Wybranka bogów. Część 1 - P. C. Cast - ebook

Wybranka bogów. Część 1 ebook

P C Cast

4,3

Opis

Jedyną atrakcją, jakiej Shannon Parker spodziewa się podczas letnich wakacji, jest wyprawa na aukcję niezwykłych przedmiotów. Nie wie jeszcze, że to początek największej przygody w jej życiu. Kupiona przez nią antyczna waza nagle ujawnia swoje magiczne moce. Shannon zostaje przeniesiona do mitycznego Partholonu, gdzie przez wszystkich jest traktowana jak bogini. W dodatku bardzo wybuchowa i nieprzewidywalna… Wczoraj była przeciętną nauczycielką, a dziś jest Wielką Kapłanką i wybranką bogini Epony. W jednej chwili wszystko stanęło na głowie. Oszołomiona Shannon szuka racjonalnego wyjaśnienia, ale przyznaje, że takie życie jest kuszące. Która kobieta nie lubi czuć się jak królowa? Jednak szybko okazuje się, że życie bogini nie jest usłane różami. W najbliższym otoczeniu budzi paniczny strach i wrogość, a Partholon staje na krawędzi wojny. Na domiar złego Shannon musi wziąć rytualny ślub. Postanawia więc za wszelką cenę znaleźć drogę powrotną do domu. W Partholonie zarówno jej życie, jaki i zdrowe zmysły są nieustannie zagrożone…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (39 ocen)
24
6
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aelin_9

Nie polecam

Dramat. Nie polecam
10

Popularność




P.C. Cast

Wybranka bogów

TOM I

Przełożyła Hanna Hessenmüller

KSIĘGA PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wreszcie hajda w drogę! Szosa prawie pusta, mały mustang mknie radośnie, nieomalże uprzedzając moje polecenia. Skąd to się bierze, że świeżo umyty samochód prowadzi się najlepiej? Zabawne... Nachyliłam się i wsunęłam do odtwarzacza płytę CD. Nastawiłam od razu na szósty kawałek, bardzo rzewną pieśń Eponiny, po czym uruchamiając całą moc kompletnie pozbawionych słuchu płuc, zawtórowałam solistce. Pośpiewałyśmy sobie razem o miłości, tej nieszczęśliwej, niespełnionej, a kiedy krótki występ dobiegł końca, wyprzedziłam brawurowo ślamazarnego chevroleta, wykrzykując mu prosto w nos:

– Kocham być nauczycielką!

Oczywiście! Mamy przecież pierwszy dzień czerwca, przede mną całe lato bez problemów, czyste, niewinne, urzekające. Mało tego – wreszcie...

– Będę mogła się wyspać! Hurra!

Już samo stwierdzenie powyższych faktów i wypowiedzenie tego na głos sprawiało mi ogromną radość. A to, że nie pomyślałam sobie tylko o tym, nie powinno nikogo dziwić. My, nauczyciele – ten zawód uprawiam od lat dziesięciu – tak już mamy. Gadamy do siebie. Moim zdaniem to siła przyzwyczajenia, w końcu zarabiamy na chleb właśnie gadaniem, dlatego głośne wyrażanie swoich uczuć nie stanowi dla nas żadnego problemu. Więcej, daje nam komfort psychiczny. Chociaż może też być inaczej. Mówimy do siebie, ponieważ większość z nas jest zdrowo szurnięta, zwłaszcza ci, którzy uczą w szkole średniej. Bo tylko ktoś z odchyleniami od normy decyduje się na nauczanie nastolatków, prawda?

Moja najlepsza przyjaciółka, Suzanna, kiedy zdaję jej relację z najnowszych i najciekawszych wydarzeń na moich lekcjach angielskiego, reaguje zawsze w podobny sposób. Krzywi się i jęczy:

– Och, nie! Oni są okropni! To chyba przez te hormony!

Suzanna – typowa profesorka z college’u, czyli przede wszystkim snobka, ale i tak ją kocham – nie potrafi docenić, że właśnie dzięki temu, że nastolatki są, jakie są, człowiek co i rusz ma tak zwany ubaw po pachy. Takie sympatyczne przerywniki w codziennej harówce.

Moje rozmyślania przerwał nagle pełen dynamizmu męski głos, tenor Jeana Valjeana, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. Czyli na drogę międzystanową Oklahoma I-44 East w pierwszym dniu czerwca.

Pozwoliłam sobie jeszcze tylko wymamrotać pod nosem:

– Na tym właśnie polega życie nauczyciela szkoły średniej, obdarzonego poczuciem humoru. Notoryczny brak kasy, za to komizmu aż w nadmiarze... O cholera, przecież to już mój zjazd!

Na szczęście mój mały, słodki mustang bezbłędnie wykonał manewr i wjechał na US-412. Zgodnie z drogowskazem do Locust Grove było trzydzieści pięć kilometrów. Teraz prowadziłam samochód kolanem i jedną ręką, starając się jednocześnie rozłożyć folder o aukcji, w którym zapisałam namiary, jak dojechać tam, dokąd chcę.

A więc gdzieś w połowie drogi między Locust Grove (co za okropna nazwa!) [1] a Siloam Springs powinien być duży, rzucający się w oczy drogowskaz z informacją o drodze bocznej. Skręcam w nią, jadę do następnego drogowskazu, znów droga boczna, znów do drogowskazu i tak trzymam, aż dojadę do celu, czyli na Aukcję Przedmiotów Unikalnych – Rzeczy Niezwykłych – Wszystkie Oferty Brane Pod Uwagę – Wszystko Musi Być Sprzedane.

– A ja kocham wszelkiego rodzaju dziwne starocie – wyznałam, oczywiście na głos – Tanie uwielbiam.

Moją pracownię w szkole uczniowie nazywają obłędną pętlą czasu. Fakt, że ściany i szafy są pozawieszane dosłownie wszystkim, od reprodukcji obrazów Waterhouse’a i plakatów z Mighty Mouse począwszy, a na modelach ze „Star Treka” oraz dzwonkach skończywszy. Dzwonkach w ilościach zatrważających (mają przecież dobre qi). Moim mieszkaniem uczniowie nie byliby więc zszokowani. Chociaż nie, z jednego powodu na pewno by ich przytkało. Bo ja u siebie, w swoich czterech ścianach, mam kompletnego bzika na punkcie porządku, pracownia szkolna natomiast znajduje się w stanie permanentnego nieporządku. Z tym że panujący tu bałagan jest w pewnym sensie uzasadniony. Bo i po co robić porządek, skoro wszystko znajduje się bez najmniejszego problemu?

No właśnie. A poza tym...

– Muszę przestać kląć!

Krótkie zdanko wypowiedziane zostało bardzo głośno i bardzo dobitnie, postanowiłam bowiem zastosować metodę opartą na odruchu Pawłowa. Powtarzać sobie i powtarzać. Wbijać do głowy aż do skutku, czyli do tej upragnionej chwili, kiedy faktycznie przestanę używać tak zwanych brzydkich wyrazów.

– Niestety, dziś nie mogę zabrać pana ze sobą, Javert!

Pstryk i koniec z „Nędznikami”. Teraz rozgłośnia jazzowa z Tulsy. Że też udało mi się ją złapać na tym odludziu! Super. Jazz dla uszu, a dla oczu informacja na tablicy, że właśnie mijam miasto Locust Grove. Zwolniłam, zdążyłam raz zamrugać i miasto zostało w tyle. No, może z tym jednym mrugnięciem przesadziłam, bo aż tak mikroskopijne nie było. W każdym razie zostało w tyle, ale ja dalej jechałam powoli, żeby rozkoszować się urodą i zapachami Zielonej Krainy. Oklahoma na początku lata czaruje kolorami. Podczas studiów na Uniwersytecie Illinois zawsze mnie wkurzało, gdy komuś Oklahoma jawiła się jako gigantyczna niecka wypełniona rdzawym piachem albo coś biało-czarnego, tragicznego, w stylu „Gron gniewu”. A kiedy zaczynałam gorąco zapewniać, że Oklahoma nazywana jest Krainą Zieleni, ten ktoś z reguły obruszał się lub spoglądał na mnie tak, jakbym nażarła się na przykład solanki kolczastej. Takiej biednej roślinki, którą po urodzeniu nasionek wiatr wyrywa z korzeniami i niesie, dokąd chce (rozsiewając przy okazji nasionka).

Minęłam Leach (następna mieścina o niefortunnej nazwie) [2]. Droga biegła teraz w górę, przez wzgórze. Kiedy mały mustang wwiózł mnie na szczyt, nagle moja Oklahoma, tam w dole, wydała mi się trochę inna. Piękna jak zawsze, ale i trochę dzika, nie do końca ujarzmiona. A ja lubię takie klimaty. Lubię wyobrażać sobie, jak się tu działo przed wielu, wielu laty, kiedy zamiast dróg były tylko dróżki, a cywilizacja nie nabrała jeszcze takiej pewności siebie. W tamtych czasach życie musiało być bardzo ekscytujące, oczywiście nie aż tak ekscytujące, jak stawanie twarzą w twarz z dyrektorem szkoły, któremu właśnie oburzony rodzic przekazał, że nazwałam Ginewrę suką. Na pewno jednak ekscytujące na swój prymitywny, szorstki sposób, coś w stylu „nie kąpiemy się – nie myjemy zębów – żeby zjeść, trzeba zabić – a wody samemu nanosić”. Uff... Bo jednak jak się nad tym głębiej zastanowić... Ale pomarzyć zawsze można o czasach kowbojów, rycerzy czy smoków. Wcale nie ukrywam, że moją ukochaną epoką literacką jest romantyzm. Moja prawdziwa obsesja. Chociaż jestem w pełni świadoma, że ludziska w tamtych czasach obywali się bez penicyliny i pasków wybielających zęby firmy Crest. Moi uczniowie te braki skwitowaliby lakonicznym: No i co z tego?

– A to, że skręcaj, kobieto! Nie widzisz?! Napisano wołami! O rany, co za idiotka! I ty się dziwisz, że twoja randka w ciemno, co zapukała do twych drzwi, miała granatowe spodnie w kancik i baaardzo wysokie już czoło!

Wszystko jasne. AUKCJA PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH i strzałeczka wskazująca na boczną drogę z lewej strony.

Ta droga była o wiele mniej uczęszczana. Taka żałosna dwupasmówka z dziurami, pobocze wysypane żwirem. Ale jednocześnie tak ładnie wiła się do przodu, że natychmiast w głowie zadźwięczała mi miła pioseneczka z filmu „Jedziemy do babci”. To znaczy tylko jej początek. Jak szło dalej, za Boga nie mogłam sobie przypomnieć, choć starałam się usilnie przez dobrych kilka kilometrów.

