Świat według Jo. Tom II - Ewa Zienkiewicz - ebook

Świat według Jo. Tom II ebook

Ewa Zienkiewicz

5,0
57,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe przygody Jo w świecie, którym rządzą kobiety

Jo ma dopiero dziewiętnaście lat, lecz za sobą mnóstwo niebezpiecznych przygód, w które wpędziły ją nieposkromiona ciekawość oraz wielki temperament. Teraz jest lekarką królowej, nosi tytuł księżnej i dysponuje sporym majątkiem.

Na polecenie swojej zwierzchniczki Jo wyrusza w morską podróż. Jako tłumaczka towarzyszy delegacji handlowej, która udaje się na wyspę Kerydę w celu zakupu materiału wybuchowego.
Nic nie wskazuje na to, by królewska medyczka znów miała wpakować się w jakieś kłopoty. Jednak czy to możliwe, żeby osobie takiej jak Jo życie nie szykowało nowych, groźnych niespodzianek?

– Chociaż dobrze się najedz, zanim umrzesz – powiedziała zatroskana, a jej pulchna twarz o okrągłych policzkach i podwójnym podbródku nabrała wyrazu głębokiego współczucia.
Przywołała ładnego służącego w różowej podomce, który poprzednio też usługiwał nam do stołu. Chłopak przyniósł kilka miseczek i talerzy pełnych wybornych dań oraz dzbanek pysznego wina. Spoglądaliśmy na siebie nawzajem z niekłamanym zainteresowaniem.
– A ten chłopak pracuje u ciebie? – spytałam tonem sugerującym, że mam pomysł na rekompensatę nieszczęść, które mnie spotkały za sprawą Ślicznoty.
– Zapomnij – ucięła zdecydowanie. – Przynosisz pecha.
Zapakowała mi na drogę porcję doskonałego ciasta i kawałek pieczeni. Uściskałam ją i otarłam łzy, które zalały jej policzki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 645

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yoveek

Nie oderwiesz się od lektury

Super czytadło
00



Marii Zienkiewicz dedykuję.

Część pierwsza

Ja, Jokasa Syname Emeria, mam dziewiętnaście lat, włosy jasne jak większość Euredeńczyków, oczy zielone, chociaż skośne jak u mieszkańców dalekowschodniej Oriestanii, cerę zaś koloru naturalnej opalenizny jak Afrabka.

Patrząc wstecz na moje życie pełne niebezpiecznych przygód i nieustannego pakowania się w kłopoty, dochodzę do wniosku, że nieważne, co mi się przydarzy, ważne, jak sobie z tym poradzę.

Szczęśliwe chwile przed upadkiem

Wychyliłam się z kolaski i spojrzałam w dół górskiego zbocza.

– Przepaść pod nami! – szepnęłam przerażona.

Stavrula pociągnęła ostatni łyk piwa, otarła usta rękawem tuniki i odrzuciła za siebie pusty kufel. Spadł dobre trzydzieści metrów[1] w dół, rozbijając się z trzaskiem o występ skalny.

– Trach! – oznajmiła.

Wyszczerzyła krzywe, choć białe zęby w porozumiewawczym uśmiechu. Szarpnęła cugle i cmoknęła, poganiając zaprzęg. Słyszałam, jak pod ciężarem naszego powozu kamienie kruszyły się na żwir.

– Nie jedź, błagam cię, tak blisko krawędzi! Koła się zsuną!

– Rozkaz! – Stavrula, trzymając lejce w dłoniach, zasalutowała, unosząc w kierunku głowy stopę w plecionym sandale ozdobionym kryształkami.

Mimo upału energia ją roznosiła. Gwizdnęła zachęcająco na dwa zwinne muły ćwiczone do jazdy po górach. Dzikie kozice przyklejone do pionowych skał gapiły się na nas z niepokojem. Nie przywykły do widoku ludzi, a tym bardziej mułów, na tej wysokości.

– Zdziwione? – burknęłam. – Salutowania nogą nie widziały?

