Lekarz i jego pacjent. The Adventure of the Resident Patient - Arthur Conan Doyle - ebook

Lekarz i jego pacjent. The Adventure of the Resident Patient ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Parę lat wcześniej doktor Trevelyan był w złej sytuacji finansowej, nie miał pieniędzy na otworzenie praktyki lekarskiej. Otrzymał bardzo dogodną propozycję od niejakiego Blessingtona, który zaproponował układ: lekarz dostanie lokal na praktykę lekarską, dom, służbę i wszelkie wygody a Blessington stałą opiekę Trevelyana i trzy czwarte tego, co doktorowi uda się zarobić. Klient Holmesa przystał na propozycję i wszystko szło dobrze do czasu, gdy Blessington któregoś dnia zszedł na śniadanie bardzo poruszony – mówił o włamaniu na West End i obawiał się, że również jego rezydencja może być obiektem napadu. Kazał zwiększyć środki bezpieczeństwa. Niedługo potem doktor Trevelyan otrzymał list od rosyjskiego arystokraty cierpiącego od lat na ataki katalepsji, który chciał zasięgnąć opinii lekarskiej. Chory miał przybyć wraz ze swoim synem. Gdy był badany w gabinecie, jego syn czekał na zewnątrz. Arystokrata dostał ataku katalepsji i Trevelyan pobiegł do laboratorium po lekarstwo. Gdy wszedł z powrotem do gabinetu, pacjenta już nie było. Odźwierny zaklinał się, że nikogo nie wypuszczał. (Za Wikipedią).

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 63

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Lekarz i jego pacjent 

The Adventure of the Resident Patient

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

przekład Adama F. 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Sidney Edward Paget (1860-1908), Ilustracja opowiadania A.C.Doyle’a The Adventure of the Resident Patient (1893), licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:The_Adventure_of_the_Resident_Patient_03.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1910.

Tekst angielski z roku 1893.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-627-9 

 

 

 

Lekarz i jego pacjent

Natrafiam na bardzo liczne trudności przy wyborze wypadków, mających służyć do tego, aby dać czytelnikowi obraz niezwykłych zdolności umysłowych, jakiemi się przyjaciel mój, Holmes, odznaczał. Jego najbardziej niebywałe wnioskowania i najbystrzejsze badania odnoszą się po większej części do wydarzeń, które same w sobie były tak małoznaczne i powszednie, że nie mogłyby wzbudzić ogólnego zajęcia. Z drugiej strony wydarzało się też niejednokrotnie, że bywał pytany o radę w sprawach bardzo ważnych i o niezwykle dramatycznym przebiegu, ale przy wykryciu przyczyn nie odegrał tak wybitnej roli, jak to ja, jako jego biograf musiałem sobie życzyć. Również w poniżej opowiedzianem zdarzeniu nie odegrał wielkiej roli, a jednak ze względu na niezwykłe, połączone z tą sprawą okoliczności nie mógłbym się zgodzić na brak jej w tym zbiorze.

Był to parny, deszczowy dzień września. Przymknęliśmy do połowy nasze okiennice, a Holmes, leżąc na kanapie, odczytywał ponownie list, który rano otrzymał. Ja sam wprawdzie od czasu mej służby w Indyach uskarżałem się raczej na zimno, jak na gorąco, a jednak nie czułem chęci do żadnego zajęcia. Nawet gazeta mnie nudziła. Posiedzenia parlamentu skończyły się, wszyscy prawie opuścili już miasto, tęskniłem więc za górami i lasami, lub za morskim brzegiem. Przyjaciela mego nie dręczyło żadne takie pragnienie; mnie skłaniała do odkładania zamierzonego wyjazdu na wakacye obawa przed zbyt silnym odpływem z mej kasy, dla niego zaś rozkosze na łonie natury nie przedstawiały żadnego uroku. Pozostawał najchętniej wpośród milionowego miasta Londynu, z którym zrósł się całą swoją istotą, a gdy tylko powstała jakaś pogłoska lub najmniejsze podejrzenie, dotyczące jakiegoś niewyjaśnionego przestępstwa, przemieniał się w ogień i płomień. Dla odmiany zwykł był wprawdzie od czasu do czasu, zamiast śledzić przestępcę w mieście, iść za tajemniczymi śladami aż do wsi, ale, pomimo niezwykłych swych zresztą zdolności, zupełnie nie posiadał zmysłu do odczuwania piękna natury.