Znów napis wołami AUKCJA PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH i strzałeczka wskazująca boczną drogę. Było tu o wiele więcej żwiru, natomiast oba pasma zdecydowanie węższe, co miało też i swoje dobre strony. To, że aukcję zorganizowano na takim odludziu, może zniechęci do przyjazdu handlarzy antykami. Oby. Bo moim zdaniem przy nich inni uczestnicy nie mają szans.

Stacja jazzowa zamilkła, jednocześnie w moim wewnętrznym radiu piosenka o wyjeździe do babci zastąpiona została piosenką z „Wieśniaków z Beverly”. (Tu, jak się okazało, nie miałam żadnego problemu z przypomnieniem sobie słów tej piosenki, co było dla mnie jednak trochę zastanawiające).

A skoro już mowa o ludziach z gór, lasów, łąk i pól, czyli ogólnie rzecz biorąc tych, co mieszkają z dala od miasta, to ja osobiście nie bardzo się orientuję, jak wyglądają ich domy. Domów w plenerze zdarzyło mi się oglądać naprawdę niewiele, dlatego teraz miałam cichą nadzieję, że budynek, do którego jadę, okaże się prawdziwą ranczerską siedzibą, od pokoleń należącą do ludzi podobnych do tych z „Bonanzy”. Ci ludzie jednak powymierali bezapelacyjnie i bezpotomnie, dlatego olbrzymie połacie ziemi podzielono na małe działki, nabywane przez przedstawicieli wyższej klasy średniej, którzy tu się osiedlają i stąd dojeżdżają... dokąd tam sobie chcą.

Wspomnianą klasę społeczną traktuję jako gwarancję zatrudnienia. Statystycznie na jedną rodzinę z tej klasy społecznej przypada dwa i pół dziecka plus półtora dziecka z poprzedniego małżeństwa. Wszystkie te dzieci muszą w szkole średniej zaliczyć angielski. Boże, pobłogosław Amerykę!

Jeszcze jedno wdzięczne zakole tej niby-drogi, potem pagórek i wreszcie moim oczom ukazał się cel podróży. Dom, który wedle moich wyobrażeń faktycznie musiał

być starym domem na ranczu. Poza tym...

– Przecież to wypisz, wymaluj dom z „Zagłady domu Usherów”! O kurde! (Niestety, lato nie jest najlepszą porą na pracę nad sobą w zakresie zwalczania złych nawyków).

Zwolniłam. Tak, to tutaj. Świadczy o tym kolejna tablica AUKCJA PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH na słupku wbitym obok wysypanej żwirem wąskiej drogi prowadzącej do posiadłości. Kilka samochodów (głównie ciężarówki, jesteśmy przecież w Oklahomie) zaparkowało w miejscu, które kiedyś na pewno było bardzo starannie utrzymanym... zaraz, jak to nazwać? Podwórzem? Nie, to brzmi zbyt prymitywnie w odniesieniu do czegoś, co jest tak rozległe. Czyli po prostu czyjaś ziemia. Tak, właśnie tak. Ziemia zielona, bo porośnięta trawą. A wzdłuż drogi dojazdowej rosły naprawdę duże drzewa, podobnie jak w „Przeminęło z wiatrem”, tylko nie tak omszałe.

Nagle dotarło do mnie, że kiedy tak się gapię na prawo i na lewo, jakiś starszawy już gość w czarnych spodniach i białej koszuli z wysokim kołnierzykiem gapi się na mnie. Gapi się i wyraźnie wkurzony macha do mnie latarką z pomarańczowym światełkiem. Informacja była jasna: Przestań wybałuszać oczy, kobieto, tylko podjeżdżaj tutaj!

Więc podjechałam, a on dał mi znak, żebym opuściła szybę w samochodzie.

– Dzień dobry, panienko!

Gdy to mówił, pochylił się, dzięki czemu jego twarz znalazła się na poziomie okna samochodu z opuszczoną szybą. I przez to wraz z jego słowami do przyjemnego klimatyzowanego wnętrza wtargnął obrzydliwy smrodliwy oddech, co zdecydowanie zmniejszyło moją radość z faktu, że nazwał mnie „panienką”. Zabrzmiało to przecież zdecydowanie młodziej, niż gdyby zwrócił się do mnie per pani.

Był znacznie wyższy, niż wydawało mi się w pierwszej chwili. Miał twarz o zgrubiałych rysach, jak ktoś, kto dużo pracuje na świeżym powietrzu. Ta twarz jednak nie była wcale ogorzała, tylko ziemista...

Wielki Boże! Przecież on wygląda jak Tatusiek z „Dzieci kukurydzy”!

– Dzień dobry! Jaki dzisiaj piękny, ciepły dzień! – powiedziałam, starając się być miła i uprzejma.

– Tak, panienko... – O nie, znów ten smrodek! – Proszę wjechać na błonia, od frontu. Aukcja rozpoczyna się punktualnie o drugiej.

– Tak, dziękuję.

Uśmiechnęłam się naprawdę z wielkim trudem, zamknęłam szybę i posłusznie skierowałam samochód do wskazanego przez gościa miejsca. Gościa śmierdzącego. Co za obrzydliwy zapach! Trupi... Chwileczkę, przecież on jest właśnie trupioblady! Najprawdopodobniej bardzo chory, stąd cuchnący oddech i koszula z długimi rękawami, chociaż mamy czerwiec. A ja robię sobie żarty z chorego człowieka, nazywając go w duchu Tatuśkiem z „Dzieci kukurydzy”. Czyli jestem wredna... Tak... Zaraz, zaraz, jak on nazwał tę trawkę od frontu? Błoniami! No cóż, codziennie zdobywaj nową wiedzę!

Mimo woli skrzywiłam się, bo właśnie takie frazesy są zabójcze dla edukacji ludzkości.

Zanim wysiadłam z samochodu, odczekałam kilka minut. (Niezbędnych minut. Pewien facet powiedział mi kiedyś, że ilość tych właśnie minut jest wprost proporcjonalna do atrakcyjności kobiety wysiadającej z samochodu. Dlatego staram się robić to jak najdłuuużej!). Minuty te wykorzystałam na pociągnięcie ust szminką i bardziej wnikliwe spojrzenie na dom. Nie, skreśl to. Na prawdziwy dwór.

Pierwsze wrażenie nie myliło. Olbrzymi, rozłożysty dom w stylu wiktoriańskim istotnie kojarzył się z Poem i Hawthornem. Lubię niezwykłe domostwa, to jednak nie wydało mi się specjalnie pociągające. O nie! Nieco zsunęłam okulary przeciwsłoneczne, żeby przyjrzeć się lepiej. Dziwny jakiś ten dom... Dlaczego? Po chwili zaskoczyłam. Dziwny, bo nie stanowi zwartej całości, tylko jest zlepkiem różnych elementów. Budynek główny, od frontu idealny kwadrat, upiększony został dwoma całkiem odmiennymi gankami. Pierwszy z nich był prostokątny, z okazałymi, pretensjonalnymi stopniami, prowadzącymi szerokim łukiem do frontowych drzwi. Drugi natomiast, kilka metrów niżej od pierwszego, przypominał okrągłą, przyklejoną do budynku altankę, przy której ustawiono kratownicę oplecioną powykręcanymi ze starości krzewami róż. Na jednej z bocznych ścian budynku wyrosło, jak jakaś narośl, coś w rodzaju baszty, a zza drugiego końca budowli wyłaniało się skrzydło ze spadzistym dachem. Całość pomalowano na szaro, wybrano okropny odcień. Ta brzydka już sama w sobie szarość była dodatkowo popękana ze starości i pomarszczona, w rezultacie wszystko to razem przypominało cerę palacza po wielu latach współżycia z nałogiem.

– Czyli faktycznie w czymś takim mogą być tylko przedmioty unikalne – mruknęłam, zamierzając oderwać oczy od ponurego domostwa Usherów. I dokładnie w tym momencie poczułam na plecach lodowaty dreszcz. Czy dlatego, że słońce na moment zasłoniła ogromna chmura? Nie wiem, ale poczułam się bardzo nijako, mało tego, moja belferska pamięć podsunęła mi nagle cytat z „Medei”:

Już późno? Światło dnia zdaje się gasnąć...

Cytat z greckiej tragedii przesyconej zemstą, zdradą i śmiercią. I to właśnie, nie wiadomo dlaczego, bardzo mi do tego miejsca pasowało.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Ożeż ty! Weź się w garść, Parker!

Zabawne, że w końcu musiałam na siebie nawrzeszczeć. Tak, nawrzeszczeć, bo inaczej nie dałabym rady otrząsnąć się z tego dziwnego przygnębienia i powrócić do poprzedniego stanu ducha. Determinacji łowcy, który udaje się na polowanie. W moim przypadku chodziło o polowanie na starocie.

Upał Oklahomy czekał tylko, by pochwycić mnie w gorące, wilgotne objęcia. Wysiadając z samochodu, od razu poczułam ich moc, a zamykając auto pilotem, zauważyłam ustawiony na trawie obok dziwacznego domu ogromny stół. Ciągnęła się przy nim długa kolejka, czyli bez wątpienia tam właśnie zgłaszają się osoby, które chcą wziąć udział w licytacji. Ruszyłam więc w tamtą stronę, rzucając jednocześnie tęskne spojrzenia na stosy kartonów piętrzących się z boku domu i znikających gdzieś na jego tyłach. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę w nich grzebać. Niestety najpierw, wiadomo, trzeba się zarejestrować.

Ustawiłam się grzecznie w kolejce i po chwili, tak po sąsiedzku, zagadnęłam do stojącej przede mną istoty płci żeńskiej o wyglądzie bardzo szacownej matrony:

– Oj, chyba powinnam zrobić coś z tymi włosami. Może zwiążę w kitkę.

– Może i tak – mruknęła matrona i wachlując się ulotką AUKCJI UNIKATÓW, przemknęła bardzo krytycznym wzrokiem po mnie całej, to znaczy potarganych, przepoconych włosach, białym jedwabnym topie, który wysunął się ze spódniczki biodrówki marki GAP w kolorze khaki i bardzo krótkiej, a na koniec po długich nogach (bardzo gołych). Po dokonaniu oględzin matrona wydała z siebie jeden krótki dźwięk. Coś w rodzaju:

– Uch...

