Hex you. Kara za klątwę. Siostry z Salem. Tom 3 - P. C. Cast - ebook

Hex you. Kara za klątwę. Siostry z Salem. Tom 3 ebook

P C Cast

4,8

Opis

Moc, gorące serca i demony. Zło kontra wiedźmi czar. Finalny tom trylogii SIOSTRY Z SALEM, fascynującej historii o sile sióstr, magii i przeznaczeniu, z dwiema nastoletnimi czarownicami bliźniaczkami, które stawiają czoło złu.

Bliźniaczki Mercy i Hunter są wiedźmami, bezpośrednimi spadkobierczyniami Sary Goode, która założyła ich miasto. Po zamordowaniu matki dziewcząt przez plugawego demona, zostały opiekunkami bram do czterech światów podziemnych – starożytnych portali łączących ich świat z innymi, w których rządzi mitologia i egzystują najmroczniejsze stwory.

Mercy i Khenti zostali uwięzieni w Zaświatach Starożytnego Egiptu i potrzebują pomocy Hunter, by stamtąd uciec. Ale podczas gdy Hunter szuka sposobu, by ich uratować, inne zło zagraża Goodeville. Amfitryta znowu pojawia się na horyzoncie - i pragnie zemścić się na Hunter. Korzystając z nagłego osłabienia bram, Amfitryta wywabia śmiertelnie niebezpiecznego potwora i wypuszcza go na mieszkańców Goodeville. Powstrzymanie bogini i zapieczętowanie bram raz na zawsze będzie wymagało całej mocy bliźniaczek Goode.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Hex You

Redakcja: Joanna Czarkowska

Korekta: Renata Kuk, Magdalena Magiera

Skład i łamanie: Robert Majcher

Text Copyright © 2023 by P. C. Cast and Kristin Cast

Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.

All rights reseved.

Projekt okładki i ilustracje: Leo Nickolls

Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Projekt mapy: Sabine Stangenberg

Fotografia autorek: Daniel Stark at Stark Photography

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-239-9

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

PROLOG

DWIE GODZINY WCZEŚNIEJ

Dopiero po chwili Jana Ashley odzyskała spokój. Oto, co się dzieje, gdy pojawia się diabeł. On całe życie wywraca do góry nogami i sprawia, że dobrzy, bogobojni chrześcijanie zaczynają kwestionować samych siebie i swoją wiarę. Ale Bóg nad nią czuwa. On będzie jej strzegł.

Jana przesunęła spojrzeniem po piaszczystym brzegu jeziora Goode za nią i samotnych śladach stóp prowadzących do miejsca, w którym teraz stała.

– „…kiedy widzisz tylko jedne ślady stóp, to znaczy, że ja cię niosłem” – wyszeptała, przyciskając do piersi swój codzienny modlitewnik i świeże łzy napłynęły jej do oczu, zamazując widok na spokojną, błękitną taflę jeziora. Jej wargi poruszyły się znowu, tym razem w cichej modlitwie do Pana i Zbawcy, który, jak wiedziała, zawsze czuwa.

Czuwało również inne bóstwo. Istota wyższa, ale bynajmniej nie tak wybaczająca i pełna współczucia jak Bóg, w którego wierzyła Jana Ashley.

Amfitryta, bogini morza i małżonka Posejdona – rozpustnego, egoistycznego malkontenta (choć gdyby ktoś spróbował wypowiedzieć się o nim w niewłaściwy sposób, natychmiast zalałaby jego płuca słoną wodą) – stała w płytkiej wodzie przy brzegu jeziora Goode i skręcała w błękitnych palcach fałdy długiej spódnicy. Niczym fale przelewały się z pluskiem przez jej ręce i połyskiwały w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca jak łuski tarpona w krystalicznie czystym morzu. Osłoniła się przed wzrokiem tej śmiertelniczki, przed wzrokiem wszystkich śmiertelników. Była obserwatorką, zgromadziła już wystarczające dowody, by wypowiedzieć wojnę wiedźmie, która ją rozgniewała.

Świeża woda bulgotała i kłębiła się wokół jej kostek, bo gniew bogini doprowadził ją do stanu wrzenia. Amfitryta wzięła głęboki oddech, odrzuciła z ramion włosy z brunatnych wodorostów i zwróciła spojrzenie na skraj wody i leżący w niewielkiej odległości od pani Ashley fluorescencyjny, różowy kopczyk. Uśmiechnęła się.

Jana poprawiła wetknięty pod ramię niewielki kraciasty kocyk i bezwiednie musnęła palcami duży złoty krucyfiks spoczywający na kołnierzu jej bluzki, wodząc spojrzeniem po półkolistej linii wybrzeża przed sobą w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do rozłożenia koca i przygotowania się do codziennej porcji uzdrowienia. Zmarszczyła czoło i mocno zacisnęła usta na widok leżącej przed nią sterty ubrań. Złapała swój krzyżyk i zmrużyła brązowe oczy, przypatrując się powierzchni jeziora. Jeśli jacyś ludzie kąpali się tu na golasa, mogła ich złapać. Ale jeśli właściciele porzuconych ubrań uprawiali cudzołóstwo wśród drzew… Cóż, Jana nie była pewna, co zrobiłaby w tej sytuacji, ale nie miała najmniejszej wątpliwości, co Dobry Bóg trzymał dla nich w zanadrzu, gdy ich dusze opuszczą już ten padół.

Mijały sekundy, potem minuty. Żadne nagie ciała nie wynurzyły się na powierzchnię.

Policzki Jany poczerwieniały z zażenowania i oburzenia, gdy uświadomiła sobie, że jeśli Goodeville nie zostało nagle opanowane przez syreny (a po tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu minionych kilku dni, była niemal gotowa w to uwierzyć), to nikt nie byłby w stanie wstrzymywać oddechu tak długo.

– Cudzołożnicy! – Wypluła to słowo, mocniej ściskając w ręce krzyżyk, i szybkim krokiem pomaszerowała w stronę rzuconych na stertę ubrań.

Wokół jeziora Goode znajdowały się miejskie trasy spacerowe i place zabaw. Wolontariusze co tydzień sprzątali tutejsze plaże. Kościół organizował nad brzegiem jeziora letnie obozy. To było dobre miejsce, miejsce czyste, miejsce rodzinne. To nie Chicago, gdzie maniacy seksualni urządzają sobie uciechy w krzakach!

– Wezwę policję. – Jana kiwnęła głową i szarpnęła torebkę przy pasku, zbliżając się do sterty ciuchów. Zażenowanie ustąpiło miejsca słusznemu oburzeniu wzbierającemu pod jej żebrami. – Tak, to właśnie zrobię. A potem zobaczymy, jak będą się tłumaczyli ze swych grzesznych postępków przed…

Jana zamarła. Egzemplarz Codziennych Mądrości dla BogobojnychNiewiast wysunął jej się z rąk i z głośnym pacnięciem upadł na mokry piasek.

Sztywne, białe dłonie spoczywały na zalanym wodą piachu, wystawały z jaskraworóżowego sztormiaka jak formacja ostrych wyblakłych korali. Niezapięte poliestrowe poły i szeroki kaptur trzepotały na łagodnej bryzie i zakrywały twarz tego, kto miał go na sobie.

Jana wypuściła z płuc urywany oddech, przesuwając spojrzeniem po nieruchomym torsie, bermudach khaki i gołych łydkach, upiornie białych pod łagodnie falującą wodą. Długie końce starannie zawiązanych sznurowadeł unosiły się ku powierzchni, jakby chciały nabrać powietrza, a niewielka, szara rybka skubała nagie, częściowo zanurzone w wodzie ciało.

– H-halo? – To słówko zdawało się kaleczyć wyschnięty język Jany, a mocniejszy powiew wiatru sprawił, że na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka.

Jedyną odpowiedzią był cichy szelest różowego sztormiaka.

