Talizman z zaświatów. Tom II. Kinga - Ewa Zienkiewicz - ebook

Talizman z zaświatów. Tom II. Kinga ebook

Ewa Zienkiewicz

4,0

Opis

Beata znudzona sukcesami zapewnionymi przez magiczny talizman wywołujący zakochanie pozostawia go w zwiedzanym kościele na wycieczce w Kolumbii. Talizman trafia w ręce młodego żołnierza mafii narkotykowej.

"Usta Kingi otworzyły się mimowolnie, uszy chłonęły słowa wypowiadane w jej ojczystym języku, którego nie słyszała od co najmniej sześciu miesięcy.
– Dobra, ja osobiście was nie zabiję. Ale są tacy, którzy potrafią to zrobić z palcem w bucie. Z nimi nie wygracie. Jeśli lecicie samolotem na wyspę, lepiej skoczcie od razu do morza. Jeśli siedzicie i pijecie w barku przy basenie koktajle alkoholowe, lepiej zakrztuście się wisienką, bo i tak już po was. Nadciąga ktoś, z kim nie wygracie. Ciach, ciach i miecz odcina głowy. Głowy toczą się po podłodze, Ronaldo podaje do Lewandowskiego, Lewandowski kopie i jest gooool!
Wyglądało na to, że jej sąsiad świetnie się bawi, kopiąc głowy swoich wrogów po całej łazience. Kinga postanowiła zrezygnować z kąpieli".

Polecam na chwile relaksu i odprężenia. Przy tej książce można zapaść się w fotelu i zapomnieć o bożym świecie.

Anna Dobrzyńska, kraina-bezsennosci.blog.pl

Ewie Zienkiewicz nie można odmówić niesamowitych pomysłów na fabułę oraz umiejętności włączenia do niej klimatu miejsc egzotycznych. Każdemu polecam drugi tom tej magiczno-komediowej lektury o sile miłości.

Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com

Talizman z zaświatów. Tom II. Kinga to zaskakująca i nieprzewidywalna komedia obyczajowa z niebanalnym wątkiem kryminalnym w tle. Pełno w niej zabawnych momentów i nieoczekiwanych zwrotów akcji. To książka, przy której będziecie się świetnie bawić! Polecam ;)

Karolina Galewska, http://przychylnym-okiem.blog.onet.pl

Ewa Zienkiewicz jest z wykształcenia architektem, a z zamiłowania pisarką. W swoich książkach nawiązuje do własnych doświadczeń w zawodzie nauczycielki, urzędniczki, projektantki, a także do podróży po krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

Sicario

 

Dwa miesiące wcześniej

 

Agenci piekieł – tak Beata Westen nazwała w myślach niezwykłych sąsiadów, którzy dziesięć lat temu podczas pełnienia tajnej misji na Ziemi zamieszkali piętro niżej w jej budynku. Z pozoru zupełnie przeciętnie wyglądająca para młodych ludzi w wyniku nieporozumienia ofiarowała jej posiadające magiczną moc obrączki z metalowych kółek. Nigdy nie rozwiązano tajemnicy krwawego zajścia, w którym obydwoje ponieśli śmierć. I chociaż w mieszkaniu znaleziono zmasakrowane zwłoki czterech osób, Beata wiedziała, że nie stracił tam życia żaden człowiek.

Obecnie obrączki spoczywały w sejfie. Leżały obok ośmiu pierścionków zaręczynowych zachowanych na pamiątkę burzliwego życia celebrytki, które wiodła jako uwielbiana przez paparazzich Beata Smugowska. Oczywiście zanim jeszcze zdecydowała się ustatkować i poślubić Alberta Westena. Pięć z tych pierścionków to drogie i wysoko ubezpieczone prezenty. Otrzymała je od zamożnych i niezwykłych wielbicieli: muzyka rockowego, szejka naftowego, mistrza gry w polo, syna prezydenta i przystojnego miliardera z kryminalną przeszłością. Po zerwanych zaręczynach ofiarodawcy odmówili przyjęcia ich z powrotem na dowód, jak cenne są dla nich wspomnienia chwil spędzonych z najcudowniejszą kobietą na świecie.

Magiczne obrączki, które były sprawczyniami miłosnych podbojów Beaty, działały w bardzo prosty sposób. Wystarczyło dotknąć którejś z nich, mówiąc, a nawet tylko myśląc: „Kochaj mnie”lub: „Przestań mnie kochać”, a każda żywa istota na Ziemi musiała ulec czarodziejskiej władzy tych słów. Dziesięć lat temu, kiedy Gunter i Selena, agenci z zaświatów, tchnęli w nie siłę kosmicznej hipnozy, były tylko dwoma zwykłymi metalowymi kółeczkami do zawieszania firanek. Dzisiaj wyglądały zupełnie inaczej, ponieważ na polecenie Beaty zostały pokryte cieniutką warstwą złota. Kółeczko, na którym widniał napis „Love Me” – złotem żółtym, a kółeczko z napisem „Stop Loving Me” – złotem białym. Ponadto zostały złączone w jedną podwójną obrączkę, żeby przypadkiem nie pomieszały się, przysparzając właścicielce niewyobrażalnych kłopotów.

Życie Beaty układało się szczęśliwie. Miała czworo uroczych dzieci, jej amerykańskim mężem i ojcem dwójki najmłodszych został Albert Westen. Był mężczyzną około czterdziestki, przystojnym, wysportowanym i bardzo sympatycznym, przy tym szaleńczo zakochanym w Beacie. Mieszkali w wygodnym dużym domu w Los Angeles na południe od Bulwaru Zachodzącego Słońca, w pobliżu kampusu akademickiego. Albertowi zależało na bliskim sąsiedztwie z Uniwersytetem Kalifornijskim, ponieważ współpracował z tamtejszym wydziałem literatury.

Wakacje spędzali w Europie, w hotelu prowadzonym przez rodzinę Alberta. Hotel, który znajdował się w środkowej Bawarii, w dziewiętnastym wieku był rodową posiadłością familii von Westen-Rothenburg, a później został z powodzeniem zaadaptowany na bazę turystyczną ze stajniami i hangarami na żaglówki. Było stamtąd osiemset kilometrów do Bielska-Białej, gdzie przy okazji europejskich wakacji Beata odwiedzała jedyną siostrę nieżyjącej matki, ciotkę Alinę.

Czasami wracała myślami do dawnego życia. Zaledwie dziesięć lat temu była skromną polską urzędniczką zatrudnioną w wydziale środowiska urzędu miasta. Większą część młodości poświęciła opiece nad rodzicami, a po ich śmierci życie zmieniło się w horror. Koledzy z pracy zaczęli ją szykanować, szef chciał wyrzucić z pracy, policja oskarżyła o kradzieże i morderstwo. Wydawało się, że na zawsze pozostanie zaszczutą, brzydką, przez nikogo niekochaną, starzejącą się w samotności kobietą.

Wszystko zmieniło się nagle, gdy pewnego dnia stanęli na jej drodze Selena i Gunter, istoty nie z tego świata tymczasowo przebywające w ludzkim wcieleniu, podobnie jak kilku innych nieziemskich lokatorów osiedla, na którym zamieszkała. Ale któż dzisiaj zdoła jednoznacznie stwierdzić, co się wtedy wydarzyło? Nie istnieją przecież żadne konkretne dowody na przenikanie się kosmicznych światów, podróże w czasie i temu podobne sensacje nieustannie wymyślane przez nawiedzonych szaleńców.

Będąc obecnie kobietą szczęśliwą, kochaną i bogatą, Beata zaczęła rozmyślać o przekazaniu komuś czarodziejskiej obrączki przynoszącej sukces i fortunę. Jakiejś osobie, która tak jak niegdyś ona potrzebowała przychylności losu. Ale komu? Nie potrafiła podjąć decyzji, czy wybrać konkretnego człowieka, czy zdać się na przypadek. Nie chciała popełnić błędu, nieodpowiedzialnie ingerując w czyjeś życie.

Za to myśli jej męża, Alberta, krążyły wokół zupełnie odmiennego problemu. Jako doktor w dziedzinie literatury oraz miłośnik książek Gabriela Garcíi Márqueza, pragnął napisać biografię noblisty zawierającą analizę podłoża kulturowego jego powieści. W tym celu konieczny był wyjazd do Kolumbii na przynajmniej parodniową wycieczkę po egzotycznej i niebezpiecznej ojczyźnie pisarza. Jedynie tam mógł poznać prawdziwe nastroje, które natchnęły Márqueza do napisania najsłynniejszej z jego książek – Sto lat samotności. Obawiał się jednak, że żona nie zechce mu towarzyszyć, a przecież nie wyobrażał sobie choćby tygodnia z dala od niej. Rozterki wypełniały jego głowę tak bardzo, że pewnej nocy zerwał się z pościeli, usiadł na łóżku i wykrzyknął przez sen:

– Pojedź ze mną do Kolumbii, Beato, najdroższa moja!