Odkrytą dwukołową bigą zmierzałyśmy do szczytu, na którym w przyszłości miała powstać strażnica kontrolująca okolicę. Teraz kilka kamiennych ścian przykrytych dachem służyło za magazyn.

– Widziały – odburknęła najbliższa kozica. – Ale nie w takich eleganckich sandałach.

Machnęłam ręką, przeganiając halucynacje. Wysoko w górach rzępolenie cykad zastąpiła martwa cisza. Przed nami ścieżka zakręcała na szczyt i kończyła się nagle. Niewiele szersza od naszego pojazdu droga nie miała żadnego zabezpieczenia. Dosłownie zawisłyśmy w powietrzu. Setki metrów pod nami, gdzieś w dole, widziałam ląd u podnóża gór, schodzący tarasami ku morzu, zielony od drzew oliwkowych, podzielony szachownicą czerwonych dachów miasta i portowych magazynów.

– Żeby tylko nie bolało – wyszeptałam.

Przeczuwałam, co nastąpi za chwilę, gdy kopyta mułów ześlizną się z rumowiska, a zaprzęg wypadnie z drogi i stoczy się ze skalnego zbocza. Przez kilka sekund będziemy spadać jak kamień, jak orzeł pikujący za zdobyczą pomiędzy błękitnym niebem a lazurowym morzem, a potem z hukiem walniemy w kamienne nabrzeże i zginiemy na miejscu.

– Zaufaj mojemu doświadczeniu! – zawołała wesoło Stavrula.

W oślepiającym blasku słońca na jej palcach migotały pierścienie z brylantami. Niebieskie oczy uśmiechały się szelmowsko. Nierówne zęby błyskały w opalonej twarzy. Lekkie podmuchy ciepłego wiatru rozwiewały białą tunikę, a złociste loki upięte w niestaranny węzeł wymykały się spod niebieskiej opaski.

– Uwielbiam serpentyny! – Wysunęła podbródek dla podkreślenia mocy swoich słów.

Była dużą, silnie zbudowaną dziewczyną. Ciężką łapą potrafiła rozkwasić nos przeciwniczce w dyskusji. Jako córka gubernatory przemierzyła wyspę wzdłuż i wszerz i znała te góry od dziecka. Miała jakieś dwadzieścia osiem, dziewięć lat. Prawie dziesięć więcej niż ja. Bogata, pewna siebie, rozpuszczona arystokratka, przyzwyczajona spełniać wszystkie swoje zachcianki.

– Teraz, kiedy jedziemy pod górę, możesz tańczyć i śpiewać! Jazda w dół, to dopiero będzie przygoda! – pocieszyła mnie radośnie.

– W dół zejdę piechotą – wymamrotałam, ścierając z czoła rudawy kurz.

Jasny puder mający nadać mojej twarzy dojrzalszy wygląd oraz ostry, postarzający makijaż już dawno trafił szlag, a pot spływający strużkami z policzków wędrował wzdłuż szyi i po plecach.

– Pod górę to nawet z zawiązanymi oczami muły nas poprowadzą – zapewniła Stavrula.

– Na szczęście widzą doskonale.

– Chcesz, to zasłonię im oczy. – Zaaferowana nowym pomysłem, ściągnęła błękitny szal i rozdarła go wzdłuż na pół.

Krew odpłynęła mi z twarzy, zazgrzytałam zębami. Zabiję cholerę, pomyślałam.

– Spróbuj, to cię zamorduję! – ostrzegłam.

– A może pod tym kaftanikiem jesteś przestraszonym, słodkim chłoptasiem, co? Przyznaj się, młoda, jak jest? – Rzuciła mi uwodzicielskie spojrzenie.

Zacisnęłam szczęki.

– Wszystko mam pod kontrolą! – zapewniła, lekceważąco wzruszając ramionami.

– Zabiję ją! – powiadomiłam kozice na zboczach. – Znam różne sposoby, jak ukatrupić człowieka!

– W takim razie zasłonię oczy sobie! – wymyśliła.

Ujęła lejce jedną ręką, a drugą usiłowała okręcić głowę kawałkiem szala.