Tak zapewne postękuje kura po złożeniu jajka, czyli matrona zdecydowanie nie miała ochoty na konwersację ze mną. Nie szkodzi. Wcale niezrażona do kontaktów międzyludzkich podjęłam kolejną próbę, tym razem biorąc za cel bardzo wysokie czoło stojące za mną:

– Wydaje się, że mają tu rzeczywiście sporo interesujących drobiazgów.

– Istotnie – powiedział pan Łysiejący, mrugając powiekami, by powstrzymać pot zalewający mu czoło. – Kiedy dowiedziałem się, że wystawione będzie również szkło z czasów Wielkiego Kryzysu, bez wahania ruszyłem w drogę. Uważam, że szkło amerykańskie jest fascynujące. Nie sądzi pani?

Jednocześnie jego małe oczka nie odrywały się od rozcięcia w moim topie. Było jasne, że facecika fascynuje nie tylko szkło.

– Jasne... – mruknęłam. – Szkło to w ogóle odlot.

Posunęłam się krok do przodu, ponieważ teraz powinna rejestrować się już matrona. Do matrony jednak jakby to nie docierało, ponieważ ona z kolei zafascynowana była moimi włosami. Nie odrywała od nich oczu.

Ja do przodu, pan Łysiejący również, i to bardzo skwapliwie, nie krok, a dwa, przekraczając w ten sposób granicę mojej Przestrzeni Jak Najbardziej Prywatnej.

– A tak nie chwaląc się... Udało mi się spłodzić książeczkę o korzeniach sztuki z okresu Wielkiego Kryzysu, wraz ze wskazówkami, jak odróżniać oryginały od falsyfikatów. Wkrótce zostanie wydana.

– No proszę... – mruknęłam znów, a ponieważ trwał w mojej Przestrzeni Prywatnej, starałam się posunąć dalej do przodu, choć kawałeczek, napierając na matronę. A ta nic. Wrosła w ziemię, mimo że do swego łona, absolutnie kryzysowego, przyciskała już tabliczkę z numerem.

– Jeśli znajdzie pani dla siebie coś ciekawego i weźmie udział w licytacji, służę swoim doświadczeniem. Będzie mi bardzo miło, wręcz nalegam. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym patrzeć spokojnie, jak śliczna – „śliczna” wymówione z naciskiem! – młoda dama wykorzystywana jest przez...

Tu głos Łysiejącego załamał się, a on sam złożoną we czworo chustką zaczął nerwowo osuszać kropelki potu nad górną wargą. Koszula pod pachami też była przepocona. Łysiejący tak na oko był już ledwie żywy. Ale cóż, sam chciał, skoro w taki upał wbił się w elegancką szarą koszulę oksfordzką, i to zapiętą na wszystkie guziki!

– Dziękuję panu – powiedziałam. – Kto wie, czy nie skorzystam z pańskiej propozycji...

Chwała Bogu, wreszcie moja kolej!

– Nazwisko, proszę.

Dosłownie czułam, jak Łysiejący w tym momencie nadstawia uszu.

– Shannon Parker.

– Dla pani numer 074, pani Parker. Do tej rubryczki obok cyfr proszę wpisać swój adres. I proszę nie wypuszczać tabliczki z rąk, numer na tabliczce jest dla licytatora podstawową informacją o pani. Po dokonaniu wszystkich zakupów proszę udać się do kasy, podać swój numer i kasjerka przedstawi pani rachunek.

Typowe instrukcje dla uczestnika licytacji.

– Dziękuje – bąknęłam, chwyciłam tabliczkę i zanim Łysiejący zdążył na dobre się do mnie przykleić, udało mi się zniknąć w tłumie.

Kompletnie nie rozumiem, dlaczego zawsze rwą mnie faceci niskiego wzrostu. Daleko mi do Amazonki, ale w końcu mam te swoje metr sześćdziesiąt osiem, i to bez obcasów. A na ogół jestem na wysokich obcasach, uwielbiam je. Poza tym, niezależnie od tego, że karlicą nie jestem, nie jestem też kobietą drobną. Zdecydowanie nie. Z tym że nie zrozumcie mnie źle. Absolutnie nie jestem puszysta. Co to, to nie! Trenuję jak wariatka, zawsze jednak mi się wydaje, że parę kilo mogłabym zrzucić. Reasumując, nie jestem wieszakiem, takim anorektycznym chudzielcem, który dziś wisi na topie. Jestem piersiasta, biodrzasta, nogi też nie patyki, dlatego w towarzystwie konusów czuję się po prostu dziwnie. Zawsze nachodzi mnie wtedy głupia myśl, że gdyby doszło między nami do bójki, położyłabym go na obie łopatki. I od razu faceta mi się odechciewa. Mój ideał to gość o wymiarach Johna Wayne’a, takiego to natychmiast wezmę, jak lizaczka, do ust! W chwili obecnej, niestety, na pobożnych życzeniach się kończy. Posucha, kompletna posucha. Ta strona mojego życia jest absolutnie martwa, jak niestety Duke. (Dla niedoinformowanych: pseudonim Johna Wayne’a).

Licytacja odbywała się za domem, gdzie kiedyś bez wątpienia był wspaniale zaprojektowany ogród, po którym pozostała, jako resztki dawnej świetności, rozpadająca się fontanna zwieńczona posągiem nagiej nimfy. Wokół tej fontanny, królującej na środku byłego ogrodu, porozmieszczano przedmioty wystawione na licytację. Tworzyły niezbyt idealne półkole. A kawałek dalej, na wysokości jednego z końców owego półkola, wystawiono kilka przedmiotów należących do wyposażenia farmy. Między tym sprzętem nawtykano po kilka figur Billy’ego Joego Boba i Bubby Bo Boba, każdy z nich obowiązkowo w napadzie żarłoczności. Spojrzałam na nich z rozczuleniem, już słysząc niesione przez wiatr pioseneczki Oklahomy z tymi słodkimi „y’all” i „yup”. A jeden z Bobów miał nawet słomkę wetkniętą w szparę między przednimi zębami. Naprawdę! Wcale tego nie zmyślam!

A wracając do wyeksponowanych w półkolu przedmiotów, to trzeba przyznać, że ktoś ustawiał je naprawdę z głową. W jednym miejscu skupił meble (komplety do sypialni, pokoju jadalnego, zdobione krzesła itd.), w innym z kolei na kilku stołach poustawiał lampy, uchwyty ozdobne, świeczniki i kryształy. (Zauważyłam, że pan Łysiejący idzie jak w dym właśnie do tego stołu). Pudła z bibelotami usytuowane były w odpowiedniej odległości, dzięki czemu grzebiący w nich ludzie nie przeszkadzali sobie nawzajem. Dzieła sztuki wyeksponowano na rozkładanych stołach i naturalnie na sztalugach.

Jeśli o mnie chodzi, to jak w dym podążyłam właśnie w tym kierunku, czyli do dzieł sztuki, chociaż po drodze, nie ukrywam, spojrzałam tęsknie na meble. Ale już to jedno spojrzenie wystarczyło, by utwierdzić się w przekonaniu, że zarobki nauczyciela nie przewidują zakupów w tamtych właśnie rejonach.

Również już po pierwszym rzucie oka na dzieła sztuki można się było zorientować, co było pasją poprzedniego właściciela wystawionych przedmiotów. Na wszystkich sztalugach ta sama tematyka, czyli mitologia. Wszędzie, i na akwarelach, i na obrazach olejnych, i na obrazach namalowanych farbami akrylowymi. Tylko mitologia, od narodzin Wenus począwszy, na pożegnaniu Wotana z Brunhildą skończywszy.

– O matko! Można umrzeć ze śmiechu!

Ten okrzyk jakoś tak sam wydobył się z mojego gardła, tak samo nie mogłam się powstrzymać, żeby nie szturchnąć stojącej obok mnie Królowej Wyprzedaży Garażowej. Tak, właśnie z tym kojarzyła mi się kobieta, którą trąciłam łokciem i pokazałam, co mnie tak rozbawiło. Cudownie barwne malowidło przedstawiające wielkiego smoka zionącego ogniem na jasnowłosą waleczną kobietę na wspinającym się białym koniu. Dzielna niewiasta w jednym ręku trzymała uniesiony miecz, w drugim tarczę, którą zasłaniała się przed ogniem. Twórca swego dzieła nie podpisał, niemniej na samym dole wyjaśnił, o co w tym obrazie chodzi:

Gaś pożar w lesie.

No to już rozumiecie, dlaczego zarykiwałam się ze śmiechu.

– Muszę... to mieć – wykrztusiłam między jednym napadem śmiechu a drugim.

– Taki... dziwaczny – stwierdziła Królowa. Mówiła tak jakoś przez nos, w ogóle tak, że natychmiast ochota do śmiechu mi przeszła.

– Dla mnie nie tylko dziwaczny – odparłam. – Po prostu nienormalny.

Królowa spojrzała na mnie jakby z lekkim niepokojem, po czym bez słowa odwróciła się i odeszła do sprzętów gospodarstwa domowego. Ja natomiast westchnęłam tylko i otworzyłam swój notesik, by sporządzić krótką notatkę:

Nr 12 – Obraz. Smok.

Spojrzałam też na kunsztowną ramę, zastanawiając się w duchu, czy stać mnie będzie na to arcydzieło. Może i tak, jeśli ogół uzna, że jest aż nadmiarowo dziwaczne i tylko ja jedna będę chętna do licytacji.

Obejrzałam inne obrazy, wiele z nich uznałam za naprawdę interesujące, decyzję jednak już podjęłam. Moje skromne zasoby finansowe przeznaczam na smoka i może jeszcze jakiś równie dziwaczny drobiazg, wazę albo małą rzeźbę. Dlatego też podeszłam do stołów, na których powystawiano tego rodzaju drobiazgi. Większe stały dumnie, a te naprawdę niewielkie gnieździły się gromadnie w pudłach. Wszystkie greckie albo rzymskie, czyli bardzo, bardzo gołe.

Czyli może być zabawnie.

Na jednym ze stołów stały trzy figurki. Trzech facetów o wzroście około sześćdziesięciu centymetrów. Podeszłam do nich i na każdego z nich spojrzałam z należnym mu szacunkiem. Oczywiście! Bo weźmy pierwszego z nich. Przedmiot nr 17. Sam Zeus Gromowładny, z piorunem w ręku. W stanie gotowości. Tak napisano i to była prawda. Zeus był nagi, a jego hm... gotowość... widoczna jak na dłoni.

Uszczypnęłam go dyskretnie w tę właśnie gotowość.

