnie zaopiniowali możliwość zakupu. W dziedzinie komputeryzacji Polska przecież dopiero raczkowała. Na stosowany z powodzeniem przez Maxwella numer z PROMIS-emdali się nabrać nie tacy jak on kozacy.

Rok później program sprzedano nawet do Związku Radzieckiego. Dostawy odbywały się poprzez firmę TransCapital Corporation z miejscowości Norwalk w amerykańskim stanie Connecticut.PROMISnie był dostarczany jako osobny pakiet, lecz zawsze razem ze sprzętem, nie wszędzie bowiem dysponowano urządzeniami, na których mógł działać poprzez łącza zdalnego przekazywania danych, często konieczny był dodatkowy, specjalny zabieg techniczny. W połowie lat osiemdziesiątych Związek Radziecki był jeszcze bardzo odległy od systemów sieciowych. Pozwalało to selekcjonować komputery do celów szpiegowskich i odpowiednio je preparować. Zezwolenie na transakcję wydał sam szef CIA, Robert Gates, co spowodowało, że mimo embarga na zaawansowane technologie, komputery w ogóle mogły dotrzeć do wschodniego bloku. Podobno radziecki wywiad wojskowy GRU wykorzystywał tę wspaniałomyślnie przekazaną technologię aż do roku 1991.

* * *

Ambasador Wielkiej Brytanii rezydował w dużej trzykondygnacyjnej willi z ogrodem, przy ulicy Bagatela 5 (róg Flory). Budynek powstał we wczesnych latach sześćdziesiątych według projektu angielskiego architekta Erica Belforda. Jego funkcjonalna architektura – prosta bryła, płaski dach, tarasy, olbrzymie okna reprezentacyjnego pierwszego piętra – do dziś się nie zestarzała. Wrażenie robiły też użyte materiały: piaskowiec i sjenit na elewacjach, orzechowe i różane boazerie w środku. Układali je rzemieślnicy z Pracowni Konserwacji Zabytków. W czasach PRL-udom szokował nieprawdopodobnym wręcz luksusem.

Tego samego dnia wieczorem, po spotkaniu z Jaruzelskim, magnat wraz ze swoją świtą gościli tam na uroczystej kolacji. „To była bardzo wykwintna kolacja – wspominał korespondent «Timesa», Robert Boyes. – Awokado dojrzałe – lecz nie bardziej niż trzeba – które kucharz ambasadora kupił rano na bazarze na Polnej. Duszona wołowina tak soczysta, że Robert Maxwell poprosił o dokładkę. A potem o kolejną. W końcu postawiono przed nim wszystkie tace, a on metodycznie zmiatał ich zawartość. Pozostali goście byli zbyt taktowni, żeby to skomentować. Wiesław Górnicki, prawa ręka Jaruzelskiego, autor jego przemówień, jego mózg, rozprawiał o wydarzeniach dnia. Była sobota i właśnie wypuszczono z więzienia Jacka Kuronia. Górnicki był wściekły na sędziego, więc wolał perorować, niż przyglądać się Maxwellowi pochłaniającemu resztki sosu”.

Maxwell stłumił beknięcie, łapiąc powietrze jak żaba. Wszyscy byli gośćmi brytyjskiego ambasadora, ale widać nawet wśród gości byli równi i równiejsi. Jeśli człowiek tego pokroju miał ochotę bekać przy stole, miał do tego pełne prawo.

– Coś państwu powiem… – odezwał się, odsuwając talerz. – Żadna z moich gazet nie będzie już pisać o Solidarności. Bo i po co?

„Zastanawiałem się, czy major Górnicki – właśnie awansował ze stopnia kapitana – wstanie i zacznie klaskać – pisał Boyes. – Ale nie, on tylko przytaknął skinieniem głowy i wymruczał: «Tak, tak, tak». To, co widziałem, w ogóle mnie nie zdziwiło. Od dawna znałem plotki o powiązaniach Maxwella z KGB. Fascynował mnie przede wszystkim jego gargantuiczny apetyt. Dostał najszersze i najmocniejsze krzesło, jakie udało się znaleźć w rezydencji ambasadora, ale jego ciało i tak się w nim nie mieściło”.