Wyszarpnęłam z uchwytu bat, zawinęłam rzemień wokół dłoni i z całej siły przywaliłam jej rękojeścią w plecy. I jeszcze raz.

– Nie bij, człowieku! – zaprotestowała. – Chciałam tylko trochę urozmaicić naszą wycieczkę!

– Zapewniam cię, że się nie nudzę – warknęłam.

Stavrula zamilkła obrażona. Korzystając z niezręcznej ciszy, ostrożne zerknęłam spod rzęs, unikając gwałtownych ruchów i zawrotów głowy. Widok był wspaniały. Otaczały nas szczyty gór znacznie wyższych niż ta, na którą wjeżdżałyśmy. Jedne lśniły zielenią typową dla roślinności Morza Południowego, inne wyłaniały się wprost z błękitnej wody, oślepiając bielą nagich skał. Wznosiły się jak korona, jak niebotyczny mur ogradzający wyspę, odcinając nadmorskie miasta od zielonych wulkanicznych dolin kryjących się w jej wnętrzu.

– A może zasłonię oczy chociaż tobie? – Stavrula nie traciła nadziei.

Jedno spojrzenie na mnie wystarczyło, by skończyła z głupimi pomysłami.

– Zaraz będziemy na górze! – zawołała radośnie i zmieniając temat, wskazała szczyt. – Tam się odlejemy. Piwo domaga się ujścia!

– Piwo wypociłam po drodze ze strachu – mruknęłam.

– Ha, ha, dobre! Ty to potrafisz człowieka rozśmieszyć!

Zadaniem nowej drogi było połączenie leżącego nad morzem portu Kissamon z rozciągającymi się w centrum wyspy terenami rolnymi. W przyszłości trakt wiodący przez góry miał zapewnić wyładowanym wozom łatwy przejazd w obie strony. Teraz w niektórych miejscach ledwo udało nam się przecisnąć niewielką kolaską. Szczęśliwie nie zastałyśmy budowniczych przy pracy, ponieważ na dzień obchodów święta Najjaśniejszej Pani* roboty przerwano. Dawno zostawiłyśmy za sobą główny trakt komunikacyjny i podążałyśmy wąską serpentyną wiodącą na szczyt.

– Zobaczysz, jeszcze cię nauczę fruwać nad przepaściami! – obiecała na pocieszenie Stavrula.

Szarpnęła porozumiewawczo frędzle mojego skórzanego pasa nabijanego złotem i rubinami, wartego majątek. Wiedziałam, że wyglądałam bardzo młodo. Zbyt młodo jak na swój wiek. Dlatego otaczałam się luksusem, dla podkreślenia, że pomimo dziewczęcego wyglądu jestem osobą, z którą należy się liczyć, godną szacunku i poważania, zajmującą bardzo wysoką pozycję. Nosiłam uszyty z najdroższych materiałów kaftan ozdobiony haftem, nad którym pracowali prawdziwi hafciarscy artyści. Dwa złote, inkrustowane diamentami naszyjniki stanowiły komplet z grubą bransoletą. Nawet mój kapelusz kosztował fortunę.

– Ktoś tu się wystroił jak do trumny! – Stavrula gwizdnęła z uznaniem.

– Obyś nie wykrakała…

W odległym dzieciństwie byłam zwykłym dzieciakiem z przemysłowej osady w Moranie. Kiedy miałam piętnaście lat, pomylono mnie z dziewczyną z królewskiego rodu, porwano i przez cztery lata odgrywałam rolę jej sobowtóra. Uciekając przed zabójczyniami, przeżyłam wiele niebezpiecznych przygód i wielokrotnie otarłam się o śmierć. Dzięki odwadze i zdolnościom sporo osiągnęłam. W tym roku, chociaż miałam zaledwie dziewiętnaście lat, zostałam oficjalnie mianowana lekarką królowej Yen XXI i otrzymałam też tytuł księżnej na królewskim dworze w Katalonaju. W sejfie mojego apartamentu spoczywały dwie skrzynki pełne złota i klejnotów.

– Ile jeszcze fantastycznych zaszczytów i uśmiechów losu czeka na mnie w przyszłości! – westchnęłam.