*

Pablo Ramirez siedział w ogródku kawiarni Dona Anna i popijał zimną wodę. Nie czuł się ostatnio dobrze, pocił się obficie i miał częste kołatanie serca. Lekarze twierdzili, że to z powodu otyłości. Ramirez mógł się zgodzić, że ostatnio lekko przytył, ale jego zdaniem mężczyzna chudy prezentuje się źle. Wszyscy w rodzinie są postawni i dziwnie by wyglądało, gdyby on jeden pojawił się na niedzielnym obiedzie z chudym tyłkiem i zapadniętym brzuchem. Co to to nie. Wydaje się całkiem zrozumiałe, że młodym dziewczętom podobają się szczupli chłopcy. Ale chudy dojrzały mężczyzna to symbol biedaka, a on właśnie dzisiaj z rana zarobił dwieście tysięcy dolarów za ostatni transport narkotyków do Stanów Zjednoczonych. Dwieście tysięcy to jedna piąta miliona. Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka.

To już nie są lata siedemdziesiąte, kiedy Pablo Escobar wysyłał kokainę do Stanów Zjednoczonych samolotami. Potem tymi samymi samolotami wracała gotówka. Było jej tyle, że Escobar kazał łopatami ładować dolary na ciężarówki, które ważono na wadze samochodowej i z tego wyliczano, ile kasy zgarnęli za dostawę. To były czasy!

Jego pieniądze przyszły w kwiecistych foliowych opakowaniach, udając chusteczki higieniczne. Poddane obróbce próżniowej zmieściły się w niewielkiej liczbie paczuszek. To dobra metoda. Ilekroć przypomniał sobie pięć milionów dolarów sprasowanych w zgrabny, choć ciężki bloczek, które z USA drogą przez Meksyk przemycono dla rodziny Coyote, zżerała go obezwładniająca zazdrość. Ale wierzył, że i on z czasem zacznie osiągać znaczne sukcesy.

– Kto powiedział, że nie można zarabiać poza rodziną? – zagulgotał i stłumił śmiech, odpowiadając sam sobie na to pytanie. – Jestem żywym dowodem, że można. I właśnie za chwilę spodziewam się spotkać człowieka, który w przeciągu miesiąca pomoże mi podwoić dwieście tysięcy zarobione o poranku.

Zarzęziło mu w płucach, odkaszlnął i splunął na ziemię, czując gdzieś w drogach oddechowych spore pokłady zalegającego śluzu. Kątem oka zerknął na dwóch ochroniarzy podpierających pomalowaną na czerwono ścianę tuż przy wejściu do kawiarni. W kolorowych podkoszulkach, z kolczykami w uszach i z modnymi fryzurami wyglądali jak zwykli młodzi chłopcy spędzający czas na gapieniu się na dziewczyny.

Był zadowolony z wyboru. Wziął ich prawie z ulicy i za bezcen, chociaż zrobił przedtem wywiad i wiedział, że to doskonali sicarios, zawodowi mordercy. Pochodzili z niedużego miasta na południu. Poprzednio pracowali dla rodziny Santiagów. Po tym, jak w styczniu zeszłego roku cała ta rodzina została wystrzelana, a policja przejęła towar i pieniądze, obydwaj rzucili sicariat[1]. Podpisali u burmistrza papiery o zgodzie na resocjalizację w zamian za ułaskawienie za wszystkie popełnione przestępstwa. I o powrocie do uczciwego społeczeństwa bez żadnego rozboju. Ale nigdzie nie znaleźli zwyczajnej pracy, więc przyjechali do Bogoty. Kiedy Ramirez rozglądał się za cynglami do swojej nowej samodzielnej działalności, trafił na nich. I od siedmiu miesięcy, musiał przyznać, sprawowali się bez zarzutu.

Programy rewitalizacji zdegenerowanej młodzieży miejskiej wzorowane na tym, który zastosowano w mieście Medellin, dawnym siedlisku narkomafii, nieodmiennie stanowiły fragment programów wyborczych różnych kandydatów na burmistrzów, ale po wyborach szybko się dewaluowały. Żołnierze organizowali rządowe zasadzki, zabijali nawet i po stu partyzantów, paramilitarnych czy zwykłych bandytów z organizacji przestępczych działających w handlu narkotykami, ale w opustoszałym miejscu momentalnie powstawały nowe grupy. Tam gdzie są pieniądze i sława, zawsze znajdą się chętni powalczyć o nie.

– Mnie jest trudniej niż innym dochrapać się pieniędzy – tłumaczył sobie Pablo Ramirez, kiedy dławiła go zawiść o sukcesy rodziny Coyote. – Bo w przeciwieństwie do tych bydlaków w ludzkiej skórze ja mam niezwykle wrażliwe sumienie.

Szczycił się przed samym sobą, że nigdy nikogo nie zabił osobiście. To znaczy zabił kiedyś w młodości cztery osoby, w tym jedno dziecko, ale otrzymał rozgrzeszenie od księdza, więc się nie liczyło. Poza tym miał ręce czyste i kryształową duszę. Do spowiedzi chodził regularnie co dwa tygodnie.

Cztery lata temu wszedł do rodziny Coyote przez małżeństwo z Marią Perales, siostrzenicą braci Coyote, ale kiedy małżeństwo się skończyło, uznał, że umowa z rodziną także wygasła. Dość miał znoszenia towarzystwa prostackich wieśniaków zadzierających nosa. Zasrane chamstwo z nizin, które jakimś fuksem przejęło interesy zabitych przez wojsko Hugona i Estebana Jaberów. Jaberowie stali kiedyś na czele grupy paramilitarnej, ale z czasem zajęli się handlem koką i przez kilka lat wiodło się im bardzo dobrze.

Nie wiadomo dokładnie, jak to wyszło, ale Pablo Ramirez nie zdziwiłby się wcale, gdyby okazało się, że członkowie rodziny Coyote byli zwykłymi strażnikami u Jaberów. Dlatego, zapewne przez przypadek, akurat wtedy w ich rękach spoczywały klucze i kody do magazynów. Ot co. Prości dozory, nocni stróże, których zabija się jak psy, kiedy nie są już potrzebni albo zmienia się dostawca. Tyle że tym razem ci stróże okazali się szybsi.

Jeszcze nie podano do publicznej wiadomości nowiny o śmierci Hugona i Estebana Jaberów, a już trzej ich pracownicy, bracia Pedro, Real i Dominic Coyote, z grupą zaufanych pomocników wycięli maczetami część wieśniaków zatrudnionych przy produkcji. Potem nadleciały rządowe helikoptery, żołnierze wystrzelali pozostałą część wioski, myśląc, że likwidują gniazdo popleczników braci Jaberów. W sumie zginęło sto dwadzieścia osób. W ten sposób teren się oczyścił, a bracia Coyote sprzedali ukryty towar stałym klientom braci Jabero. Nic nie potrzebowali robić, forsa sama spadła im z nieba. I to ma być sprawiedliwość? Do diabła z taką sprawiedliwością!

Pedro Ramirez z wściekłości zrobił się czerwony na twarzy, kiedy pomyślał o luksusowej, a przy tym świetnie ufortyfikowanej rezydencji rodziny Coyote i ogromnej górze pieniędzy, jaką muszą posiadać. Na samą broń wydają więcej, niż wynosi roczny budżet policji całej prowincji.

Już nie wiadomo, w którym kościele opłaca się modlić uczciwemu człowiekowi. Bo jak święty został po cichu wybrany na patrona rodziny Coyote, to przecież nie będzie pomagał konkurencji. Stawiasz świece, wykosztowujesz się na remont kościoła, a tu się okazuje, że święty Ignacio na usługach familii Coyote, przepłacony już dwa lata temu. A święta Elwira Dolorosa to samo. I nie tylko stracisz pieniądze, ale jeszcze ci święci zrobią na złość.

Zdjął kapelusz i położył na stoliku. Droga, biała, nowa panama była poplamiona i przepocona, jakby używał jej do ścierania kurzu. „Tyle pieniędzy za nią dałem, a wyglądu żadnego nie ma” – pomyślał z irytacją.

Zadzwonił telefon komórkowy.

– Gdzie jesteś? – zawołał niewyraźnie znajomy głos, ale połączenie przerywało się i ekran telefonu zgasł.

– G…ie …esteś? – Ponowne połączenie też było słabo słyszalne.

– Czekam u Dony Anny – syknął ze złością w mikrofon Ramirez. – Tam, gdzie się umówiliśmy.

– Jak to? Ja też jestem u Anny, ale cię nie widzę!

Ramirez wstał i rozejrzał się wokół.

Motocykl pojawił się znikąd. Wyjechał z bocznej uliczki i kierował się wprost na ogródek kawiarni. Prowadził chłopak, a za nim siedziała długowłosa dziewczyna w ciemnych okularach. Ze względu na zagrożenie zamachami rozporządzenie władz miasta zabraniało jeździć na motorze dwóm chłopakom. Pasażerem mogła być tylko dziewczyna, i to pod warunkiem, że miała umieszczony na plecach, wypisany wielkimi literami numer rejestracyjny pojazdu.

„Co za idiota ze mnie, po co ja wstałem?” – zaledwie zdążył pomyśleć Ramirez, kiedy dziewczyna wyciągnęła pistolet i oddała kilka strzałów, trafiając go w pierś i w głowę.

Ramirez osunął się na ziemię, a motor zaryczał, stanął dęba i prawie wjechał do wnętrza kawiarnianego ogródka.

– Zawracaj, kretynie! – krzyknęła dziewczyna męskim głosem i pod obstrzałem zadziwiająco niecelnych ochroniarzy Ramireza wystrzeliła jeszcze jeden pocisk, trafiając w ciało leżące na ziemi. Kierowca motocykla w końcu skoncentrował się na ucieczce. Najechał na stojącą na ziemi doniczkę z zieloną rośliną, potem zahaczył o kolorowy parasol osłaniający stolik i wlókł go przez chwilę za motorem. Wykręcił parę karkołomnych ósemek, aż w końcu zniknął z placu otoczonego restauracjami i kawiarenkami.