– Ale czy to aby przypadkiem nie jest rodzaj cenzury? – zapytał korespondent „Timesa”, tonem kogoś uczestniczącego w niezobowiązującej pogawędce.

Było to raczej uprzejme pytanie niż polemiczna ofensywa. Major Górnicki zgromił go spojrzeniem. Chłopiec na posyłki ze świty Maxwella cmoknął z niezadowoleniem, zaś ambasador uznał, że ma w kuchni niecierpiącą zwłoki sprawę do załatwienia.

Potężny wydawca, znany choleryk, dosłownie eksplodował:

– To nie pan o tym decyduje, młody człowieku! – zagrzmiał. Jego głos wydawał się wydobywać z dna ocembrowanej studni. – To ja jestem właścicielem tych gazet, a pan nie ma niczego. Ni-cze-go. – Podkreślił wagę swojej wypowiedzi, dzieląc ostatni wyraz na sylaby. – A moi dziennikarze są dość przenikliwi, by wiedzieć, że Solidarność jest już martwa. Mar-twa.

„Prawdopodobnie, jako człowiek honorowy, powinienem był wtedy wstać i wyjść – wspominał RobertBoyes. – Ale ambasador i tak już zdecydował, że kolacja dobiegła końca i wprowadzał nas do salonu na lampkę koniaku. Maxwell zniknął – trzymał się prosto, co musiało być niełatwe przy masie, jaką musiał dźwigać – a ja trzymałem się z tyłu, w bezpiecznej odległości. Przez drzwi toalety usłyszałem, jak Maxwell zwraca wołowinę. Nawet w tych dźwiękach można było wyczuć złość. Chwilę później postanowiłem przejść na piechotę z Bagateli na ulicę Szucha, gdzie mieszkałem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miałem towarzystwo – śledziło mnie dwóch agentów”.

Rozdział I. Ptaszyna

Nawet najmniejsza ptaszyna nie rodzi się bez woli niebios.

Szewuot 9

Urodzić się Żydem na Rusi Podkarpackiej w 1923 roku to naprawdę nie najszczęśliwszy zbieg okoliczności. Niestety, Jan Ludvik Hoch nie miał na to żadnego wpływu. Podobnie zresztą jak miliony innych ludzi. Sprawę urodzin – jak i wiele innych kwestii – reguluje według swego widzimisię sam Stwórca, jednych tworząc Żydami, innych Murzynami, a jeszcze innych – na ten przykład – Polakami; jednym każąc przychodzić na świat w pałacach milionerów, innym w slumsach. Wielowiekowe próby doszukania się w tym wszystkim jakiejś logiki, czynione przez filozofów, naukowców rozmaitych specjalności, przywódców religijnych wszelakich wyznań, szybko- oraz wolnomyślicieli itp., jak dotychczas nie przyniosły większych rezultatów.

Zakarpacie słynie z niepowtarzalnych widoków, wielokulturowości, wspaniałej kuchni, znakomitego wina i ostrych wędlin. Rozciąga się na pograniczu Karpat i Wielkiej Niziny Węgierskiej, jak twierdzą jego mieszkańcy – w samym sercu Europy. Klimat Zakarpacia kształtowany jest głównie przez tę lokalizację oraz fakt, że osiemdziesiąt procent powierzchni zajmują góry, które bronią od zimnych wiatrów północnych, a wilgotny umiarkowany klimat kontynentu sprzyja temu, by lato było ciepłe, a zima lekka. Tak przynajmniej twierdzą naukowcy i autorzy przewodników, bo – jak wspominał później przy rozmaitych okazjach Jan Ludvik – warunki życia mieszkańców były ekstremalnie ciężkie: w zimie okropnie zimno, w lecie upał nie do zniesienia. Ziemia w wyżej położonych rejonach Karpat jest nieurodzajna, zaledwie dwadzieścia procent powierzchni regionu nadaje się pod uprawę.

Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie można dostrzec wiele biedy i brzydoty, ale to nieważne. Przede wszystkim liczą się mieszkańcy, a ci z reguły są niezwykle życzliwi przybyszom. Z pasją poszukują odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę są. W tyglu wielu kultur nie jest to łatwe, nawet w tak pięknym otoczeniu (zgodnie ze współcześnie przeprowadzonym spisem Zakarpacie zamieszkują przedstawiciele siedemdziesięciu sześciu narodowości).

Przez prawie tysiąc lat Ruś Zakarpacka znajdowała się pod panowaniem węgierskich królów, a potem austriacko-węgierskich książąt. Pod koniec pierwszej wojny światowej (dokładnie 19 września 1919 roku) została zaanektowana przez Czechosłowację. Rok później na mocy postanowień czechosłowackiej konstytucji region otrzymał nazwę Ruś Podkarpacka. Przynależność do młodej republiki nie trwała jednak długo. 15 marca 1939 roku na części terytorium ogłoszono nowe państwo – Ukrainę Karpacką, której stolicę stanowiło miasto Chust, a pierwszym prezydentem został Augustyn Wołoszyn. Dwa lata później cały region znalazł się ponownie w rękach Węgier, jako zwycięskie trofeum, którym Adolf Hitler zapłacił swym sojusznikom za lojalność. Po zakończeniu wojny stał się częścią sowieckiej Ukrainy, zaś od 1991 roku stanowi integralną część niepodległej Ukrainy.

* * *

Jan Ludvik urodził się w niedzielę 10 czerwca 1923 roku w miejscowości, która w tym czasie nazywała się Slatinské Dôly, a obecnie Sołotwyno. Było to senne prowincjonalne miasteczko, leżące między górami i lasem, nieco już chyba ową prowincjonalnością zmęczone. Deszcz zamieniał ulice w brudne czerwone bajora, chodniki porastała trawa, a budynek ratusza chylił się pośrodku rynku.

Położone na północnym brzegu granicznego odcinka górnej Cisy Slatinské Dôly były niewielkie, człowiek od razu znajdował się w środku, brakowało tu peryferii, które innym miastom dodają godności. Wiosną Cisa zwykle wylewała, zatapiając najbiedniejsze domki, zbudowane przeważnie z drewna albo taniej cegły, którą Cyganie wypalali z gliny i siana. W wyżej położonych partiach, nazywanych kolonią, budowali się przedstawiciele klasy średniej. Stały tam jedynie domy z „prawdziwej” cegły. Tutaj mieszkali przede wszystkim nauczyciele i czescy kierownicy kopalń soli. Ulice były obsadzone drzewami, a wiele chat miało swoje ogródki.

W czasach, kiedy późniejszy Robert Maxwell dorastał w Slatinskich Dôlach pod nazwiskiem Jan L. Hoch, była tam jedna główna ulica, maleńki ryneczek z ratuszem, targ, który w każdy piątek był zamknięty, kilka małych sklepów, publiczna łaźnia dostępna tylko dla mężczyzn i tradycyjna łaźnia dla żydowskich kobiet. Było również kino, stacja kolejowa, cztery synagogi i jeden bar. Na drugim brzegu Cisy, po rumuńskiej stronie, połączonym z miasteczkiem długim, wąskim mostem, leżał Sziget, dużo bardziej rozwinięty gospodarczo. Mieszkańcy Slatinskich Dôlów, jeżeli tylko mogli sobie na to pozwolić, chodzili tam na zakupy. U siebie mogli nabyć jedynie najpotrzebniejszą żywność. W Sziget był krawiec, sklep tekstylny, sklepy ze zbożem i ze słodyczami dla dzieci, piekarnie, fryzjer, sklep z butami i z porcelaną.

Gmina żydowska w Slatinskich Dôlach, stanowiąca mniej więcej trzydzieści procent ludności miasteczka, nie miała swojego rabina10. Obsługiwał ją rabi z sąsiedniego miasta, który co wtorek przechodził przez most na drugą stronę. Kto potrzebował jego usług w innym dniu, musiał sam pokwapić się do Sziget.