– W-wszystko o-okej? – Jana ze ściśniętym gardłem zrobiła krok naprzód, zmusiła się do wyciągnięcia drżącej ręki i opuszkami palców złapała brzeg kurtki. Jej serce zmieniło się w sopel lodu, gdy odciągnęła nieco różowy kołnierz.

Krew, czerwona i sucha jak cegła, utworzyła skorupę przy rozcięciu na szyi kobiety i zaplamiła rękaw jej cytrynowego topu.

Jana odskoczyła do tyłu i przycisnęła swój kraciasty kocyk do ust, żeby stłumić krzyk, drapiący w gardle jak żwir.

Straciła czucie w rękach, a kocyk wysunął jej się z palców, kiedy kolejny powiew wiatru zdmuchnął kaptur, odsłaniając perkaty nos, okrągły podbródek i otwarte, zamglone oczy, które aż za dobrze znała.

– Julie! – wychrypiała i zrobiła kolejny krok do tyłu.

Kocyk zaplątał się wokół nóg Jany i potknęła się, niezdarna jak nowo narodzony źrebak. Powietrze uciekło jej z płuc, gdy runęła na ziemię. Wraz ze słabym oddechem wciągnęła do ust piasek. Uniosła głowę i splunęła. Szarpnięte powiewem wiatru blond włosy zakryły jej oczy i splątały się z jej własnymi ciemnymi pasmami. Jana odsunęła je z twarzy i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że to nie jej włosy.

Krzyczała tak, że łzy napłynęły jej do oczu, ryła paznokciami wybrzeże, pełznąc do tyłu, obcasy jej butów zostawiały w piasku głębokie koleiny.

Mijały minuty, a może sekundy albo godziny czy lata. Czas nie miał znaczenia w obliczu śmierci.

W końcu wrzaski Jany ustały, zdrętwiała wewnętrznie. Trzęsącymi się rękami wydobyła telefon z torebki przy pasku. Dopiero przy trzeciej próbie udało jej się bezbłędnie wystukać dziewięćset jedenaście. Kiedy ją potem o to pytano, nie potrafiła sobie przypomnieć, co powiedziała operatorowi, nie pamiętała również, że wysłała SMS do swojego syna, Jaxa Ashleya, z prośbą o pomoc. Pamiętała tylko ciało Julie Stoll, takie nieruchome, i jej sztormiak, intensywnie różowy w porównaniu z ciemnoczerwoną plamą krwi. I pamiętała rozdarcie na jej szyi, zmarszczone i pofałdowane jak zastygły wosk świecy.

Szatan nawiedził Goodeville, zainfekował jego mieszkańców, sprawił, że odwracali się od Boga. To był dowód. I tym razem wszyscy to zobaczą.

Palce Jany uniosły się do naszyjnika z krzyżykiem. Jej oddech zmienił się w bezgłośne łkanie, bo tak mocno zacisnęła w ręku złoty krucyfiks, że przeciął skórę we wnętrzu jej dłoni.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię…

Amfitryta, nadal niewidzialna dla ludzkich oczu, wyszła na brzeg w pobliżu Jany, w obłoku przesyconego solą powietrza. Fałdy jej sukni falowały łagodnie w rytm wód jeziora. Uśmiech, podobny do lekko wygiętego grzbietu delfina, nadal igrał na ustach bogini, gdy obchodziła Janę Ashley dookoła.

To nie jest sprawka Szatana.

Piasek posypał się na wszystkie strony, gdy Jana zerwała się na równe nogi i odwróciła wokół własnej osi.

– Kto tu jest?

To ja… Uśmiech Amfitryty zniknął, kiedy uniosła do nieba zielone jak algi spojrzenie. Moje dziecko.

Jana strzepnęła łzy z rzęs i przyjrzała się brzegowi porośniętemu polnymi kwiatami i łagodnie kołyszącą się trawą, spodziewając się, że źdźbła mogą lada chwila stanąć w płomieniach.

– Bóg? – Otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale szybko je zamknęła. Nie wierzyła nigdy, że Wszechmogący mógłby przemówić do niej bezpośrednio. A przynajmniej nie swoimi słowami.

Westchnienie Amfitryty było jak obłoczek oceanicznej mgiełki.

Przybywam, kiedy jesteś w potrzebie, moje dziecko, powiedziała, dodając ostatnie słowa dla wzmocnienia.

Pojedyncza łza stoczyła się po policzku Jany.

– O Święty Zbawco, jeśli naprawę spłynęło na mnie błogosławieństwo i to rzeczywiście ty, to błagam, wybaw mnie od tego zła. Pokaż mi drogę powrotną do twojej światłości.

Amfitryta spojrzała na tę lękliwą jak myszka kobietę. Śmiertelnicy to takie proste istoty, niemal niewarte energii potrzebnej do wyciśnięcia z nich tej odrobiny zabawy, jakiej mogą dostarczyć. Ale tej wiedźmie należy pokazać, gdzie jej miejsce. I czyż nie mówi się, że trzeba się porządnie namęczyć, żeby wychować dziecko? No to Amfitryta dołoży wszelkich starań, żeby wypalić Hunter Goode do gruntu.

Goodeville zostało zatrute, skażone, zainfekowane złem. Bogini obserwowała Janę – szeroko otwarte, burobrązowe oczy śmiertelniczki przepełniały zachwyt i podziw, bez których morska bogini musiała się obywać od tak dawna, że nieomal zapomniała, jakie były pociągające. Zainfekowane przez wiedźmy.

– Wiedziałam – wyszeptała Jana, ściskając w ręku krucyfiks. – Na własne oczy widziałam, jak Hunter Goode, jedna z diabelskich nałożnic, praktykowała satanizm.

A więc miała rację co do tej dziewczyny. Oczywiście Jana dobrze wiedziała, co widziała na własne oczy, ale tyle osób uważało, że brak jej piątej klepki, iż w końcu sama zaczęła przyznawać im rację. Potem jednak Kirk Whitfield powiedział jej, że bliźniaczki Goode, a w szczególności Hunter, to zło wcielone – że oddawały cześć Szatanowi – a teraz sam Pan Bóg wybrał ją na swoje narzędzie, aby odesłać tę harpię z powrotem w ogień piekielny.

Gdy Amfitryta przechyliła głowę na bok i westchnąwszy, wypuściła kolejny obłoczek morskiej mgiełki, gruba macka wysunęła się spod jej spódnicy, aby złapać koronę, zsuwającą się z mokrych włosów bogini. Magia sióstr Goode była odziedziczona po przodkach, miały ją we krwi, ich magia pochodziła z tego świata, z tej linii kobiet, nie od Szatana. Ale to jedna z wielu spraw, których te niemagiczne dwunożne istoty nigdy nie zrozumieją.

To musi się skończyć, wymamrotała cichutko pod nosem, żeby Jana nie usłyszała, a potem odchrząknęła, żeby oczyścić gardło. Tylko ktoś taki jak ty – prawdziwie wierzący – może poprowadzić atak i ustrzec to miasto oraz dusze jego mieszkańców.

Podbródek Jany zadrżał, a jej oczy znowu wypełniły się łzami. Bóg przyprowadził ją tutaj, do Julie, stanowiącej przykład tego, co stanie się z nimi wszystkimi, jeśli ona nie podąży za jego wskazówkami.

Trzeba rozprawić się z Hunter Goode. Macka Amfitryty z powrotem umieściła koronę z rozgwiazd i muszelek na jej włosach i pogładziła jej policzek, zanim zniknęła pod połyskliwymi fałdami spódnicy. Z jej siostrątakże.

Jana pogładziła krucyfiks.

– Modlę się za nie co wieczór, szczególnie za Hunter z jej pentagramami i czczeniem diabła. Ale przypuszczam, że ty, Panie Boże, wiesz doskonale o moich modlitwach. – Spochmurniała i odsunęła pasmo ciemnych włosów z twarzy. – Co więcej mogłabym zrobić? Mieszkańcy miasta… ‒ Syreny zawyły w oddali, Jana zaczęła przesuwać złoty krzyżyk na łańcuszku, w jedną i drugą stronę. – O Święty Zbawicielu, oni wszyscy myślą, że zwariowałam. Barbara Ritter zaproponowała mi nawet xanax, kiedy spostrzegła mnie w kolejce do IGA.