Z przecznicy wyjechała powoli furgonetka policyjna i nie wykazując pośpiechu w podejmowaniu interwencji, zatrzymała się przed kawiarnią. Część klientów chyłkiem opuszczała miejsce zamachu. Druga część krzyczała, machała rękami i opowiadała o tym, co przed chwilą się wydarzyło. Ochroniarze ofiary zniknęli. Czekano na karetkę, bo leżący na ziemi w kałuży krwi Pablo Ramirez mimo wszystko nadal jeszcze żył.

*

Beata była zadowolona, że zgodziła się pojechać z Albertem do Kolumbii. Co za kraj!

Większości ludzi Kolumbia kojarzy się z czymś negatywnym. Narkotyki, wojny partyzanckie, korupcja, porwania, zbrodnie. Szacuje się, że trzy miliony sztuk nielegalnej broni trzymane jest w domu. Nic więc dziwnego, że tak często dochodzi do śmiertelnych porachunków. Plotki mówią, że co pół godziny ginie człowiek, każdego tygodnia zabija się czterech policjantów, a porwań średnio jest tysiąc sześćset w roku. Stolica Kolumbii, Bogota, uchodzi za jedno z najniebezpieczniejszych miast świata. Na terenie kraju trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanu czy zbrojne ataki zmiatają z powierzchni ziemi całe miejscowości. Każdy dzień może być ostatnim. Takie informacje regularnie i z entuzjazmem podają międzynarodowe media.

Zanim Beata zdecydowała się towarzyszyć Albertowi w podróży po Kolumbii, zajrzała do internetu. Portale turystyczne zapraszały do hoteli, a rodziny z dziećmi zachwalały pobyt w tym bajecznym kraju. Następnie odnalazła parę blogów pisanych przez globtroterów. Spodziewała się, że znajdzie tam wypowiedzi szaleńców gotowych ryzykować życie dla łyku adrenaliny, uwielbiających biegać zakosami pod obstrzałem ukrytych w tle narkotykowych bandytów. Tymczasem z ogromną przyjemnością czytała opowieści zwykłych ludzi spędzających urlopy na zwiedzaniu miejsc na ziemi nieprzepełnionej jeszcze bogatymi turystami z Europy i Stanów.

Opisywali w formie porady dla kolejnych turystów ciekawych szerokiego świata, ile trzeba w Kolumbii zapłacić za kanapkę, bilet autobusowy, nocleg i obiad. Pisały dziewczyny podróżujące samotnie lub z koleżankami, chłopcy podróżujący w pojedynkę lub w grupach, pisali młodzi i starzy. Wysiadali z plecakami na lotnisku w Bogocie, spacerowali po ulicach, zwiedzając miasto, a potem zupełnie spokojnie przemieszczali się autobusami z hotelu do hotelu po całym kraju. Odwiedzali najciekawsze miejsca, które, na załączonych fotografiach, wyglądały naprawdę fantastycznie. Karaibskie plaże, andyjskie wyżyny, równikowe lasy pełne różnorodnej fauny i flory, idealne miejsca dla miłośników pięknych widoków, przyrody i zabytków. Wspomnienia wakacyjne z Kolumbii wypełniały opisy dobrego jedzenia, gościnnych barów, fantastycznej kawy, imprez ulicznych połączonych z tańcem i zabawą. I co się okazywało? Że mieszkańcy Kolumbii są uważani za jednych z najbardziej przyjaznych na świecie. A miasto Medellin, w latach siedemdziesiątych najważniejsze siedlisko narkoszatana Pabla Escobara, zdecydowało się zostać światową stolicą poezji. Mieszkańcy nie chcieli już dłużej, aby kojarzono ich wyłącznie z kartelami narkotykowymi, więc organizują jeden z najważniejszych festiwali poezji na świecie. Co roku, zazwyczaj w lipcu, zjeżdżają się tam poeci ze wszystkich państw, w tym oczywiście również i nobliści.

W dodatku Kolumbia jest jednym z najpiękniejszych miejsc Ameryki Łacińskiej.

– Chyba zatem – powiedziała z lekkim wahaniem Beata – jeśli nie oddalimy się zbytnio od głównych obszarów turystycznych i będziemy przestrzegać zaleceń bezpieczeństwa, możemy zaryzykować wyjazd do tego przedziwnego kraju.

– Jesteś nie tylko mądra i piękna, ale i odważna. I za to cię podziwiam – odpowiedział jej mąż.

Prawdę mówiąc, Beata była trochę znużona trwającym od kilku lat nieustannym macierzyństwem. Pragnęła odmiany od spokojnego i uporządkowanego życia wyznaczanego rytmem dziecięcych potrzeb. Kupki, karmienie, zabawki edukacyjne, jednemu rosną zęby, innemu wypadają mleczaki, trzeci ma problemy adaptacyjne w przedszkolu, czwarty przeżywa traumę po stracie misia.

Ostatecznie zgodziła się uszczęśliwić męża swoim towarzystwem w kolumbijskiej wyprawie.

– Stawiam tylko jeden warunek. Nie będę włóczyć się za tobą śladami Gabriela Garcíi Márqueza – powiedziała twardo.

– Trudno. Niech tak będzie. – Jej oddany mąż przyjął warunek z ciężkim westchnieniem.

Czwórka dzieci została w domu pod opieką niani oraz dziadków von Westen-Rothenburgów.

Podekscytowani wystartowali z lotniska w Los Angeles, a parę godzin później wysiedli na lotnisku El Dorado International Airport w stolicy Kolumbii, Bogocie.

Spodziewali się, że powitają ich równikowe upały, tymczasem temperatura nie przekraczała szesnastu stopni i musieli nałożyć na siebie po kilka koszul jedna na drugą, ponieważ nie zabrali ciepłych kurtek.

Na lotnisku oczekiwali ich przedstawiciele biura podróży, małżonkowie Rosita i Eduardo Fernandezowie. Zgodnie z zamówieniem zorganizowali im indywidualny pobyt obejmujący podróż śladami Márqueza dla Alberta i zwiedzanie północno-zachodniej Kolumbii dla Beaty. Albert samotnie zanurzy się w magicznych nastrojach Macondo, a Beata skorzysta z przyjemności przygotowanych dla zwykłych turystów. Na wspólną bazę wypadową obrali hotel w Cartagenie de Indias.

Jednak pierwszy dzień prawie w całości musieli spędzić w Bogocie, gdzie Albert miał spotkać się z profesorem literatury Narodowego Uniwersytetu Kolumbii. Profesor specjalizujący się w zagadnieniach prozy Márqueza był rozchwytywanym specjalistą w tym temacie, ponadto znał osobiście pisarza i taki kontakt był dla Alberta cenny jak spotkanie z dalajlamą. Dlatego do Cartageny polecieli dopiero wieczorem.

Albert, mężczyzna z natury dobroduszny i pogodny, siedząc w samolocie obok Beaty, trzymał ją za rękę i cmokał od czasu do czasu w opuszki palców.

– Ale się cieszę, że tu przyjechaliśmy – powtarzał entuzjastycznie i energicznie przytakiwał głową, przy czym jasne i długie do połowy szyi włosy tańczyły mu wokół twarzy. – Profesor jest fantastyczny, dosłownie kopalnia wiedzy.

– Ja też się cieszę – zgodziła się łaskawie Beata, z uśmiechem przyglądając się jego twarzy o regularnych rysach i szybkim spojrzeniem taksując resztę przystojnej postaci. „Ależ świetny facet jest moim mężem” – stwierdziła po raz pięć tysięcy siódmy.

Fernandezowie oddzieleni przejściem siedzieli w sąsiednim rzędzie foteli, co nie przeszkadzało im w bezustannym mówieniu. Już w drodze chcieli opowiedzieć wszystko o Kolumbii, o hotelach i o sobie samych. Obydwoje z urody byli podobni do Indian. Mieli ciemną cerę i ciemne oczy w kształcie migdałów. Nosili kapelusze z kolorowymi wstążkami i co jakiś czas ściągali je, wachlując się albo mierzwiąc włosy dla zwiększenia napięcia swoich opowieści. Rosita, kobieta chuda, dość wysoka i energiczna, mówiła szybko i płynnie po angielsku. Eduardo, mężczyzna nieduży, pulchny jak pączek, powolny i dostojny w zachowaniu, komunikował się w miarę zrozumiale. Przy czym co chwila śmiał się troszkę piskliwie ze swoich wypowiedzi, jakby sam sobie opowiadał bardzo śmieszne dowcipy.

Po przylocie do Cartageny, gdy tylko znaleźli się na klimatyzowanym lotnisku, Fernandezowie poradzili im pozdejmować wszystkie dodatkowe koszule. Okazało się, że na zewnątrz panował trzydziestopięciostopniowy żar.

– Skąd wiedzieliście, że akurat dzisiaj będzie taki upał? – spytała naiwnie Beata.

– Bo tutaj jest taka sama pogoda przez cały rok – parsknął śmiechem Eduardo.

