Dziewczyny, chłopaki i skarb - Ewa Zienkiewicz - ebook

Dziewczyny, chłopaki i skarb ebook

Ewa Zienkiewicz

3,0

Opis

Książkę Dziewczyny, chłopaki i skarbrozpoczyna przypadkowo wysłana pocztówka, która wywołuje ciąg wydarzeń z kryminalnym zakończeniem.

Główna bohaterka 16-letnia Kaja, nieustannie filozofuje i krytykuje niesprawiedliwości świata. Wymyśla przy tym nieprawdopodobne historie. Wciąga przez to swoich przyjaciół w poszukiwanie nieistniejącego skarbu, który niespodziewanie odnajduje. Zabawne epizody z życia szkolnego i rodzinnego oraz perypetie sercowe grupy nastolatków spotykających się dla wspólnego słuchania muzyki, dyskusji i flirtów stanowią tło tej zabawnej i oryginalnej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (18 ocen)
5
1
6
1
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewa Zien­kie­wicz

Dziew­czy­ny, chło­pa­kii skarb

War­sza­wa 2013

Okład­ka i opra­co­wa­nie gra­ficz­ne

Ewa Zien­kie­wicz

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne

Gra­ży­na Or­dę­ga

Wy­da­nie II Po­pra­wio­ne

© Co­py­ri­ght Ewa Zien­kie­wicz

ISBN 978-83-937454-1-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Róży, Uli, Ire­nie i Jul­ko­wi

Sierpień

Pew­ne­go upal­ne­go po­ran­ka pod ko­niec lata szłam po­wo­li uli­cą Ko­cha­now­skie­go, nie śpie­sząc się nig­dzie i pla­nu­jąc po dro­dze, jak spę­dzę ten po­god­nie za­po­wia­da­ją­cy się dzień.

Uli­ca Ko­cha­now­skie­go bie­gnie po­mię­dzy sto­ją­cy­mi w ogro­dach par­te­ro­wy­mi i jed­no­pię­tro­wy­mi sta­ry­mi do­ma­mi kry­ty­mi czer­wo­ną da­chów­ką. Par­ka­ny ogro­dów rzu­ca­ją przy­jem­ny prę­go­wa­ny cień na be­to­no­we pły­ty chod­ni­ka. Nie­któ­re ogro­dy nie mają pło­tów. Cień dają tu drze­wa owo­co­we i krza­ki ro­sną­ce wzdłuż chod­ni­ka, co też sta­no­wi przy­jem­ną od­mia­nę dla prze­chod­nia.

Na­zy­wam się Kaja Swe­ter, mam pra­wie szes­na­ście lat, je­stem szczu­pła, nie­wy­so­ka, we­dług jed­nych ład­na, a we­dług in­nych zu­peł­nie prze­cięt­na.

Tak więc szłam so­bie nie­dba­le, stą­pa­jąc po pły­tach chod­ni­ka i roz­wa­ża­jąc, w czy­im domu zło­żyć wi­zy­tę, by osią­gnąć jak naj­więk­sze ko­rzy­ści to­wa­rzy­skie.

Co ja­kiś czas nie­spo­dzie­wa­nie opa­da­ły mnie kry­tycz­ne my­śli na te­mat wła­sne­go wy­glą­du. Przyj­mo­wa­łam wów­czas po­sta­wę wy­pro­sto­wa­ną, mój chód sta­wał się dys­tyn­go­wa­ny i po­su­wi­sty, a ge­sty wy­twor­ne. Jed­nak po chwi­li znów wci­ska­łam ręce w kie­sze­nie spodni i od­da­jąc się roz­my­śla­niom, zmie­rza­łam po­wo­li uli­cą Ko­cha­now­skie­go w kie­run­ku cen­trum mia­stecz­ka.

Bli­żej śród­mie­ścia po­ja­wia­ło się parę skle­pi­ków i więk­szych bu­dyn­ków. We wnę­trzach po­dwó­rek, po­śród drzew, wi­dać było chle­wi­ki i skła­dzi­ki z drew­nem na opał, po­ukła­da­nym pod ścia­na­mi. Psy spa­ły na słoń­cu i w cie­niu, a uli­cą od cza­su do cza­su prze­jeż­dża­ły po­je­dyn­cze sa­mo­cho­dy.

W czę­ści mia­sta, w któ­rej miesz­kam, poza dwo­ma blo­ka­mi z wiel­kiej pły­ty domy są prze­waż­nie małe, jed­no­ro­dzin­ne, a je­śli na­wet więk­sze, to po­roz­rzu­ca­ne bez­ład­nie, bez żad­ne­go za­my­słu. Wi­dać, że prze­rwa­ny przez woj­nę roz­wój mia­sta nie zdą­żył do­trzeć do na­sze­go krań­ca.

Za to w prze­ciw­le­głej czę­ści Bu­kow­ca, od pla­cu Wol­no­ści do sa­me­go dwor­ca ko­le­jo­we­go, wzdłuż ulic sto­ją trzy­pię­tro­we ka­mie­ni­ce o pięk­nych ozdob­nych ele­wa­cjach oraz do­stoj­ne bu­dyn­ki urzę­dów pań­stwo­wych.

Do­tar­łam do cen­trum i we­szłam do par­ku są­sia­du­ją­ce­go z pla­cem Wol­no­ści. Tu­taj już mu­sia­łam pod­jąć de­cy­zję, jaki wy­brać kie­ru­nek dal­szej wę­drów­ki. A że nadal nie roz­strzy­gnę­łam, kogo od­wie­dzę w pierw­szej ko­lej­no­ści, przy­sia­dłam na ław­ce sto­ją­cej na brze­gu rze­ki prze­pły­wa­ją­cej przez park i wy­cią­gnę­łam z kie­sze­ni list ode­bra­ny z po­ran­ną pocz­tą.

Dro­ga Kaju- prze­czy­ta­łam – my­ślę, że w tym ty­go­dniu wy­ja­dę w góry po­wspi­nać się tro­chę. Wa­ka­cje uda­ły się re­we­la­cyj­nie, naj­pierw, jak za­pew­ne pa­mię­tasz, do­sta­łem za­pro­sze­nie na obóz płe­two­nur­ków, po­tem na warsz­ta­ty gi­ta­ro­we. Na po­cząt­ku wrze­śnia spę­dzę też kil­ka dni na or­ga­ni­zo­wa­nych przez na­szą ga­ze­tę warsz­ta­tach dla mło­dych re­por­te­rów. A jesz­cze mam mi­strzo­stwa w pił­ce noż­nej ju­nio­rów. Cóż, wa­ka­cje do­bie­ga­ją koń­ca, pro­gram na całe dwa mie­sią­ce był tak bo­ga­ty, że nie zna­la­złem ani chwi­li na spo­tka­nie z Tobą. Ale tę­sk­nie i mam na­dzie­ję, że w roku szkol­nym zo­ba­czy­my się jesz­cze. Na ra­zie będę pi­sał jak naj­czę­ściej. Po­zdro­wie­nia. Twój Adam Bant.

Co za chło­pak, po­my­śla­łam. Nur­ku­je, gra na gi­ta­rze i w pił­kę noż­ną, współ­pra­cu­je z ga­ze­tą, wspi­na się po gó­rach.

Pi­sze, że tę­sk­ni, uśmiech­nę­łam się z sa­tys­fak­cją. Nic dziw­ne­go, że Wik­tor, kie­dy tyl­ko za­czę­ły przy­cho­dzić li­sty od Ada­ma, ob­ra­ził się i wy­pro­wa­dził z kuch­ni, gdzie do­tych­czas sy­piał na za­pa­so­wym tap­cza­nie.

Wik­tor jest dia­bel­nie przy­stoj­ny. Ty­po­wy przy­stoj­ny ło­buz. Sma­gła cera, czar­ne oczy, pięk­ne dło­nie, za­dba­ny, ele­ganc­ki. Świet­nie skro­jo­ny gar­ni­tur, ja­sny pro­cho­wiec. Uwiel­bia ha­zard, kar­ty, noc­ne eska­pa­dy, to­wa­rzy­stwo, al­ko­hol. Cią­gle jest uwi­kła­ny w ja­kieś taj­ne mi­sje, nikt nie wie, czym na­praw­dę się zaj­mu­je. A zresz­tą i tak w tym roku zo­stał dłu­żej niż zwy­kle. Zja­wiał się tyl­ko zimą. Lato na­le­ża­ło do Al­ber­ta.

Wik­tor nie lubi Al­ber­ta. Dwa zu­peł­nie od­mien­ne cha­rak­te­ry. Al­bert to na­mięt­ny po­dróż­nik. Sa­mot­nik, asce­ta, prze­mie­rza­ją­cy z ma­łym na­mio­tem lasy, ba­gna i pust­ko­wia. Wiel­ki fa­cet, ja­sno­oki, ja­sno­wło­sy, ła­god­ny i ma­ło­mów­ny. W tym roku jesz­cze się nie po­ja­wił. Za­pew­ne przed koń­cem lata roz­bi­je na­miot gdzieś w oko­li­cy.

Oprócz li­stu w ko­per­cie znaj­do­wa­ła się nie­za­pi­sa­na kart­ka pocz­to­wa z ry­sun­kiem róży i ser­ca pod­pi­sa­na: „Nasz se­kret". Kry­tycz­nie przyj­rza­łam się kart­ce i po­ki­wa­łam gło­wą, ubo­le­wa­jąc nad ki­czo­wa­tą prze­sa­dą w wy­ra­ża­niu uczuć.

– Jak wi­dać, nikt nie jest do­sko­na­ły – mruk­nę­łam. A może to i do­brze?

Wsta­łam z ław­ki i wol­nym kro­kiem po­wlo­kłam się w stro­nę przy­ko­ściel­ne­go pla­cu Wol­no­ści.

Wy­bra­łam jed­ną z dwóch moż­li­wo­ści – wi­zy­tę u Ma­ry­li.

Adę, naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę, od­wie­dzam, żeby po­ga­dać w czte­ry oczy na te­ma­ty ogól­no­ludz­kie. Na­to­miast Ma­ry­la ma bra­ta, a on wie­lu ko­le­gów. I to wła­śnie stwa­rza więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo ko­rzyst­ne­go roz­wo­ju wy­da­rzeń.