Uśmiech Amfitryty powrócił, gdy syreny zaczęły się zbliżać. Zaraz zacznie się prawdziwa zabawa.

Czy masz w sobie wiarę?

– Oczywiście – zapewniła Jana bez namysłu.

Więc zostaw miasto mnie. Ja pokażę im jasność.

Gdyby Jana mogła zobaczyć podły uśmiech Amfitryty albo usłyszeć jej śmiech, ostry jak zgrzytanie noża po szkle, wiedziałaby bez najmniejszych wątpliwości, że prawdziwe zło ma zapach morza i oczy w kolorze zazdrości, nawet jeśli jest boginią.

Żwir posypał się na trawę, gdy dwie biało-brązowe furgonetki szeryfa wpadły z piskiem opon na niewielki parking i zatrzymały się o pięćdziesiąt jardów od Jany, „Boga” i zwłok Julie Stoll. Tuż za nimi nadjechał ambulans, a przenikliwy dźwięk jego syren zagłuszył pisk protestujących hamulców, dławienie się tłumików i chrzęst żwiru pod kołami samochodów, których kierowcy zobaczyli karetkę pogotowia i ruszyli za nią, pośpiesznie zmieniając kierunek jazdy.

Rozpoczęła się gorączkowa aktywność, plaża została ogrodzona, ratownicy medyczni podjechali na brzeg, karetka pogotowia wyżłobiła głębokie koleiny w piasku. Zastępca szeryfa Carter wsadził pod pachę swój kowbojski kapelusz i przesłuchiwał Janę, która odpowiadała, powoli i ostrożnie, cały czas nasłuchując głosu „Boga” i ciągle czując na ustach słony smak.

Niewielki parking był już prawie pełny, na granicy trawy zebrał się spory tłumek osób, które przyjechały za ambulansem, bo w Goodeville nie było właściwie nic do roboty, poza gapieniem się na szczęście lub, jak w danym wypadku, nieszczęście innych. Wzdłuż brzegu niosły się i krążyły wokół Amfitryty dramatyczne sykania mające uciszyć szepty o kimś zabitym, kolejnym morderstwie oraz do czego to miasto zmierza?

Wielka bogini morza wybuchnęła śmiechem brzmiącym jak zgrzytanie metalu i wmieszała się między mieszkańców miasta. W powietrzu zgęstniała słona mgła i osiadała na trawie jak poranna rosa, gdy Amfitryta sączyła swoje podłe kłamstwa w uszy mieszkańców Goodeville. Większość z nich przyjmowała je skwapliwie, spragniona znalezienia ujścia dla swej trwogi, znalezienia winnego. Byli jednak i tacy, którzy nie odczuwali takiej potrzeby, twardo stali na nogach i nie pozwalali ponieść się wzbierającemu przypływowi.

Kiedy Jax Ashley dotarł nad jezioro Goode, parking był już pełny i musiał zaparkować na trawie. Łokciami torował sobie drogę przez tłum, mgła osiadała na jego skórze jak pot, sól piekła go w oczach.

– To te dziewczyny Goode – syknął jeden z sąsiadów, kiedy Jax przepychał się do swojej matki. – To one spowodowały to wszystko.

– Czarownice! – mruknął drugi. – Obie.

– Gorzej! – dobiegł z tyłu okrzyk, któremu towarzyszyły pomruki akceptacji. – To są wiedźmy.

Jax przedarł się przez tłum gapiów i podbiegł do matki, która siedziała w towarzystwie ratowników medycznych, z kraciastym kocykiem narzuconym na ramiona. Jax przeczesał palcami swoje ciemne, nasiąknięte słoną wilgocią włosy.

Spalić je.

Te słowa i ryk oceanicznych fal huczały mu w uszach.

JEDEN

Plastikowe paciorki przyczepione do szprych kół roweru pobrzękiwały jak nieustające oklaski, gdy Hunter pędziła do parku i ulokowanej w samym jego centrum bramy do Egipskich Zaświatów. Ignorowała pisk opon i klaksony samochodów, mknąc przez parking jak rakieta. Jej rower skrzypiał i grzechotał, gdy wjeżdżała na krawężniki i w szaleńczym tempie pedałowała po trawie w stronę palmy doum. Słońce zaczynało już chować się za linię horyzontu, latarnie na kortach tenisowych i boiskach do bejsbola rozpraszały mrok i przyciągały mieszkańców miasteczka jak ćmy.

Hunter nie przejmowała się gapiami. Niech sobie myślą, co chcą. Jeśli o nią chodzi, to mogli ją nawet pochwycić pod osłoną ciemności i przywiązać do stosu na środku Main Street. Pod warunkiem że stanie się to potem, kiedy już uratuje swoją siostrę z egipskiego podziemnego świata.

Hunter odczuwała samotność, a przecież tak naprawdę nigdy nie będzie samotna, dopóki Mercy żyje. Nieważne, przez co przeszły, były w tym życiu razem. Były razem od samego początku i żadne pozaziemskie przestrzenie tego nie zmienią.

Hunter zeskoczyła z roweru i pozwoliła mu upaść na ziemię, a sama pobiegła do kępy palm doum, które od pokoleń chroniły miasto przed starożytnymi monstrami z Egipskich Zaświatów. Xena pędziła w stronę Hunter i palmy z taką prędkością, że wyglądała jak rozmazana plama czarnego, brązowego i białego futra. Gdy dotarła do Hunter, zaczęła miauczeć i ocierać się o kostki jej nóg. Wiedźma nie musiała słyszeć słów maine coonki, żeby wiedzieć, co kotka mówi.

Ile razy i na ile sposobów Mercy prosiła Hunter o pomoc? Ile razy Hunter odpychała siostrę?

Przycisnęła dłonie do jednego z kruchych pni palmy i zawołała wojownika, który, jak wiedziała, stał na straży po drugiej stronie bramy.

– Khenti Amenti, Strażniku Bramy ze Świata Ozyrysa, odpowiedz na moje wezwanie.

Materia dzieląca oba światy pod wezwaniem Hunter zmarszczyła się i zaczęła falować jak spokojne wody jeziora rozbijające się o skałę. Dziewczyna cofnęła się o krok i zacisnęła opuszczone ręce w pięści. Khenti musi udzielić jej wyjaśnień, nawet gdyby miała wywlec go do Goodeville, aby je uzyskać.

Kiedy zmaterializowała się brama, Xena wygięła grzbiet i zamiauczała, gdy sześciu wojowników ruszyło marszowym krokiem do bramy. Ich muskularne ciała lśniły przy każdym miarowym stąpnięciu, a ostro zakończone włócznie błyszczały w świetle. Serce Hunter tłukło się o żebra, gdy przenosiła spojrzenie z jednej maski warczącego szakala na drugą. Malowane kły strażników błyszczały, a ich czerwone futra świeciły jak ogień przez przejrzystą jak welon zasłonę.

– Gdzie jest Mercy Anne Goode, Zielona Wiedźma z tego świata? – zawołała Hunter do Strażników Bramy. – Co zrobiliście z moją siostrą?

Wojownicy-szakale stali w gotowości. Ich maski ożyły, strzygli spiczastymi uszami.

Xena miauknęła głośno i zasyczała groźnie, rzucając się między Hunter a wojowników. Poruszali się równo, jak jeden mąż, i mocniej zaciskali w rękach broń, a z ich rozchylonych pysków dobywało się niskie warczenie.

– Przyprowadźcie do mnie Khentiego Amenti! – krzyknęła Hunter. – Żądam rozmowy ze strażnikiem tej bramy.