Widząc, że Holmes zbyt się zatopił w swym liście, ażeby ze mną gawędzić, upuściłem niezajmujący dziennik na ziemię, wsparłem się w fotelu i począłem na jawie marzyć. Nagle zbudził mnie z tych rojeń głos mego towarzysza.

– Masz słuszność, Watsonie, rzekł, jest to bardzo nierozsądnie, chcieć w ten sposób rozwiązywać tego rodzaju kwestye sporne.

– Czysta głupota! zawołałem – w tem uprzytomniłem sobie nagle to, że on odgadł moje najtajniejsze myśli. Zerwałem się i spojrzałem na niego z niezwykłem zdziwieniem.

– Ależ Holmesie, zawołałem, jak to jest możliwe? To przecież przechodzi wszelkie pojęcie.

Zaśmiał się serdecznie Holmes, gdy zobaczył moje zadziwione oblicze.

– Przypominasz sobie pewnie jeszcze, rzekł, jak odczytywałem ci niedawno jedno miejsce z pism Edgara Poego, gdzie jest mowa o pewnym mądrym umyśle, który postępuje za niewypowiedzianemi myślami swego towarzysza? Byłeś skłonny uważać to za wymysł pisarza i nie chciałeś mi wierzyć, kiedy twierdziłem, że ja również czynię to zupełnie mimowolnie i prawie nieustannie.

– Ja to powiedziałem?

– Słowami nie, mój kochany Watsonie, ale było ci to na czole wypisane. Gdy więc teraz właśnie spostrzegłem, że odrzuciłeś dziennik i popadłeś w zamyślenie, wyzyskałem z zadowoleniem tę sposobność, by iść za tokiem twych myśli, a następnie pozwoliłem sobie przerwać go, aby dać ci dowód naszego duchowego związku.

Wyjaśnienie to wcale mi nie wystarczało.

– We wspomnianym przez ciebie przykładzie mądry ten umysł wyprowadził swe wnioski z czynów człowieka, którego śledził. O ile sobie dobrze przypominam, potknął się on o stos kamieni, spojrzał ku gwiazdom, itd. Ja natomiast siedziałem tu spokojnie na krześle i nie dałem ci żadnych punktów oparcia do odczytania myśli.

– W takim razie postępujesz niesprawiedliwie względem siebie. Wszelkie wzruszenia uczuciowe człowieka odzwierciadlaja się na jego obliczu, a więc i twoja twarz jest ich wiernem odbiciem.

– Nie będziesz chyba twierdził, że wyczytałeś mi myśli z twarzy?

– Tak jest; szczególnie z wyrazu twych oczu. Prawdopodobnie sam sobie już nie przypominasz, jak popadłeś w zadumę.

– Nie, nie wiem tego.

– Ja ci to zaś opowiem. Zwróciło to moja uwagę, że odrzuciłeś na bok gazetę. Siedziałeś przez chwilę bezmyślnie, następnie skierowałeś wzrok swój na portret generała Gordona, niedawno oprawiony w ramy, a ze zmiany wyrazu twej twarzy dostrzegłem, że myśli twe obrały pewien kierunek, w którym jednak niezbyt długo biegły. Zwróciłeś oczy swe na portret Henry’ego Ward Beechera, który bez ram stoi na twej szafce na książki; następnie spojrzałeś znowu na ścianę. Łatwo było więc odgadnąć twą myśl, że Beecher oprawiony stanowiłby bardzo dobry „pendant“ do Gordona.

– Odgadłeś to zadziwiająco dobrze.