Drzwi otwo­rzy­ła bab­cia Ma­ry­li. Zna i lubi przy­ja­ciół wnu­ków, więc po­zwo­li­ła mi za­cze­kać, aż "dzie­ci" wró­cą ze skle­pu.

Po­sie­dzia­łam chwi­lę w kuch­ni z bab­cią, a po­tem po­szłam do po­ko­ju Pu­nia i Kon­ra­da. Kon­rad ma pra­wie szes­na­ście lat, a Pu­nio pięć i pół, nosi majt­ki za­miast krót­kich spodni i w ogó­le się nie li­czy.

Moż­li­wość prze­by­wa­nia sa­mot­nie w po­ko­ju chło­pa­ków była dla mnie nie­zwy­kle pod­nie­ca­ją­ca. By­cie je­dy­nacz­ką ma za­le­ty, jed­nak po­sia­da­nie ro­dzeń­stwa bar­dzo po­sze­rza ho­ry­zon­ty. Szcze­gól­nie uciąż­li­wy jest brak ro­dzeń­stwa płci mę­skiej. Stąd wła­śnie bie­rze się mój nie­do­bór pod­sta­wo­wych wia­do­mo­ści z ży­cia co­dzien­ne­go owe­go za­gad­ko­we­go ro­dza­ju homo sa­piens. A tak­że wy­ni­ka­ją­ca z nie­do­stat­ku wie­dzy nie­po­ha­mo­wa­na skłon­ność do fan­ta­zjo­wa­nia.

Z na­boż­ną czcią przy­glą­da­łam się rze­czom po­roz­rzu­ca­nym po po­ko­ju, oglą­da­łam książ­ki i skle­jo­ne mo­de­le na pół­kach.

Kon­rad, zna­ny z sze­ro­kich za­in­te­re­so­wań, jest po­sta­cią wy­bit­ną w swo­im śro­do­wi­sku. Zaś z mo­je­go punk­tu wi­dze­nia – rów­nież nie­zwy­kle uży­tecz­ną, po­nie­waż zna­jo­mość z nim za­pew­nia to­wa­rzy­stwo wie­lu chło­pa­ków z jego szko­ły i po­dwór­ka.

W Bu­kow­cu miesz­kam do­pie­ro od paru lat, i to na zu­peł­nych obrze­żach, a ro­dzi­na Do­mi­ni­ków od za­wsze, w do­dat­ku w sa­mym cen­trum. Zresz­tą ro­dzi­na Ady też. Ada miesz­ka po dru­giej stro­nie rze­ki par­ko­wej, w jed­nym z tych ele­ganc­kich do­mów w są­siedz­twie par­ku. Z okien po­ko­ju Kon­ra­da wi­dać plac Wol­no­ści, ko­ściół, a ka­wa­łek da­lej uli­cę, przy któ­rej miesz­ka Ada, tyle że la­tem wszyst­ko za­sła­nia­ją drze­wa.

Na­sy­ciw­szy cie­ka­wość, po­sie­dzia­łam chwil­kę bez­czyn­nie. W koń­cu wy­cią­gnę­łam i prze­czy­ta­łam jesz­cze raz list od Ada­ma. Po­my­śla­łam, że Adam ma tak samo wie­le za­in­te­re­so­wań jak Kon­rad, ale w prze­ci­wień­stwie do nie­go re­ali­zu­je swo­je po­my­sły. Kon­rad za­mie­rza po ukoń­cze­niu szko­ły śred­niej stu­dio­wać do póź­nej sta­ro­ści. Na­wet si­no­lo­gię. Na biur­ku le­ża­ły otwar­te roz­mów­ki pol­sko-nie­miec­kie. Może przy­go­to­wu­je się do ja­kichś przy­szłych stu­diów, po­my­śla­łam. Może, kie­dy zo­sta­nie na­ukow­cem, uczel­nia wy­śle go na za­gra­nicz­ne kon­fe­ren­cje czy sty­pen­dia do No­we­go Jor­ku lub Ber­li­na.

– Ich bin – prze­czy­ta­łam – me­ine kle­ine… Nie­źle – po­chwa­li­łam sama sie­bie. – Moż­na coś na­pi­sać.

Wy­cią­gnę­łam z ko­per­ty pocz­tów­kę z ser­dusz­kiem "Nasz se­kret". Od­wró­ci­łam kart­kę. Ró­życz­ki i ser­dusz­ka, może i bez­gu­ście, ale jak­że miłe. Nikt przed­tem nie przy­słał mi ser­dusz­ka. Wła­ści­wie nikt przed­tem nie przy­słał mi ni­cze­go. W ży­ciu nie do­sta­łam li­stu od chło­pa­ka. Tyl­ko od Ada­ma. Trzy.

W okre­sie wa­ka­cji mogę sama wy­cią­gać li­sty ze skrzyn­ki. Ule­głam za­tem po­ku­sie i po­zwo­li­łam Ada­mo­wi na­pi­sać. Uprze­dzi­łam go, że gdy­by list wpadł w ręce mamy albo bab­ci, mia­ła­bym kło­po­ty. Żad­nych chło­pa­ków – taki jest wa­ru­nek po­ko­jo­we­go współ­ist­nie­nia w na­szym domu. Dla­te­go Adam ogra­ni­czał się do ogól­ni­ko­wych, ra­czej bez­oso­bo­wych in­for­ma­cji, tak bym w ra­zie wpad­ki nie mia­ła kło­po­tów. Wie­dzia­łam, że to jego ostat­ni list. Może ode­zwie się w przy­szłe wa­ka­cje.

Wy­bie­ra­łam zda­nia z roz­dzia­łu o od­pra­wie cel­nej, ba­ga­żach, zwie­dza­niu, wy­pi­su­jąc pi­smem tech­nicz­nym tyl­ko nie­miec­kie fra­zy.

Wo und wann tref­fen wir uns?Ich moch­te main Ge­pack abho­len.Schmuck.Gold.Edel­ste­in.Wi­viel Ki­lo­gramm Ge­pack darf man mit­neh­men?We­lche Sa­chen kann man zol­l­frei aus­fuh­ren.Ha­ben sie noch etwas?Bit­te ge­ben Sie mir noch ein Stadt­plan.Das Denk­mal.Wir moch­ten die Re­ste der al­ten Stadt­mau­er be­trach­ten.Ich freue mich sehr ich Sie wie­der­se­he.Her­bert von Ka­ra­jan.

Po pol­sku zna­czy­ło to:

Gdzie i kie­dy się spo­tka­my? Chciał­bym ode­brać ba­gaż. Bi­żu­te­ria. Zło­to. Ka­mień szla­chet­ny. Ile ki­lo­gra­mów ba­ga­żu moż­na za­brać ze sobą? Co moż­na wy­wo­zić bez cła? Czy ma pani coś jesz­cze? Pro­szę mi dać jesz­cze plan mia­sta. Za­by­tek. Chciał­bym obej­rzeć reszt­ki sta­rych mu­rów. Bar­dzo się cie­szę, że pa­nią znów wi­dzę. Her­bert von Ka­ra­jan.

Su­per. Ob­wio­dłam wszyst­ko ram­ką i do­ry­so­wa­łam gwiazd­ki i kół­ka w na­roż­ni­kach. Kart­ka do wy­rzu­ce­nia. Może szko­da, bo to od Ada­ma.

Do kogo by tu za­adre­so­wać? – za­sta­na­wia­łam się. Naj­le­piej do sie­bie. Kay­ah von Sfe­ter, na­pi­sa­łam go­ty­kiem.

Ha­łas przy drzwiach wej­ścio­wych wzbu­dził we mnie pa­ni­kę. Na kart­ce wid­nia­ło te­raz Bu­ko­wiecul. Wio­li­now@&^~~~. Ad­res na­pi­sa­ny po­śpiesz­nie drżą­cą ręką zmie­nił się w roz­ma­za­ne ba­zgro­ły.

Nic nie na­bro­iłam, ale było mi głu­pio. Cze­kać na Ma­ry­lę wy­pa­da­ło w jej po­ko­ju, a nie u Kon­ra­da. Na szczę­ście Ma­ry­la we­szła do domu pierw­sza. Ura­do­wa­na ta­kim ob­ro­tem wy­da­rzeń, wal­nę­łam ją w ple­cy na po­wi­ta­nie i od razu za­czę­łam wy­krzy­ki­wać, jak się cie­szę, że ją wi­dzę.

Ma­ry­la ma bu­zię amor­ka ze świę­te­go ob­raz­ka. Sza­ro­nie­bie­skie oczy, mały no­sek i ja­sne krót­kie locz­ki oka­la­ją­ce twarz. Oczy­wi­ście od­chu­dza się, żeby zgu­bić krą­głość po­licz­ków. Naj­czę­ściej cho­dzi w spodniach i ko­lo­ro­wych pod­ko­szul­kach. Imię Ma­ry­la ko­ja­rzy mi się z po­ma­rań­czo­wą, doj­rza­łą i słod­ką mo­re­lą z kra­jów po­łu­dnio­wych. Pu­niu jest bar­dzo po­dob­ny do star­szej sio­stry, tyl­ko o metr krót­szy. Dzi­siaj dla od­mia­ny był ob­le­czo­ny w czer­wo­ne raj­tu­zy, któ­re za­czął ścią­gać ra­zem z bu­ta­mi już przy wej­ściu. Kon­rad, rok młod­szy od Ma­ry­li, miał na so­bie czar­ny T-shirt od­sła­nia­ją­cy szy­ję w tak sek­sow­ny spo­sób, że ko­lej­ny raz na­su­nę­ła mi się po­ku­sa, a może by jed­nak… Opa­lo­na twarz i ja­sne wło­sy Kon­ra­da ro­bią wiel­kie wra­że­nie na­wet na ta­kiej mi­ło­śnicz­ce bru­ne­tów jak ja.