Teraz my jesteśmy jej obrońcami. Przemówili jednym głosem, ich niski pomruk dudnił w uszach Hunter.

Znowu zacisnęła pięści.

– Co zrobiliście z moją siostrą?

Nie odpowiemy ci, młoda wiedźmo.

Materia dzieląca oba światy zmarszczyła się ponownie, usuwając rudogłowych wojowników-szakali z pola widzenia.

Xena zawyła, kiedy Hunter ruszyła za znikającymi stworami.

– Mercy! – krzyknęła i sięgnęła do lśniącej zasłony, ale było już za późno. Wojownicy zniknęli, a brama do ich świata została znowu zasłonięta przez palmę doum.

Hunter otoczyła ramionami centralny pień i przycisnęła czoło do szorstkiej kory.

– Mercy, jeśli mnie słyszysz, przepraszam… za wszystko. – Łzy płynęły ciurkiem po jej nosie i kapały na ziemię. – Idę po ciebie.

Wytarła oczy i popatrzyła przez palmę na wojowników, którzy, jak wiedziała, czaili się za zasłoną.

– Jestem Kosmiczną Wiedźmą. Tak, jestem młoda, ale mam we krwi moc wielu pokoleń, jak również siłę księżyca i bezmiar wszechświata objętego moją magią. Rozerwę na strzępy wasz świat i ten tutaj, żeby odnaleźć siostrę.

Odzyskany przez nią magiczny wisiorek Tyra rozgrzał się na jej piersi, Hunter poczuła przypływ energii.

– Jestem Hunter Jane Goode i nikt nie będzie wkurwiać mojej bliźniaczki, poza mną.

Pozwoliła, by to przesłanie zawisło w powietrzu pomiędzy oboma światami, a potem pochyliła się i podniosła z ziemi coś przypominającego ogromny kłąb syczących kłaków. Zignorowała nielicznych gapiów, wyciągnięte telefony i szczęki opadłe ze zdumienia tych, którzy stali się świadkami zdumiewających wydarzeń nie z tego świata, podniosła rower i wsadziła Xenę do kosza obok torby. Poprowadziła rower na parking, okręcając pierścień z półksiężycem wokół palca, i popatrzyła na jaśniejący księżyc.

– Znajdziemy Mercy – zapewniła szeptem, wskoczyła na rower, pogłaskała najeżoną Xenę i popedałowała do siedziby rodu Goode po swój arsenał. – I sprowadzimy ją do domu.

DWA

Spróbuj się nie martwić. Khenti to potężny wojownik. Pokona demony In-tepy. To okropne stwory, ale nie dadzą rady mojemu synowi – powiedziała Meryt.

Mercy obserwowała mamę Khentiego, chodzącą nieustannie przed paleniskiem w sali wielkiej jak jaskinia, w tę i z powrotem, i doszła do wniosku, że słowa Meryt brzmiałyby znacznie bardziej przekonująco, gdyby nie bladość kobiety i jej wyraźne zaniepokojenie. Chociaż, prawdę mówiąc, mama Khentiego była martwa i większą część życia po życiu spędziła w zamknięciu, kryjąc się przed demonami w Duat, egipskiej Krainie Umarłych, więc być może bladość i zmartwienie to u niej stan normalny. Mercy zmusiła się do uśmiechu.

– Cóż, rzeczywiście bez większego trudu poradził sobie z In-tepami, które zaatakowały nas poprzednio. Ma pani rację. On jest wspaniałym wojownikiem. Jestem pewna, że…

Słowa Mercy zdmuchnął strumień gorącego powietrza, które wpadło do podziemnego sanktuarium wraz z Khentim i tumanami piasku.

– Och! Tee! – Matka podbiegła do syna. – Czy jesteś ciężko ranny?

Mercy wstała z jednej z wielu wielkich poduch, których Meryt używała w charakterze krzeseł. Popatrzyła na Khentiego pokrytego krwią i kawałkami rozkładającego się ciała. Ruszyła w jego stronę, ale nagle stanęła – niepewna, co zrobić z taką ilością krwi. On musi być naprawdę ciężko ranny!

– Masz apteczkę pierwszej pomocy albo jakieś środki opatrunkowe? – palnęła, po czym uświadomiła sobie śmieszność tego pytania. Meryt była martwa. Nie mogła zostać zraniona. Po co jej bandaże i plastry?

– Tee! Chodź, pomogę ci usiąść. – Meryt chciała wziąć syna za rękę, ale Khenti się odsunął.

– Muta, nie, nie dotykaj mnie. Pozwól mi najpierw zmyć z siebie tę posokę i zakrzepłą krew. – Uśmiechnął się. – I nie martwcie się, obie. To – wskazał zaplamioną szkarłatem włócznią swoje pokryte obrzydlistwem ciało ‒ nie moje.

– Zabiłeś wszystkie te pawiany-zombie? – Mercy zmarszczyła nos, bo dotarł do niej odrażający smród unoszący się z ciała Khentiego.

– Tak. Odkryłem całe stado w niewielkiej odległości i wybiłem wszystkie, co do nogi, ale one powrócą. – Uśmiech zniknął z twarzy Khentiego. – Zabiłem również jednego Ikenty, ale obawiam się, że kiedy odżyje, wróci tutaj z wieloma podobnymi do siebie.

Meryt wzdrygnęła się.

– Ikenty to okropne stwory. Od dawna już żadnego nie widziałam, ale słyszałam ich wycie. Wtedy nie ruszam się stąd na krok, bo tu jestem bezpieczna pod ochroną Hathor.

– Co to są Ikenty? – zapytała Mercy.

– Mogę odpowiedzieć, kiedy już się umyję? Ikenty nie mają odrażającego zapachu, ale In-tepy cuchną grobem, ja w tej chwili również.

– Tak, to dobry pomysł. Ty naprawdę śmierdzisz.

– Chodź, Tee, tam gdzie wpada strumień, jest naprawdę świetne miejsce do kąpieli. – Meryt podeszła do gobelinu przedstawiającego jej boginię opiekuńczą, Hathor. Odsunęła go na bok, by Khenti mógł przejść do znajdującego się za nim przestronnego pomieszczenia, nie dotykając i nie brudząc materiału, a potem obie z Mercy podążyły za wojownikiem. – Jak tu pięknie! – Mercy zatrzymała się w progu i wzięła głęboki oddech, wciągając powietrze przesycone zapachem kwiatów i żyznej ziemi.

Pokój to było zdecydowanie za słabe określenie. Komnata wydawała się nie mieć końca i całkiem możliwe, że – jako magiczny dar bogini Hathor dla Meryt – była bezkresna. Ogromne pomieszczenie przypominało pole pełne kwiatów i warzyw, dojrzałego zboża i drzew uginających się pod ciężarem owoców. Sufit nakryty był kopułą i choć Mercy zdawała sobie sprawę, że znajdowali się w jaskini, to widziała nad głową słońce, którego życiodajne promienie padały na istną plątaninę roślin.

Musnęła opuszkami palców czubeczki wonnej lawendy i ruszyła w ślad za Meryt i Khentim w głąb magicznej komnaty, do szerokiego strumienia toczącego wody po gładkich kamieniach. Opływał on kępę mangrowców, a dalej tworzył basen jakby stworzony do kąpieli, z różowymi kwiatami lotosu, które wyglądały jak spódniczki baletnicy.

Khenti bez wahania zanurzył się w wodzie, w sandałach, z włócznią i w ubraniu, nie zdejmując krótkiej, skórzanej przepaski na biodra noszonej przez wojowników. Zanurkował w krystalicznej wodzie i kilkakrotnie wypłukał w niej swoje długie, ciemne włosy, potem wycisnął z nich wodę, nabrał w dłonie piasku i zaczął szorować nim całe ciało.

– Ikenty to demon o ciele ogromnego drapieżnego ptaka z głową czarnego kota – wyjaśniał, nie przestając się myć. – Zazwyczaj ma długie kły i czerwone, płonące oczy.