– Wybacz, kochanie, ale nie mogę zabrać cię do domu. Za dużo w tobie perwersji.

Nr 18, figurka przedstawiająca helleńskiego władcę, prawdopodobnie Demetriosa I, władcę Syrii. Pięknie zbudowany, muskularny mężczyzna.

Tego facecika pogłaskałam czule po policzku.

– Och, mój słodki, gdybyś ty był Galateą, a ja oczarowanym tobą rzeźbiarzem...

Zachichotałam, po czym czujnie spojrzałam dookoła, czy przypadkiem nie wzbudzam sensacji. Nie, a więc poużywajmy sobie dalej.

Nr 19, figurka przedstawiająca wojownika etruskiego. Za chudy jak na mój gust. W tej szczapie wyróżniały się dwa elementy. Sterczały. Jego broń i... i też broń, tylko trochę innego rodzaju.

– No to cześć, chłopaki! Przyznam, że rozstaję się z wami bardzo niechętnie!

Znów zachichotałam, zabrzmiało to przecież nawet sympatycznie, i podeszłam do następnego stołu, na którym stało kilka waz sporych rozmiarów, naprawdę bardzo pięknych. Szybko przemknęłam spojrzeniem po cudnych naczyniach...

I nagle cały świat zastygł. Cisza idealna, wiatr ucichł, nie słychać żadnego dźwięku. Upał przestał nękać. A ja przestałam oddychać. Nie czułam nic, nic nie słyszałam. Mój wzrok skupił się całkowicie na jednym przedmiocie. Skupił się tak bardzo, że mózg rejestrował istnienie tylko tego jednego przedmiotu...

– O, przepraszam. Naprawdę nie chciałem pani potrącić...

Powietrze wróciło do moich płuc, świat ożył, kiedy skruszony dżentelmen chwycił mnie pod ramię, pomagając mi odzyskać równowagę.

– Ależ nic się nie stało – wymamrotałam, starając się do niego uśmiechnąć.

– Jak to nic? Omal pani nie przewróciłem. Jak zwykle idę i nie patrzę. Jeszcze raz bardzo przepraszam.

– Nie przewrócił pan. Wszystko w porządku.

Jego spojrzenie świadczyło, że co do tego ma pewne wątpliwości, ale już nie dyskutował, tylko skłonił się i odszedł.

Drżącymi palcami odruchowo przeczesałam włosy. Co to w ogóle było? Patrzyłam sobie na te wazy...

Wazy. Szybko odwróciłam się ponownie do stołu z ceramiką. Moje spojrzenie natychmiast odszukało wazę stojącą na samym końcu. Nogi same mnie do niej poniosły, mózg nie musiał wydawać im żadnej komendy. Rozdygotana ręka też sama, z własnej woli się uniosła, palce dotknęły kartonika z informacją. Przeczytałam. Przedmiot nr 25, replika wazy celtyckiej. Oryginał stał przy grobach na cmentarzu w Szkocji. Malowidło na wazie przedstawia zanoszenie próśb do Wielkiej Kapłanki Epony, celtyckiej Bogini Konia.

Kiedy ponownie spojrzałam na wazę, nagle pod powiekami zapiekło. Okropnie, po prostu ogień. Przez moment widziałam bardzo niewyraźnie. Musiałam kilkakrotnie zamrugać, żeby wszystko wróciło do normy. I dalej wpatrywałam się w wazę, starając się nie myśleć o skutkach ubocznych tego wpatrywania.

Waza była wysoka może i na metr, kształt miała podobny do podstawy lampy. Z boku rzeźbiony uchwyt, brzeg u góry też bardzo ładnie wykończony. Po tych detalach mój wzrok jednak tylko przemknął, tak samo nie zastanawiałam się nad jej rozmiarami. Najistotniejsza dla mnie była dekoracja na brzuścu wazy. Na czarnym tle, dzięki czemu kolory były bardzo wyraziste, głównie złocisty i krem, artysta namalował kobietę półleżącą na czymś w rodzaju szezlongu, odwróconą plecami. Widać więc było tylko zarys sylwetki od tyłu i jedną rękę wyciągniętą władczo w stronę klęczącego przed nią petenta. Także włosy. Kaskadę włosów...

– Przecież to moje włosy!

Wykrzyczałam to na głos, oczywiście. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy moje słowa dotarły do moich uszu. Ale miałam prawo być zaskoczona, skoro kobieta namalowana na wazie miała włosy takie jak ja, może tylko odrobinę dłuższe, ale kolor był identyczny. Rudy, inaczej czerwień podbarwiona złotem. I rodzaj włosów ten sam. Też gęste, wijące się, z gatunku nieujarzmionych.

Moja ręka bezwiednie się uniosła jak w transie, palce musnęły gładką powierzchnię naczynia.

– Och, nie!

Natychmiast cofnęłam rękę. Waza była gorąca, nawet bardzo gorąca. Po prostu parzyła.

Nagle usłyszałam głos pana Łysiejącego, oczywiście dobiegający z dołu:

– Nie wiedziałem, że interesuje się pani ceramiką. Ja, nie chwaląc się, posiadam pewną wiedzę na temat ceramiki wczesnoamerykańskiej.

I oblizał wargi.

– A mnie, szczerze mówiąc, ceramika wczesnoamerykańska wcale nie interesuje – oświadczyłam chłodno. Ponowne wtargnięcie Łysiejącego do mojej Przestrzeni jak Najbardziej Prywatnej było niczym kubeł lodowatej wody na wszystkie te niezwykłe odczucia, których właśnie doznawałam. – Na południowy zachód mi nie po drodze. Jestem raczej fanką rzymsko-grecką, proszę pana.

– Rozumiem... A teraz podziwia pani naprawdę ładny przedmiot.

Ani się obejrzałam, a Łysiejący już wyciągał spocone łapy i z szybkością karalucha, czyli błyskawicznie, chwycił wazę i odwrócił ją do góry dnem. Nie zauważyłam jednak u niego żadnej podejrzanej reakcji. Nic, po prostu oglądał sobie wazę.

– Nie widzi pan nic nadzwyczajnego? – spytałam po chwili ostrożnie.

– Nie. Po prostu dobrze wykonana replika, nic poza tym. Nie wnosi nic nowego ani o Eponie, ani o sobie samej, czyli wazie czy tam urnie. – Odstawił wazę na miejsce i wilgotną chusteczką zaczął osuszać tym razem dolną wargę. – A na czym zdaniem pani miałaby polegać jej nadzwyczajność?

– No... chociażby na tym, że kiedy jej dotknęłam, wydała mi się dziwnie nagrzana.

Patrzyłam mu prosto w oczy, zastanawiając się w duchu, czy moje chwilowe załamanie nerwowe jest oczywiste, czy też jakimś cudem udaje mi się je ukryć.

– A nie sądzi pani... – Łysiejący nachylił się, wdzierając się w ten sposób jeszcze głębiej w moją Przestrzeń Prywatną. Jego spiczasty nos praktycznie siedział już w rozcięciu w mojego topu. – ...że było to ciepło wydzielane przez panią, przez pani wspaniałe ciało?

Prawie się ślinił. O matko...

– Chyba ma pan rację – zamruczałam. Łysiejący wyraźnie wstrzymał oddech i znów oblizał wargi. A ja dokończyłam szeptem: – Być może mam stan podgorączkowy. Z powodu tej przewlekłej infekcji, nie mogę się jej pozbyć. Drożdżaki. W tym upale na pewno jest to bardzo zaraźliwe...

Pełny sukces. Łysiejący błyskawicznie wycofał się z mojej Przestrzeni Prywatnej. Kiedy ja, uśmiechając się zalotnie, przysunęłam się do niego bliżej, szybko cofnął się o krok. Ja znów do niego, on znowu w tył.

– Chyba wrócę już do mojego szkła z okresu Wielkiego Kryzysu – oznajmił. – Chcę tam być, kiedy zaczną licytację. A pani życzę powodzenia!

Odwrócił się na pięcie i po prostu zwiał.

Faceci potrafią być potwornie upierdliwi. Najłatwiej pozbyć się ich, stosując tę właśnie metodę. Wyciągasz z rękawa kartę Choroby Kobiece i już widzisz plecy faceta. Czasami myślę sobie, że ta metoda to taki jeszcze jeden mały prezencik dla nas, kobiet, od Pana Boga. Żeby było nam w życiu łatwiej. Skoro i tak łatwo już nie jest, bo w końcu to my, baby, rodzimy dzieci, prawda?

Ale co jest, do cholery, z tą wazą?!

Bo tego wszystkiego było już trochę za wiele. Kłopoty ze wzrokiem. Kłopoty z oddychaniem. Prawie mnie oparzyła. A namalowana na wazie kobieta ma moje włosy. Wystarczy, prawda? Podwyższoną temperaturę naczynia można by od biedy wytłumaczyć uderzeniem ciepła, charakterystycznym dla menopauzy. W końcu mogła mnie już dopaść, właśnie teraz (o dwadzieścia lat za wcześnie, no, może o piętnaście).

A najlepiej sprawdzić wszystko u źródła, czyli u rzeczonej wazy. Tajemniczej, budzącej grozę wazy/urny/pieprzonego garnka.

Stała sobie grzeczniutko w miejscu, gdzie odstawił ją Łysiejący, pozostawiając na lśniącej powierzchni odciski spoconych paluszków. Zanim nachyliłam się nad nią, odetchnęłam głęboko. Bardzo głęboko. Potem, jak powiedziałam, nachyliłam się, nawet zmrużyłam oczy, żeby temu intrygującemu w końcu naczyniu przyjrzeć się naprawdę dokładnie. Naturalnie niczego nie dotykając.

Kapłanka, jak już przedtem zauważyłam, istotnie miała moje włosy, trochę tylko dłuższe. Prawe ramię zakryte było pięknie udrapowaną, cienką jak gaza tkaniną w kolorze kremowym. A ten ruch ręki! Ile w nim wdzięku! Dłoń uniesiona nieco wyżej, wyciągnięta w przód i leciutko przechylona na bok. Chyba dawała znak klęczącemu petentowi, że łaskawie przyjmie jego dary. Nad łokciem błyszczała złota bransoleta, podobne bransolety zdobiły również przeguby rąk. Nie miała pierścionków, ale na dłoni, od spodu, miała chyba jakiś tatuaż...

– O Boże!