Kiedy szło się w sobotę przez miasto, czuło się w powietrzu szabas11. Sklepy były zamknięte, biura jak wymarłe. Zarówno dla Żydów, jak i dla ich katolickich współmieszkańców był to dzień absolutnego spokoju i ciszy. Starzy mężczyźni gromadzili się przed synagogami, aby wysłuchać wędrownych kaznodziejów. Młoda generacja szła do parku, do lasu albo nad rzekę. Niepokój, troski i strach mogły sobie poczekać, szabas był czasem wytchnienia.

Jeszcze przed pierwszą wojną światową mieszkańcy Slatinskich Dôlów emigrowali do USA i Argentyny. Wyjeżdżali przeważnie Żydzi, którzy uciekali stamtąd przed biedą. Kiedy sytuacja gospodarcza stawała się coraz gorsza, ci, którym udało się wyjechać, nigdy nie zapominali o swoich ziomkach z ojczyzny. Dwa razy do roku przed Rosz Haszana12i Paschą13gmina dostawała ze Stanów Zjednoczonych prezenty, które następnie rozdawano biednym. Gmina wspierała ich również niezależnie od zagranicznej pomocy. Dla ubogich panien młodych zbierano posag, a dla niedożywionych urządzano w synagodze kuchnię polową.

Większość mieszkańców poruszała się na piechotę, niektórzy – bogatsi – jeździli rowerami. Samochody miało tylko pięciu obywateli miasteczka, w tym jedna taksówka i pojazd należący do rumuńskiego księdza, który z posiadania tego ekstrawaganckiego środka transportu był szczególnie dumny. W radzie miejskiej zasiadali przedstawiciele różnych prowincji, bez względu na ich przynależność narodową. Burmistrzem był Węgier, policja składała się głównie z Czechów, straż pożarna – z ochotników różnych narodowości, funkcję poborców podatkowych pełnili najczęściej Żydzi. Antysemityzm był czymś zupełnie w tych stronach nieznanym, chociaż rzadko zdarzały się związki małżeńskie pomiędzy Żydem i nie-Żydem. Powodem tego stanu rzeczy był jednak głównie stosunek Żydów do małżeństw mieszanych.

Zgodnie z zasadami religii żydowskiej sprawiedliwi wszystkich narodów będą mieli miejsce w przyszłym świecie. Pogląd ten jest wielokrotnie podkreślany przez Talmud. Z punktu widzenia judaizmu zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie wierzą w tego samego, co oni Boga, i dlatego ci, którzy postępować będą według zasad swojej religii, zostaną w oczach Najwyższego uznani za sprawiedliwych. Co innego jednak mieszane małżeństwa. Tradycyjna religia na takowe w zasadzie nie pozwala. Tora naucza, że narodzone z takich związków dzieci są dla judaizmu stracone, a doświadczenie pokazuje, że zazwyczaj ma rację. Potomkowie mieszanych małżeństw wyrastają zwykle na chrześcijan bądź ateistów, co być może wiąże się z faktem, że osoba narodowości żydowskiej poślubiająca goja już z natury rzeczy nie jest zbyt religijna (gdyby była, pewnie nie wiązałaby się z kimś, kto nie podziela jej przekonań). Dla współmałżonka takiej osoby istnieje jeszcze jeden rodzaj ratunku, a mianowicie konwersja. Generalnie rzecz biorąc, Żydzi nigdy nie starają się nakłaniać do przechodzenia na judaizm. Zgodnie z zasadamihalachy14rabini powinni nawet trzykrotnie starać się powstrzymać takiego delikwenta od zmiany wiary. Bycie Żydem wiąże się bowiem z akceptacją znacznie większej odpowiedzialności, niż to dotyczy innych narodów. Aby zostać uznanym w oczach Boga za dobrego Żyda, należy przestrzegać nie tylko dziesięciu przykazań, jak chrześcijanie, ale również aż sześciuset trzynastumicwzapisanych w Torze.