– Brzmi całkiem dziwacznie – stwierdziła Mercy i usiadła obok mamy Khentiego na prostej drewnianej ławce, z której roztaczał się widok na basen kąpielowy. Meryt położyła obok siebie starannie złożony kawał płótna przypominając ręcznik kąpielowy.

– To ohydne stworzenia. – Meryt aż się wzdrygnęła. – Szczególnie niebezpieczne są ich szpony, ponieważ Ikenty celowo infekują je zgnilizną, brudem i kałem.

– Czy to nie przesada? Przecież ci, którzy trafiają do Duat, przeważnie są już i tak martwi, prawda? – zapytała Mercy.

– Racja – potwierdził Khenti z basenu. – Ale Ikenty strzegą również grobowców śmiertelników i te zatrute szpony szybko rozprawiają się z rabusiami grobów.

– Fuj. I jesteś pewien, że te Ikenty i In-tepy powrócą? – Mercy przygryzła wargę, zastanawiając się gorączkowo.

– Zdecydowanie tak. Starałem się zacierać ślady, kiedy wracałem tutaj, ale odkryją nas na pewno, to tylko kwestia czasu. – Khenti wyszedł z basenu i otrząsnął się z siłą, która zyskałaby aprobatę Xeny, a potem usiadł obok nich na ławce. – Dziękuję, Muta. – Uśmiechnął się do matki, kiedy podała mu ręcznik, ale szybko spoważniał. – Martwię się o ciebie. Dopóki Mercy i ja przebywamy tutaj, znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Kiedy demony odkryją, gdzie jesteśmy, zbiegną się wszystkie. Nie będę w stanie ich powstrzymać, zaleją nas. – Jego ciemne oczy napotkały spojrzenie Mercy. – Czy twoja siostra nawiązała już kontakt?

Mercy celowo nie pozwalała swoim oczom wędrować po prawie nagim, lśniącym od wilgoci, muskularnym ciele wojownika. Weź się w garść, Mag! To nieważne, jaki on jest seksowny – nie chcę, żebyśmy tutaj umarli!

– Nie. Nie nawiązała ze mną kontaktu, ale mnie usłyszała. Hunter znajdzie sposób, żeby nam pomóc. Musimy postarać się tylko dać jej tyle czasu, ile będzie potrzebowała.

Mercy zerknęła na swoją pierś i zrobiło jej się ciężko na sercu. Symbol bogini Hathor – narysowane henną rogi obejmujące wielki dysk słońca – nie przestawał blaknąć. Rogi właściwie były już niewidoczne, a dysk przypominał raczej sierp księżyca niż okrągłe, pełne słońce. Kiedy rysunek zniknie całkowicie, Mercy będzie musiała natychmiast opuścić Egipskie Zaświaty. Albo tu umrzeć.

– Pamiętaj, że w Duat czas biegnie inaczej. – Ciepły głos Khentiego sprawił, że Mercy podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. – Znak Hathor blednie, ale wierzę, że bogini czuwa nad tobą. Już cię pobłogosławiła. Na pewno nie pozwoli, żeby jej znak zniknął, zanim nie znajdziesz sposobu, by wrócić do swojego świata.

– Zanim my znajdziemy sposób – powiedziała Mercy z naciskiem. – Ty pójdziesz ze mną. Ty przecież też nie jesteś jeszcze martwy.

Wzrok Khentiego pobiegł do matki, która uśmiechnęła się smutno do syna.

– Nie, Tee, ja nie mogę pójść z tobą. Bo ja jestem martwa, mój kochany synku. Zostanę tu, gdzie moje miejsce.

– Duat to nie miejsce dla ciebie! Nie zasłużyłaś na takie życie po życiu. Tylko przez podstęp ojca zostałaś skazana na wieczną samotność. To karykatura sprawiedliwości, gdyby Ozyrys o tym wiedział, nie pozwoliłby na to z pewnością.

– Więc opuść to miejsce ze swoją Zieloną Wiedźmą, Tee. I postaraj się dotrzeć do Ozyrysa. To jedyny sposób, bym nie musiała pozostać tu na wieczność – powiedziała Meryt.

– Okej, a więc potrzebujemy czasu. – Mercy w zamyśleniu bębniła palcami o ławkę. A potem wyprostowała się i spojrzała z uśmiechem na bujną roślinność wokół siebie. – Myślę, że mogę zyskać trochę czasu! Meryt, czy ma pani trochę czarnych świec?

– Możliwe. To zależy od Hathor – odparła Meryt.

– Co to znaczy? – zapytała Mercy.

– Hathor obdarza mnie łaskawie rozmaitymi potrzebnymi rzeczami: materiałami, z których szyję sobie ubrania, winem i tym wszystkim, czego nie jestem w stanie tutaj uprawiać. Oraz świecami. Pojawiają się w drewnianym pudle. Możemy po prostu poszukać w nim czarnych świec. Bogini często wie, czego mi potrzeba, zanim jeszcze pomyślę, by ją o to poprosić w modlitwie – wyjaśniła Meryt.

– Co wymyśliłaś, Mercy? – zapytał Khenti, wycierając ręcznikiem długie ciemne włosy.

– Pamiętasz zaklęcie osłaniające, które rzuciłam w parku, żeby ludzie nie widzieli, jak z tobą rozmawiam?

Ciemne brwi Khentiego powędrowały w górę.

– Tak! Czy mogłabyś rzucić to zaklęcie tutaj?

– Cóż, potrzebne jest znacznie silniejsze zaklęcie, aby zasłonić tak dużą przestrzeń, jak obszar przed jaskinią twojej mamy, no i nie ma tutaj linii mocy, z których mogłabym zaczerpnąć energii, ale chyba zdołam wydobyć dość siły z roślin wypełniających to zachwycające pomieszczenie, aby nas ukryć. Nie wiem tylko, jak długo ta zasłona przetrwa.

– Wystarczająco długo, żebyśmy mogli wymknąć się stąd i nie zwabić demonów do jaskini mojej matki? – upewniał się Khenti.

– Mam taką nadzieję, do cholery – mruknęła Mercy.

– Ale jak twoja siostra was znajdzie, jeśli opuścicie moją jaskinię? – dopytywała Meryt.

– Nie musimy jej opuszczać od razu – wyjaśniła Mercy. – Wyczuję, kiedy zaklęcie zacznie słabnąć. Dopiero wtedy będziemy musieli odejść.

– Do tego czasu Potężna Kosmiczna Wiedźma Hunter znajdzie sposób, by do ciebie dotrzeć – oświadczył Khenti.

Mercy już miała powiedzieć, że chciałaby mieć tyle wiary w Hunter co Khenti, ale uświadomiła sobie nagle, że naprawdę wierzy w siostrę bez zastrzeżeń! Wierzę w Hunter. Zawsze wierzyłam. Musiałam tylko sobie o tym przypomnieć i przestać mydlić sobie oczy różnymi bzdurami.

– Masz rację, Khenti. Hunter to potężna wiedźma. Ona to zrobi. Wiem, że tak.

Meryt wstała i kiwnęła głową.

– To oczywiste, że Hunter jest potężną wiedźmą; jej bliźniacza siostra z pewnością nią jest. A teraz przekonajmy się, czy nadal jesteśmy w łaskach Hathor.

Matka Khentiego poprowadziła ich przez salę pełną roślinności do pomieszczenia, które Mercy nazywała w myślach jaskiniowym salonem. Meryt odsunęła na bok kolejny gobelin – ten przedstawiał życiodajny Nil z palmami rosnącymi wzdłuż brzegów i stadem zamarłych w locie ibisów z haczykowatymi dziobami. Pokój za gobelinem był mniejszy od salonu, ale łoże z baldachimem, umieszczone na środku i zaścielone pościelą błękitną jak egipskie niebo, robiło wrażenie. U stóp łoża stał ogromny kufer ozdobiony rogami Hathor i dyskiem oraz inkrustowany półszlachetnymi kamieniami. Meryt uniosła wieko i z radosnym sapnięciem sięgnęła do środka, a kiedy odwróciła się do Khentiego i Mercy, miała ręce pełne grubych, czarnych, podłużnych świec.