Odruchowo zasłoniłam ręką usta, żeby stłumić okrzyk. Znów miałam problemy z oddychaniem, dodatkowo czułam okropny ucisk w dołku. Nie bez powodu, ponieważ dłoń tej kobiety wcale nie była ozdobiona tatuażem czy jakimś klejnotem. Tylko blizną, blizną po oparzeniu trzeciego stopnia. Bardzo dobrze mi znaną, przecież moja prawa dłoń „ozdobiona” była w identyczny sposób.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Szanowni państwo, rozpoczynamy licytację. Podejdźmy, proszę, do przedmiotu numer jeden, tam, na lewo od fontanny. Zaczniemy od zlicytowania mebli do sypialni i salonu...

Po chwili usłyszałam, jak licytator podaje cenę wyjściową dla przedmiotu nr 1, czyli repliki kompletu dębowych mebli do sypialni w stylu wiktoriańskim, w sumie sześć sztuk. Słuchałam go jednak jednym uchem, bo byłam całkowicie skoncentrowana na wazie. Trwałam przy niej, jak robiło to wiele osób. Warowało przy wybranym przedmiocie, czekając, aż zacznie się jego licytacja.

Ślady po palcach Upierdliwego Łysola kłuły w oczy, sięgnęłam więc do przepastnej torby, pogrzebałam chwilę i znalazłam kilka wygniecionych starych chusteczek odświeżających. Dobre i to. Powolutku, bardzo ostrożnie starłam z czarnej powierzchni brzydkie smugi.

I po raz kolejny spojrzałam na rękę kapłanki, a potem na swoją, upiększoną identyczną blizną. Pamiątka po tamtym dniu, kiedy to wieku lat czterech, pragnąc pomóc babci, wymyśliłam sobie, że jeśli będę potrząsać rączką garnka, woda na makaron zagotuje się szybciej. Oczywiście wrzątek wylał się na mnie. Minęło trzydzieści jeden lat, a gruba, wystająca blizna w kształcie gwiazdy nadal była powodem do komentarzy zarówno ze strony znajomych, jak i obcych ludzi.

Nie, niemożliwe, żeby kobieta namalowana na replice starej celtyckiej wazy miała identyczną bliznę!

A jednak miała ją. Miała identyczną bliznę w identycznym miejscu. I był to fakt niezbity. Blizna, także włosy, identyczne jak moje.

Czułam, że jestem na granicy załamania nerwowego.

– Muszę się napić.

Odszukałam wzrokiem licytatora. Był dopiero przy przedmiocie nr 7 (szafy w stylu Ludwika XIV). Licytacja przebiegała szybko i nerwowo, pomyślałam jednak, że zanim licytator podejdzie do dzieł sztuki, zdążę odszukać barek i wzmocnić się. Ruszyłam więc na poszukiwanie wspomnianego barku, a po drodze zauważyłam pewne bardzo osobliwe zjawisko. Im bardziej oddalałam się od stołu, na którym stała waza, tym bardziej czułam się normalnie. Żadnego nerwowego napięcia, żadnych uderzeń gorąca, żadnych problemów z oddychaniem. Poczułam się, jak powiedziałam, po prostu normalnie. A prowizoryczny barek, jak się okazało, usytuowany był niedaleko sprzętu rolniczego. Mieli zimne napoje, kawę i koszmarnie wyglądające hot dogi. Wzięłam więc tylko napój i ruszyłam w drogę powrotną do stołu z ceramiką.

Mam bujną wyobraźnię, i owszem. Kocham fantastykę, kocham fikcję każdego rodzaju. Czytam namiętnie. W końcu jestem głupią nauczycielką angielskiego! Czytam dla przyjemności. Tak, właśnie dla przyjemności, a wiem, że dla niektórych ludzi to stwierdzenie jest co najmniej szokujące. Uwielbiam przebywać w świecie fantazji, nigdy jednak nie zapominam, że fikcja to nie rzeczywistość. Między innymi dlatego jest dla mnie tak pociągająca.

A więc, jak powiedziałam, mimo fascynacji fikcją twardo stąpam po ziemi, dlatego to, co działo się ze mną dzisiaj, było nadzwyczaj niepokojące. Te dziwne odczucia. I dlaczego ta kobieta na wazie wygląda tak jak ja?!

Uszczypnęłam się. Zabolało. Czyli to wcale nie był jeden z tych moich nieprawdopodobnie dziwacznych snów, które jednocześnie były nieprawdopodobnie realistyczne.

Kiedy podchodziłam do stołu z ceramiką, znów poczułam podejrzany ucisk w dołku. Czyli niedobrze. Chyba powinnam wydać kasę na tego głupiego smoka, wrócić do domu i wypić butelkę merlota. Dla celów leczniczych, rzecz jasna.

A ta kobieta na wazie...

– Cholera! Ona dalej wygląda tak jak ja!

– Tak. I to jest zastanawiające.

Koło stołu z ceramiką stał wychudzony facet, ten sam, który przedtem warował przy podjeździe. Gapił się na wazę, a jego kościsty palec przesuwał się po malowidle na brzuścu. Na moment zatrzymał się na włosach kapłanki, potem musnął je ręką...

– Czyli pan też to zauważył – powiedziałam, mrużąc oczy.

Chudzielec natychmiast cofnął rękę.

– Tak, panienko. Kiedy tylko panią zobaczyłem, od razu zwróciłem uwagę na pani włosy. Piękny kolor, rzadkość w naszych czasach. Dziś kobiety najczęściej strzygą się na krótko i farbują na nienaturalne kolory, czerwony, żółty, czarny. A pani jest wyjątkiem.

Mówił to miło i uprzejmie, ale ja wcale tak się nie poczułam, ponieważ facet jednocześnie swoim przenikliwym spojrzeniem przewiercał mnie na wylot. A poza tym, choć stał po drugiej stronie stołu, czułam ten jego smrodliwy oddech.

– Nie ukrywam, że to podobieństwo jest dla mnie bardzo zaskakujące – powiedziałam. – Szczerze mówiąc... szokujące.

– No cóż...

Spojrzał znów na wazę tak jakoś prawie miłośnie, pogłaskał ją – naprawdę pogłaskał! – i ponownie skierował na mnie przenikliwe spojrzenie.

– Prawdopodobnie los sam chce, żeby pani kupiła tę wazę.

Czym po prostu mnie rozbawił.

– W takim razie mam nadzieję, że szanowny los zadba, by był to zakup na nauczycielską kieszeń!

– Zadba – oświadczył chudzielec o smrodliwym oddechu, jeszcze raz pogłaskał wazę i odszedł.

Dziwny gościu. I chyba jednak bardziej niż Tatuśka z „Dzieci Kukurydzy” przypomina kamerdynera Lurcha z „Rodziny Adamsów”.

Kiedy rozpoczęła się licytacja dzieł sztuki, nie wytrzymałam i przyłączyłam się jednak do tłumku otaczającego licytatora, który od przedmiotu do przedmiotu przemieszczał się na specjalnej małej platformie na kółkach. Zaczęto od figurek. Okazało się, że „chłopakami” zainteresowało się sporo osób, o co oczywiście nie mogłam do nich mieć pretensji. Na pierwszy ogień poszedł Zeus. Cena wyjściowa – pięćdziesiąt dolarów. Od razu zrobiło się z tego pięćdziesiąt jeden dolarów, a skończyło na stu siedemdziesięciu pięciu, zaoferowanych przez damę o wyjątkowo obfitych kształtach. Nieźle. Następny w kolejności był Syryjczyk, który wzbudził większe zainteresowanie (prawdopodobnie z powodu imponujących mięśni). Tu wyjściowe pięćdziesiąt dolarów od razu podbito o trzy dolary, a końcowy rezultat licytacji był dla mnie bardzo niepokojący. Syryjczyk poszedł za czterysta pięćdziesiąt dolarów. Czyli niedobrze, bardzo niedobrze. Na dzisiejszy wypad przeznaczyłam dwieście dolarów. W ostateczności mogłabym wyskrobać jeszcze pięćdziesiąt, ale na tym absolutnie koniec, bo tych pięćdziesiąt było bardzo poważnym przekroczeniem moich ograniczonych możliwości.

Wychudzony wojownik poszedł za czterysta dolarów.

Coraz bardziej spięta przemieściłam się wraz z tłumkiem do stołu z ceramiką, a licytator zaczął wychwalać pod niebiosa wspaniałe repliki ceramiki rzymskiej i celtyckiej. A nie mógłby się przymknąć?! Wściekła przepchnęłam się przez tłumek, żeby stanąć bliżej stołu, próbując nie zwracać uwagi na okropne odczucia, które znów mnie dopadły. Przecież ponownie znalazłam się blisko wazy.

W licytowaniu ceramiki tak na serio brały udział trzy osoby. Wszystkie trzy na moje oko były handlarzami antyków. W rękach notebooki, na nosach okulary i przede wszystkim to baczne spojrzenie profesjonalisty. Amator tak nie patrzył. Amator to po prostu ktoś, kto zakochuje się w jakiejś staroci i chce koniecznie zabrać ją do domu. Handlarz natomiast nie może się doczekać, kiedy wystawi swój zakup w sklepie, doliczając sto pięćdziesiąt procent marży.

Przedmiot nr 20 – cena wyjściowa siedemdziesiąt pięć dolarów – powędrował do kędzierzawej blondynki (stanowczo powinna coś zrobić z odrostami) za trzysta dolarów.

Przedmiot nr 21 powędrował do handlarza, który wyglądał na Anglika. Rozumiecie, o co mi chodzi. Świetnie ułożony, sztywny, niby elegancki, ale przydałaby mu się kąpiel i koniecznie wizyta u ortodonty. Zapłacił pięćset dolarów (aha, jeszcze jedno, najistotniejsze: mówił jak Anglik) za pięknie rzymskie naczynie pochodzące z drugiego, może trzeciego albo czwartego wieku p.n.e. Licytator poinformował, że jest to przykład ceramiki mozelskiej, wyjaśniając jednocześnie (nam, kompletnym ignorantom), że oznacza to również najwyższą jakość i niezwykłość. Facet z Anglii wydawał się bardzo zadowolony z zakupu.

Przedmioty 22, 23 i 24 przeszły w ręce trzeciego handlarza, a raczej handlarki, bo nie uwierzycie, ale to była właśnie ta Matrona z okresu Wielkiego Kryzysu, którą zgorszyłam krótką spódniczką i gołymi nogami. No i dobrze. Pani Matrona kupiła trzy naczynia, za które zapłaciła trzysta, czterysta dwadzieścia pięć i dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów.