Zgrab­ny kształt gło­wy, przy­po­mi­na­ją­cy an­tycz­ne po­są­gi Ce­za­ra albo Au­gu­sta, wró­ży Kon­ra­do­wi atrak­cyj­ny wy­gląd aż do sę­dzi­we­go wie­ku, kie­dy in­nym fa­ce­tom daw­no już ob­wi­sną po­licz­ki i pod­bród­ki. Jed­nak głów­nym atu­tem jego uro­dy jest uśmiech. Pro­mien­ny uśmiech od­sła­nia­ją­cy pięk­ne bia­łe zęby wzbu­dza sym­pa­tię wśród do­ro­słych i ró­wie­śni­ków. To­wa­rzy­szą­ce uśmie­cho­wi za­chę­ca­ją­ce spoj­rze­nie wy­wo­łu­je słod­ki nie­po­kój w ser­cach dziew­czyn.

Ja też bar­dzo lu­bię uśmiech Kon­ra­da, ale trak­tu­ję go jako luk­su­so­wy do­da­tek do ko­le­żan­ki, któ­ra ma ro­dzeń­stwo.

Je­śli cho­dzi o czar­ne pod­ko­szul­ki czy czar­ne swe­try z wy­cię­ciem od­sła­nia­ją­cym szy­ję tuż po­wy­żej oboj­czy­ków, mam do nich sła­bość. Fa­cet tak ubra­ny, w moim od­czu­ciu osią­ga naj­wyż­szy szczyt sek­sow­no­ści, na jaki może wspiąć się przed­sta­wi­ciel płci prze­ciw­nej. Szcze­gól­nie je­śli ma do tego od­po­wied­nio przy­cię­te czar­ne wło­sy.

Za­mie­sza­nie prze­nio­sło się spod drzwi wej­ścio­wych do po­ko­ju Ma­ry­li, gdzie przez pół go­dzi­ny wspól­nie na­ra­dza­li­śmy się, co na­le­ży zro­bić, żeby nie zmar­no­wać ostat­nich chwil wa­ka­cji. W koń­cu zde­cy­do­wa­li­śmy się pójść na po­po­łu­dnio­wy se­ans do kina, a przed­tem skrzyk­nąć jesz­cze kil­ka osób. Zje­dli­śmy ka­nap­ki przy­go­to­wa­ne przez bab­cię Do­mi­ni­ków i wy­szli­śmy z domu. Bar­dzo za­do­wo­le­ni z sie­bie skie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę par­ku, w słusz­nej na­dziei spo­tka­nia resz­ty przy­ja­ciół.

W krót­kim cza­sie to­wa­rzy­stwo wy­bie­ra­ją­ce się do kina po­więk­szy­ło się o Adę, moją naj­lep­szą ko­le­żan­kę z kla­sy, jej są­siad­kę i ko­le­gów ich bra­ci.

Po­nie­waż do se­an­su zo­sta­ły jesz­cze czte­ry go­dzi­ny, ob­sie­dli­śmy jak wro­ny dwie ław­ki i ka­wa­łek po­rę­czy mo­stu nad nie­wiel­ką rzecz­ką prze­pły­wa­ją­cą przez park. Chło­pa­ki po­pi­sy­wa­li się, plu­jąc do wody i be­ka­jąc od cza­su do cza­su. Ma­ry­la wy­zy­wa­ła ich od idio­tów. Ada flir­to­wa­ła z Ryś­kiem, naj­wyż­szym, tre­nu­ją­cym za­pa­sy w tym sa­mym klu­bie szkol­nym co Kon­rad. Ada jest zna­na z ład­nych nóg, więc Ry­siek ła­pał ją za pię­ty i wy­krzy­ki­wał:

– Ta­kie nogi to ma­ją­tek!

Ada śmia­ła się i po­trzą­sa­ła ostrzy­żo­ny­mi na pa­zia wło­sa­mi, któ­re mają nie­zwy­kły li­lio­wo-pla­ty­no­wy ko­lor dzię­ki płu­ka­niu w pioch­ta­ni­nie lub jak kto woli, gen­cja­nie. Ten od­ka­ża­ją­cy śro­dek, ku­po­wa­ny w ap­te­ce, jest po­wszech­nie uży­wa­ny przez mło­dzież do szyb­kie­go ko­lo­ry­zo­wa­nia wło­sów.

Wło­sy Ma­ry­li mają po nim od­cień fioł­ko­wy. Ja ża­łu­ję cza­su na za­bie­gi ko­sme­tycz­ne, więc wy­le­wam płyn bez­po­śred­nio z bu­tel­ki na wło­sy, uzy­sku­jąc fan­ta­zyj­ne fio­le­to­we pla­my i smu­gi. Po my­ciu ko­lor zni­ka, a skó­ra gło­wa jest przy oka­zji po­rząd­nie zde­zyn­fe­ko­wa­na.

Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie o kart­ce z ser­dusz­kiem zo­sta­wio­nej w po­ko­ju Kon­ra­da.

– Wie­cie co, mu­szę już iść do domu na obiad – po­wie­dzia­łam, ukry­wa­jąc zde­ner­wo­wa­nie. – Wró­cę za go­dzin­kę albo na film.

Sko­rzy­sta­łam z tej wy­mów­ki i po­bie­głam do miesz­ka­nia Do­mi­ni­ków. Po dro­dze zda­łam so­bie spra­wę, że nie­po­trzeb­nie wpa­dłam w pa­ni­kę, prze­cież na kart­ce nie było żad­nych in­for­ma­cji o Ada­mie.

– Pu­niu! – krzyk­nę­łam, wbie­ga­jąc do po­ko­ju Kon­ra­da. – Gdzieś tu le­ża­ła moja pocz­tów­ka z ży­cze­nia­mi!

– Taka z ser­dusz­kiem? – za­py­tał Pu­niu.

– Z ser­dusz­kiem. – Mach­nę­łam lek­ce­wa­żą­co ręką.

– I z ró­życz­ką?

– Tak, z ró­życz­ką.

– Go­to­wa do wy­sła­nia? – kon­ty­nu­ował prze­słu­cha­nie.

– Ab­so­lut­nie go­to­wa – za­wo­ła­łam ucie­szo­na. – Gdzie ją po­ło­ży­łeś?

– Z tyłu były ży­cze­nia imie­ni­no­we? – upew­nił się jesz­cze.

– Ręcz­nie na­pi­sa­ne – po­twier­dzi­łam.

– To ta sama – przy­tak­nął.

– Więc gdzie ją masz? – Zgrzyt­nę­łam zę­ba­mi.

– Wrzu­ci­łem do skrzyn­ki na po­czcie – ob­wie­ścił z dumą.

– Zwa­rio­wa­łeś?! – Nie do­da­łam „głu­pi szcze­nia­ku”, ha­mu­jąc się w ostat­niej chwi­li. – Jak to, wrzu­ci­łeś?

– Pra­wi­dło­wo – ura­żo­nym to­nem od­po­wie­dział Pu­niu. – Przy­kle­iłem zna­czek z kla­se­ra Kon­ra­da. Naj­lep­szy, za­gra­nicz­ny, nie­miec­ki. Za­nio­słem na nową pocz­tę na pla­cu Wol­no­ści i wrzu­ci­łem do skrzyn­ki.

– Tak? A skąd wie­dzia­łeś, że zna­czek jest nie­miec­ki? – spy­ta­łam pod­chwy­tli­wie, nie wie­rząc w opo­wieść Pu­nia. – Prze­cież nie umiesz czy­tać.

– Bo miał tak. – Pu­niu, mi­ło­śnik fil­mów wo­jen­nych, na­ry­so­wał pal­cem na bla­cie.

Ro­ze­śmia­łam się z ulgą. Co praw­da kart­kę od Ada­ma mogę spi­sać na stra­ty, ale na po­czcie na pew­no od razu wy­rzu­cą ją do śmie­ci. Każ­dy uzna zna­czek ze swa­sty­ką za dow­cip szy­ty gru­by­mi nić­mi.

Cho­ciaż wspól­ne sie­dze­nie na ław­ce przez na­stęp­ne czte­ry go­dzi­ny było przy­jem­no­ścią bar­dzo nę­cą­cą, wró­ci­łam do domu, żeby zjeść obiad i spy­tać, czy mogę iść do kina.

Go­to­wa­nie obia­dów na­le­ża­ło do obo­wiąz­ków bab­ci. Do mo­ich obo­wiąz­ków na­le­ża­ło je­dze­nie i chwa­le­nie.

Po­now­nie prze­szłam przez park, a po­tem dłu­gą uli­cą Ko­cha­now­skie­go do­tar­łam do Wio­li­no­wej. Stoi tam trzy­pię­tro­wy, ośmio­klat­ko­wy blok z wiel­kiej pły­ty. Na Wio­li­no­wej ży­cie to­czy się tyl­ko po na­szej stro­nie. Wzdłuż dru­giej stro­ny uli­cy cią­gnie się wy­so­ki mur ro­syj­skie­go szpi­ta­la woj­sko­we­go.

Przed dru­gą woj­ną świa­to­wą Bu­ko­wiec na­le­żał do Nie­miec. Te­raz sta­cjo­nu­je tu ro­syj­ska jed­nost­ka woj­sko­wa. Mają u sie­bie nie­zbęd­ne za­ple­cze cy­wil­ne, skle­py, szko­ły, kino. Ofi­ce­ro­wie miesz­ka­ją w mie­ście, w do­mach jed­no­ro­dzin­nych i w blo­kach, a zwy­kli żoł­nie­rze w ko­sza­rach. Ćwi­cze­nia woj­sko­we od­by­wa­ją, jeż­dżąc czoł­ga­mi po ogrom­nych prze­strze­niach po­li­go­nu draw­skie­go.

Przy­je­cha­łam do Bu­kow­ca ze Szcze­ci­na zimą, w po­ło­wie siód­mej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej. Mia­stecz­ko wy­da­wa­ło mi się bez­barw­ne i pro­win­cjo­nal­ne, do­pó­ki nie od­kry­łam jego wa­lo­rów geo­gra­ficz­no-hi­sto­rycz­nych.

Ob­rót koła hi­sto­rii do spół­ki z po­li­ty­ką wiel­ko­mo­car­stwo­wą spo­wo­do­wa­ły ze­tknię­cie się w tym punk­cie trzech róż­nych kul­tu­ro­wo świa­tów: Pol­ski, Ro­sji i Nie­miec. A stwo­rzo­ny wo­kół mia­stecz­ka kli­mat ta­jem­nic i nie­do­mó­wień znacz­nie pod­niósł w mo­ich oczach atrak­cyj­ność no­we­go miej­sca za­miesz­ka­nia.