Mercy zalała fala ulgi.

– Bez wątpienia jesteśmy nadal w łaskach Hathor.

– Czego jeszcze potrzebujesz? – zapytał Khenti.

– Tylko cienia i mocy – odparła. I szczęścia – mnóstwo szczęścia – dodała w duchu.

– Jak sama powiedziałaś, w pokoju z roślinnością jej pełno energii, a tamtejsze rośliny już cię poznały i zaakceptowały – oświadczyła Meryt. – Czy możesz wykorzystać cień spod drzewa?

– Jeśli drzewo jest wystarczająco duże. Będę potrzebowała dużo cienia.

Meryt rozpromieniła się w uśmiechu.

– O! Jestem przekonana, że figowiec sykomora Hathor spełni twoje oczekiwania. Chodź! Chodź! – I z dziewczęcą lekkością przebiegła obok nich, dając znak, by szli za nią. – Tee, przynieś jedną z pochodni położonych koło paleniska. Mercy może posłużyć się nią do zapalenia świec.

Śpiesznie wrócili do sali z roślinnością. Musieli pójść dalej niż poprzednio. Przeszli po wygiętym łukowato drewnianym mostku i ruszyli wzdłuż strumienia, tym razem oddalając się od basenu. Mercy była zadziwiona rozmaitością roślin, jakie ich otaczały, Wielokrotnie bywała w Ogrodzie Botanicznym w Bostonie i zawsze zachwycała się bogactwem flory, którą tam zgromadzono, ale w porównaniu z tym, co Hathor stworzyła tutaj dla Meryt, tamten ogród wypadał słabo. Mercy była tak pochłonięta podziwianiem fioletowych, niebieskich i różowych kwiatów rosnących dziko na łące, że w pierwszej chwili nie zauważyła ogromnego drzewa, pod którym zatrzymali się Meryt i Khenti.

– O, wow! Jakie wspaniałe! – Podnosiła wzrok, coraz wyżej i wyżej, i wyżej. Drzewo musiało mieć co najmniej sto stóp wysokości i ogromną kopułę szerokich, jasnozielonych liści. Pomiędzy nimi i rudobrązowym pniem wisiały pęki owoców, wokół których bzyczały osy. Pod szeroką koroną panował głęboki i bogaty cień.

– To figowiec sykomora, drzewo poświęcone Hathor. Jego drewno jest często wykorzystywane do budowy sarkofagów, ale te drzewa są cenne nie tylko z powodu drewna. Każda część figowca jest wartościowa, z liści robi się uzdrawiającą herbatkę. Jego sok jest słodszy niż cukier, a owoce są niemal równie boskie jak sama Hathor – wyjaśniła Meryt.

– Jest idealne. Absolutnie doskonałe! – Mercy z szacunkiem zbliżyła się do figowca. Położyła dłoń na szorstkim pniu i zamknęła oczy. Natychmiast wyczuła oddech drzewa, wdech i wydech, sykomora powitała ją z zaciekawieniem i ciepłem.

– Witaj, starożytna istoto – powiedziała Mercy. – Twoja siła i uroda są naprawdę imponujące. Jestem Zielona Wiedźma Mercy z dalekiego świata śmiertelników i muszę pożyczyć trochę twojego cienia, żeby zapewnić Meryt bezpieczeństwo. Czy nie masz nic przeciwko temu?

Służę Hathor, a Meryt ma jej błogosławieństwo – podobnie jak ty, młoda istoto. Pomogę ci.

– Dziękuję, babciu Sykomoro. Bardzo nam pomożesz. – W odpowiedzi drzewo wysłało Mercy taki zastrzyk energii, że byłaby w stanie przebiec maraton. Odwróciła się do Meryt i Khentiego, stojących tuż poza zasięgiem korony drzewa, i skinęła, by do niej podeszli.

– Jak możemy pomóc? – zapytał młody wojownik.

– Najpierw rozstawmy czarne świece wokół drzewa, blisko pnia, tam gdzie cień jest najgęstszy. – Cała trójka szybko ustawiła ciasny krąg świec pod drzewem. – Okej, teraz musimy je zapalić.

Khenti uniósł wyżej przyniesioną przez siebie płonącą pochodnię.

– Musisz to zrobić sama czy mogę ja?

– Możesz to zrobić ty. To zaklęcie jest w istocie przeciwzaklęciem, więc właściwie nie będzie rzucone, dopóki świece nie zostaną zgaszone – i do tego również poproszę o pomoc ciebie i twoją mamę. – Mercy z aprobatą kiwnęła głową, gdy Khenti zapalił wszystkie świece i ciemność pod potężnym drzewem rozświetliły łagodne światełka płomyków podobne do robaczków świętojańskich. Kiedy wojownik dołączył do niej, Mercy podjęła: ‒ Musimy usiąść zaraz za kręgiem świec i ulokować się w taki sposób, żeby zdmuchnąć wszystkie świece naraz. Rozumiecie?

Meryt i Khenti kiwnęli głowami i oboje poszli za przykładem Mercy, która usiadła pod drzewem po turecku. Rozmieścili się na obwodzie kręgu w równych odstępach. Potem popatrzyli na Mercy z oczekiwaniem.

– Najpierw odetchniemy razem trzykrotnie, żeby się ugruntować. – Mercy wzięła głęboki oddech, a matka i syn poszli za jej przykładem. – Następnie ustalimy naszą intencję, którą jest: niech ten cień rozszerzy się i rozciągnie tak bardzo, żeby ukryć jaskinię przed poszukującymi jej demonami. Aby tak się stało, musicie mieć ciągle w głowach to, że nie obawiacie się cienia ani mroku. Wręcz przeciwnie, witacie go z radością, bo chroni was i ukrywa.

– Ja mogę tak myśleć, Zielona Wiedźmo – zapewniła Meryt.

– Ja również – dodał Khenti.

– Cudownie! Ja ustanowię intencję, sięgnę po moc otaczających nas roślin, a potem wypowiem słowa zaklęcia. Kiedy kiwnę głową, zdmuchnijcie razem ze mną świece, wyobrażając sobie, że cienie multiplikują się w nieskończoność. Powinniśmy zobaczyć coś, co nam powie, że zaklęcie zostało rzucone i działa. Gotowi? – Meryt i Khenti kiwnęli głowami. – Okej, ustalcie swoje intencje, a ja zacznę rzucać zaklęcie.

Mercy zamknęła oczy i skoncentrowała się. Najpierw skupiła się na swojej intencji. Cienie pod tym cudownym drzewem pomnożą się i powiększą tak, że zakryją całą tę jaskinię i zapewnią Meryt bezpieczeństwo.

Z zamkniętymi oczami, Mercy otworzyła się na żyjące wokół rośliny. Witajcie, piękne, zdrowe, wzrastające istoty! Tu Zielona Wiedźma Mercy. Czy pomożecie mi znowu, użyczając części swej mocy?

Tym razem umysłu Mercy nie wypełniły entuzjastyczne głosy młodych, pełnych gotowości roślin. Zamiast tego poczuła znajomą już obecność potężnego drzewa sykomorowego, które wyciągnęło się ku niej i wypełniło ją.

Możesz pożyczyć ode mnie moc, Zielona Wiedźmo i przyjaciółko osoby pobłogosławionej przez Hathor. Weź, ile potrzebujesz. Zostałam bogato obdarzona przez boską Hathor.

Dziękuję! Mercy była tak przejęta wspaniałomyślnością drzewa, że o mało nie prysła jej koncentracja, ale ugruntowała się znowu, rozluźniła ramiona i twarz, odetchnęła głęboko, aby pozostać skupiona na swym celu – a potem zaczęła rzucać zaklęcie okrywające.