W związku z opisaną wyżej sytuacją Zakarpacia zmieniała się często nazwa mieściny, nie zmieniała natomiast trudna sytuacja gospodarcza jej mieszkańców. Obszar należał do najbardziej zacofanych w całej Europie. Połowę okręgu administracyjnego stanowiły gęste lasy, do których zapuszczali się jedynie ludzie polujący na wilki i niedźwiedzie. Pracujący na kamienistej ziemi gospodarze żyli na krawędzi ubóstwa. Najgłośniejszy pisk biedy słychać było zwłaszcza wśród ludności wyznającej wiarę mojżeszową. Mężczyźni starzeli się przedwcześnie, kobiety były słabe, a dzieci niedożywione. Jedynie wygląd okolicznych kopalni soli nie zmieniał się od wieków. Pewien amerykański turysta pisał o nich w sposób następujący: „Od setek lat ludzie ciosali tutaj kolumny z kryształu, drążyli sklepienie, nawę główną, transept, kaplicę i krużganek – porównywalne z podziemną katedrą. Widok ten zapiera dech w piersiach”. Potężne złoża soli kamiennej eksploatowano tam już w starożytności, do dzisiaj zresztą można natrafić na monetę czy narzędzie z czasów rzymskich bądź inne archeologiczne kosztowności z epoki brązu. Na zachód od miasta leżą naturalne słone jeziorka, wykorzystywane w celach rekreacyjnych. W ich wodach można utrzymać się na powierzchni równie łatwo jak w Morzu Martwym.

W latach dwudziestych XX wieku w okolicznych kopalniach soli zatrudniano prawie tysiąc robotników. W czasach, kiedy znajdowały się one pod zarządem Węgier, nie przyjmowano do pracy Żydów, mimo że dyskryminacja rasowa oficjalnie została zniesiona. Sytuacja uległa „znacznej poprawie” wraz z zaanektowaniem Rusi Zakarpackiej przez Czechosłowację. W okresie pomiędzy obiema wojnami światowymi w sumie znalazło tam pracę nie więcej niż pół tuzina przedstawicieli narodu wybranego. W tej sytuacji Żydzi wykonywali swoje tradycyjne rzemiosła – reperowali i robili buty, pracowali jako krawcy bądź cieśle.

* * *

Kiedy w latach trzydziestych rozpoczął się wielki kryzys gospodarczy, pogorszyły się stosunki między Rusinami a Żydami. W wiejskich okolicach zarzucano Żydom, że przez sprzedaż alkoholu oraz wysokie odsetki od pożyczek rujnowali chłopów. W miastach oskarżało się ich o to, że jako „obcy” doprowadzają swoich nieżydowskich konkurentów do bankructwa, obniżając ceny. Jak zawsze w długoletniej historii związanej z cierpieniem, winę za wszystkie gospodarcze trudności przypisywano starozakonnym. Antysemityzm jest równie stary, jak oni, chociaż sam termin spopularyzowany został dopiero w końcu lat siedemdziesiątych XIX wieku przez niemieckiego publicystę Wilhelma Marra. Termin – dodajmy – niezupełnie trafny, ponieważ wśród ludów semickich (to znaczy zamieszkujących od starożytności Azję Zachodnią, których nazwa pochodzi od biblijnego Sema, syna Noego) Żydzi stanowią zaledwie osiem procent populacji. Właściwą nazwą powinien być tu raczej „antyżydzizm”.

Tak na dobrą sprawę to nikt nie wie nawet, kiedy powstał naród żydowski. Wiadomo tylko, że było to bardzo dawno temu. Sami Żydzi powiadają, że mają ponad pięć tysięcy lat, i jeśli liczyć od potopu, od Noego i Sema, to być może rzeczywiście mają rację. Najwcześniejszą historię musieli mieć wspólną z innymi ludźmi, chociaż nie wiadomo wcale, czy właśnie dzieje Abrahama stanowią dobry i właściwy początek. U zarania dziejów wszyscy byliśmy Żydami. Ojciec naszych ojców, Adam, co znaczy Człowiek, rozmawiał z Panem po hebrajsku, a język ten był wcześniejszy nawet niż on sam. Jak powiada Pismo Święte: „Na początku było słowo”. Później człowiek czynił sobie ziemię poddaną i na wschód, i na zachód od Edenu, mówiąc językami odmienionymi na wieży Babel. Zapominał o Przymierzu, mieszał czyste z nieczystym, gromadził skarby ziemi, stawał się gojem. Tylko synowie Sema nie ustawali w wędrówce, podążając naprzód za głosem Pana. W snach widzieli słup ognisty, więc budzili się i szli przez niekończącą się pustynię. Niektórzy goje mówili im: „Zatrzymajcie się i zamieszkajcie razem z nami”, lecz inni krzyczeli: „Wynoście się precz, przeklęci, i nigdy nie wracajcie”. I tak szli pomiędzy pokusą a przekleństwem, gościnnością a odrzuceniem, sympatią a wrogością. Tak przynajmniej mówi religia, bo nauka twierdzi nieco inaczej.