Z lotniska odbyli dwudziestominutową przejażdżkę taksówką do luksusowego hotelu w centrum zabytkowej Cartageny, mieszczącego się w siedemnastowiecznej kamienicy przy Calle de Cuarte. Kamienica została pięknie odrestaurowana i uwieńczona basenem na dachu. Podobnie jak w innych zabytkowych budynkach, w jej wnętrzu znajdował się elegancki dziedziniec otoczony krużgankami rozświetlonymi teraz złotym światłem lamp.

Zgodnie z planem po powrocie z wycieczek właśnie tutaj Beata i Albert mieli spotykać się co dwa, trzy dni, by spędzić wspólny wieczór i noc i podzielić się wrażeniami z kolumbijskich wojaży. Zdaniem Fernandezów szef kuchni cieszył się opinią absolutnego mistrza, więc podczas wspólnych posiłków będą mogli delektować się pysznie przyrządzonymi kolumbijskimi potrawami.

Rosita miała czuwać nad pobytem Beaty, organizować wygodną i bezpieczną komunikację pomiędzy miejscowościami, pobyty w hotelach i rozrywki. Eduardo miał zadbać, by Albert odwiedził wszystkie miejsca, które swoją obecnością zaszczycił słynny pisarz.

Oczywiście Westenowie nie byli jedynymi podopiecznymi Fernandezów. Rosita obiecała, że dobierze Beacie towarzystwo innych turystów, na przykład na czas nudnych przejazdów pomiędzy miejscowościami lub wieczornych biesiad wypełnionych tańcem i śpiewem.

Beata zdecydowała się zignorować nowoczesną część miasta oraz plaże pełne wieżowców wybudowanych na samym brzegu zatoki, służących głównie spędzającym tu wakacje dobrze sytuowanym rodzinom kolumbijskim.

Okazja do samotnych spacerów po zabytkowych uliczkach Cartageny odpowiadała jej dużo bardziej. W domu była całkowicie pochłonięta organizacją życia licznej rodziny. Pracowała także społecznie w departamencie ochrony środowiska dozorującego tereny zieleni w dzielnicy, w której mieszkali. Nie znajdywała zatem wielu okazji do rozmyślań o sobie. Dlatego teraz, kiedy przechadzała się samotnie po ulicach nieznanego miasta w cudzoziemskim kraju, mogła w końcu spokojnie posłuchać głosu własnych myśli.

Pomimo że ostrzegano ją o niebezpieczeństwach czyhających na cudzoziemców na ulicach kolumbijskich miast, nie czuła się zagrożona. Była pewną siebie, mocno zbudowaną kobietą, wysoką na sześć stóp i kawałeczek. Niełatwo niepostrzeżenie porwać taką osobę. Poza tym posiadała „czarodziejski talizman”, otrzymany w prezencie od pary osobliwych sąsiadów, którzy później zginęli niby w tragicznych okolicznościach. Można w to wierzyć lub nie, ale te dwa kółeczka, obecnie złączone w jedną obrączkę, były stuprocentowo skuteczne i zmuszały do posłuszeństwa każdego, kogo wskazała, mówiąc przy tym: „Zakochaj się” lub: „Odkochaj się”. Z doświadczenia wiedziała, że w razie niebezpieczeństwa talizman wybawi ją z wszelkich kłopotów.

Nadal nie spotkała osoby, której chciałaby przekazać magiczną obrączkę.

Coraz bardziej kusił ją powrót do zwykłego życia obarczonego ludzkimi ograniczeniami. Wszystkich byłych adoratorów już dawno uwolniła z oczarowania, używając białej części „czarodziejskiego pierścienia” z angielskim napisem: „Przestań mnie kochać”. Albert, którego uwielbiała, był również ofiarą pierścienia, ale w tym przypadku Beata nie zamierzała eksperymentować. Jej mąż miał na zawsze pozostać skazany na ślepe zakochanie.

Jednakże poczucie wszechwładzy przeszkadzało jej cieszyć się sukcesem, który osiągnęła, realizując wszystkie pragnienia i ambicje życiowe. Zapragnęła, tak jak inni ludzie, traktować przyszłość jako niewiadomą. Chciała zmierzyć ze światem swoje rzeczywiste możliwości. Widocznie coś w człowieku potrzebuje wyzwań i ryzyka, natomiast stuprocentowa pewność wygranej odbiera smak zwycięstwu. Poza tym miała już swoje lata i zabezpieczoną w bankach przyszłość rodziny. Czary potrzebne są zagubionym.

Takie myśli, na co dzień tłumione rozgardiaszem życia rodzinnego, zaczęły coraz intensywniej domagać się wprowadzenia w czyn.

Może sprzyjał temu fakt dziwnego powinowactwa miejsca i osoby? Bo dawna Cartagena, niegdyś ukryta za murami fortyfikacji, garstka sennych budyneczków wzniesionych przez hiszpańskich przybyszów, z upływem stuleci zmieniła się w wyzbytą sekretnej magii współczesną milionową metropolię. Podobnie jak ona z zamkniętej w sobie i zagubionej podinspektor Beaty Smugowskiej zmieniła się w zamożną, ubóstwianą i pewną siebie Mrs. Beatę Westen.

*

Mieszkając w comunie położonej na zboczu góry na południu miasta, Rafael Arbolas nie mógł liczyć na lepszą karierę niż sicariat.

Wykazując spryt i szczególne okrucieństwo, mógł udowodnić, że wyrośnie z niego przyszły bandito, użyteczny dla wspólnego interesu rodziny Coyote. Problem polegał na tym, że nic w jego zachowaniu nie dawało najmniejszej nadziei, że kiedykolwiek zostanie dobrym mordercą.

W ogóle nie przypominał Enrique, swojego starszego brata, nielękającego się niczego. Enrique zabijał, torturował, gardził litością, poważał przełożonych, którzy pięli się w górę, i robił karierę razem z nimi. Był ambitny, chciwy i miał plany na przyszłość. Zaczął pracować w wieku lat piętnastu. Kiedy miał siedemnaście, chłopcy, którzy rozpoczynali sicariat razem z nim, już nie żyli, a on wręcz przeciwnie, zaczynał się doskonalić w wypełnianiu samodzielnych zadań. Poza kilkunastoma robotnikami z plantacji był jedynym, którego rodzina Coyote oszczędziła ze starej ekipy Jaberów i nadal uważała to za trafną decyzję. Dlatego zatrudniając Rafaela, spodziewano się, że chłopak będzie równie użyteczny jak jego brat.

Niestety, Rafael nie nadawał się do tej roboty. Jego brat był przekonany, że winę ponosiła matka. Kiedy on dorastał, ojcem rodziny był Aramito, wielki macho, znany pijak i awanturnik. Nie był jego biologicznym ojcem, ale zawsze traktował go jak syna. Bił jak syna i zabierał do knajpy czy burdelu jak syna. Kiedy wyjechał z miasta, Enrique podjął pracę u Jaberów i też wyniósł się z domu. Zapomniał o rodzinie na parę lat i dopiero kiedy matka odnalazła go i zaczęła błagać o pieniądze, bo ona i piątka dzieci nie mieli z czego żyć, przypomniał sobie o małym braciszku Rafaelu. Znalazł mu miejsce w ekipie cyngli. Sam nie czuł zobowiązań rodzinnych, ale postanowił, że pieniądze zarobione przez Rafaela będzie oddawał matce. „Inni też tak robili” – stwierdził potem za zdziwieniem. Na ogół właśnie ci młodociani żołnierze byli jedynym źródłem utrzymania dla swoich rodzin. Nic dziwnego, że likwidowano szczeniaków po dwóch latach. Jeśli ktoś pozwala, by traktowano go jak niewolnika, to jak niewolnik musi zginąć.

Rafael wychowywał się z samymi siostrami. Może dlatego był taki miękki i bojaźliwy. Nie pił, nawet się nie narkotyzował. Kiedy jeszcze mieszkał w domu, przez cały czas pobytu w szkole uczył się doskonale. Był bardzo inteligentny, czytał książki, miał zdolności matematyczne, nie znęcał się nad młodszymi. Nigdy też nawet nie spróbował basuco, pasty kokainowej. Gdyby Enrique wiedział o tym, z pewnością dałby sobie spokój ze wspieraniem rodziny, która wychowała takiego mięczaka, maloliente afeminado debilucho[2]. Ale nie wiedział i wciąż wierzył, że chłopak się zmieni. Nareszcie któregoś dnia zachowa się jak prawdziwy mężczyzna, zacznie walczyć na pięści albo noże, upije się i zabije w bójce któregoś z kamratów. Jako brat, krew z krwi, zaślepiony rodzinną solidarnością, zupełnie bezpodstawnie łudził się, że Rafael w końcu wyjdzie na ludzi.

Enrique dużo podróżował z transportami i nie mógł nieustannie obserwować poczynań chłopaka. Sprawami najemnych pracowników ochrony zajmował się Ernesto Salgado, a on nie lubił Enrique i wprost nie cierpiał Rafaela. Miał dziwne wrażenie, że to czarna owca niepasująca do ich świata. Był nieudolny, nie umiał celnie strzelać, aż w końcu został już tylko kierowcą motocykla podczas egzekucji, ale i w tej roli spisywał się beznadziejnie. Wpadał w panikę, kiedy do niego strzelano, i potrafił uciec z miejsca akcji, zanim się zaczęła. Jednak Ernesta najbardziej złościło jego podejście do życia. Chłopak był gorszy niż ksiądz. I nie chodziło o to, że się modlił, wręcz przeciwnie, wcale tego nie robił, ale gardził męskim honorem, męskimi rozrywkami i mocą, którą daje naładowana broń.