Dawniej posiadałam na własność tylko życie. Teraz miałam do stracenia bogactwo i wspaniałą karierę. Planowałam uzyskać wiele korzyści z wyprawy na Kerydę. Był to kolejny krok w budowaniu pozycji w pałacu i powiększaniu mojej fortuny. Dlatego zwariowane wyczyny Stavruli nie wydawały mi się zabawne. Oczywiście podziwiałam jej bezpośredniość i szaloną odwagę, ale chwilami ogarniały mnie wątpliwości, czy ta brawura nie jest przypadkiem wynikiem bezdennej głupoty.

– Uhu! Zjeżdżamy! – zawołała uradowana nowymi emocjami.

Wykręciła powozik na ostatnim odcinku świeżo budowanej drogi, zgrabnie ściągając muły lejcami. Dokładnie sprawdziła mechanizm blokujący koła. Rudawy pył spod kopyt mułów unosił się wokół. Jak nic będziemy palić obręcze.

– To co, majty pełne strachu gotowe? Spadamy!

Niewiele zapamiętałam z drogi powrotnej. Niewątpliwie z przerażenia straciłam ze dwa kilogramy.

Do przytomności wróciłam, kiedy powóz mknął już po zupełnie płaskiej, szerokiej ulicy prowadzącej do pałacu gubernatory. Po obu stronach alei kwitły bujnie różowe, czerwone i białe oleandry, żółte wiechcie żarnowca i pomarańczowe miliny. Pomiędzy budynkami prześwitywało jasnoniebieskie morze. Purpurowe krzewy bugenwilli pięły się po ścianach domów. Nawet pobocza porastały bladoróżowe kępy wiesiołków. Z okazji święta Najjaśniejszej Pani wywieszono proporce w bieli i błękicie, barwach wyspy.

– No i widzisz, fajnie było! – zawołała Stavrula, kiedy wkraczałyśmy do pałacu po białych marmurowych schodach. – Jutro skoro świt zapraszam cię na skoki do wody z najwyższego klifu! Zabawimy się w popychanego!

– Nie mogę się już doczekać, kyurrsan*! – zaklęłam, pośpiesznie zatrzaskując za sobą drzwi.

Dzięki Stavruli zajmowałam najbardziej luksusowy apartament gościnny w pałacu. Posadzki wyłożone błękitną, grubo glazurowaną mozaiką przywodziły na myśl przezroczystą taflę oceanu, a łoże z białym baldachimem – unoszący się na falach żaglowiec. Sypialnię rozświetlały promienie słońca wpadające przez czworokątny otwór w dachu, pod którym znajdowała się sadzawka z jaskrawo ubarwionymi rybkami. W czasie deszczu woda z pluskiem wpadła do wnętrza, a rybki wyskakiwały nad powierzchnię i łapały krople, myśląc, że to jedzenie.

– Dzięki, Stavrula – wymruczałam, rzucając się w ubraniu na batystową pościel. – Dobra z ciebie przyjaciółka!

Zaledwie tydzień temu wraz z dziewięcioosobową katalonajską delegacją handlową na pokładzie Królewskiej Ważki przypłynęłam do Kissamonu. Miasto jest stolicą Kerydy, wyspy leżącej na Morzu Południowym, otoczonej przez pięć zaborczo nastawionych państw: Moran, Teby, Fesalię, Tarsynię i Afrabię Północną.

Średnio co trzydzieści lat, w zależności od tego, który kraj zdoła osadzić na tronie swoją namiestniczkę, wyspa zmienia właściciela. Obecnie należy do Moranu, państwa, gdzie się urodziłam i wychowałam. Z tego powodu królowa Katalonaju, Yen XXI, umieściła mnie jako tłumaczkę w składzie delegacji handlowej wysłanej na Kerydę w celu zakupu aldarytu, najnowocześniejszego materiału wybuchowego, niezwykle przydatnego do budowy dróg w niedostępnych górskich terenach.

– Miło mi jest gościć delegację z tak odległej krainy jak Katalonaj – powitała nas serdecznie tydzień temu Askaria, gubernatora wyspy i zarazem właścicielka receptury na produkcję aldarytu.