– Szko­da, że to Ru­scy mają tu ko­sza­ry, a nie Ka­na­dyj­czy­cy albo Au­stra­lij­czy­cy – ubo­le­wa­łam cza­sa­mi.

– Ty masz po­my­sły! – Bab­cia po­kła­da­ła się ze śmie­chu. – A może jesz­cze Ame­ry­ka­nie?

– Każ­da fan­ta­zja ma ja­kieś gra­ni­ce. Na­wet moja – od­po­wia­da­łam skrom­nie. – Ame­ry­ka­nie na po­li­go­nie draw­skim? Taki cud nig­dy nie zda­rzy się na tym świe­cie!

Oczy­wi­ście cały te­ren jest wy­gro­dzo­ny. Przy bra­mach sto­ją uzbro­je­ni war­tow­ni­cy. Be­to­no­we ścia­ny szpi­tal­ne­go muru chwi­la­mi za­stę­pu­je ozdob­ne ogro­dze­nie z ku­te­go że­la­za. Po­dob­no przed woj­ną woj­sko­wy szpi­tal był luk­su­so­wą kli­ni­ką albo sa­na­to­rium z ele­ganc­ki­mi pa­wi­lo­na­mi. Nadal ota­cza go pięk­ny sta­ry park z bia­ły­mi pseu­do­ba­ro­ko­wy­mi po­są­ga­mi sto­ją­cy­mi wzdłuż spa­ce­ro­wych ale­jek.

Od cza­su do cza­su bab­cia wy­sy­ła mnie do szpi­tal­nej kan­ty­ny po ory­gi­nal­ne ro­syj­skie pa­pie­ro­sy. Oczy­wi­ście omi­ja­jąc war­tow­ni­ków, na te­ry­to­rium ob­ce­go pań­stwa moż­na się do­stać je­dy­nie dro­gą nie­le­gal­ną, czy­li prze­ła­żąc przez płot.

Do­tar­łam do domu i otwo­rzy­łam drzwi na na­szą klat­kę scho­do­wą. Pierw­sze, co jak zwy­kle rzu­ci­ło mi się w oczy, to ty­po­wa sza­ra skrzyn­ka pocz­to­wa z dzie­się­cio­ma drzwicz­ka­mi, wspól­na dla wszyst­kich lo­ka­to­rów pio­nu. Za­raz po tym mój wzrok jak zwy­kle za­trzy­my­wał się na zie­lo­no-zło­tej pry­wat­nej skrzyn­ce pocz­to­wej wi­szą­cej na drzwiach pana Psz­cze­la­rza. I wła­śnie wi­dok tej ele­ganc­kiej skrzyn­ki spra­wił, że da­ro­wa­łam Pu­nio­wi za­ba­wę w li­sto­no­sza. Nie raz mia­łam strasz­ną ocho­tę coś do niej wrzu­cić. Ma­rzy­ła mi się taka pięk­na skrzyn­ka. Ale ża­den li­sto­nosz nie chciał­by się wspi­nać po scho­dach na pierw­sze pię­tro spe­cjal­nie do mo­jej skrzyn­ki.

Po wej­ściu do domu za­czę­łam za­wi­le wy­ja­śniać, dla­cze­go ko­niecz­nie mu­szę iść do kina. Może wy­star­czy­ło­by po pro­stu za­py­tać o po­zwo­le­nie. Jed­nak do­świad­cze­nie ży­cio­we pod­po­wia­da­ło mi, że do­ro­słych nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją pro­ste uza­sad­nie­nia.

Na szczę­ście bab­cia rów­nież bar­dzo lubi cho­dzić do kina, więc nie ro­bi­ła pro­ble­mów. Pod wa­run­kiem, że wró­cę przed ósmą.

Tak więc je­dząc krup­nik i de­lek­tu­jąc się wy­obra­że­nia­mi nad­cho­dzą­cych go­dzin, mo­głam zu­peł­nie szcze­rze wy­chwa­lać pod nie­bio­sa kuch­nię bab­ci.

Zresz­tą krup­nik jest moją ulu­bio­ną po­tra­wą.

Wrzesień

O pią­tej dzie­sięć za­dzwo­nił bu­dzik. Wy­rwa­na ze snu unio­słam się na po­sła­niu, ma­ca­jąc wo­kół w po­szu­ki­wa­niu brzę­czą­ce­go ze­ga­ra. Uci­szy­łam go i na chwi­lę opa­dłam z po­wro­tem na łóż­ko, z gło­wą ukry­tą pod koł­drą, a no­ga­mi pod for­te­pia­nem.

Dzie­sięć po pią­tej w po­chmur­ny po­ra­nek pod ko­niec wrze­śnia świat jesz­cze to­nął w ciem­no­ściach. Rzed­ną­cy mrok po­wo­li od­sła­niał kształ­ty me­bli w po­ko­ju.

W na­roż­ni­ku pod oknem ja­śnie­je płasz­czy­zna sto­łu kre­ślar­skie­go po­kry­te­go bia­łym bry­sto­lem. Wzdłuż prze­ciw­le­głej ścia­ny stoi re­gał peł­nią­cy rolę bi­blio­tecz­ki i sza­fy na ubra­nia za­ra­zem. Cześć ubra­nio­wa jest za­sło­nię­ta błę­kit­ną plu­szo­wą ko­ta­rą, ko­ja­rzą­cą się z te­atral­ną kur­ty­ną. Kie­dy chcę ob­wie­ścić świa­tu swo­je naj­now­sze prze­my­śle­nia, wy­obra­żam so­bie, że za kur­ty­ną znaj­du­ją się rzę­dy krze­seł wy­peł­nio­nych wi­dow­nią. Nikt nie zna ta­jem­ni­cy mo­jej słu­cha­ją­cej sza­fy. Dla­te­go nadal uda­je mi się utrzy­mać opi­nię pra­wie nor­mal­nej, a nie cał­kiem sfik­so­wa­nej.

Sza­fa od stro­ny gło­wy w jed­nej czwar­tej za­sła­nia wą­ski tap­cza­nik, na któ­rym śpię. Część tap­cza­nu od stro­ny nóg ukry­ta jest pod wy­peł­nia­ją­cym więk­szość po­ko­ju sta­rym i odra­pa­nym for­te­pia­nem w ko­lo­rze orze­cho­wym.

Na for­te­pia­nie leżą po­roz­rzu­ca­ne książ­ki, sto­ją szklan­ki, bu­dzik, ad­ap­ter, pły­ty oraz inne przed­mio­ty świad­czą­ce o cał­ko­wi­tym udo­mo­wie­niu tego re­pre­zen­ta­cyj­ne­go sprzę­tu. Z po­wo­du cia­sno­ty kla­wia­tu­ra for­te­pia­nu sty­ka się ze sto­łem kre­ślar­skim. Moż­na więc w za­leż­no­ści od na­stro­ju grać na for­te­pia­nie lub ry­so­wać przy sto­le, sie­dząc na tym sa­mym ob­ro­to­wym krze­śle.

Po dwóch mi­nu­tach drzem­ki wy­sko­czy­łam z łóż­ka. Ze­bra­łam przy­go­to­wa­ne na dzi­siaj książ­ki i ubra­nia i ci­cho prze­mknę­łam przez po­kój, w któ­rym spa­ła mama. Wpa­dłam do ciem­ne­go przed­po­ko­ju, za­pa­li­łam świa­tło w ła­zien­ce i spo­koj­nie roz­po­czę­łam przy­go­to­wa­nia do ko­lej­ne­go dnia.

Nie za­wsze mam czas na śnia­da­nie. Naj­czę­ściej zja­dam ka­nap­kę, ma­lu­jąc jed­no­cze­śnie oczy. Za­sa­dy pra­wi­dło­we­go ma­ki­ja­żu nie są pro­ste: musi być wi­docz­ny dla ró­wie­śni­ków, a nie­wi­dzial­ny dla do­ro­słych.

W ze­szłym ty­go­dniu An­tek, pro­fe­sor od me­cha­ni­ki, wy­go­nił z lek­cji Bo­guś­kę Cho­wa­niec do ła­zien­ki, żeby się "wy­my­ła".

– No pro­szę – po­wie­dział, kie­dy wró­ci­ła. – Jaka ład­na dziew­czyn­ka. A przed chwi­lą mia­ła strasz­nie brud­ne oczy.

Nie wia­do­mo, czy mó­wił jako na­uczy­ciel, czy tyl­ko ko­kie­to­wał, jak to fa­cet. Jest jesz­cze dość mło­dy. Zresz­tą chło­pa­ków też prze­śla­du­je za dłu­gie wło­sy. Do prze­sa­dy.

W pierw­szych dniach je­sie­ni wy­star­czy parę mi­nut, żeby na nie­bie za­ja­śnia­ło słoń­ce. Z domu na dwo­rzec zwy­kle idę oko­ło trzy­dzie­stu mi­nut.

Przez pierw­szą część dro­gi ma­sze­ro­wa­łam jak au­to­mat, po­grą­żo­na w so­bie, nie do koń­ca roz­bu­dzo­na. Na ostat­nim od­cin­ku wzma­ga­łam czuj­ność. Tu­taj moja dro­ga prze­ci­na się z bie­gną­cą ze śród­mie­ścia uli­cą, któ­rą na dwo­rzec cho­dził Pol.

Nie spo­ty­kam go czę­sto, ale wi­dać dzi­siaj był szczę­śli­wy dzień, bo le­d­wie do­tar­łam do uli­cy Dwor­co­wej, roz­po­zna­łam jego syl­wet­kę, ja­kieś dzie­sięć me­trów przed sobą.

W su­mie uwa­żam, że mam bar­dzo wy­ra­fi­no­wa­ny gust. Jed­nak Pol nie wy­ma­ga spe­cjal­nej zna­jo­mo­ści rze­czy. Moim zda­niem jest po pro­stu naj­pięk­niej­szym chło­pa­kiem, ja­kie­go moż­na so­bie wy­obra­zić. I na­le­ży się cie­szyć, że nie wszyst­kie dziew­czy­ny do­strze­ga­ją tę nie­pod­wa­żal­ną praw­dę.