Gdyby nie chroniła go pozycja Enrique, Ernesto sam by go już dawno zastrzelił jak kulawego kundla. Chętnych na miejsce pracy zajmowane przez tego nieudacznika było wielu. Każdy kandydat z radością skorzystałby z okazji, zabijając Rafaela na dowód, że nadaje się lepiej od niego.

– Przebierzecie się za pielęgniarzy i dokończycie robotę w szpitalu – powiedział Ernesto Salgado. – Nie wyjdziecie stamtąd, dopóki Ramirez żyje. Za taki spartolony atak Pablo Escobar odciąłby wam osobiście głowy maczetą i powiesił na rynku, żeby pokazać, jak należy karać nieudaczników.

– To nie moja wina – tłumaczył się Carlos. – Ja nawet nie chciałem iść na robotę z tym idiotą. Nikt inny też nie chce z nim pracować. To debil. Mało nie wjechał do wnętrza kawiarni. I co by się wtedy stało?

Carlos nie miał pewnej ręki i nie raz już spudłował. Te strzały oddał z bliskiej odległości, więc skwapliwie zasłaniał własną nieudolność histerycznym zachowaniem Rafaela.

Ernesto pokiwał głową na znak, że podziela opinię, kto zawinił.

– Ramirez jest w szpitalu na Calle czterdzieści trzy. Livio ma tam kuzyna, który was wprowadzi. Pogadajcie z nim, co trzeba zorganizować, żeby w końcu skutecznie zakopać Ramireza – zwięźle udzielił instrukcji.

Odchylił się na krześle do tyłu, patrząc z niechęcią na obu chłopaków.

– A teraz wynocha. Ty, Rafael, nie zapominaj, że braciszek wyjechał na dłużej i jak znów nawalisz, nie zdąży wrócić na twój pogrzeb.

Chłopcy skierowali się do wyjścia. Rafael, zanim zniknął za drzwiami, posłał Ernestowi blady uśmiech.

– Można by uniknąć komplikacji z pogrzebem, gdyby zjadł pan moje zwłoki – rzucił przez ramię.

Ernestowi krew uderzyła do twarzy.

– Carlos! – krzyknął za chłopakami.

Carlos wrócił do pokoju.

– Zamknij drzwi, podejdź i słuchaj uważnie.

Carlos usłużnie pochylił się nad szefem, nadstawiając ucha.

– Jak skończycie z Ramirezem, załatw tego gnojka. Niech mi zejdzie z oczu raz na zawsze. I pamiętaj, że to brat Enrique. W grę wchodzi tylko wypadek. Zabłąkana kula. Skok ze skręceniem karku. Płacę ekstra z własnej kieszeni.

– Wszystko jasne, szefie.

Wychodząc na korytarz, Carlos uśmiechał się uradowany. „Chyba zrobiłem krok do przodu – pomyślał – prawa ręka szefa, to mi się zawsze marzyło”.

– Powiedział, że mamy uważać na siebie – wyjaśnił, unikając pytającego spojrzenia kolegi.

– Zawołał cię tylko po to, żeby powiedzieć, że mamy uważać na siebie? – niedowierzająco zapytał Rafael.

– Tak, amigo, mamy uważać na siebie. Ty na mnie, a ja na ciebie. A w szczególności ja na ciebie, półgłówku. – Carlos zaniósł się piskliwym chichotem.

*

Cartagena de Indias nazwę zawdzięczała pomyłce Kolumba, który, dotarłszy do Karaibów w Ameryce Środkowej, wziął je za Indie. Dlatego okoliczne rejony przez następne stulecia określano mianem Indii Zachodnich. Stare portowe miasto, położone w jednej z najpiękniejszej zatok Ameryki Południowej, jest rzeczywiście miejscem niezwykle romantycznym. Zostało założone w roku tysiąc pięćset trzydziestym trzecim przez hiszpańskiego konkwistadora. Otoczone potężnymi kamiennymi murami, posiadało największą fortecę, jaką Hiszpanie zbudowali w Nowym Świecie. Wielokrotnie atakowali ją piraci i korsarze, w tym najsłynniejszy z nich, angielski pirat Francis Drake. Ówczesne miasto dla bezpieczeństwa musiało stłoczyć zabudowę na niewielkiej przestrzeni chronionej murami. Widać to na mapie, kiedy porówna się starą część z wielkością obecnej Cartageny, liczącej około miliona mieszkańców.

Ponadczterystuletnie i do dziś piękne domy zabytkowej części pozostały nienaruszone. Rzucało się w oczy, że miasto musiało być kiedyś bardzo bogate. Budulca na jedno- lub kilkupiętrowe budynki dostarczały zazwyczaj nabrzeżne skały koralowe. Partery, pierwotnie służące jako kantory, warsztaty lub składy i magazyny, teraz zmieniły funkcję na sklepiki, kawiarenki i restauracje. Mieszkania znajdujące się na piętrach zdobiły drewniane krużganki, balkony i okna osłonięte finezyjnie rzeźbionymi drewnianymi kratami. Można podejrzewać, że starannie odrestaurowane domy i uliczki prezentowały się dzisiaj jeszcze ładniej niż w czasach, kiedy nie było elektryczności i spłukiwanych toalet.

Na placu położonym w południowej części starówki mieścił się niegdyś słynny na obie Ameryki targ, na którym sprzedawano w niewolę ludzi dostarczanych okrętami z Afryki. Poza Veracruz tylko Cartagena miała potwierdzone przez króla Hiszpanii pozwolenie na handel niewolnikami. Jak widać, każde bezprawie jest regulowane przez jakieś prawo. Przechodząc w pobliżu placu, Beata za każdym razem ze strachem wsłuchiwała się w odgłosy codziennej ulicznej wrzawy. Obawiała się, że usłyszy dobiegające z odległej historii szloch i krzyki rozpaczy, które musiały rozlegać się tutaj przez blisko trzysta lat. Obecnie miejsce nosi zagadkową, nadaną w dwudziestym wieku nazwę plac Samochodów.

Nasyciwszy się nastrojami Cartageny, Beata postanowiła rozpocząć zwiedzanie kolumbijskiego wybrzeża od terenów położonych na wschód. Z grupą innych turystów, podopiecznych Rosity, udała się do miasteczka Santa Marta, skąd mieli wyprawić się do rezerwatu przyrody Parque Tayrona. W Santa Marta nie było tak malowniczo jak w Cartagenie, ale skorzystała z atrakcji zorganizowanych przez hotel, jeżdżąc po mieście z sympatycznym kierowcą mototaxi, czyli taksówką motocyklową.

Motocyklowy taksówkarz miał twarz koloru kawy z mlekiem wytatuowaną w czarną trupią czaszkę, także ozdobne sploty blizn ze srebrnymi ćwiekami na ramionach i licho wie gdzie jeszcze. Kolumbia szczyci się konwentami ściągającymi miłośników tatuaży z całego świata. Wydają grube tysiące dolarów na ozdobienie ciała. Do tego decydują się jeszcze na fantazyjne kolczyki, najróżniejsze implanty, piłują sobie zęby, ostrzą paznokcie, wycinają w policzkach dziury, przez które można wysunąć język rozcięty jak u węża. Wszystko dla uzyskania wyglądu maksymalnie odbiegającego od opisu pospolitego homo sapiens.

Z uznaniem obrzucił spojrzeniem dorodną sylwetkę Beaty.

– Byłoby co tatuować – powiedział zachęcająco. – Mogę zadzwonić do znajomego.

– Mam uczulenie na tusz – skłamała.

– O, to współczuję – zasmucił się motocyklowy taksówkarz. – Może w takim razie kilka metalowych implantów pod skórę na policzkach i skroniach? W formie śliwek albo z dziurką na ostrze. Teraz w modę wchodzi styl „jaszczurka grzebieniowa”. Rozcina się skórę pomiędzy ćwiekami dla uzyskania ukośnych łańcuszkowych blizn od ust do uszu. Bardzo szykowne.

– Niestety, mam też uczulenie na metale i hemofilię. Za duże ryzyko – wykręciła się sprytnie.

– Co za pech. Być w Kolumbii i nie przyozdobić się, to rzeczywiście smutne. Bardzo pani współczuję. Dokąd jedziemy? – Uruchomił motor, jednak pasja wzięła górę nad taktem. Zgasił motor i znów oddał się twórczym impresjom: – Ja to bym zrobił tak. Nogi w tygrysie pręgi. Obie, od stóp do… no, pośladków. – Zademonstrował, przeciągając palcami od pięt w górę. – Potem pręgi przechodzą w ślimakowatą spiralę z punktem centralnym na każdym pośladku. A z przodu zygzakowate błyskawice do wysokości bikini. – Skromnie wskazał palcem na swoich spodniach miejsce błyskawic. – I wyżej. Powiem nie bez dumy, że to moja innowacja. Dziesięciocentymetrowy pas bez żadnego tatuażu. Nic, zero, nul! Gładka skóra. A wyżej pejzaże krajobrazowe i dwa zachody słońca. Na każdej piersi po jednym. – Zakręcił palcami kółka na wysokości zachodu słońca. – Na szyi i rękach wzór w postaci sieci rybackiej z oczkami w rąby cztery na cztery centymetry. I poszedłbym z tą siecią do czoła, aż do samych włosów. Trzeba coś zostawić na dalsze lata. W każde oczko sieci można z czasem wstawić nowy obrazek. Kiedy jakiś pomysł wpadnie do głowy, jak się nowe dziecko urodzi albo ktoś starszy z rodziny odejdzie na zawsze. „Serce matki” albo „Byłeś mi przyjacielem, tato”. A z tyłu na plecach dałbym dziesięć przykazań w kolorze, wypisanych z zawijasami. Istne dzieło sztuki! Może się pani jednak zdecyduje, señora?