– Dotąd błąd był prawie niemożliwy. Ale teraz powróciłeś do Beechera i wpatrywaniem się weń zdawałeś się być zupełnie pochłonięty. Nie marszczyłeś już wprawdzie brwi, ale przyglądałeś mu się ciągle jeszcze z zamyśleniem – zastanawiałeś się nad przebiegiem jego życia. Musiałeś sobie naturalnie przytem przypomnieć, jakiego podjął się on zadania w obronie Północy w czasie amerykańskiej wojny domowej; przypominam sobie dziś jeszcze, z jakiem oburzeniem wrażałeś się o tem, że wielka część angielskiego narodu zgotowała mu wtedy tak złe przyjęcie. Gdy zaraz potem oderwałeś wzrok od tego obrazu, przypuszczałem, że przyszła ci właśnie na myśl wojna domowa; zaciąłeś wargi, oko twe błysło, ścisnąłeś mimowolnie pieści, nie wątpiłem więc, że myślałeś o bohaterskich czynach, dokonanych po obu stronach w tej straszliwej walce. Ale następnie głęboki smutek osiadł na twych rysach i wstrząsnąłeś głową. Ogarnęły cię myśli o bolesnem, okropnem, a bezużytecznem przelewaniu krwi. Przycisnąłeś ręką dawną swą ranę, i uśmiech zaigrał około twych ust. Zrozumiałeś nagle, jak to w zasadzie jest śmiesznem, rozwiązywać w ten sposób sprawy międzynarodowe. W tej chwili przyznałem ci słuszność i ucieszyłem się widząc, że wszystkie moje wnioski były zgodne z prawdą.

– Najzupełniej zgodne, powiedziałem, ale sprawa ta mimo twego wyjaśnienia wcale nie stała się dla mnie zrozumialsza. >

– Była to tylko zabawka dla zabicia czasu, mój kochany Watsonie, o której byłbym ci nic nie mówił, gdybyś tak przed chwilą trochę niedowierzająco na mnie nie spojrzał. – Ale zdaje mi się, że powstaje świeży powiew wiatru. Może poszlibyśmy na wieczorną przechadzkę po ulicach Londynu?

Miałem pod dostatkiem siedzenia w naszym ciasnym mieszkalnym pokoju i z chęcią poszedłem za jego wezwaniem. Przez trzy godziny chodziliśmy nad brzegiem i po Fleet-Street i przypatrywaliśmy się różnorodnym zajęciom ludzkim, jakie tam ciągle można dostrzegać. Holmes popuścił wodze swemu darowi obserwacyi; jego ciekawe rozmowy i bystre uwagi zajmowały mnie i bawiły też w wysokim stopniu.

Dopiero około dziesiątej godziny wróciliśmy na Baker-Street. Przed naszą bramą czekała jednokonka.

– Hm! Lekarski powóz, jak widzę, powiedział Holmes. Prawdopodobnie jakiś lekarz praktykujący – dopiero krótki czas w swym zawodzie, ale ma już wiele do czynienia. Zapewna szuka u nas porady. Szczęście, żeśmy w sam czas powrócili do domu.

Znałem dostatecznie mego przyjaciela, aby się nie dziwić zbytnio jego wnioskom. Torebka z chirurgicznymi przyrządami, która wisiała we wnętrzu powozu, oświetlona przez latarnie, zdradziła mu te wszystkie szczegóły. W naszem oknie na górze zobaczyliśmy światło, znak, że późne odwiedziny nas się tyczyły. Wszedłem za Holmesem do naszego mieszkania nie bez pewnej ciekawości, czego mój pan kolega mógł o tej godzinie u nas szukać.

Kiedyśmy weszli, powstał z krzesła blady mężczyzna, o chudej twarzy i jasnych bokobrodach. Mógł liczyć mniej więcej trzydzieści cztery lat, lecz jego niezdrowa cera i zapadłe policzki świadczyły o sposobie życia, które siły jego strawił i pozbawił go przedwcześnie młodości. Zachowanie się jego było trwożliwe i niepewne, a jego szczupła, biała ręka, którą przy powstaniu oparł o gzyms nad kominkiem, odpowiednia byłaby raczej dla artysty, niż chirurga. Miał na sobie czarna narzutkę i ciemne spodnie, a tylko krawatka jego była nieco barwną.

– Dobry wieczór, panie doktorze, przemówił do niego przyjaźnie Holmes; dobrze, że nie potrzebował pan czekać na nas dłużej, jak parę minut.

– Pan mówił zapewne z moim woźnicą?

– Nie, poznaję to po świetle na bocznym stoliku. Proszę, niech pan zajmie miejsce i powie mi, czem mogę panu służyć.

– Pozwoli