Mu­sia­łam tro­chę zwol­nić, żeby po­zo­stać w tyle. Szłam z tą samą pręd­ko­ścią co on, na­pa­wa­jąc się wi­do­kiem smu­kłej syl­wet­ki. Pol nie po­ru­szał się jak mo­del po­śpiesz­nie pre­zen­tu­ją­cy kre­ację na wy­bie­gu. Szedł wol­no, lek­ko ko­ły­szą­cym kro­kiem, jak­by w zwol­nio­nym tem­pie. Gło­wę od­chy­lał tro­chę do tyłu, tak że pro­ste czar­ne wło­sy spa­da­ły na koł­nie­rzyk ko­szu­li. Po­wy­cią­ga­ny sza­ry swe­ter się­gał mu do po­ło­wy ud. No­gaw­ki dżin­sów miał wpusz­czo­ne w wy­so­kie kow­boj­skie buty. Dłu­gie, moc­ne nogi były le­ciut­ko krzy­we, co je­dy­nie do­da­wa­ło mu nie­po­wta­rzal­ne­go uro­ku. Pod pa­chą niósł książ­kę i ze­szyt.

Mo­gła­bym po­dą­żać za nim w nie­skoń­czo­ność.

Nie­ste­ty na dwor­cu gru­pa zna­jo­mych wchło­nę­ła Pola. Zresz­tą nie śmia­ła­bym śle­dzić go aż do prze­dzia­łu. Re­gu­ły pla­to­nicz­nej mi­ło­ści nie po­zwa­la­ją na zbyt dużą in­ge­ren­cję w na­tu­ral­ne ko­le­je losu. Co in­ne­go przy­pad­ko­we spo­tka­nia w miej­scach pu­blicz­nych. Mój brak pew­no­ści sie­bie i mar­na sa­mo­oce­na atrak­cyj­no­ści jako dziew­czy­ny wy­klu­cza­ją na­wią­za­nie bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu. Nikt nie chce zo­stać od­rzu­co­ny czy upo­ko­rzo­ny. A pa­trzeć so­bie z da­le­ka może każ­dy. Do woli i bez żad­nych kon­se­kwen­cji.

Przez dwor­co­we przej­ście pod­ziem­ne o ścia­nach wy­ło­żo­nych sta­rą, po­pę­ka­ną bia­łą gla­zu­rą wy­szłam na osło­nię­ty wą­skim dasz­kiem pe­ron. Po­ciąg pod­sta­wia­li wcze­śnie rano. Wiel­ka czar­na lo­ko­mo­ty­wa sy­cza­ła i wy­pusz­cza­ła ob­ło­ki pary. Za­spa­ny ko­le­jarz w wy­mię­tym mun­du­rze cho­dził wzdłuż pe­ro­nu i ru­ty­no­wo ob­stu­ki­wał młot­kiem na dłu­giej rącz­ce róż­ne ele­men­ty pod­wo­zia wa­go­nów. Po­cią­gi re­la­cji lo­kal­nych są star­sze i brud­niej­sze niż eks­pre­so­we na dłuż­szych tra­sach. Cza­sa­mi na pe­ro­nie stoi praw­dzi­wy za­by­tek ko­lej­nic­twa.

Wy­bra­łam wa­gon, a po­tem pra­wie pu­sty prze­dział z wol­ny­mi miej­sca­mi pod oknem. Tuż za mną z po­śpie­chem wci­snę­li się do środ­ka czte­rej fa­ce­ci.

– No już, pa­no­wie, sia­da­my i do ro­bo­ty. Szyb­ciut­ko, szyb­ciut­ko – ra­do­śnie po­krzy­ki­wa­li. – Te­czusz­ka na ko­lan­kach go­to­wa, prze­łóż, roz­kła­daj. – Bły­ska­wicz­nie or­ga­ni­zo­wa­li się do gry.

Usie­dli po dwóch na­prze­ciw­ko sie­bie, na ko­la­nach po­ło­ży­li ak­tów­kę za­stę­pu­ją­cą sto­lik i za­czę­li roz­da­wać kar­ty. Po­dróż trwa­ła, ale dla nich świat nie ist­niał. Rzu­ca­li kar­ty, skła­da­li, ta­so­wa­li, po­ro­zu­mie­wa­jąc się wła­snym żar­go­nem. Le­d­wo skoń­czy­li jed­ną grę, za­czy­na­li na­stęp­ną, jak­by chcie­li po­bić re­kord w ilo­ści roz­dań w cza­sie czter­dzie­stu pię­ciu mi­nut.

Po­ciąg za­trzy­mu­je się na trzech sta­cjach, a ra­czej na czte­rech przy­stan­kach. Pierw­szy przy­sta­nek to w za­sa­dzie ta­bli­ca z na­zwą miej­sco­wo­ści w szcze­rym polu. Środ­ko­wy po­stój wy­pa­da w Na­kle, gdzie prze­ła­do­wu­je się drew­no do wa­go­nów to­wa­ro­wych. Do­oko­ła wzno­szą się hał­dy nie­oko­ro­wa­nych pni so­sno­wych. Przed­ostat­ni przy­sta­nek dla od­mia­ny osło­nię­ty jest ciem­no­zie­lo­ną ścia­ną pięk­nych świer­ków ro­sną­cych na zbo­czach wy­ko­pu ko­le­jo­we­go.

Dzie­sięć mi­nut po­tem po­ciąg wjeż­dża na dwo­rzec w Koks­for­dzie, jak ostat­nio od uni­wer­sy­tec­kie­go Oks­for­du prze­zwa­li­śmy mia­sto, w któ­rym znaj­du­je się na­sza szko­ła. W ze­szłym roku uży­wa­li­śmy na­zwy Ka­losz.

Nie­pi­sa­ne pra­wo do­jeż­dża­ją­cych mówi, że po­dróż ko­le­ją każ­dy spę­dza sam. Nie szu­ka­my się na pe­ro­nach ani w po­cią­gu. Czas po­dró­ży wy­ko­rzy­stu­je­my na do­sy­pia­nie, czy­ta­nie, od­ra­bia­nie lek­cji. Od­naj­du­je­my się do­pie­ro na dwor­cu.

Dro­gę do szko­ły prze­by­wa­my ra­zem, oma­wia­jąc wczo­raj­sze wy­da­rze­nia i uzgad­nia­jąc pla­ny na bie­żą­cy dzień. Dwo­rzec opusz­cza­my wraz z tłu­mem in­nych do­jeż­dża­ją­cych. O tej po­rze pra­wie wszy­scy pa­sa­że­ro­wie to do­jeż­dża­ją­cy do szkół i za­kła­dów pra­cy. W mia­rę prze­mie­rza­nia ko­lej­nych ulic mia­sta tłum rzed­nie, lu­dzie roz­pra­sza­ją się, zni­ka­jąc w wej­ściach do bu­dyn­ków. Tra­sa na­sze­go po­ran­ne­go mar­szu pro­wa­dzi na plac przed Ra­tu­szem. Tam skrę­ca­my w bocz­ną ulicz­kę i wy­cho­dzi­my na żwi­ro­we alej­ki par­ku.

Za­pew­ne moż­na wy­brać do­god­niej­szy skrót, my jed­nak za­wsze idzie­my przez park.

Całą dro­gę ga­da­my. Cza­sa­mi to­wa­rzy­szą nam chłop­cy z in­nych klas, rów­nież do­jeż­dża­ją­cy z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści.

Bu­dyn­ki szko­ły są­sia­du­ją z pięk­nym, sta­rym par­kiem. Na dłu­giej prze­rwie moż­na na­wet po­sie­dzieć z przy­ja­ciół­mi na ław­ce osło­nię­tej zwi­sa­ją­cy­mi ga­łę­zia­mi roz­ło­ży­stej wierz­by. Moż­na też, dla re­lak­su, uciec z lek­cji i po­sie­dzieć na jed­nej z ła­wek nad je­zio­rem, kar­miąc ła­bę­dzie i kacz­ki.

Dro­ga z par­ku do szko­ły, czy­li jesz­cze ja­kieś sto me­trów, wie­dzie pod gór­kę. Po lek­cjach scho­dzi się w dół. W na­gro­dę za ca­ło­dzien­ny trud!

Ze­spół Szkół Tech­nicz­nych skła­da­ją­cy się z Tech­ni­kum Bu­dow­la­ne­go, Che­micz­ne­go i Te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go mie­ści się w paru po­łą­czo­nych ze sobą, sta­rych i do­stoj­nych bu­dyn­kach z czer­wo­nej ce­gły klin­kie­ro­wej. Do głów­ne­go bu­dyn­ku pro­wa­dzą trzy wej­ścia. Sala gim­na­stycz­na znaj­du­ją­ca się w osob­nym obiek­cie, rów­nież z czer­wo­nej ce­gły, ma wy­so­kie, łu­ko­wo skle­pio­ne okna. Poza tym w po­dwó­rzu sto­ją jesz­cze bu­dyn­ki warsz­ta­to­we i kre­ślar­nia, gdzie od­by­wa­ją się lek­cje ry­sun­ku tech­nicz­ne­go.

Do­jeż­dża­ją­cy zwy­kle do­cie­ra­ją do szko­ły wcze­śniej niż ucznio­wie miej­sco­wi. Te do­dat­ko­we dwa­dzie­ścia mi­nut wy­ko­rzy­stu­je­my na róż­ne prak­tycz­ne i przy­jem­ne spo­so­by.

Zo­sta­wi­łam płaszcz w szat­ni i uda­łam się do to­a­le­ty. To­a­le­ty w na­szej szko­le, za­pro­jek­to­wa­ne z roz­ma­chem god­nym przed­wo­jen­ne­go bu­dyn­ku uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, są dla uczniów tym, czym sa­lo­ny klu­bo­we dla an­giel­skich dżen­tel­me­nów. Wy­jąt­ko­wo duże, skła­da­ją się z prze­stron­ne­go przed­sion­ka i rów­nie prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia z ka­bi­na­mi. Wszyst­ko oświe­tla­ją wy­so­kie okna z sze­ro­ki­mi bia­ło la­kie­ro­wa­ny­mi pa­ra­pe­ta­mi, na któ­rych moż­na bar­dzo wy­god­nie po­sie­dzieć, ma­cha­jąc no­ga­mi w po­wie­trzu.