Wkroczyła osobiście na pokład naszego żaglowca, w asyście kilku dworzanek i gwardzistek, zapewniając, że równie pięknej jednostki nie widziała w życiu i wielką przyjemnością jest móc podziwiać statek z bliska.

– Żaglowiec Królewska Ważka to duma Katalonaju – przyznałam szczerze.

Jako jedyna mogłam rozmawiać z Askarią w matczystym języku.

Gubernatora, siwiejąca ruda blondynka średniego wzrostu, o budowie mocnej, ale zwinnej mimo tuszy, liczyła jakieś pięćdziesiąt kilka lat. Elegancję jej stroju podkreślał zawiązany pod szyją kremowy szal zarzucony na ramiona okryte brązowym kasakiem. Wyczułam, że pomimo jowialnego uśmiechu i serdecznego zachowania, lubi się targować, w końcu chytrze stawiając na swoim. Zlustrowała luksusowe wyposażenie naszego statku i prawie słyszałam, jak przelicza je na pieniądze, które zamierza z nas wydusić za sprzedaż aldarytu.

– Zapraszam w skromne progi – powiedziała, wskazując ręką pałac położony na wzgórzu ponad portowym nabrzeżem. – Bądźcie moimi gośćmi na cały czas pobytu.

Po zejściu ze statku kroczyłam w otoczeniu dostojnych katalonajskich wysłanniczek portowym nabrzeżem z dumnie podniesioną głową, odziana w kimono z lśniącej, pomarańczowej materii ozdobionej czarnymi smokami. Na głowie miałam czarny, wysoki kapelusz ze złotą siatką spadającą na ramiona. Bagaże odjechały na wozach, a my, spokojnym spacerkiem, w towarzystwie Askarii i jej dworzanek zmierzałyśmy do pałacu. Na wzgórze prowadził szeroki trakt wyłożony białymi kamiennymi płytami i obsadzony smukłymi cyprysami.

Podążając za gubernatorą, minęłyśmy pałacową bramę. Ledwo weszłam do kolumnowego westybulu, otoczyła mnie grupa młodych kobiet, odcinając od reszty delegacji. Wyglądały na bandę kumpelek szukających zaczepki, a najbardziej agresywna była właśnie Stavrula.

Przewyższała mnie prawie o głowę. Dłoń, którą trzymała na rękojeści sztyletu, przeniosła na moje ramię, jakby szykowała się do poderwania nieśmiałego chłopca, który przypadkiem zabłądził w jej domu.

– Wiesz, kim jestem? – zagadnęła napastliwie, zastępując mi drogę.

Chociaż wokół nie było żadnego zagrożenia, nosiła odporny na ciosy, niebieski, skórzany kirys. Wielkopańska postawa, pas ze złotą klamrą, sztylet u boku, biała tunika i kunsztownie zdobione sznurowane sandały do kolan wskazywały, że należy do pałacowej arystokracji.

– Ile masz lat, dziewuszko? – kontynuowała lekceważąco, stojąc w rozkroku i kiwając się w tył i przód.

– Nie twój zasrany interes! – odpyskowałam równie agresywnie, unosząc podbródek. – Reprezentuję królową katalonajską Yen Dwudziestą Pierwszą i jestem pełnoletnia. Urodziłam się i wychowałam w Moranie, ale Katalonaj stał się moją nową matczyzną.

– Och, rzuca się w oczy, że nie jesteś jedną z tych skośnookich papużek. – Wyszczerzyła krzywe zęby w szerokim uśmiechu.

– Mimo to jestem katalonajską księżną – odcięłam się z dumą.

– Może podpiszesz mi się na tyłku, księżno? – Uniosła kraj tuniki, odsłaniając kawałek nagiego pośladka.

– Chcesz powiedzieć, że w dupie masz moje tytuły? – spytałam, wskazując palcem jej zadek.

Zaskoczona, w milczeniu analizowała usłyszane słowa. Zmrużyła wesołe niebieskie oczy, zmarszczyła czoło, rozczochrała palcami jasne loki. W końcu wybuchła śmiechem i klepnęła mnie w ramię. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi i mrugnęłam porozumiewawczo. Przypadłyśmy sobie do gustu. Przyjaźń została zawarta.