– Niech mi pan odpowie na jedno pytanie – zagadnęła Beata, oglądając w wyobraźni swoje ciało pokryte wzorami od stóp do głów. – Jeśli zostanę pomalowana tymi wszystkimi wzorami, jedynie z dziesięciocentymetrowym paskiem białego ciała wokół talii, jakiego ja będę koloru?

– Cudownie tęczowego.

– No właśnie. Zatem policja w USA opisze mnie jako kobietę białą czy kolorową?

Kierowca mototaxi spojrzał na Beatę z wyrzutem i zamilkł urażony.

Stan lokalnych dróg poważnie odbił się na jej pośladkach, mimo to była zadowolona z nowego doświadczenia. Motocykl nie tylko w Kolumbii, ale i w wielu innych uboższych krajach jest wielozadaniowym środkiem komunikacji. Nierzadko bywa pojazdem rodzinnym, na którym siedzi gęsiego familia złożona z małżeństwa i dwójki czy trójki dzieci. Bardzo często służy też jako wóz bojowy dla przedstawicieli różnych zbrojnych organizacji, od policji i partyzantów poczynając, na zwykłych bandytach kończąc.

Następnego dnia cała grupa niezbyt wyczerpującym spacerkiem przemierzyła drogi prowadzące wśród nadmorskich zarośli, docierając do cudownych plaż Parque Tayrona. Tu Beata spędziła dwa dni, pływając w masce z głową zanurzoną w krystalicznych wodach i obserwując podwodne życie jaskrawo ubarwionych stworzeń i roślin. Potem wylegiwała się w hamaku i wędrowała po najpiękniejszych piaszczystych plażach, ciągnących się kilometrami wzdłuż wybrzeża.

Trzy dni później wróciła do Cartageny opalona i wymęczona nadmiarem zachwytów. Albert już na nią czekał. Spędzili ze sobą gorącą, niemal poślubną noc. A potem całą dobę od śniadania do śniadania objadali się pysznie przyrządzonym jedzeniem kolumbijskim. Były to różne rodzaje bułeczek arenas podawane na słodko i na słono, smażone banany plantanos, potrawki mięsno-jarzynowe bandeja paisa i nadziewane gołąbko-pierożki tamales. Na deser zamawiali czekoladę na gorąco, lody z lokalnym rumem, wino o smaku kawy, a przez cały czas kawę, kawę i jeszcze raz wyborną kolumbijską kawę. W przerwach opowiadali sobie nawzajem o fantastycznych przeżyciach, których doświadczyli w trakcie dni rozłąki.

– Jestem szczęśliwy, że zwiedziłem Aracataca, miasto urodzin Gabriela Garcíi Márqueza – powiedział Albert. – Zrozumiałem tam genezę nastroju magicznego realizmu wywodzącego się z dziedzictwa południowoamerykańskiego świata. Okrutni konkwistadorzy, nieszczęśni czarni niewolnicy, gorące temperamenty i spętane namiętności, które zainspirowały Márqueza do stworzenia opowieści o Macondo. Oprócz muzeów i bibliotek obejrzałem tam na własne oczy pomnik Pięknej Remedios.

– Rzeczywiście jest piękna? – spytała Beata.

– Uśmiejesz się. Zbudowali go w stylu Disneylandu – parsknął śmiechem Albert.

*

Na śniegu nie było śladów krwi, która zawsze kojarzy się ze śmiercią w wypadku, ale wszyscy wiedzieli, że z czterech wyniesionych ciał tylko w jednym kołacze się jeszcze resztka życia. Skóra zachowała ciepło, oddech delikatnie unosił klatkę piersiową. Jednak zamknięte powieki mogły pozostać zamknięte na zawsze.

Stojący w milczeniu przy drodze ludzie zastygli w przerażeniu, obserwując sanitariuszy dźwigających nosze. Cała rodzina przestała istnieć. Wczoraj biegali po podwórku, krzyczeli radośnie i ze śmiechem obrzucali się śnieżkami, a dzisiaj niosą ich martwych, nieistniejących, nieobecnych w swoich ciałach. Przyjechali na ferie zimowe. Zostawili w mieście mieszkanie czekające na ich powrót za dwa tygodnie. W piątek mieli zamiar ze znajomymi wyskoczyć do Zakopanego. W czwartek wieczorem poszli spać i już się nie obudzili. Ich dusze opuściły ciała i swobodnie wyleciały przez komin, przez który nie przedostały się trujące opary czadu.

Pogotowie na sygnale odjechało, inne samochody też. Ludzie rozchodzili się, znikając za płotami. Śnieg padał, zasypując ślady odciśnięte przez buty, sypał na dach domu, który zabił swoich lokatorów. Pogrążał wszystko w ciszy, w której tylko od czasu do czasu rozlegało się chrapliwe krakanie wron.

Biały świat zastygł w martwym bezruchu na zawsze.

Karetka pędziła szosą wśród ośnieżonych drzew, uwożąc jedyną ocalałą nadzieję tlącą się w ciele, które wcale nie chciało zostać samo na świecie.

Kinga Agatoska siedziała bez ruchu pogrążona we wspomnieniach. Serce bolało ją, kiedy postaci trzech najukochańszych osób powoli roztapiały się w jej pamięci, zasypywane wirującą śnieżycą upływającego czasu. Dotknęła ręką klatki piersiowej. „Już niedługo. Już niedługo dołączę do was”.

Po chwili wróciła do rzeczywistości. Popatrzyła przez okno na pióropusze palm chwiejących się na wietrze. Bogota, stolica Kolumbii, jest niebezpiecznym miastem. Ma swoje siedliska przemocy i gwałtu w comunas, slumsach rozciągających się na zboczach. Nie należy zapuszczać się tam samemu. Nie powinno się tam przebywać po zmroku. Chyba że komuś zależy na tym, by zginąć.

Walizki stały na środku pokoju, tak jak je zostawił boy hotelowy.

– Najpierw zwiedzę miasto – zdecydowała, mówiąc to do siebie. – Przede wszystkim zabytki, piękne i ciekawe miejsca. Obejrzałam już taki kawał świata, że mogę spokojnie umrzeć z czystym sumieniem. Trzydziestym rokiem życia zamknę swoje istnienie. Zostały mi jeszcze dwa miesiące. Chyba że zakończę życie już dzisiaj. Wezmę prysznic, przebiorę się i rozejrzę po okolicy. Albo od razu wybiorę się na dłuższy spacer? – Spojrzała jeszcze raz na walizki i wzruszyła ramionami. – Jeśli nie wrócę, serwis hotelowy będzie wdzięczny, że nie musi po mnie sprzątać ani zmieniać pościeli.

Kinga była drobną, zgrabną, szczupłą młodą kobietą wzrostu parę milimetrów ponad metr sześćdziesiąt. Włosy ciemnoblond, długie do ramion i układające się w naturalne loki, nosiła spięte na czubku głowy, żeby nie grzały w szyję. Niebieskie oczy zasłoniła ciemnymi okularami.

Z walizki wyciągnęła kasetkę z biżuterią. Przymierzyła naszyjnik ze srebra i bursztynu. Lubiła bursztyn. Może ktoś połakomi się na ulicy?

Na jej twarzy malował się smutek, ale i odrobina zniecierpliwienia. Można żyć i nawet nie zauważyć, że się umarło. Można być martwym przez lata, sądząc, że się żyje. Wtedy pozostaje tylko samemu przerwać ten bezsensowny stan niebytu.

*

Beata zdecydowała się ponownie pojechać do Santa Marta. Dołączyła do piątki Anglików, którzy tak jak ona bardzo chcieli obejrzeć Ciudad Pérdida, czyli Zaginione Miasto. Zostało wybudowane w puszczy amazońskiej między siódmym a czternastym wiekiem, ale odkryto je dopiero w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku. Przeciętnemu Europejczykowi Ameryka Południowa w całości kojarzy się z Majami, Aztekami czy Olmekami. W rzeczywistości w Kolumbii te kultury wcale nie występowały. Zaginione Miasto zbudowane zostało przez Indian Tairona, albowiem to nie Majowie czy Aztekowie, lecz właśnie ci Indianie byli prastarymi mieszkańcami Kolumbii.

Majowie niewątpliwie posiadali obszerną wiedzę w wielu dziedzinach nauki. Beatę jednak zdumiewał fakt, że wydawałoby się logicznie myślący ludzie przypisywali im umiejętność naukowego wyliczenia końca życia na Ziemi dzięki ich słynnemu kalendarzowi.

– Sam pomyśl – zwróciła się kiedyś do Alberta. – Przypisuje się znajomość nadchodzącej przyszłości facetom szczerze wierzącym, że aby spowodować opady deszczu, należy wyrwać z klatki piersiowej serce żywemu chłopakowi lub dziewczynie.

Albert skrzywił się na samo wyobrażenie tego rytuału.

– No, pomyśl – dodała z przejęciem Beata. – Czy uznałbyś kogoś za logicznie rozumującego naukowca, gdyby uważał, że zamordowanie czyjegoś dziecka może wywołać deszcz?