Usa­do­wi­łam się na pa­ra­pe­cie i po­pra­wi­łam ma­ki­jaż.

– Wi­dać? – spy­ta­łam z nie­po­ko­jem.

– W ogó­le – za­pew­ni­ła mnie Ada.

Wy­cią­gnę­łam z tor­by pacz­kę pa­pie­ro­sów men­to­lo­wych. Za­pa­li­łam, trzy­ma­jąc pa­pie­ro­sa wy­so­ko mię­dzy pal­ca­mi, w sty­lu, w ja­kim pa­lił ak­tor w jed­nym fil­mie. Non­sza­lanc­ko ce­le­bro­wa­łam świe­żo na­by­tą umie­jęt­ność.

– Wi­dzia­łam Gra­na­to­we­go – rzu­ci­łam, efek­tow­nie wy­dmu­chu­jąc dym.

– Uhym – mruk­nę­ła Ada zda­wa­ło­by się bez cie­nia za­in­te­re­so­wa­nia.

– W szat­ni. Znów pa­trzył. Ga­pił się na cie­bie – kon­ty­nu­owa­łam.

Wca­le nie by­łam pew­na, czy Gra­na­to­wy in­te­re­su­je się Adą. Jed­nak samo mó­wie­nie na ten te­mat stwa­rza­ło taką moż­li­wość. A na­wet z po­wo­dze­niem za­stę­po­wa­ło rze­czy­wi­ste wy­da­rze­nia.

Ada po­do­ba się chło­pa­kom. Pla­ty­no­wa blon­dyn­ka ob­cię­ta na pa­zia, ma błę­kit­ne oczy i ja­sną kar­na­cję jak Ho­len­der­ka z re­kla­my mle­ka. Ubie­ra się sta­ran­nie, bez eks­tra­wa­gan­cji w spód­ni­ce i pa­ste­lo­we bluz­ki z ela­sti­ku. Jest naj­wyż­sza z na­szej trój­ki, cho­ciaż wca­le nie taka znów wy­so­ka.

Ma­ry­la jest dru­ga pod wzglę­dem wzro­stu. Sta­no­wi prze­ci­wień­stwo Ady. Ma ścię­te na krót­ko, krę­co­ne ciem­no­blond wło­sy, sza­ro­nie­bie­skie oczy, za­dar­ty no­sek i bu­zię py­za­tą jak amo­rek. Ubie­ra się z ar­ty­stycz­ną ele­gan­cją, ale na spor­to­wo. Gu­stow­ne, barw­ne apasz­ki, dłu­gie swe­try, ciem­ne spodnie, za­mszo­we sznu­ro­wa­ne buty na pła­skich po­de­szwach. Tego jej za­zdrosz­czę. W ży­ciu nie wło­ży­ła­bym ta­kich za­mszo­wych mo­ka­sy­nów o nie­mal mę­skim fa­so­nie. Cho­ciaż za­wsze o tym ma­rzy­łam.

Ja naj­czę­ściej no­szę do szko­ły ela­stycz­ne gra­na­to­we dzwo­ny. Ale nie ta­kie sze­ro­kie na ca­łej dłu­go­ści, tyl­ko u góry ob­ci­słe, a na dole nie szer­sze niż dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów, mniej wię­cej na dłu­gość buta. I do tego uko­cha­ną gra­na­to­wo-bia­ło-czer­wo­ną tu­ni­kę. Cza­sa­mi no­szę mi­niów­ki i swe­try. Mam też w sza­fie trzy bar­dzo krót­kie su­kien­ki z krem­pli­ny za­mó­wio­ne u kraw­co­wej przez mamę, ale nie za­kła­dam ich do szko­ły. Wy­glą­dam w nich fa­tal­nie. Po­gru­bia­ją w udach.

Skrzy­pie­nie wa­ha­dło­wych drzwi przed­sion­ka za­anon­so­wa­ło wej­ście Ma­ry­li i Ali­ny Pa­we­lec.

– Fuj, pa­pie­ro­śni­ki, fuj – za­wo­ła­ła Ali­na.

Ma­ry­la nie sko­men­to­wa­ła, wa­ha­jąc się, za któ­rą ze stron się opo­wie­dzieć. W wa­ka­cje pod­czas po­by­tu nad je­zio­rem zda­rza­ło się jej cza­sa­mi za­pa­lić. W domu trzy­ma z nie­pa­lą­cy­mi, czy­li z Pu­niem.

– Masz dla mnie Be­au­de­la­ire'a? – spy­ta­ła.

Obie­ca­łam jej, że po­pro­szę bab­cię o wy­po­ży­cze­nie z bi­blio­te­ki to­mi­ku po­ezji Be­au­de­la­ire'a. W ze­szłym roku ja pa­sjo­no­wa­łam się Be­au­de­la­ire'em, te­raz ona po­chła­nia­ła jego wier­sze.

Kie­dy prze­czy­ta­łam, że jego zda­niem ko­cha­nie ko­biet in­te­li­gent­nych jest przy­jem­no­ścią ho­mo­sek­su­al­ną, wy­rzu­ci­łam prze­pi­sy­wa­ne z pie­ty­zmem wier­sze do śmiet­ni­ka. I nie cho­dzi­ło o ho­mo­sek­su­ali­stów. Poza cie­ka­wy­mi po­sta­cia­mi z li­te­ra­tu­ry, oso­bi­ście nie po­zna­łam żad­nych. Ale są­dząc z bio­gra­fii, ten fa­cet winę za wła­sne ży­cio­we po­raż­ki chciał zwa­lić na całą żeń­ską po­ło­wę świa­ta.

– Przy­nio­słam. Dam ci na lek­cji – od­po­wie­dzia­łam na py­ta­nie Ma­ry­li.

Do to­a­le­ty zaj­rza­ła Bo­że­na. Do­jeż­dża z Ko­ło­brze­gu, jej oj­ciec i czte­rej bra­cia pły­wa­ją na stat­kach ry­bac­kich.

– Mam to dla cie­bie – szep­nę­ła mi do ucha. – Chcesz na lek­cji czy te­raz?

Zga­si­łam pa­pie­ro­sa i po­szłam za nią do kla­sy. Bo­że­na wy­cią­gnę­ła z tor­by tecz­kę na ry­sun­ki tech­nicz­ne, po­kry­tą por­tre­ta­mi faj­nych fa­ce­tów. Ro­bi­łam te ry­sun­ki na tecz­kach wie­lu ko­le­ża­nek. Ma­ry­la też przyj­mu­je za­mó­wie­nia. Jej fa­ce­ci mają peł­niej­sze po­licz­ki, ale za to bar­dziej wy­su­nię­te szczę­ki.

– Do­bra, weź z tecz­ką – po­wie­dzia­ła Bo­że­na. – Żeby się tyl­ko nie po­gnio­tło, bo chło­pa­ki mnie za­bi­ją.

Dys­kret­nie i szyb­ko za­pa­ko­wa­łam tecz­kę do swo­jej tor­by, nie za­glą­da­jąc do środ­ka.

Na pierw­szych dwóch lek­cjach mia­ły­śmy bu­dow­nic­two. Nowy na­uczy­ciel jest gru­ba­wym pa­nem w śred­nim wie­ku z py­za­tym ró­żo­wym ob­li­czem i po­kaź­ną ły­si­ną. Bar­dzo rze­tel­nie pod­cho­dzi do przed­mio­tu, sta­ran­nie oma­wia­jąc ko­lej­ne eta­py wzno­sze­nia bu­dyn­ków. Przy­wią­zu­je dużą wagę do po­praw­no­ści ry­sun­ków i sta­ran­nie pro­wa­dzo­nych ze­szy­tów.

Nie­ste­ty na sku­tek pew­nych nie­do­mó­wień już na po­cząt­ku ze szczę­tem utra­cił nasz sza­cu­nek.

Mia­ły­śmy w ga­bi­ne­cie sto­ły z dwu­oso­bo­wy­mi ła­wa­mi do sie­dze­nia. Na pierw­szych za­ję­ciach pan pro­fe­sor ka­zał wszyst­kim dziew­czy­nom usiąść po­je­dyn­czo w ław­kach, a po­tem przy­sia­dał się do każ­dej po ko­lei i szcze­gó­ło­wo tłu­ma­czył te­mat. Za­nim jed­nak do­tarł do mnie, Bo­guś­ka Cho­wa­niec na­ro­bi­ła ta­kie­go wrza­sku, że spło­szo­ny pe­da­gog, spo­co­ny i czer­wo­ny na twa­rzy, wy­sko­czył z jej ław­ki jak opa­rzo­ny.

– O co ci cho­dzi, dziew­czy­no?! – wy­sy­czał hi­ste­rycz­nym szep­tem.

Nie do­wie­dzia­łam się szcze­gó­ło­wo, o co po­szło. Bo­guś­ka mruk­nę­ła coś o świń­skich pro­sia­kach, a my skwi­to­wa­ły­śmy to do­myśl­ny­mi uśmiesz­ka­mi. Na na­stęp­nej lek­cji usia­dły­śmy jak zwy­kle po dwie w ław­ce, nie na­po­ty­ka­jąc sprze­ci­wu z jego stro­ny. Mil­czą­ca so­li­dar­ność żeń­skiej kla­sy.

Uwiel­biam bu­dow­nic­two, szcze­gól­nie więź­by da­cho­we. Mój ze­szyt wy­glą­da jak al­bum. Ilu­stra­cje opi­su­ję du­ży­mi li­te­ra­mi, pi­smem tech­nicz­nym. Tekst też du­ży­mi dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi. Trud­no uwie­rzyć, że bez­ład­ne gry­zmo­ły w ze­szy­cie od ma­te­ma­ty­ki na­le­żą do tej sa­mej oso­by.

W pod­sta­wów­ce mama wie­lo­krot­nie zmu­sza­ła mnie do prze­pi­sy­wa­nia ze­szy­tów, któ­re czę­sto wy­glą­da­ły jak wy­wle­czo­ne przez psa ze śmiet­ni­ka. Te do­świad­cze­nia edy­tor­skie prze­ro­dzi­ły się póź­niej w umie­jęt­ność kom­po­no­wa­nia no­ta­tek z przed­mio­tów za­wo­do­wych.