– Luksus jest moim znakiem firmowym – podkreśliłam znacząco, rozglądając się po westybulu, z którego znikła już katalonajska delegacja i Askaria z asystą dworu.

– Dooobra, załatwię ci ekstra spanko w najlepszym apartamencie w pałacu. Jestem tu pierwsza po bogini, to znaczy po matce – wyjaśniła rozbawiona moim zdziwieniem.

Bardzo przypadłam do gustu Stavruli, która przed południem uwalniała mnie od siebie jedynie na czas negocjacji handlowych. Poznałam bandę jej przyjaciółek, młodych kobiet, równie jak ona skłonnych do zadymy. Zrozumiałam, że niespożytą energią zdołała zamęczyć już wszystkich znajomych i natychmiast skorzystała z okazji, by namówić mnie do udziału w kolejnych eskapadach.

Czasami, szukając wytchnienia od jej towarzystwa, przemierzałam korytarze i komnaty, samotnie zwiedzając pałac. Tak właśnie odkryłam w odległym skrzydle bibliotekę, której księgozbiór gromadzono od setek lat.

– Mam nadzieję, że Stavrula mnie tu nie wytropi – szepnęłam porozumiewawczo do bibliotekarki.

Nieduża kobieta o ciemnej karnacji kontrastującej z lśniącym bielą fartuchem odkurzała półkę z cennymi dziełami.

– To ostatnie miejsce, gdzie mogłaby zajrzeć Stavrula! – Wybuchła śmiechem.

Poprosiłam o jakiś poradnik lekarski napisany po afrabsku, bo w tym języku pobierałam nauki w Akademii Medycznej w Tarsynii. Afrabski był wspólnym językiem większości narodów zamieszkujących Afrabię Północną. Bibliotekarka okazała się bardzo pomocna i zapraszając do częstszego odwiedzania biblioteki, wskazała pokaźny księgozbiór dotyczący medycyny i wygodny fotel przy szerokim marmurowym parapecie między kolumnami. Rozgościłam się tam z wybranymi książkami, podczas czytania podziwiając rozciągający się przede mną piękny widok.

– Ani odrobiny Stavruli – szepnęła bibliotekarka z domyślnym uśmiechem. – Wybierasz się do szkoły medycznej?

– Nie, jestem już licencjonowaną lekarką.

– Lekarką? Takie dziecko? Nie dałabym ci więcej niż piętnaście lat!

Ze swojego miejsca widziałam położone na zboczach dzielnice Kissamonu, wille bogatszych i domy biedniejszych mieszkańców, dziedzińce różowe od kwiatów bugenwilli i wąskie pasma zielonych tarasów z przydomowymi uprawami oliwek i winorośli. Pomarańczowa gleba, chociaż bardzo urodzajna, pełna była kamieni. Układano z nich mury graniczne, obmurowywano studnie i wznoszono kopulaste spiżarnie. Przenosiłam wzrok niżej, a tam, u podnóża miejskiej zabudowy, ciągnęły się nabrzeża portowe, cumowały statki i łodzie na błękitnym morzu po horyzont roziskrzonym słońcem.

– W Moranie mieszkałam w niewielkiej wiosce Piaski – zwierzyłam się wstydliwie bibliotekarce, wspominając dzieciństwo w przemysłowym domostwie mojej babki produkującej tkaniny specjalne.

– Ja pochodzę z Afrabii Zachodniej– szepnęła porozumiewawczo, jakby przyznawała się do równie wstydliwej przeszłości.

– Nie byłam w Afrabii Zachodniej.

– A jak trafiłaś do Katalonaju i do Tarsynii?