– A teraz ostatnia z naszych pięknych ceramik, replika nr 25. Waza celtycka. Oryginał stał przy grobach na starożytnym cmentarzu w Szkocji. Malowidło na wazie przedstawia zanoszenie próśb do Wielkiej Kapłanki Epony, celtyckiej Bogini Konia. Epona, co jest bardzo interesujące, była jedyną celtycką boginią zaadoptowaną przez rzymskich najeźdźców. Stała się ich prywatną boginią, opiekunką legendarnych legionów...

Licytator mówił to wszystko takim tonem, jakby własnymi rękoma wyprodukował piękną wazę, a Eponę nie tylko znał osobiście, ale i był z nią zaprzyjaźniony.

Ten licytator zdecydowanie grał mi na nerwach.

– Proszę zwrócić uwagę na wspaniałą grę kolorów na malowidle! Zaczynamy licytację. Na początek siedemdziesiąt pięć dolarów!

– Siedemdziesiąt pięć!

Podniosłam rękę, przechwytując spojrzenie licytatora. To bardzo ważne, w ten sposób bowiem przekazuje mu się, że jest się na serio zainteresowanym kupnem. A ja, wiadomo, bardzo usilnie starałam się dać mu to do zrozumienia.

– Mam siedemdziesiąt pięć po raz pierwszy! Kto da więcej? Czekam na sto!

Matrona podniosła tłustą rączkę.

– Sto!

Teraz ja, starając się nie wrzeszczeć:

– Sto dziesięć!

– Sto dziesięć – powtórzył licytator protekcjonalnym tonem Jego Królewskiej Mości. – Kto da więcej? Sto dwadzieścia pięć?

– Sto pięćdziesiąt, proszę.

Brytyjczyk, oczywiście.

– Pan proponuje sto pięćdziesiąt dolarów – powiedział słodziutko licytator. Ale z niego łasiczka! – Sto pięćdziesiąt. Kto da dwieście?

– Dwieście – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– O, pani daje dwieście dolarów! – Znów jestem w łaskach. – A kto da dwieście pięć?

Cisza. Wstrzymałam oddech.

– Dwieście dolarów po raz pierwszy...

Tu przerwa. Miałam ochotę go udusić. Człowieku, mówże już! Po raz drugi, trzeci i sprzedane. Mów!

Krzyczałam całą sobą. A on dalej swoje:

– Kto da dwieście dwadzieścia pięć?

– Dwieście pięćdziesiąt.

Znów Matrona. Zanim zdążyłam podnieść rękę, by jednak przekroczyć swój skromny budżet, w górze pojawiły się dwa białe wysmukłe palce Brytyjczyka, który podbił do dwustu siedemdziesięciu pięciu.

Serce waliło mi jak młot, kiedy słuchałam, jak Brytyjczyk i Matrona toczą ze sobą pojedynek. Doszło do trzystu pięćdziesięciu dolarów. Stanowczo więcej, niż pozwalał mój budżet, stanowczo.

A więc klęska. Tłumek zaczął przemieszczać się do następnego zestawu licytowanych przedmiotów, a ja, zdruzgotana, zaczęłam mimo woli odsuwać się od feralnego stołu, aż raptem zorientowałam się, że siedzę na brzegu rozwalającej się fontanny. Siedzę i patrzę, jak pomocnicy licytatora zaczynają pakować wazę do pudła. Brytyjczyk i kędzierzawa blondynka, bez wątpienia właściciele galerii, stoją sobie nieopodal, śmieją się i gadają jak kumple z jednej branży.

Waza nie pojedzie do domu ze mną. Miałam wrażenie, że tym faktem jest tak samo przybita jak ja. Ale cóż, stało się. Pojedzie razem z Brytyjczykiem... Westchnęłam z największej głębi mojej bardzo smutnej duszy. Może poprosić Brytyjczyka o wizytówkę? Pogadać, czy nie sprzedałby na raty? A może trafią mi się jakieś lekcje w szkole letniej, zawsze coś tam do kieszeni wpadnie...

Widziałam, jak Brytyjczyk podniósł moją – nie, swoją! – wazę i z uśmiechem właściciela ogląda ją sobie, czekając, aż pomocnicy licytatora wyścielą pudło odpowiednią ilością bibuły, by waza się nie stłukła.

A po chwili zobaczyłam, jak uśmiech znika z brytyjskiej twarzy i pojawia się na niej gniew.

Oczywiście, że natychmiast zerwałam się na równe nogi i znalazłam się tuż przy Brytyjczyku, który trzymał wazę wysoko nad głową, patrzył do środka i pytał podniesionym głosem:

– A co to niby ma być?! Co to znaczy?!

– Jakiś problem? – spytał zaniepokojony pomocnik licytatora.

– Oczywiście! Jest pęknięta! – oświadczył Brytyjczyk, stawiając wazę z powrotem na stole, i wcale nie zrobił tego ostrożnie. Waza przechyliła się, obróciła wokół swojej osi, może by i spadła, gdyby pomocnik licytatora jej nie przytrzymał.

– Pan pozwoli, że spojrzę.

Podniósł wazę, popatrzył pod światło, jak przed chwilą zrobił to Brytyjczyk, i wyraźnie mina mu zrzedła.

– Ma pan rację. Bardzo pana przepraszam. Do pana rachunku natychmiast zostanie wniesiona poprawka.

Jeszcze nie skończył, a drugi ze służących już startował do namiotu, w którym mieściła się kasa.

Wtedy ja wkroczyłam do akcji.

– Przepraszam... – Starałam się, żeby zabrzmiało to nonszalancko. – A co teraz będzie z tą wazą?

Cała trójka jak na komendę spojrzała na mnie.

– Będzie ponownie zlicytowana – powiedział pomocnik i wręczył wazę drugiemu pomocnikowi, który pośpieszył z nią do miejsca, gdzie odbywała się licytacja. Ja, oczywiście, za nim, jak ćma ciągnąca do światła. Albo jak komar z Oklahomy, który pruje do lampy owadobójczej o zasięgu dwóch akrów.

– Przepraszam państwa, ale pojawiły się pewne komplikacje – powiedział prowadzący aukcję, wcale nie kryjąc niezadowolenia. – Zanim będziemy kontynuować licytację przedmiotu nr 31, musimy ponownie zlicytować przedmiot nr 25. Replikę ceramiki, która, jak się okazało, ma cieniutkie pęknięcie u podstawy.

Udało mi się przepchnąć przez tłumek w chwili, gdy licytator podnosił wazę wysoko, by każdy mógł obejrzeć defekt. Ja również, przymrużywszy oczy, spojrzałam w głąb naczynia. Nagle ciemne wnętrze zaczęło falować. Tak, falować jak powierzchnia czarnego jeziora. A dodatkowo zakręciło mi się w głowie. Co jest?!

Gdy zamrugałam raz i drugi, falowanie znikło.

– Zaczynamy licytację – oznajmił licytator. – Na początek pozwolę sobie zaproponować dwadzieścia pięć dolarów.

Cisza.

Cisza tak cudowna, że chciało mi się krzyczeć z radości, od czego, na szczęście, udało mi się powstrzymać. A licytator przemknął spojrzeniem po milczącym tłumie i szybko opuścił cenę.

– Piętnaście dolarów? Kto da piętnaście?

Dalej cisza. Dziesięć minut temu podbito cenę do trzystu pięćdziesięciu dolarów. Teraz, kiedy okazało się, że waza nie jest w stanie idealnym, nikt nie chciał dać za nią nawet piętnastu dolarów.

I wtedy los, jakże kapryśny, ale i jakże sprawiedliwy, zaszeptał mi do ucha:

– Trzy pięćdziesiąt...

Powtórzyłam na głos. Jeszcze moment i usłyszałam upragnione:

– ...Trzy dolary pięćdziesiąt po raz trzeci! Sprzedane! Proszę panią o podanie numeru mojemu pomocnikowi. Swoją wazę – licytator skrzywił się lekko – może pani od razu zabrać ze sobą.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Shannon Parker, mam numer 074. Chciałabym uregulować rachunek.

Kasjerka nie sprawiała wrażenia profesjonalistki. Ruszała się jak mucha w smole, ale usilnie starałam się zachować spokój. Nie podskakiwać, nie wiercić się, nie skubać niczego nerwowo. Choć chcę już moją wazę, chcę moją wazę, chcę, chcę!

Krótko mówiąc, robiła się ze mnie jakaś psycholka.

– W sumie wyniesie to .. trzy dolary siedemdziesiąt osiem centów. Razem z podatkiem.

Ta kobieta nawet mrugała bardzo powoli. Przypominała mi cielaka.

– Proszę – powiedziałam, wręczając pięć dolarów. – Reszty nie trzeba.

Uśmiechnęła się do mnie, jakbym była Świętym Mikołajem.

– Dziękuję pani. Zaraz otrzyma pani zakupiony przedmiot... – a potem przez ramię, o wiele głośniej: – Zack! Przynieś no numer 74!

Zack wyszedł zza węgła, trzymając przed sobą duże pudło. W takie pudła, jak zauważyłam, pakowano właśnie ceramikę. Wieko było podniesione, Zack trzymał pudło trochę pod kątem, bym mogła zobaczyć, że w środku istotnie jest zakupiony przeze mnie przedmiot. Ale ja wcale nie musiałam zaglądać. Waza na pewno tam była, bo już czułam charakterystyczny ucisk w dołku.

Czułam też, że jeszcze moment i stchórzę, dlatego należało działać błyskawicznie.

– Dziękuję, już ją zabieram.

Chwyciłam pudło, zamknęłam wieko i poszłam do samochodu.

– Spadamy stąd – poinformowałam siebie i wazę. Przecież mówienie do siebie pomaga na nerwy, prawda?

Do pewnego stopnia, bo zanim otworzyły się drzwi samochodu, musiałam nacisnąć na pilota dwukrotnie. Ale otworzyłam i ostrożnie postawiłam pudło na fotelu z przodu, obok kierowcy. Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że warto by zapiąć je pasami. Wszystko przecież może się zdarzyć. Pudło się przewróci, waza wysunie się z niego, a ja, prowadząc jednocześnie samochód, będę usiłowała ją przytrzymać. Masakra.

Zapięłam pasy na pudle i usadowiłam się za kierownicą. W chwili gdy silnik obudził się do życia, klimatyzacja zaczęła te swoje czary i z sekundy na sekundę robiło się przyjemniej.

A więc w drogę. Starając się nie zerkać, na nietypowego pasażera, ruszyłam i...

– O nie! Znowu on?!

Tatusiek z „Dzieci kukurydzy” alias Lurch z powrotem zajął swoje stanowisko przy podjeździe i machał do mnie pomarańczową różdżką. Co miałam robić? Musiałam się zatrzymać, ale silnika nie wyłączyłam, a szybę opuściłam tylko do połowy.