Z punktu widzenia gojów Żydzi nie mieli jakiejkolwiek wiedzy czy intelektualnego dorobku, nie mieli nawet kultury. Co więcej, nie mówili nawet własnym językiem, ponieważ jidysz15uważano po prostu za kaleki żargon, a do odnowienia hebrajskiego jeszcze nie doszło. Z tego punktu widzenia obyczaj żydowski wydawał się przesadny, nawet śmieszny, modlitwy zaś głośne i hałaśliwe; zabawne gesty, ustawiczne kiwanie się, dziwne stroje – jakieś płachty, sznurki, torby i rzemyki, rzekomo Bogu niezbędne. Przed wieloma młodymi ludźmi rysował się dylemat, czy być Żydem, czy człowiekiem cywilizowanym, bo obie opcje wydawały się nie do pogodzenia. Kiedy próbowali się asymilować, tworzono dla nich getta. Kiedy zachowywali odrębność, prześladowano pod zarzutem braku asymilacji, bito i wypędzano.

Już w 1182 roku król Francji, Filip II August, wygonił ich ze swoich dóbr, a ostatecznie wypędzeni zostali w roku 1394. W 1290 roku król Edward I wyrzucił Żydów z Anglii. Najbardziej znany przykład wypędzenia synów Izraela pochodzi jednak z Hiszpanii, skąd usunięto ich w roku 1492. W całej historii zarzucano Żydom wszystko, co najgorsze – od zamordowania Chrystusa, poprzez profanację hostii, zatruwanie studni i roznoszenie zarazy, aż po używanie krwi niemowląt do pieczenia macy16.

Nie oszczędzono tego również w latach trzydziestych Żydom ze Slatinskich Dôlów. Nikt jednak nie zdawał sobie wtedy sprawy, że ich warunki życia jeszcze się pogorszą. Ruś zażądała od czeskiego rządu obiecanej autonomii. Nagłe wkroczenie na te tereny wojsk węgierskich w 1939 roku zniweczyło nadzieje. Nieodległy był już dzień, który miał się stać zaczątkiem dużo większej katastrofy…

* * *

Jan Ludvik był synem Mechela i Chancy Hochów – ich trzecim dzieckiem i jednocześnie pierwszym potomkiem płci męskiej17. Zgodnie z życzeniem ojca miał otrzymać imiona Abraham Lajbi, ale kiedy doszło do rejestracji maleństwa, władze administracyjne wymogły na Mechelu nadanie synowi imion o czeskim brzmieniu. Rodzina mieszkała we frontowym pokoju w domu dziadka Jankiela, przy ulicy Synagogi. Najstarsza córka Hochów, Gisel, zmarła w wieku dwóch lat. Kolejna, Brana, przyszła na świat w roku 1920. W roku 1925 urodził się Chamhersch, który dwa lata później zmarł na dyfteryt. Jako sześciolatek Jan Ludvik również zachorował na tę śmiertelną wówczas chorobę. Przeżył, ponieważ jego matka sprzedała swoją poduszkę, aby móc wynająć sanie, którymi pewnej zimowej nocy pojechała wraz z umierającym dzieckiem do szpitala.