Przybądźcie, cienie, ukryjcie nas przed wścibskimi oczami

Dzięki podobnemu do was mrokowi jesteśmy zamaskowani

W gęstniejącej ciemności pożyczonej od drzewa Hathor

Meryt nie zostanie ani dostrzeżona, ani usłyszana, ani odnaleziona!

Kiedy Mercy wypowiedziała ostatnie słowa zaklęcia, otworzyła oczy i kiwnęła głową, a potem pochyliła się i wraz z Khentin i Meryt równocześnie zdmuchnęli płomyki kręgu czarnych świec. Wtedy Mercy wyciągnęła rękę do sykomory i natychmiast wypełniła ją energia przypominająca znajome linie mocy rodu Goode, tylko że ta energia była bardziej gęsta. Otoczył ją słodki zapach fig i Mercy przez własne ciało przesłała moc drzewa do cieni kłębiących się pod figowcem.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem gruby pień drzewa zaczął się jakby marszczyć, ale Mercy uświadomiła sobie, że on się wcale nie porusza – to cienie się przesuwały, gęstniały, pomnażały! Z odgłosem przypominającym szum liści w lesie podczas potężnej wichury cienie się skłębiły i uniosły wyżej i wyżej, aż uderzyły o magiczny strop – i przeniknęły go. Mercy znowu zamknęła oczy, wciągnęła moc drzewa i skoncentrowała się na rozciągnięciu cienia nad jaskinią jak koca. Dziękuję, starożytna istoto.

To przyjemność służyć tym, których ukochała moja bogini.

Mercy otworzyła oczy z szerokim uśmiechem.

– Udało się! Czuję to! Wiem, że to działa.

– Dobra robota, Mercy! Wiedziałem, że dasz radę! – Khenti podbiegł do niej, podniósł ją z ziemi i wziął w objęcia.

A potem jego mama znalazła się przy nich i Mercy pozwoliła sobie na chwilę relaksu w tak bardzo potrzebnych matczynych ramionach.

– Co jeszcze mamy zrobić? – zapytała Meryt, kiedy wypuściła Mercy z objęć i pogładziła ją po policzku jak matka.

– Nic. Po prostu zostawimy świece tutaj. Zazwyczaj, aby zakończyć jakieś zaklęcie, zapala się świece, ale to akurat ma ograniczoną trwałość – powiedziała Mercy.

– Ograniczoną trwałość? – Meryt zmarszczyła czoło.

– Och, no tak, przepraszam. To oznacza, że zaklęcie w końcu samo zanika, kiedy moc przestaje je podsycać. Więc nie trzeba nic robić, żeby je zakończyć.

– Miejmy nadzieję, że przetrwa dość długo – mruknął Khenti, kiedy wracali przez żyjącą komnatę.

– Sykomora jest wyjątkowo potężna – odparła Mercy. – To dobrze. Powinna utrzymywać zaklęcie w mocy przez kilka dni, ilekolwiek by to tutaj trwało.

Dotarli do łukowatego drewnianego mostu, Mercy zatrzymała się na jego środku. Khenti był przy niej, a jego mama tuż obok. Matka i syn czuli się bardziej odprężeni, Mercy przypomniała sobie matkę z nagłym przypływem tęsknoty. Szybko zamrugała i wbiła wzrok w czystą wodę strumienia, walcząc ze łzami.

Ręka Khentiego objęła jej dłoń.

– Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Nic nie jest niemożliwe dla tak potężnych wiedźm jak ty i twoja siostra.

Mercy tylko kiwnęła głową, bo nie była pewna, czy głos jej nie zawiedzie, oparła łokcie na poręczy mostu i nadal walczyła ze łzami. Kiedy szybko mrugała powiekami, coś przykuło jej uwagę – coś szarego i dziwnego – i uświadomiła sobie nagle, że ta dziwna szara rzecz to ona sama! Jej ręce poszarzały! Spojrzała na swoją pierś ‒ znak Hathor już całkiem zniknął.

Nie mogłyśmy uratować naszej mamy. Nie uleczyłyśmy drzew. Właściwie byłyśmy kłótliwymi gówniarami, a nie potężnymi wiedźmami. A teraz umrę w tym przeklętym, okropnym miejscu i nie zdążę ci nawet powiedzieć, jak bardzo cię przepraszam! Hunter, tęsknię za tobą i kocham cię, bardzo!

Nie zdołała już dłużej powstrzymywać łez, patrzyła, jak kapią do wody z jej policzków.

W tym momencie strumień pod jej nogami zaczął się zmieniać. Zamiast płynąć z melodyjnym pluskiem po gładkich kamieniach i piaszczystym dnie, woda uniosła się, zawirowała i utworzyła miniwir, z którego wytrysnęły dwa słowa wykrzyczane głosem znanym Mercy równie dobrze, jak jej własny.

Znalazłam cię!

TRZY

Godzinę zajęło Hunter zebranie wszystkich związanych z księżycem przedmiotów, jakich mogła potrzebować, aby zlokalizować siostrę i zapewnić sobie bezpieczeństwo, a potem wraz z Xeną w kociej postaci podjechała z powrotem pod palmę doum. W trakcie tej godziny nie miała czasu na wątpliwości. Zbyt wiele rzeczy było do zgromadzenia, za wiele czynności do zaplanowania. Dopiero teraz, gdy usiadła u podnóża drzewa, wpatrując się w miedziany kociołek pełny krystalicznie czystej wody księżycowej, a latarka z zestawu ratunkowego rzucała niesamowite światło na kołyszące się łagodnie na wietrze pierzaste liście, straciła pewność, czy jeszcze kiedyś zobaczy Mercy.

Nagle uwagę Hunter przyciągnął mały, biały krążek. Zmrużyła oczy i starała się przebić wzrokiem ciemność, która czaiła się poza obrębem bańki jasnożółtego światła jej latarki. Blask niespodziewany jak wybuch pojawił się równocześnie z delikatnym klap, klap japonek i szelestem równo przystrzyżonej trawy. Xena skoczyła pomiędzy Hunter a to coś, co coraz bliżej stawiało kroki, wygięła grzbiet, zasyczała złowieszczo i pokazała kły.

A psik!

Ostre wygięcie grzbietu kotki złagodniało, Hunter wypuściła z płuc wstrzymywane powietrze.

Emily wyłączyła latarkę w telefonie, gdy wraz z Jaxem weszli w krąg światła Hunter.

– Szukamy cię od wielu godzin – powiedziała z kolejnym kichnięciem, po czym przesunęła wierzchem dłoni po nosie.

Jax przeczesał palcami ciemne włosy, których końcówki skręciły się, jakby zmoczył go deszcz.

– Czyli mniej więcej od trzydziestu minut.

Cienkie ramiączko zsunęło się z brązowego ramienia Emily, gdy wzruszyła ramionami.

– Nieważne, ale powinnaś naprawdę włączyć swój telefon.

Hunter wyłowiła komórkę z samego dna kwiecistej torby, w której przyniosła wszystkie potrzebne rzeczy. Wcisnęła przycisk, lecz ekran pozostał czarny. Miała tego dnia tyle na głowie, że nie mogła zatroszczyć się jeszcze o naładowanie telefonu.

Jax powtórnie zmierzwił włosy, jego ciemne oczy były szeroko otwarte i badawcze.

– Mamy problem.

Xena wydała niskie, żałosne miauknięcie i wdrapała się na kolana Hunter.

Jeszcze jeden, nie. Gorąco napłynęło do twarzy Hunter, wstrzymała oddech. Nie mogę… Nie mogę…

– Nie mogę sprowadzić jej z powrotem – wychrypiała, łzy potoczyły się po jej policzkach. – Mercy zniknęła, a ja nie mogę ściągnąć jej z powrotem.

Jax i Emily podbiegli do Hunter i przykucnęli obok niej po obu stronach. Poczuła dłoń, która uspokajająco, kolistymi ruchami masowała jej plecy.