– Widzę, że los wykazał się wobec pani wielką lojalnością – stwierdził gościu. Jego rozlatane spojrzenie co i rusz przemykało w bok, na zamknięte szczelnie pudło. A ten jego oddech...

– Owszem, udało mi się – powiedziałam oschłym tonem. – Na dnie jest rysa, dlatego zrobiłam niezły interes.

Puściłam trochę sprzęgło, mustang ruszył powolutku, a facet nic, tylko przesuwa się powolutku razem z nami, nadal świdrując mnie tymi swoimi małymi oczkami.

– Tak, tak, panienko. Pani nie zdaje sobie sprawy, jaki nadzwyczajny interes zrobiła, kupując za bezcen... O! – Gościu spojrzał w niebo. – Pogoda się zmienia! Powinna pani jechać bardzo... – króciutka przerwa – ...ostrożnie – (chwila, moment, a co ty sugerujesz, panie Lurch?) – ...boję się nawet pomyśleć, że mogłaby pani mieć – znów przerwa – wypadek.

– Bez obaw. Jestem bardzo dobrym kierowcą. Żegnam pana!

Zamknęłam szybę i docisnęłam sprzęgło. Spojrzałam w lusterko wsteczne i zadrżałam. O matko! Ten świr normalnie za mną idzie!

Na szczęście wjeżdżałam już na wysypaną żwirem drogę. Mogłam dodać gazu i poczuć przez moment młodzieńczą radość, kiedy żwir zaczął wypryskiwać spod opon. Potem znów spojrzałam do lusterka. Tatusiek stał na środku drogi, oczy wyraźnie wlepiał w mój samochód. Tak, normalnie świr.

Przypomniałam sobie, że gościu wspominał o pogodzie. Spojrzałam w niebo.

– No nie! Jeszcze to!

Błękit nieba znikł, przesłoniły go ciężkie ołowiane chmury. Horyzont od strony południowo-zachodniej był siny, jakby ktoś go poobijał. A ja właśnie jadę w tamtym kierunku, do Tulsy. Czyli najprawdopodobniej również prosto w objęcia wzorcowej wedle standardów Oklahomy letniej burzy.

– W takim razie, drodzy przyjaciele i amatorzy sportów, trzeba sprawdzić, co mówią prognozy pogody.

Włączyłam radio i zaczęłam przelatywać przez rozgłośnie. Miały wiele do przekazania. Muzyka country, dyskusja farmerów o tym, że kleszcze w tym roku jak na czerwiec są wyjątkowo wredne (ja do dyskusji się nie włączam), potem kaznodzieja wykrzykujący coś o cudzołóstwie (słuchałam za krótko, żeby zorientować się, czy był za, czy przeciw). Niestety, w żadnej rozgłośni nie mówiono na temat pogody. Nie złapałam też ani jazzu, ani mięciuśkiego, ulotnego soft rocka.

– W takim razie nie ma co kombinować, tylko, jak Meat Loaf w tej swojej piosence, sprężamy się i za chwilę będziemy w domu. Co ty na to?

Normalnie gadam do tego cholernego pudła! Czyli jest super. Jadę przez zadupie prosto ku (kolejne spojrzenie w górę nie napawało optymizmem) ścianie z chmur i mówię do pudła, w którym znajduje się naczynie, za sprawą którego czuję się tak, jakbym połknęła kilka pigułek na odchudzanie i popiła ogromniastą, czekoladową mrożoną frappa cappa mocha latte...

– Ale wiesz co? Po drodze zatrzymamy się na chwilkę. Strasznie chce mi się pić, marzę o czymś z czekoladą. Poza tym warto się jednak dowiedzieć, jak to ma być z tą pogodą...

Szkoda jednak, że nie mam komórki. Przez chwilę żałowałam, że cierpię na komórkofobię. Wszyscy znajomi mają komórki, prześcigają się w zdobywaniu coraz lepszych modeli o większej ilości funkcji. Wyścig często żałosny. Coś w stylu: mam tyle, a sam jestem taki maluczki. Moja najlepsza przyjaciółka (ta profesorka z college’u, straszna snobka) ma dwie komórki. Jedną zainstalowaną w samochodzie, może sobie gadać, nie odrywając rąk od kierownicy. Drugą, malutką, ma w torebce.

Staram się być tolerancyjna. Skoro chcą, niech mają, ale kiedy z powodu raka mózgu zaczną się jedno po drugim przenosić się do krainy Wielkich Łowów, będę miała pełne prawo powiedzieć: A nie mówiłam? Z tym że teraz to muszę im bez przerwy tłumaczyć, że nie, nie jestem neandertalczykiem, wyobcowanym wykopaliskiem we współczesnym świecie. Ja po prostu nie muszę mieć telefonu w samochodzie, na biurku, w torebce, w torbie sportowej, itd., itp. Obiecuję im też, że owszem, odwiedzę, gdy będą gasnąć z powodu guzów wielkości piłki do koszykówki, które zalęgły się w ich mózgach z powodu szkodliwego promieniowania komórek, których godzinami nie wypuszczają z rąk, ględząc o tym, z kim jedli lunch albo obgadując swoich pasierbów i pasierbice w celu wytypowania pasierba/pasierbicy najbardziej pokręconego/pokręconej.

Mnie guz mózgu nie wykończy, na coś jednak trzeba będzie zejść. I tu nie ukrywam, że perspektywą konfrontacji z tornadem, ewentualną konsekwencją tych szarych chmur, byłam zaniepokojona. Po prostu miałam pietra. Jechałam szybko, zerkając co chwilę w niebo, by utwierdzić się w przekonaniu, że sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Burze i wichury w Oklahomie to nie byle co. Mają swoją wielce wyrazistą osobowość. Zdumiewające, jak niebo w lecie potrafi błyskawicznie ulec diametralnej zmianie. Pamiętam, jak kiedyś leżałam sobie na słoneczku koło basenu mojego aktualnego faceta. Twarz, zgodnie z zasadami opalania się, zwrócona ku słońcu, oczy zamknięte. A dusza w krainie kompletnego relaksu i marzeń (z przeniesieniem się tam nie było żadnego problemu. Facet musiał wyjść na chwilę, ale na odchodnym powiedział, że mam cycki super). W pewnej chwili poczułam na nagrzanej słońcem twarzy zimny powiew wiatru. Otworzyłam szybko oczy i zobaczyłam, że na niebie pojawiły się duże szare chmury. Szybko więc zebrałam swoje rzeczy, napisałam na karteczce do faceta kilka ciepłych słów i pognałam do samochodu. Do domu miałam zaledwie kwadrans jazdy, ale nie dojechałam. Szare chmury zmieniły kolor na czarno-zielone. Zerwała się straszna wichura, drzewa gięło do ziemi. Strugi ulewnego deszczu uniemożliwiały jazdę. Na szczęście byłam w pobliżu małego szpitala w Broken Arrow. Wbiegłam na ostry dyżur, stamtąd na dół, do suteryny. Pora była najwyższa, bo zaraz potem, dosłownie po chwili, przez centrum miasta przeszło zabójcze tornado.

Tak, jestem zdenerwowana, i to bardziej niż trochę. A cholerne naczynie wcale dobrze na mnie nie działa.

Biało-zielona tablica przy drodze przekazywała informację, że do Leach jeszcze szesnaście kilometrów. Był to ostatni drogowskaz, jaki udało mi się zobaczyć, ponieważ w tym momencie niebo rzygnęło takimi strugami, że już nic nie było widać, tylko tę cholerną wodę walącą w dach mojego mustanga i ściekającą po szybach.

Naprawdę kocham swoje autko, niestety nie nadaje się do jazdy w takich warunkach. Podczas deszczu uwielbia ślizgać się, podskakiwać, bawić się w hydroplan. Włączyłam wycieraczki na maksa i jechałam powolusieńku, starając się robić to po prostej. W radiu cisza. Przez ścianę deszczu czasami udało mi się dostrzec drzewa na poboczu, wyginane przez wichurę w najbardziej nieprawdopodobny sposób. Włączyłam światła, ale nic to nie dało. Widoczność prawie zerowa, a wiatr po prostu bił mojego mustanga. Walił go z każdej strony.

Kierownicę musiałam trzymać obiema spoconymi rękami. Co jest?!

A to, że w samochodzie jest ciepło. Dziwne, mam przecież klimatyzację, a zrobiło mi się po prostu gorąco.

Po chwili doszłam, skąd się to bierze. Źródło ciepła jest z boku, na sąsiednim fotelu. Tam, gdzie stoi to cholerne pudło. Spojrzałam na nie i... przytkało mnie. Bo to pudło jaśniało. Tak, przysięgam. Jakby w środku była lampa i ktoś właśnie ją zapalił.

A ja przecież prowadzę samochód. Szybko znów spojrzałam przed siebie na...

– O Boże!

Drogi nie było. Samochód szorował oponami po żwirze. Przekręciłam kierownicę w lewo, z tych nerwów o wiele za szybko. Samochód obrócił się wokół swojej osi, za bardzo w lewo, starałam się więc wykręcić go choć trochę w prawo. Bezskutecznie. Mój mały mustang w ogóle nie chciał mnie słuchać, a ja przez tę wichurę i ulewę byłam już kompletnie zdezorientowana. W rezultacie walczyłam już tylko o jedno. Żeby nie wypuścić kierownicy z rąk.

Mustang robił, co chciał. W pewnym momencie znów obrócił się wokół własnej osi, z piskiem opon przerzucił się na drugą stronę drogi i nagle... nagle cały świat wywrócił się do góry nogami.

W tym samym momencie poczułam tępy ból gdzieś z boku głowy. Zamknęłam oczy, po sekundzie jednak dotarło do mnie, że czuć dym. Otworzyłam więc oczy...

I szok. W pierwszej chwili miałam wrażenie, jakbym nagle znalazła się na pełnym słońcu. Ale to było tylko złudzenie. To nie był blask słońca, lecz wazy, która wydostała się z pudła i jak wielka ognista kula powoli toczyła się ku mnie.

Byłam pewna, że znajduję się gdzieś na obrzeżach piekła, więc co się dziwić, że mnie sparaliżowało. Byłam w stanie tylko wpatrywać się w kulę utoczoną z żywych płomieni. W kulę, w której nagle zobaczyłam siebie. Swoje odbicie w falującej, trawionej przez ogień wodzie. Byłam kompletnie naga, szłam do przodu z rozpostartymi rękoma i odrzuconą w tył głową. Jak jakaś pogańska tancerka wtopiona w ognistą kulę.