Następna córka, Shenya, pojawiła się na świecie w 1926 roku. Wysoka, ciemnowłosa i ładna – jak i pozostałe rodzeństwo – była ulubienicą całej rodziny. Sylvia ujrzała światło dzienne w 1929 roku. Ostatnimi dziećmi państwa Hochów były dziewczynki: Zissel (ur. 1931) i Tziporah (ur. 1933), oraz najmłodszy syn, Isaak, który pojawił się na świecie w 1940 roku, kiedy Ludvik wyjechał już na Zachód.

Dom dziadka Jankiela był jedną z dziesiątków biednych chat żydowskich, usytuowanych w samym centrum Slatinskich Dôlów. Niski, niegdyś biały, z drewnianą werandą i z okiennicami pomalowanymi przed laty na zielono, ale już dawno ściemniałymi i odrapanymi. Nad okapem werandy osuwały się przegniłe od deszczu gonty – rosnące tam dęby nie dopuszczały nawet odrobiny słońca. Dom miał jednak pewne udogodnienie, którego zazdrościli gospodarzom wszyscy sąsiedzi – własną studnię. Inni, aby zaczerpnąć wody, musieli chodzić do wspólnej pompy, znajdującej się na końcu ulicy.

Podłoga pokoju, w którym mieszkała rodzina Hochów, była z ubitej gliny. Chanca gotowała na czarnym od sadzy piecyku, a dym uchodził prosto przez dach. Nie było żadnego piekarnika. Chleb pieczony był przez gminną piekarnię tylko w szabas. Rodzina jadła, myła się i spała w tym samym pomieszczeniu. Stały tam dwa łóżka – jedno dla rodziców, drugie dla wszystkich starszych dzieci. Niemowlęta były zawijane w maty, które zwisały z sufitu.

Zimą wiatr przenikał bez trudu przez cienkie ściany, a mróz ciął bezlitośnie, jak dobrze naostrzone nożyce. Żar ze starego kominka nie wystarczał do ogrzania całej dziesięcioosobowej rodziny. Jedyną metodą na dojmujące zimno było gromadzenie się w kupie i ogrzewanie jeden od drugiego. Za to lato było najwspanialszym okresem, przynajmniej dla dzieciaków. To był czas na wędkowanie, kąpiele w rzece oraz wycieczki po okolicznych polach i lasach. Czas beztroskich zabaw. Jednej z nich mały Ludvik bardzo nie lubił, tej w Hebrajczyków wrzucanych w ogień przez króla Nabuchodonozora. Wprawdzie rodzeństwo zapewniało go solennie, że na pewno się nie spali, jeśli tylko jego wiara jest dostatecznie silna, ale poparzywszy się kiedyś dotkliwie, nie zamierzał więcej próbować. W każdym razie do pewnego czasu nie wyobrażał sobie piękniejszego miejsca niż Slatinské Dôly latem. Dla starszych jednak był to czas wytężonej pracy od bladego świtu do ciemnej nocy. Nie było łatwo wyżywić siedem rozwrzeszczanych i wiecznie głodnych pociech.

Dom dziadka Jankiela był tradycyjnym żydowskim mieszkaniem. Każde drzwi obowiązkowo wyposażone były w mezuzę, czyli umieszczony w futerale zwój pergaminu z napisaną odręcznie modlitwąSzema, przytwierdzony do pionowej części futryny. Pobożny Żyd, przechodząc przez drzwi, dotykałmezuzypalcami, a następnie podnosił ją do ust. Wielu Żydów, nawet tych nieortodoksyjnych, mamezuzę, przynajmniej na futrynie swoich drzwi wejściowych, uważa się ją bowiem powszechnie za rodzaj talizmanu, strzegącego dom przed złem. Na ścianie od strony Jerozolimy wisiałmizrach, uważana za amulet plakieta w kształcie dłoni z wypisanymi na niej po hebrajsku kabalistycznymi formułkami.Halachażąda bowiem, aby na pamiątkę zburzenia świątyni jerozolimskiej18niewielki kawałek ściany w domu żydowskim pozostawał niepomalowany.