– Mag zniknęła? – Dłoń zatrzymała się i Emily przygryzła dolną wargę. – Nie było jej w szkole i nie odpowiedziała na mój SMS, ale sądziłam… ‒ Założyła ramiona na piersiach. – No, powiedziała mi, że wzięły się do tego z Xeną i że przez cały weekend zostanie w domu.

Xena wydała żałosne miauknięcie.

– Mercy jest w tarapatach. Posłużyła się naszą więzią, żeby skontaktować się ze mną. Utknęła w egipskich zaświatach. Potrzebuje mnie. – Głos uwiązł Hunter w gardle, uniosła dół podkoszulka i wytarła łzy płynące po policzkach. – Ona mnie potrzebuje, a ja nie mam pojęcia, co robić.

– Wygląda na to, że jakiś pomysł jednak masz. – Jax wskazał głową miedziany kociołek, motek szpagatu i tęczę z kryształków, które Hunter wyjęła z torebek i ułożyła wokół misy. – Masz plan. Jak zawsze. Musisz po prostu zaufać sobie, H.

Jakby na potwierdzenie jego słów, Xena przycisnęła przednie łapy do ramienia Hunter, popatrzyła jej prosto w oczy swymi bursztynowymi ślepkami i wydała długą serię miauknięć przypominających ćwierkanie ptaszka, a potem otarła się puchatym łebkiem o jej policzek.

– Jax i Xena mają rację – zaczęła Emily, ale łzy napłynęły jej do oczu i musiała stłumić kichnięcie. – Dasz radę. Sama powiedziałaś, że Mercy wykorzystała waszą więź, żeby skontaktować się z tobą. To działa w obie strony. Takie już prawo bliźniąt. – Przysunęła się bliżej, tak że ich kolana się stykały i wzięła Hunter za rękę. – Jesteście powiązane ze sobą nie tylko rodzinnie, ale również poprzez magię.

– I jesteś cholerną wiedźmą – dodał Jax, przytulając się do Hunter i obejmując jej rękę palcami twardymi od odcisków. – Uwierz w siebie.

Hunter mocno ścisnęła ich ręce i wzięła głęboki oddech, czerpała siłę od przyjaciół i z przypomnienia o specjalnej więzi, jaka łączyła ją z Mercy. Była przecież Hunter Goode, bliźniaczą siostrą Mercy Goode, wspomaganą przez kosmos, przez boga nieba i starożytną magię przodkiń, krążącą w jej żyłach.

Wisiorek na jej piersi zrobił się gorący, oczami duszy widziała, jak w centrum opalizującego klejnotu pojawia się różowofioletowy wir, znak siły jej magii i łaski Tyra. Jej bóg był przy niej. Tyr wierzył w nią… Podobnie jak przyjaciele oraz familiantka, która była z nią, jak daleko sięgała pamięcią. Była im to winna – i co ważniejsze, była to winna sobie – musiała uwierzyć w swoją moc.

– Mam to! – Puściła ręce Emily i Jaxa, sięgnęła po dwa niebieskie kryształy leżące na lewo od kociołka. – Celestyn. – Uniosła lżejszy z kryształów, w słabym świetle załamujący promienie minerał zalśnił jak sopel lodu. – On aktywuje zdolności psychiki i mobilizuje ducha, pozwalając dostrzec i zrozumieć przesłania na poziomie duchowym.

Opuszki palców Hunter rozgrzały się, kiedy podniosła kryształ do ust.

– Pomóż mi zobaczyć siostrę.

Wisiorek zabrzęczał na jej piersi, z gwałtownie bijącym sercem wrzuciła kryształ do kociołka z księżycową wodą. Iskry wystrzeliły z ostrych kantów delikatnego błękitu i roztrzaskały się o powierzchnię wody, tworząc niby szczeliny w popękanym szkle.

Emily głośno wciągnęła powietrze i przycisnęła palce do ust, kiedy ostre zarysy faz księżyca wyryte na boku kociołka rozświetliły się na biało jak piana na szczytach morskich fal.

– Są rzeczy, do których nigdy się nie przyzwyczaję.

W kącikach ust Hunter pojawił się uśmiech, kiedy ponownie skoncentrowała się na swoim aktualnym zadaniu i wzięła drugi kryształ.

– Niebieski cyjanit wzmacnia komunikację oraz przełamuje strach i blokady. – Ostre struktury kryształu wyglądały jak poszczerbione lazurowe kamienie. – Pomóż mi przezwyciężyć własną niepewność i przemówić bezpośrednio do mojej bliźniaczki – wyszeptała, gładząc palcem ciepły wisiorek i upuściła kryształ do kociołka. Nastąpiła kolejna eksplozja iskier na powierzchni wody jak lśniący prysznic. I znowu jaskrawe, białe światło wytrysło z nacięć, oświetlając Jaxa i Emily, którzy gapili się szeroko otwartymi z podziwu oczami na magię rozgrywającą się u podnóża palmy doum.

Woda uspokoiła się, kociołek pociemniał, Hunter, Jax i Emily czekali.

Jax pochylił się do przodu i zajrzał do wnętrza naczynia.

– Zadziałało?

Pierzaste liście palmy zaszeleściły nad ich głowami w powiewie ciepłego powietrza zwiastującego zbliżanie się upalnego lata, ale woda pozostała nieruchoma jak szklana tafla.

Hunter szarpnęła sponiewierany paznokieć kciuka. Magia wzywała ją ciągle, ciągnęła za serce, które eksplodowałoby z pewnością, gdyby nie poszła za jego wezwaniem.

– Zaklęcie nie jest jeszcze zakończone.

Przycisnęła dłonie do obu boków kociołka i pozwoliła, by prowadziło ją serce.

– Przez siłę tych linii mocy, które rozciągają się od tego świata do pozostałych, zaklinam cię.

Ziemia zadrżała pod nimi, jakby potężny olbrzym budził się ze snu.

– Pomóż mi odnaleźć to, co straciłam, drugą połówkę, dzięki której stanę się kompletna.

Ziemia zamruczała, dreszcz przeszedł po krzyżu Hunter i zjeżyły się drobne włoski na jej karku.

– Jesteśmy złączone krwią, miłością, magią. Choćbyśmy były oddalone, zawsze czuję ją przy sobie.

Z jej ramion uniosło się zielone światło jak mgła. Zielone jak moc z drzewa wiśniowego. Zielone jak jej siostra.

– Przez siłę tych linii mocy, które rozciągają się od tego świata do pozostałych, zaklinam cię.

Zielone światło, bujne i szmaragdowe jak żyjące rośliny, wytrysnęło z faz księżyca wyrytych na miedzianym kociołku. Skapywało jak deszcz z sierpów i sączyło się z krzywizn pełni, zbierając się na trawie.

– Pomóż mi odnaleźć to, co straciłam, drugą połówkę, dzięki której stanę się kompletna.

Zielone światło rozbłysło na trawie pod nimi, iluminując magiczną linię biegnącą od palmy doum i łącząc ją pentagramem z czterema pozostałymi starożytnymi drzewami strzegącymi bram do światów podziemnych.

– Przez siłę tych linii mocy, które rozciągają się od tego świata do pozostałych, zaklinam cię.

Zielony szlak błyskawicznie powrócił do Hunter. Krzyk wyrwał jej się z gardła, gdy moc oderwała się od ziemi i zatopiła zęby w jej ciele.

– Zaklinam cię!

Szmaragdowa błyskawica przebiła jej pierś. Jax i Emily zasłonili oczy, kiedy zielone płomienie objęły liście palm, tworząc parasol nieziemskiego ognia.

Hunter zanurzyła dłonie w misie, do której włożyła kryształy i wyrzuciła w powietrze strumień wody.

– Znajdź moją siostrę!

Krople rozprysły się na wszystkie strony i magiczny, niebiesko-zielony deszcz ugasił płomienie, a potem spadł do kociołka, jakby został wezwany do domu.