Albert przyznał rację jej wywodom, podziwiając jednocześnie przenikliwość umysłu ukochanej żony.

Droga do Zaginionego Miasta wiodła przez górskie tereny porośnięte tropikalną roślinnością amazońskiej dżungli. Wyprawy organizowane dla turystów spowodowały przetarcie szlaku i chociaż tereny pozostały nadal dzikie, nie trzeba już przedzierać się przez skłębioną ścianę zieleni. Jeszcze w dwa tysiące dziesiątym roku można było luksusowo wylądować helikopterem na tarasach ukrytego w głuszy zabytku. Niestety, hałas i wibracje zakłócały życie zwierząt, zmuszając je przy każdym lądowaniu i starcie do ucieczki. W dodatku kruche kamienie budowli zaczęły się rozsypywać. To, czego nie zdołały zniszczyć długie wieki zapomnienia, mogło pod wpływem nagłego zainteresowania współczesnych turystów rozpaść się w ciągu kilkunastu lat.

Wspinaczka po kamienistych zboczach i pomiędzy zaroślami wymagała wygodnych butów trekkingowych. Zaopatrzenie na cztery dni dźwigały na swoich grzbietach małe osiołki, po hiszpańsku nazywane burros. Oskarżane o złośliwą naturę, same spotykają się z najgorszą stroną natury ludzkiej – chciwością, zachłannością i brakiem umiaru w obładowywaniu tych małych zwierząt ogromnymi ciężarami. Gdyby od czasu do czasu nie wykazywały się oślim uporem i asertywnością, cały gatunek już dawno wymarłby zadźwigany na śmierć.

W pierwszej bazie nocowali pod namiotami, w drugiej umościli się ze śpiworami w hamakach wyglądających jak zrobione z prześcieradeł zawieszonych z dwóch końców na sznurach. Z ciekawością, choć pełni obaw, oglądali nieznaną roślinność i przemykające między liśćmi zwierzęta.

Drugiej nocy Beatę zaatakował jaguar.

Znudzona bezsennością postanowiła skorzystać z toalety w zaroślach. Czy można zrobić coś głupszego, niż wybrać się nocą na spacer po dżungli? Opuściła spodnie i przykucnęła pod drzewem. Nagle tknięta przeczuciem spojrzała w górę. W świetle gwiazd ujrzała wygiętą gałąź, z której wpatrywały się w nią błyszczące w mroku oczy. Beata wiedziała z internetowych źródeł, że jaguary nie atakują ludzi. Swoich szczęk, najpotężniejszych pośród wielkich kotów i wszystkich ssaków po hienie cętkowanej, nie wykorzystują do zagryzania ludzi. Siła ich zębów pozwala na przegryzienie skorupy żółwia i spożycie jego smacznego mięsa. Ale podobno ludzi nie jadają.

Wolała nie testować tych informacji na sobie. Odruchowo, jak we wszystkich momentach zagrożenia w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dotknęła palcami obrączki, szepcząc:

– Kochaj mnie.

Reakcja była natychmiastowa.

Jaguar nie potrzebował, jak inni mężczyźni, kilku godzin na przeanalizowanie swoich uczuć w stosunku do Beaty. Wydał ryk informujący inne samce, że wybiera się w konkury i zagryzie każdego rywala, który stanie na jego drodze. Ryk stopniowo przeszedł w zawodzące wycie i chrząkanie. Wielki kocur zeskoczył z drzewa prosto do stóp Beaty i mrucząc, próbował zbliżyć się do niej w miłosnych zamiarach. Spodziewał się z jej strony bardziej zachęcających gestów niż siusianie na trawę na jego terytorium. Ale zesztywniała ze strachu Beata trwała przykucnięta ze spodniami opuszczonymi w okolicach kolan. Jaguar nie chciał być natarczywy. Próbował przypodobać się Beacie, przechadzając się wokół posuwiście i z gracją. Wyginał grzbiet, wydłużał się, przypadał do ziemi i znów wyprężał ciało, demonstrując urodę bosko ukształtowanych mięśni obciągniętych centkowanymi trykotami.

Wykorzystując władzę magii talizmanu, Beata przede wszystkim wciągnęła spodnie i poprawiła odzież. Odzyskawszy kobiecą godność, wstała i tłumiąc strach, zaczęła przesuwać się w stronę obozowiska. Jaguar nie miał zamiaru odstąpić jej ani na krok, a dwa razy nawet próbował łagodnie wskoczyć jej na plecy. Schował pazury i zaczepiał ją miękkimi łapami, inicjując grę wstępną. Sto czterdzieści kilo zakochanego chłopa w futrze nawet dla tak rosłej kobiety jak Beata wydawało się trudne do udźwignięcia.

Czytała kiedyś, że jaguar jest jednym z ośmiu zagrożonych gatunków zwierząt, które w najbliższym czasie zamierzają sklonować brazylijscy naukowcy, by zapobiec ich wymarciu. „Powodzenia” – pomyślała. „Temu akurat nie klonowanie w głowie”.

Na szczęście wkrótce zbliżyli się do namiotów. Beata przystanęła nieopodal, nie chcąc wywoływać paniki wśród obozowiczów.

– Przestań mnie kochać, kiciu. Dobranoc. A kysz, a kysz – wymamrotała, dotykając obrączki.

W ciągu ostatnich lat dzięki władzy, którą dawał jej magiczny talizman, wielokrotnie zamieniła śmiertelne niebezpieczeństwo w drobny epizod. Przygoda z jaguarem ostatecznie przekonała ją, że powinna pozbyć się obrączki. Zdała sobie sprawę, że pod jej demoralizującym wpływem całkowicie utraciła instynkt samozachowawczy.

W dalszej drodze do Zaginionego Miasta podziwiali wodospady utworzone przez rwące rzeki i kąpali się w skalnych basenach powstałych w nurcie potoków. Skrócona czterodniowa wersja wyprawy wymagała wielogodzinnego marszu. Posiłki spożywali trzy razy dziennie. Zatrzymywali się w indiańskich wioskach, których obecni mieszkańcy reprezentowali znacznie niższy poziom technologii niż dawni budowniczowie Zaginionego Miasta. Bardziej przypominali ludy pierwotne zdobywające pożywienie za pomocą łuku i strzał. Jak zwykle wśród Europejczyków ciemnookie dzieci o czarnych prostych włosach wywoływały zachwyt swoją urodą. Dawniej teren był zamknięty dla świata zewnętrznego. Rządził tu narkobiznes kontrolujący produkcję kokainy. Ale po zbrojnych operacjach, których celem było zlikwidowanie zorganizowanej mafii, tylko gdzieniegdzie trafiały się lokalne manufakturki ukryte w lasach i wytwarzające narkotyki na potrzeby okolicznych mieszkańców.

Konkwistadorzy nie zdołali odkryć Ciudad Pérdida. Jeśli było tam kiedykolwiek jakieś złoto, szczęśliwy znalazca pozostał anonimowy. Natomiast dla wędrowców prawdziwym triumfem jest samo przedarcie się przez puszczę. W nagrodę mogą jeszcze wdrapać się na tysiąc sześćset schodów, by znaleźć się na szczycie ostatniego ze stu sześćdziesięciu dziewięciu tarasów indiańskiego miasta. Na najwyższym, górującym nad światem poziomie znajdują się charakterystyczne platformy o kolistym kształcie, niegdyś zabudowane, a teraz zupełnie puste.

Ruiny miasta, choć ukryte w dżungli, są strzeżone przez uzbrojonych strażników. Beata przywykła już do widoku wszechobecnych znudzonych mężczyzn obwieszonych różnorodną bronią, przechadzających się po ulicach, placach, wokół hoteli i ważnych obiektów. Trwają w akcie nerwowego pilnowania, żeby żadna wolna powierzchnia nie została podstępem przejęta przez jedną ze zbrojnych formacji, czyhających tylko, by umocnić się na zdobytych pozycjach.

Podczas następnego spotkania w Cartagenie Albert z podziwem słuchał entuzjastycznej relacji z wycieczki do Zaginionego Miasta. Epizod z jaguarem Beata pominęła milczeniem. Zmartwiony jej ekstremalnymi upodobaniami, Albert wymusił, by nareszcie oddała się wyłącznie wakacyjnemu leniuchowaniu na karaibskim wybrzeżu.

Dlatego na ostatnią wycieczkę popłynęła statkiem na Isla Palma, największą z pięknych wysp archipelagu San Bernardo. Dołączyła do grupy podopiecznych Rosity Fernandez, pozytywnie nastawionych do świata Holendrów śpiewających w rytmie salsy holenderskie piosenki ludowe.

Podobno kiedyś wyspa Isla Palma należała do barona narkotykowego, ale potem wykupiło ją państwo. Reklamówka hotelowa obiecywała niezwykłe przyjemności turystyczne. Godziny relaksu spędzone na słońcu zapewniało sto metrów osobistej plaży dla każdego, ponieważ hotel miał tylko pięćdziesiąt pokoi i wyspa nigdy nie była zatłoczona. Program totalnego wypoczynku można było wzbogacić nurkowaniem głębinowym, kajakami, windsurfingiem, snorkelingiem, wycieczkami do dżungli, morskiego akwarium i zoo. Widok spacerujących po wybrzeżu różowych flamingów był ucztą dla oczu. Ucztę dla podniebienia stanowiły pyszne i obfite posiłki oraz napoje. Rano grano w siatkówkę plażową, wieczorami oglądano etniczne występy i tańczono w rytmie latino. Ostatnia wycieczka przepełniła czarę wakacyjnego lenistwa. Beata czuła się wypoczęta aż do przesytu i z przyjemnością wróciła do Cartageny.