Fakt, że dziadek Jankiel był nieco lepiej sytuowany od reszty swojej rodziny, wiązał się głównie z tym, że – jak wielu ludzi w Slatinskich Dôlach – oddał swój dom do dyspozycji ludziom przemycającym przez granicę alkohol. Dawało to poboczny dochód, który małemu Ludvikowi sprawiał jednak mało przyjemności. „Szmuglerzy składali alkohol w blaszanych kanistrach za szafą w naszym pokoju – wspominał po latach Robert Maxwell. – Stanowił on również część zapłaty za udostępnienie pomieszczenia. Pewnego razu, będąc sam w pokoju, odkryłem wypełniony do połowy wódką kubek. Wiedziony dziecięcą ciekawością, wypiłem znajdujący się w naczyniu przezroczysty płyn. Leżałem potem spity na umór w rynsztoku i dopiero o trzeciej nad ranem przyniesiono mnie do domu. Mimo że czułem się, jakbym miał zachwilę umrzeć, ojciec zafundował mi tęgie lanie. Od tego czasu, aż do roku 1944, kiedy stanąłem naprzeciwko niemieckiego pancernika nad Orną, nie mogłem nawet powąchać alkoholu, żeby natychmiast nie robiło mi się niedobrze”.

Mechel Hoch (urodzony w 1887 roku), ze względu na swój niezwykły wzrost nazywany „Mechelem Długim”, chudy, niebieskooki, o zawsze zatroskanej twarzy mężczyzna, zatrudniał się jako robotnik, kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, co jednak nie następowało zbyt często. W Slatinskich Dôlach bardzo dobrze oceniano jego uczciwość, co w miasteczku, gdzie osiemdziesiąt procent ludności żyło ze szmuglu, było raczej rzadkością. Wędrował wzdłuż i wszerz kraju, szukając pracy: kupował owce dla rzeźników, jako zapłatę otrzymując skóry. Mięso nie było koszerne, a obydwoje państwo Hoch zaliczali się do ortodoksyjnych chasydów.

W drugiej połowie XVIII wieku, także w najbardziej odległych gminach na południowym wschodzie Polski i Litwy, zaczął rozpowszechniać się chasydyzm, religijny ruch odnowy, bazujący na mistycyzmie i kabalistyce, jak też kult cadyków-cudotwórców. W języku hebrajskim „chasyd” znaczy „pobożny, miłosierny”. Twórcą ruchu był Israel ben-Eliezer, zwany Baal Szem Tow. W leksykonie kultury żydowskiej chasydyzm opisywany jest jako ruch, który wpłynął na masy przez ekstazę, charakteryzował się ścisłym związkiem grupy z charyzmatycznymi przywódcami i doprowadził do powstania nowej świadomości społecznej i religijnej. Inne cechy charakterystyczne tego ruchu to wiara w mistykę, magię, wizje i cuda. Modlitwy odmawiane były bardzo głośno i w uniesieniu, miały formę pieśni, ruchów tanecznych z towarzyszeniem klaskania i rytmicznym kiwaniem się do przodu i do tyłu.

Melancholia w chasydyzmie jest zakazana, ponieważ stwarza barierę między Bogiem a człowiekiem. Chasydzi twierdzą, że człowiek nie powinien się smucić z powodu swoich grzechów, gdyż powstaje z tego powodu głęboki smutek, który przeszkadza mu służyć Bogu. Jako powinność traktują poprawę niewesołego losu swojej gminy. Do tego stopnia, że chasydzi, którym się dobrze powodziło, nie mieli zwracać uwagi na swoich biedniejszych sąsiadów. Członkami ruchu była większa część Żydów Europy Wschodniej. Dziś kierunek ten posiada nielicznych zwolenników, żyjących w zamkniętych środowiskach, głównie w Izraelu i USA.

Żonę Mechela, Chancę, sześć lat od niego młodszą, opisywano jako „inteligentną, uczoną i nowoczesną kobietę, bystrą i oczytaną, którą rzadko można było ujrzeć bez książki lub gazety w ręce”. Interesowała się zarówno regionalną, jak i światową polityką, biorąc aktywny udział w życiu publicznym, co w tamtych czasach było raczej rzadko spotykane. Jako pierwsza kobieta wstąpiła do Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej.

* * *

Żydowskie rodziny