– Jechałam do szkoły medycznej na północy Moranu i po drodze spotkałam Amalę. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że naprawdę nazywa się Anmud i jest następczynią katalonajskiego tronu! Omyłkowo zamiast niej porwano mnie i wywieziono do dalekowschodniego Katalonaju. Przez rok mieszkałam w książęcym mieście i podawałam się za Anmud, żeby mnie nie zabili. Potem pod opieką królewskich agentek uciekłam przed pościgiem morderczyń do Tarsynii, gdzie schroniłam się razem z cudem odnalezioną Anmud. Bardzo się zaprzyjaźniłam z nią i z ochraniającymi nas agentkami. W Tarsynii studiowałam medycynę. W końcu wszystkie razem dotarłyśmy na królewski dwór w Topkinie.

– Prosto w paszczę lwa? – odgadła bibliotekarka.

– Doszło do krwawej rzezi, w nagrodę za zasługi otrzymałam tytuł księżnej i zamieszkałyśmy z Anmud w pałacu.

– Brzmi jak baśń z tysiąca i jednej nocy!

– Pałac gubernatory Askarii też jest baśniowym arcydziełem architektury! – nagrodziłam ją w rewanżu komplementem.

– Pierwsze mury wzniesiono trzy tysiące lat temu, a że kolejne namiestniczki pochodziły z różnych krajów i różnych kręgów kulturowych, pałac był nieustannie przebudowywany – wyjaśniła. – Tutaj zobaczysz obok siebie symbole różnych religii. Okrąg Najjaśniejszej Pani tuż obok kwadratu bogini Haar*. Niezwykłe! – obwieściła z dumą bibliotekarka.

– Spotkanie Euredenu z Afrabią – przytaknęłam.

Pałac rzeczywiście reprezentował wszystko, co najdoskonalsze w architekturze. Łagodnie pochylone dachy były kryte ceramiczną dachówką, inne zaś, całkiem płaskie, obwiedziono niczym tarasy ozdobnymi balustradami. Kolumny ze żłobkowanego marmuru stały w zgodzie z pomalowanymi na czerwono lub zdobionymi szklaną mozaiką czy glazurą mieniącą się dziesiątkami kolorów. Ściany pokryto malowidłami, freskami, płaskorzeźbami. Arkadowe krużganki wiodły zarówno do sześciokątnych wież zwieńczonych zębatymi blankami, jak i do pomieszczeń krytych afrabskimi kopułami wyłożonymi złotem.

– Nawet ogród na dziedzińcu biblioteki jest szczytem doskonałości – pochwaliłam bibliotekarkę, chociaż nie była to jej zasługa.

Zbocza pałacowego wzgórza porastały smukłe cyprysy, roztaczające delikatny aromat pinie, szpalery tamaryszków zapewniały cień spacerującym. W słońcu i w ciemnościach trwał nieprzerwany koncert cykad.

Już pierwszego dnia gubernatora Askaria z dumą oprowadzała delegację po swojej siedzibie, szczęśliwa, że może nas olśnić urodą pałacu.

– Nigdy przedtem nie gościliśmy osób z odległego Katalonaju! – podkreśliła.

W spacerze towarzyszył nam spory tłum; trójka dorosłych dzieci gubernatory oraz rozkrzyczane, biegające wokół nas maluchy. Młody, przystojny, elegancko ubrany i wyperfumowany mąż był ojcem najmłodszej czwórki. Cały czas poprawiał misternie ułożone jasne loki, wygładzał fałdy złocistego stroju i trzepotał długimi rzęsami. Rzuciłam mu porozumiewawcze spojrzenie spod opuszczonych powiek, ale udawał, że mnie nie zauważa.

– Zarozumiały ten mężuś. Popisuje się, co to nie on – szepnęłam po katalonajsku.

– Całkiem ładniutki – zaprzeczyła Nen, idąca najbliżej mnie Katalonajka.

– Dupoliz!

Dworzanki, które chciały z bliska zobaczyć, jak wyglądają skośnoocy ludzie z Oriestanii zerkały na nas zaintrygowane.

– Mężusiu drogi, podaj mi rękę! Dzieci do nianiochów*, już! Środkiem goście, reszta z tyłu! – dyrygowała Askaria, porządkując towarzyszącą nam grupę. – Dzięki ci, Najjaśniejsza Pani, że dałaś nam mężczyzn do opieki nad dziećmi. Przecież z tym rozbieganym drobiazgiem pod nogami człowiek nie miałby ani chwili na sensowną pracę!