Ko­lej­na, trze­cia lek­cja była kon­ty­nu­acją trwa­ją­ce­go dru­gi rok hor­ro­ru pod ty­tu­łem "Fi­zy­ka".

Mistrz ce­re­mo­nii, czar­ny cha­rak­ter, pro­fe­sor Bo­buch, do­pro­wa­dza swo­ich uczniów do skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej. Ma pry­wat­ny no­tat­nik, w któ­rym za­pi­su­je plu­si­ki i mi­nu­si­ki za od­po­wie­dzi na py­ta­nia rzu­ca­ne w trak­cie lek­cji. Są to py­ta­nia na in­te­li­gen­cję, naj­czę­ściej tyl­ko po­śred­nio do­ty­czą­ce prze­ra­bia­ne­go te­ma­tu. Z cza­sem licz­ba plu­si­ków i mi­nu­si­ków osią­ga masę kry­tycz­ną, zmie­nia­jąc się w oce­nę. Naj­czę­ściej w naj­niż­szą z moż­li­wych.

Pro­fe­sor Bo­buch, męż­czy­zna bar­dzo nie­wiel­kie­go wzro­stu, ma w so­bie obez­wład­nia­ją­cą moc cza­row­ni­ka z ob­cej ga­lak­ty­ki. Wy­czy­tu­je na­zwi­sko, po czym przy­gważ­dża nie­szczę­śni­ka wzro­kiem ja­do­wi­tej ko­bry i za­da­je py­ta­nie. Na przy­kład: Czy Eu­kli­des mógł­by w swo­ich cza­sach spo­tkać Ar­chi­me­de­sa wo­ła­ją­ce­go „Eu­re­ka”!? Albo: Dla­cze­go ko­mi­ny cie­płow­ni przy Po­znań­skiej są po­ma­lo­wa­ne w bia­ło-czer­wo­ne pasy?

Nie in­for­mu­jąc, czy od­po­wiedź jest po­praw­na czy nie, wpi­su­je wła­ści­wy zna­czek. Zaś uwol­nio­na ofia­ra osu­wa się bez czu­cia na krze­sło, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie, jak się na­zy­wa i czy w ogó­le ma ja­kieś na­zwi­sko.

Dzi­siaj prze­py­ty­wał wszyst­kich na D, więc Ma­ry­la do­sta­ła swo­je py­ta­nie i wy­brnę­ła z nie­go cał­kiem in­te­li­gent­nie. Jed­nak wciąż spra­gnio­ny ofiar pro­fe­sor Bo­buch pod­stęp­nie za­ata­ko­wał ją po­now­nie pod ko­niec lek­cji i tym ra­zem z sa­tys­fak­cją wpi­sał mi­nus.

Chwi­lę wy­tchnie­nia przy­nio­sła lek­cja hi­sto­rii ar­chi­tek­tu­ry. Były to za­ję­cia przy­jem­ne dla wszyst­kich. Pro­fe­sor Ro­sat­ti, ja­sno­wło­sa, miła i ci­cha ko­bie­ta w śred­nim wie­ku, nie spra­wia wra­że­nia wy­ma­ga­ją­cej. Li­czy się przede wszyst­kim szki­cow­nik z ry­sun­ka­mi za­byt­ko­wych bu­dow­li. Na ra­zie ry­su­je­my świą­ty­nie sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu.

W cza­sie prze­rwy ucznio­wie roz­pra­sza­ją się po ko­ry­ta­rzach. Do­sko­na­łym miej­scem do spę­dza­nia prze­rwy jest bie­gną­ca od par­te­ru po trze­cie pię­tro głów­na klat­ka scho­do­wa o sze­ro­kich ka­mien­nych stop­niach, wy­sie­dzia­nych przez po­przed­nie rocz­ni­ki. Część uczniów, ko­rzy­sta­jąc z ład­nej po­go­dy, wy­ła­do­wu­je ener­gię na we­wnętrz­nym dzie­dziń­cu szkol­nym. Tu spo­ty­ka się mło­dzież ze wszyst­kich klas.

W za­leż­no­ści od spe­cjal­no­ści w Ze­spo­le Szkół Tech­nicz­nych pio­ny są żeń­skie, mę­skie i ko­edu­ka­cyj­ne, na ogół z prze­wa­gą jed­nej płci. Tech­ni­kum Bu­dow­la­ne dzie­li się na kla­sy Bu­do­wy Dróg i Mo­stów, Pre­fa­bry­ka­cji Bu­dow­la­nej, Do­ku­men­ta­cji Bu­dow­la­nej i Bu­dow­nic­twa Ogól­ne­go.

Dla­te­go, cho­ciaż pion Do­ku­men­ta­cji, do któ­re­go na­le­ży moja kla­sa, jest z za­ło­że­nia żeń­ski, spo­ty­ka­my na prze­rwach chło­pa­ków z mę­skich klas Pre­fa­bry­ka­cji czy Dro­gów­ki.

Do Che­mi­ka cho­dzą głów­nie dziew­czy­ny. W kla­sach Bu­dow­nic­twa Ogól­ne­go prze­wa­ża­ją chłop­cy. Pol cho­dzi do ma­tu­ral­nej kla­sy ogól­no­bu­dow­la­nej. Musi więc, we­dług mo­ich wy­li­czeń, mieć dzie­więt­na­ście lat. Może dwa­dzie­ścia.

Spę­dza­nie lek­cji wy­łącz­nie w żeń­skim, a przerw w mę­skim to­wa­rzy­stwie, ma swo­je nie­wąt­pli­we za­le­ty.

W kla­sie dziew­czy­ny czu­ją się zu­peł­nie swo­bod­nie. Mogą roz­ma­wiać na wszyst­kie te­ma­ty, bez skrę­po­wa­nia po­pra­wiać raj­sto­py, dłu­bać w zę­bach, ma­lo­wać oczy, sie­dzieć w nie­ele­ganc­kich po­zach, wrzesz­czeć, śpie­wać, kłó­cić się, a na­wet spać.

Wyj­ście na ko­ry­tarz pod­no­si po­ziom ad­re­na­li­ny. Jest jak wyj­ście na sce­nę. Wszyst­ko może się zda­rzyć.

Na ko­lej­nej lek­cji, tym ra­zem hi­sto­rii, na­sza wy­cho­waw­czy­ni, zwa­na Ka­ro­li­ną, wy­świe­tli­ła nam film o Mus­so­li­nim. Przy zga­szo­nym świe­tle mo­gły­śmy spo­koj­nie do­koń­czyć pa­ła­szo­wa­nie pty­si ku­pio­nych w cu­kier­ni pod­czas dłu­giej prze­rwy. Film o Mus­so­li­nim wszyst­kim się spodo­bał. Wy­cho­waw­czy­ni mu­sia­ła pa­ro­krot­nie pu­ścić naj­lep­sze ka­wał­ki prze­mó­wień. W gło­wie się nie mie­ści, co ten fa­cet po­tra­fił zro­bić z twa­rzą! Lek­ko zgar­nął­by mi­strzo­stwo świa­ta na naj­dur­niej­szą minę.

Na przed­ostat­niej prze­rwie, spra­gnio­na wi­do­ku Pola, za­cza­iłam się na ko­ry­ta­rzu i po­cze­ka­łam, aż jego kla­sa skoń­czy lek­cję.

Przez parę mi­nut sta­łam pod ścia­ną, przy­glą­da­jąc się dys­kret­nie, jak roz­ma­wia z ja­kąś dziew­czy­ną. Po­nie­waż zro­bi­ło się cie­pło, Pol ścią­gnął swe­ter i prze­wie­sił przez ple­cy. Dzi­siaj wło­żył moją ulu­bio­ną ko­szu­lę – ja­sno­ró­żo­wą. Czar­ne, pro­ste lśnią­ce wło­sy, mod­nie wy­cie­nio­wa­ne, się­ga­ły do koł­nie­rzy­ka. Pol ma sma­głą cerę, opa­lo­ną po le­cie, i ja­sno­nie­bie­skie oczy. Bia­łe zęby, wy­so­kie ko­ści po­licz­ko­we i za­pad­nię­te po­licz­ki. Na szyi nosi rze­myk z opa­li­zu­ją­cym ka­mie­niem. Dziew­czy­na flir­to­wa­ła na ca­łe­go, on uśmie­chał się przy­jaź­nie, a ja sy­ci­łam oczy jego uro­dą.

Ró­żo­wa ko­szu­la, lśnią­ce czar­ne wło­sy, bia­łe zęby, opa­le­ni­zna.

Nie co­dzien­nie uda­je mi się zo­ba­czyć Pola w szko­le. Ada zna moją ta­jem­ni­cę i ak­cep­tu­je wy­bór – cho­ciaż nie ro­zu­mie sen­su ta­kie­go dłu­go­trwa­łe­go za­uro­cze­nia. Ma­ry­la nie wi­dzi w Polu nic nad­zwy­czaj­ne­go. Wręcz prze­ciw­nie. Miesz­ka dość bli­sko i uwa­ża całą jego ro­dzi­nę za zu­peł­nie prze­cięt­ną.

Dzwo­nek zmu­sił mnie do po­wro­tu na dru­gie pię­tro, gdzie za­czy­na­ła się lek­cja pol­skie­go. Ro­man­tyzm za­po­wia­dał się nad­zwy­czaj obie­cu­ją­co. Moja elo­kwen­cja się­ga­ła szczy­tów. Sama nie wie­dzia­łam, dla­cze­go prze­sta­łam ro­bić błę­dy or­to­gra­ficz­ne w kla­sów­kach. Może ist­nia­ło ja­kieś nie­uchwyt­ne po­wi­no­wac­two dusz mię­dzy mną a tą ban­dą dzie­więt­na­sto­wiecz­nych eg­zal­to­wa­nych fa­ce­tów w bia­łych ob­ci­słych ka­le­so­nach?