Późnym popołudniem siedzieli z Albertem w kawiarni, spoglądając na morze i ciesząc się swoją obecnością. Było bardzo ciepło. Od wody wiał lekki wiaterek, słońce odbijało się od roziskrzonej powierzchni drobnych fal.

– I jak ci minął czas? – zapytał Albert.

– Świetnie – powiedziała Beata. – Wczoraj po południu ledwo wróciłam, jakiś miły pan zaproponował mi przy wejściu do hotelu kokainę oraz inne używki.

– Mam nadzieję, że wzięłaś coś dla nas na drogę powrotną.

– Niestety, podziękowałam mu. Ale nic straconego, możemy zaopatrzyć się w Bogocie.

– Koniecznie. Po rewizji na lotnisku całkiem za darmo zwiedzimy kolumbijskie więzienia. Podobno południowoamerykańskie więzienia są lepsze tylko od tajlandzkich. Chociaż niektórzy twierdzą, że są od nich gorsze.

– Nie narzekaj. Są na świecie miejsca, gdzie za znacznie mniejszą ilość towaru, niż ten miły pan miał w jednej kieszeni dżinsów, można dostać wyrok śmierci.

Stukot kopyt o bruk zapowiedział patrol policji konnej. Bliżej centrum bezpieczeństwo zapewniali stojący na każdym rogu policjanci uzbrojeni w karabiny maszynowe.

Beata i Albert, objęci i rozmarzeni, wolno wracali do hotelu, rzucając ostatnie spojrzenia na ulice oświetlone latarniami, których światło odbijało się na pomalowanych na różne kolory ścianach niskich domów. Czerwone, żółte, błękitne. Ażurowe balkoniki, arkady ocieniające kawiarniane ogródki. Stoliki zapełnione ludźmi jedzącymi, śmiejącymi się, śpiewającymi i słuchającymi muzyki dobiegającej zewsząd.

*

Kinga Agatoska od początku potraktowała sprawę rehabilitacji bardzo poważnie. Odzyskanie pełnej sprawności postawiła sobie za podstawowy cel życia. Trening, trening i nieustający trening. Bezruch śpiączki spowodował zaniki mięśniowe i trudności w poruszaniu się. Miała wrażenie, że jej pamięć również szwankowała. Psycholog wyjaśnił, że nie można jednoznacznie określić, czy niepamięć jest skutkiem wypierania wspomnień, czy uszkodzenia mózgu spowodowanego przez zatrucie czadem. W miarę upływu czasu wróciły zarówno wspomnienia, jak i zdolność do nauki.

Znaleziono ją na podłodze w piwnicy. Spadła ze schodów. Musiała w nocy wstać i wyjść z pokoju wypełnionego czadem, w którym spała reszta rodziny. Mąż i dwóch synków, pięcioletnich bliźniaków. Pod wpływem lekkiego jeszcze zatrucia straciła przytomność i stoczyła się do piwnicy, unikając śmierci przez zaczadzenie. Za to potłukła się poważnie i przez miesiąc pozostawała w śpiączce.

Kiedy po miesiącu Kinga obudziła się, powiedziano jej, że mąż i dzieci nie żyją, a teściowie zadecydowali o spopieleniu zwłok syna i wnuków. Nie przychodzili do szpitala w odwiedziny, bo uważali, że zachowała się nie w porządku, unikając śmierci, jaka była jej pisana. Dlaczego właśnie ona przeżyła, a nie ich jedyny syn? Od początku uważali, że go nie kocha, i mieli rację.

Rodzice Kingi rozwiedli się dziesięć lat temu i pozakładali nowe rodziny. Byli tak zaabsorbowani własnymi sprawami, że nie znajdowali czasu dla niej. Dlatego chciała jak najprędzej odzyskać pełną sprawność. Musiała wrócić do pracy i zarabiać, by mieć z czego żyć.

Wszyscy znajomi jej współczuli, a jednocześnie gratulowali, że miała tyle szczęścia.

W grupach wsparcia rodziców, którzy stracili dzieci, oraz w grupach mężów i żon, którzy stracili współmałżonków, gratulowano jej, że śmierć bliskich przyszła tak łagodnie i w czasie snu. Ze zdumieniem dowiedziała się, że nieszczęście może zaatakować na tyle przerażających sposobów, że jej przypadek jest jak szczęśliwy los wygrany na loterii. Można niechcący samemu zabić swoich bliskich albo patrzeć, jak umierają na nieuleczalne choroby w trwających przez lata cierpieniach.

Kiedy wszystko w życiu układa się dobrze, ludzie bez przerwy narzekają na fatalną pogodę, na rząd, który nic nie robi, na rosnące ceny. Kiedy nadejdzie prawdziwe nieszczęście, ludzie mówią, że należy się cieszyć i dziękować Bogu, bo mogło być jeszcze gorzej.

Kinga wyszła za mąż bardzo wcześnie. Bliźniaków, Jacka i Patryka, urodziła jeszcze na pierwszym roku studiów. Daniel dostał pozwolenie na zaadaptowanie i wykupienie za bezcen poddasza w zrujnowanym domku w dzielnicy willowej. W zamian zobowiązał się, że jego firma budowlana odremontuje cały budynek. W wieku lat dwudziestu miała męża, dzieci i mieszkanie. Rzuciła studia, kiedy chłopcy przyszli na świat, a kiedy poszli do przedszkola, zaczęła pracować jako sekretarka w studiu nagrań.

Kiedy straciła rodzinę, miała dwadzieścia pięć lat i całe życie przed sobą.

Nieustannie trenowała, odbudowując sprawność i starając się stłumić ból i samotność. Pracowała, a wkrótce podjęła studia na wydziale lingwistyki stosowanej. Znała angielski, niemiecki, francuski i włoski. Dołączyła do braci studenckiej. Wesołych, młodych, niezależnych ludzi zajętych nauką, balowaniem i szukaniem przygód. Patrzyła na nich jak na idiotów. Nie rozumiała, co w tym śmiesznego, że pije się na umór, tańczy do upadłego i ośmiesza dorosłych, ustabilizowanych ludzi.

Odpowiedzialni studenci, którzy ciężko pracowali, robiąc po trzy fakultety w nadziei na karierę, lub ci, którzy założyli rodziny i tyrali, by zapewnić szczęście swoim żonom, mężom i dzieciom, irytowali ją jeszcze bardziej.

Kinga była zamknięta w sobie, nigdy nie nawiązywała rozmowy pierwsza, ale zawsze pozostawała grzeczna i uprzejma wobec wszystkich. Swoją rezerwą raczej nie wzbudzała sympatii. Na twarzy nosiła wyuczony, sztuczny, przyklejony uśmiech służący również za odpowiedź na te wszystkie „dzień dobry” i „co tam słychać?”. Z jej twarzy trudno było odczytać emocje. Gdy się denerwowała, poprawiała włosy, zakładając je za ucho. Gdy coś robiła, skupiała się na tym, zupełnie odcinając się od otoczenia.

Lata płynęły. Zapomniała o czasach, kiedy rodzina i przyjaciele nazywali ją Kynia. Dla wszystkich nowych znajomych była panią Kingą. Obroniła dyplom, dostała dobrą pracę, ale poczucie rzeczywistości nie wróciło. Czuła się nie tylko wyalienowana i niezwiązana z nikim. Czuła się martwa. Miała już dość otaczających ją obcych ludzi. Nie wzbudzali w niej głębszych emocji, byli jej obojętni z wzajemnością. Zrozumiała, że ona również zginęła w tym wypadku pięć lat temu. Z jakiegoś powodu jej ciało nadal się poruszało, zamiast sproszkowane spoczywać w urnie. Los ją przeoczył.

Kiedy Zygmunt, dziesięcioletni pan fretka zakupiony niegdyś dla jej synków, z którym mogła o nich rozmawiać, przeniósł się do fretkowego raju, podjęła decyzję. Rok swoich trzydziestych urodzin wykorzysta na podróżowanie. Zobaczy cały świat, osiągnie wiedzę dojrzałego człowieka. Jeśli nie zginie po drodze w jakimś wypadku, nie zamorduje jej afrykański rewolucjonista albo nie utopi azjatyckie tsunami, w dniu poprzedzającym następne urodziny popełni samobójstwo. W ten sposób naprostuje niedopatrzenie losu i dołączy do swoich bliskich w niebie lub gdziekolwiek są.

Sprzedała mieszkanie i wszystko, co tylko dało się spieniężyć. Pieniądze umieściła na koncie i kupiła pierwszy bilet lotniczy.

Na początek, zgodnie z przysłowiem, Neapol. Zobaczyć Neapol i umrzeć, tak się mówi. Potem, jeśli jednak nie umrze, może jakiś afrykański kraj, w którym trwa wojna domowa lub erupcje czynnych wulkanów. I tak dalej, i tak dalej, aż do ostatecznego skutku.

*

Następnego dnia Eduardo i Rosita Fernandezowie zabrali Beatę i Alberta z parą innych turystów na ostatnią wyprawę busikiem do Bogoty.

Dzięki położeniu na