Czułam, że mnie, tę prawdziwą, też pochłania ogień i dym. Umieram. W takiej chwili podobno człowiekowi staje przed oczami całe życie. Ze mną było inaczej. Żadnego filmu o przeszłości, żadnego też żalu, że zostawiam rodzinę i tylu innych ludzi bliskich memu sercu. Nie. Ostatnia myśl była inna. Do cholery, naprawdę trzeba przestać kląć! Bo co będzie, jeśli Bóg okaże się zatwardziałym baptystą?!

KSIĘGA DRUGA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Odzyskiwanie przytomności wcale nie było proste, przeciwnie, bardzo przypominało sny, które nękają mnie podczas wyjątkowo dokuczliwej menstruacji. W tych snach miewam nawet skurcze. Teraz też je odczuwałam, z tą jednak różnicą, że skurcze przeszły w regularne bóle porodowe. O dziwo, nawet przyjemne, a potem bez problemu urodziłam markową Twinkie, ukochane amerykańskie ciasteczko batonik. Wiem, wiem, kłania się stary, poczciwy Freud. Był to sen z gatunku erotycznych, tym bardziej że potem zrobiło mi się bardzo przyjemnie.

Niestety sen minął i głowa znów rozbolała. Okropnie, gorzej niż przy zatokach czy na kacu typu: Nie mogę uwierzyć, że byłam w stanie wlać w siebie tyle tequili. Całe zresztą moje ciało... Nie, stop. Reszty ciała wcale nie czuję. Poza tym nie mogę otworzyć oczu. No tak, ale czemu się dziwić, skoro przecież umarłam...

Znów ciemność, łagodna i kojąca jak najlepsza przyjaciółka.

Kiedy ocknęłam się powtórnie, głowa nadal bolała koszmarnie, z przykrością też stwierdziłam, że oprócz głowy posiadam resztę ciała. Owszem, mam i każdy jego kawałek bolał jak podczas najcięższej grypy. O Boże, czyżbym została skierowana do piekła? (Bez wątpienia tak, jeśli ktoś zaraz podsunie mi do rozwiązania jakieś zadanie z matematyki).

Bolało więc mnie wszystko, poza tym niczego nie słyszałam oprócz takich dziwnych dzwoneczków umiejscowionych w środku, w moich uszach. Oczu nie mogłam otworzyć, ale jak już wspominałam, nie było to dla mnie niespodzianką. Zwłoki na ogół nie posiadają sprawnych powiek.

Mały problem natomiast był z sercem, które mimo mego zgonu było nadzwyczaj aktywne. Tłukło się w mojej piersi jak szalone. Czy zwłoki wpadają w panikę? Z powyższego faktu wynika, że tak.

Znów ciemność, ale nie ta poprzednia, nieskończenie łagodna. Ta, oprócz łagodności, miała w sobie pokusę. Przyzywała mnie, skwapliwie więc zrobiłam coś w rodzaju półobrotu, by jak najszybciej wsunąć się w jej objęcia...

– Proszę o spokój, milady. Wszystko będzie dobrze.

Głos był miły i na pewno mi znany, ten ktoś jednak mówił dziwnie, bardzo śpiewnie. Mówił, a ja cierpiałam. Bolało wszystko, jakby ktoś sprał mnie bez litości. Głowę rozsadzało. Na obolałej głowie coś leżało, coś chłodnego i wilgotnego. Kompres? Tak, gruby kompres. Dotknęłam go, a ktoś delikatnie odsunął moją rękę.

– Wszystko dobrze, milady. Jestem tutaj.

Znów przez moją głowę przemknęła myśl, że tego kogoś znam.

– Co...

O matko! Przecież w gardle normalnie mam ogień! Tak zapiekło, że pamięć natychmiast wróciła, a wraz z nią paniczny strach, który kazał otworzyć oczy. Nie było z tym problemu. Powieki posłusznie się uniosły, gorzej było już z samym patrzeniem. Wszystko było niewyraźne, zamazane, właściwie to same plamy różnej wielkości, jaśniejsze lub ciemniejsze. Największa plama, tuż obok, poruszyła się, dlatego skupiłam się na niej. Powoli zaczynałam widzieć wyraźniej. Ta plama to...

Suzanna! Bogu niech będą dzięki! Suzanna jest tutaj, czyli absolutnie nie mogę być martwa. Bo to na pewno Suzanna, chociaż nie widzę jeszcze idealnie, poza tym ziemia pode mną jakoś dziwnie się kołysze. Suzanna trzyma mnie za rękę. Dziwne tylko, że kiedy zauważyła, że mam oczy otwarte, chciała moją rękę puścić. Ale wtedy ja chwyciłam ją za nadgarstek, a Suzanna chyba zbladła. Potem zobaczyłam cztery Suzanny, potem dwie, potem znowu cztery.

– Milady musi spokojnie leżeć. Dzisiejszego wieczoru milady wiele przeszła, jej dusza i ciało muszą odpocząć. Proszę się o nic nie martwić, milady jest bezpieczna i wszystko jest w porządku.

Chciałam jej powiedzieć: Dziewczyno, co ty wygadujesz?! Ale z mojego gardła wydobył się tylko jakiś taki szelest. Tak chyba brzmi szept węża, chociaż nie. Bardziej przypomina syczenie obrzydliwego oposa, którego nagle przyłapały światła samochodu. (O nie, taki opos wcale nie ma zamiaru udawać martwego. Syczy i straszy Bogu ducha winną kobietę, którą siła wyższa zmusiła do zatrzymania samochodu na ciemnej wiejskiej drodze w celu ukrycia się na moment za najbliższym krzakiem).

W każdym razie dźwięki, które wydałam z siebie, były to na pewno dźwięki nieartykułowane. Ja ich nie zrozumiałam, a co dopiero Suzanna! Która jednak zabrała swoją rękę, a ktoś inny, na kim nie byłam w stanie skupić wzroku, podał mi... puchar.

Tak, puchar. Wielki kielich ze złota.

W szpitalu?!

– Proszę wypić, milady. To dobrze zrobi na gardło, poza tym milady się uspokoi.

Miła, miękka dłoń ostrożnie uniosła moją głowę. Druga ręka podsunęła mi puchar do ust i trzymała go tam, kiedy piłam, starając się nie zadławić słodkim, gęstym płynem.

Podczas zmiany pozycji głowy powrócił ból w skroniach, po chwili wszystko dookoła znów spowiła czerń. Zanim jednak to nastąpiło, starałam się za wszelką cenę, by do mojego przymglonego umysłu docierało jak najwięcej z tego, co działo się na bieżąco. A więc moja przyjaciółka zmieniła mi kompres na głowie. Położyła na niej nowy kawałek chłodnego płótna, które podała jej wyjątkowo młoda pielęgniarka ubrana w dziwny mundurek, taki powiewający, bardziej pasujący do hasania po łąkach i lasach niż do pracy na ostrym dyżurze czy OIOM-ie...

W tym momencie przed oczyma znów zrobiło mi się ciemno, jednocześnie w ustach poczułam smak lekarstwa, coś podobnego do syropu. A zaraz potem ciemność ustąpiła, nie było to jednak takie stopniowe, łagodne powracanie do rzeczywistości. Absolutnie nie, ja po prostu miałam zamiar...

– Milady pozwoli, że jej pomogę...

Suzanna, odgarnąwszy włosy z mojej twarzy, chwyciła mnie mocno za ramiona. A ja, przychylona nad brzegiem łóżka, puściłam regularnego pawia. Wszystko poleciało na podłogę. (Suzanna jest prawdziwą przyjaciółką. Naprawdę głupio mi, że nazwałam ją snobką, i to kilkakrotnie). Kiedy skończyłam haftować, pomogła mi z powrotem ułożyć głowę na poduszce i otarła twarz.

Nienawidzę, kiedy robi mi się niedobrze. Od zawsze, bo zawsze wtedy dostaję drgawek i czuję się kompletnie wytrącona z równowagi. Na szczęście nie zdarza mi się to zbyt często, ale kiedy już się stanie, jestem taka bezradna. Cała roztrzęsiona, słaba i półprzytomna. Teraz też. Chociaż tym razem mogą nie być to konsekwencje puszczania pawia, lecz faktu, że nie żyję. Jednak.

– Wo... wody...

Z trudem udało mi się wycisnąć z gardła ten prawie niezrozumiały pisk. Przyjaciółka natychmiast skinęła na warującą nieopodal pielęgniarkę i błyskawicznie pojawił się nowy puchar, który Suzanna przytknęła do moich ust.

– Ueee...

Wyplułam prawie wszystko. Bo to nie była woda, tylko słabe wino. Kocham wino, uwielbiam. Ale nie zaraz po rzyganiu!

– Suz! Wo... dy – wyjąkałam, starając się jednocześnie, by przynajmniej moje spojrzenie było zdecydowane, takie typu: Kochana, migiem, jeśli ci życie miłe!

Zbladła, wyraźnie zbladła i błyskawicznie podała pielęgniarce puchar. (Ciekawe, do którego to szpitala mnie zawieźli?).

– Natychmiast przynieś lady Rhiannon wody!

Pielęgniarka o wyglądzie nimfy wybiegła.

– Proszę wybaczyć, milady – powiedziała Suzanna, umykając spłoszonym spojrzeniem. – Proszę winić mnie, a nie tę dziewczynę.

Jednocześnie złożyła ręce jak do modlitwy, oparła je na biuście i opuściła głowę.

Do jasnej... Co tu właściwie jest grane?!

Chwyciłam ją za rękę i pociągnęłam, zmuszając, żeby jednak spojrzała na mnie. Jednocześnie zauważyłam coś bardzo zastanawiającego. Jej włosy miały taki sam kolor co zawsze. Bardzo ładny blond, z naturalnymi refleksami. Ale te włosy zaplątały mi się teraz w palce. Włosy długie aż do pasa...

– No nie... Jakim cu...

Tylko to udało mi się z siebie wydobyć, ponieważ przytkało mnie za bardzo. Odkąd sięgałam pamięcią, Suzanna zawsze gustowała w krótkich, seksownych fryzurkach, a ja zawsze lubiłam się z niej ponabijać, mówiąc, że to na nic, bo wcale nie wygląda na grzeczną dziewczynkę. Odpowiedź Suzanny była zawsze taka sama:

– I o to właśnie chodzi!

A zadowolona przy tym jak kotka, co opiła się śmietanki.