Po­lo­nist­ka jest bar­dzo ład­na i ele­ganc­ka, choć tro­chę zbyt pulch­na jak na nasz gust. Wzbu­dza­ła za­chwyt nie­zwy­kły­mi ko­lo­ra­mi gę­stych, pięk­nie ucze­sa­nych wło­sów. Co­dzien­nie ma inne. Wszyst­kie w to­na­cji siwo-li­lio­we­go blon­du. Czyż­by taka dama rów­nież uży­wa­ła gen­cja­ny?

Cie­ka­we, że aku­rat ona nie zno­si Ju­lii Ha­lic­kiej. Ju­lia po wa­ka­cjach wró­ci­ła zu­peł­nie od­mie­nio­na. Roz­pusz­czo­ne utle­nio­ne wło­sy się­ga­ją jej do pasa. Cie­nie pod ocza­mi są nie tyle świa­dec­twem wy­cień­cze­nia, co zręcz­no­ści w sztu­ce ma­ki­ja­żu. Tak wy­ra­zi­ście ma­lo­wa­ły kie­dyś oczy gwiaz­dy kina nie­me­go. Jest szczu­pła, śred­nie­go wzro­stu. Do skó­rza­nej mi­ni­spód­nicz­ki wkła­da raj­sto­py z wzo­rzy­stej lśnią­cej brą­zo­wej ko­ron­ki i bar­dzo wy­so­kie szpil­ki. Wła­ści­wie po­zo­sta­je poza wszel­ki­mi kry­te­ria­mi. Na­uczy­cie­le, być może tak jak ja do­ce­nia­ją­cy wy­jąt­ko­wość zja­wi­ska, pa­trzą przez pal­ce na jej ma­ki­jaż, cho­ciaż inne dziew­czy­ny nie mogą so­bie po­zwo­lić na­wet na o wie­le mniej­szą eks­tra­wa­gan­cję. Je­dy­nie po­lo­nist­ka wście­ka się i gro­zi Jul­ce, że ją usu­nie ze szko­ły za taki wy­gląd. Jul­ki w ogó­le to nie wzru­sza. Spra­wia wra­że­nie ja­kiejś słyn­nej gwiaz­dy kina nie­me­go wy­sła­nej przez po­mył­kę na przy­klasz­tor­ną pen­sję, gdzie pa­nu­ją zu­peł­nie nie­po­ję­te dla niej za­ka­zy i na­ka­zy.

Ostat­nie było kosz­to­ry­so­wa­nie, więc po­szłam zwol­nić się z lek­cji pod pre­tek­stem wi­zy­ty u den­ty­sty. Na­uczy­ciel jest in­ży­nie­rem pra­cu­ją­cym na co dzień w biu­rze pro­jek­tów. Na lek­cje przy­cho­dzi kil­ka razy w ty­go­dniu. Ciem­no­li­cy, ze zło­tym sy­gne­ta­mi na każ­dym ma­łym pal­cu i w ko­szu­li nie­do­pię­tej na klat­ce pier­sio­wej, wy­glą­da jak zbla­zo­wa­ny Hisz­pan. Jest nie­zwy­kle znu­dzo­ny na­ucza­niem. Od­nio­słam wra­że­nie, że mi za­zdro­ści. Gdy­by od nie­go za­le­ża­ło, wo­lał­by rwa­nie zęba niż pro­wa­dze­nie lek­cji. Naj­czę­ściej na za­ję­ciach każe nam wku­wać na pa­mięć ta­be­le war­to­ści ja­kichś wskaź­ni­ków, twier­dząc, że prze­cież cze­goś mu­si­my się uczyć.

Zy­ska­łam go­dzi­nę, więc mo­głam po­je­chać do domu wcze­śniej­szym po­cią­giem o czter­na­stej pięt­na­ście. Do od­jaz­du po­zo­sta­ło jesz­cze spo­ro cza­su, więc ko­rzy­sta­jąc z pięk­nej po­go­dy, sie­dzia­łam na pra­wie pu­stym pe­ro­nie.

Przy są­sied­niej ław­ce trzech chło­pa­ków sprze­cza­ło się, pró­bu­jąc uru­cho­mić mały ma­gne­to­fon. Po chwi­li roz­le­gły się trza­ski i pi­ski, i na cały re­gu­la­tor w prze­strzeń po­pły­nę­ła me­lo­dia pio­sen­ki La­skow­skie­go. Chłop­cy uci­szy­li się i po­pa­dli w za­du­mę. W po­zach wska­zu­ją­cych na oso­bi­ste za­an­ga­żo­wa­nie wraz z pio­sen­ka­rzem roz­pa­mię­ty­wa­li wa­ka­cyj­ne wspo­mnie­nia.

– Dzie­więć dziew­cząt z Al­ba­tro­sa, tyś je­dy­na, aaa…

Bez­na­dzie­ja, po­my­śla­łam zde­gu­sto­wa­na.

Ci wszy­scy chłop­cy gra­ją­cy na gi­ta­rach przy ogni­skach albo za­wo­dzą­cy fał­szy­wie w prze­dzia­łach po­cią­gów ja­dą­cych na wa­ka­cje: "A na imię mia­łaś Be­ata aaa…", dzia­ła­ją mi na ner­wy. W do­dat­ku na­wet nie li­czę, że któ­ryś z nich spoj­rzy w moim kie­run­ku. I bar­dzo do­brze. Prze­cież to ty­po­we prze­bo­je dla pleb­su.

Chu­dy pie­go­wa­ty blon­dy­nek, za­pew­ne z pierw­szej kla­sy, usi­ło­wał na­wią­zać ze mną kon­takt wzro­ko­wy. Na­po­tkaw­szy miaż­dżą­ce spoj­rze­nie, od­wró­cił oczy i do­łą­czył do resz­ty ko­le­gów po­grą­żo­nych w ma­rze­niach.

Jako oso­ba z kom­plek­sa­mi nie do­ce­niam do­wo­dów uzna­nia ze stro­ny chło­pa­ków, któ­rych uwa­żam za nie­atrak­cyj­nych. Wręcz prze­ciw­nie, ich za­lo­ty po­twier­dza­ją tyl­ko moją ni­ską sa­mo­oce­nę. Wście­kam się i pró­bu­ję igno­ro­wać ich ist­nie­nie. Dla mnie je­dy­nym wia­ry­god­nym ak­tem uzna­nia mógł­by być kom­ple­ment ze stro­ny chło­pa­ka cie­szą­ce­go się po­wszech­nym uzna­niem albo przy­najm­niej dia­bel­nie atrak­cyj­ne­go. Cho­ciaż jesz­cze w ży­ciu mi się to nie przy­tra­fi­ło.

Sy­tu­acja od­wrot­na nie wcho­dzi w grę. Że ja­kiś cał­kiem sym­pa­tycz­ny i war­to­ścio­wy prze­cięt­niak może uwiel­biać mnie tak, jak ja uwiel­biam Pola, mo­je­go księ­cia z baj­ki. Nie­ste­ty, po­mi­mo prak­tycz­nych ko­rzy­ści, taka sy­tu­acja jest dla mnie nie do za­ak­cep­to­wa­nia.

Oczy­wi­ście zda­ję so­bie spra­wę, że ist­nie­je na tym świe­cie cał­kiem spo­ra ilość szczę­śliw­ców, któ­rzy po­tra­fią roz­ko­szo­wać się wy­ra­za­mi uzna­nia ze stro­ny każ­de­go osob­ni­ka płci prze­ciw­nej. Pięk­ne­go elfa czy brzyd­kie­go trol­la. Cie­szą ich wszyst­kie kom­ple­men­ty. Czu­ją się za­do­wo­le­ni i do­war­to­ścio­wa­ni, a przez to pięk­ni, atrak­cyj­ni i god­ni po­żą­da­nia. Tych jest kró­le­stwo nie­bie­skie na zie­mi!

Wiem nie od dziś, że naj­wię­cej pro­ble­mów czło­wiek przy­spa­rza so­bie sam. Bio­gra­fie sław­nych lu­dzi są do­wo­dem, że nie­zdol­ność re­ali­stycz­nej oce­ny sy­tu­acji jest przy­czy­ną po­wsta­wa­nia więk­szo­ści kom­plek­sów. W przy­pad­ku zwy­kłych zja­da­czy chle­ba owo­cu­ją one zgry­zo­tą pod­sy­ca­ną słu­cha­niem sen­ty­men­tal­nych pio­se­nek i pi­sa­niem kiep­skich wier­szy. W przy­pad­ku wy­bit­nych ta­len­tów kom­plek­sy owo­cu­ją wie­ko­pom­ny­mi dzie­ła­mi sztu­ki.

Na przy­kład taki Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski, wście­kły sam na sie­bie, pod­su­mo­wał:

"Tak to lu­dzie trwo­nią lata,

za­miast być jak brat dla bra­ta."

Ale z dru­giej stro­ny, co zro­bić, je­śli: „Ser­ce nie słu­ga, nie zna, co to pany…”. W spra­wach mi­ło­ści na­wet so­bie sa­me­mu ni­cze­go nie moż­na roz­ka­zać.

W koń­cu wsta­łam z ław­ki i za­czę­łam spa­ce­ro­wać wzdłuż pe­ro­nu pierw­sze­go. Mi­nę­łam bu­dy­nek sta­cji, nie­wiel­ki jak na mia­sto wo­je­wódz­kie, po­tem wia­ty, ma­ga­zy­ny i ram­pę wy­ła­dow­czą. Za­trzy­ma­łam się przy ogro­dzo­nym siat­ką po­dwór­ku na­le­żą­cym do bu­dyn­ku, w któ­rym miesz­ka­li ko­le­ja­rze z ro­dzi­na­mi.

Słoń­ce świe­ci­ło przy­jem­nie. Bury, prę­go­wa­ny kot, wy­spa­ny i za­do­wo­lo­ny, wy­grze­wał się po­mię­dzy grząd­ka­mi, wy­cią­gnię­ty brzu­chem do góry. Kil­ka ru­dych kur roz­grze­by­wa­ło pa­zu­ra­mi świe­żo prze­ko­pa­ne grząd­ki. Jed­na przy­cup­nę­ła, przy­sy­pia­jąc w doł­ku nie­opo­dal kota.

Co­raz wy­raź­niej czuć nad­cho­dzą­cą je­sień. Po­wie­trze prze­sy­co­ne jest