Cóż za odkrycia dokonała Askaria! Przecież ludzie muszą jakoś przedłużać istnienie gatunku. Kobiety rodzą, mężczyźni wychowują, taki jest oczywisty podział ról na świecie. Po co innego Najjaśniejsza Pani miałaby stwarzać mężczyzn? Ich wrodzony instynkt ojcowski powoduje, że gotowi są oddać własne życie dla dobra dziecka oraz podlegać woli kobiety, która zapewnia im i dzieciom utrzymanie, dom i pozycję w społeczeństwie.

Prywatnie gubernatora była kobietą niesłychanie energiczną, towarzyską, gościnną, wręcz rubaszną i wylewną. Wszędzie jej było pełno. Lubiła urządzać przyjęcia w pałacu i bywać na przyjęciach bogatych mieszkanek miasta. Nie gardziła też zaproszeniami na chłopskie wesela i festyny nie tylko w Kissamonie, ale i w sąsiednich miastach. Bez wątpliwości wino, śpiew i załatwianie interesów były jej żywiołem.

– Zachęcam do zwiedzenia portu. Nasze miasteczko to prawdziwy klejnot! – zachwalała.

Pobyt w Kissamonie od początku wydawał się podejrzanie przyjemny. Doskonale wiedziałam, że Katalonajczycy nie cieszą się w Moranie dobrą opinią, generalnie uważano ich za zarozumiałe skąpiradła. Domyślałam się, że gubernatora przygotowała jakąś pułapkę, w którą chciała zwabić chytre Katalonajki. Delegację podzielono na trzy trójki. Każda trójka otrzymała apartament w innym skrzydle pałacu. Wszystkie apartamenty były prawie tak piękne jak mój i do każdego przydzielono trzech młodych i urodziwych służących.

– Twoja matka nie przydzieliła mi służącego – poskarżyłam się Stavruli. – Uważa, że skoro znam język, poradzę sobie sama? A może mnie nie szanuje? Jasna cholera, przyznaj się, Stavrula, ma mnie za byle kogo?

– Jakiś chłopaczyna miałby ci usługiwać? Nie ma mowy! W razie potrzeby przyślę ci swoją pokojówkę – łagodziła sytuację Stavrula. – Służba pałacowa i tak codziennie pucuje wszystkie kąty.

– To po co im aż dziewięciu służących? – wściekałam się.

– Dla każdej po jednym. – Stavrula wzruszyła ramionami, dziwiąc się mojej niedomyślności.

Służący okazali się przydatni. Czuwali nad bezpiecznym przemieszczaniem się dostojnych delegatek po Kissamonie. Miasto, chociaż pełne zabytków i urokliwych plaż, miało też bandy portowych bandzior gotowych do obrabowania podróżnych czy wymuszenia haraczu nawet w biały dzień.

Zakup aldarytu stanowił sprawę najważniejszą, ale na liście były również beczki słynnych kerydzkich miodów, sadzonki plennych oliwek, a także szupera* i błękitny tornyt, katalizator wielu procesów chemicznych. We wszystkich rozmowach pośredniczyłam jako tłumaczka. Zakupione towary niezwłocznie ładowano na nasz statek, Królewską Ważkę. Delegatki w czasie tych sześciu dni wypełnionych opijaniem transakcji nieźle się bawiły w pałacach i willach bogatych kerydzkich kupczyń.

– Jadłaś kiedykolwiek miód? – Stavrula, przekonana, że w innych krajach ludzie nie wiedzą, jak wygląda pszczoła, podała mi przy śniadaniu łyżeczkę miodu.

Ciągle miałam nadzieję że prędzej czy później Askaria zmieni zdanie i ja również dostanę młodego, ładniutkiego sługę. Dlatego, kiedy drugiego dnia pobytu weszłam do swojego apartamentu, serce podskoczyło mi z radości. Nad sadzawką pochylał się szczupły, jasnowłosy chłopak i pluł do wody, przyglądając się wyskakującym rybkom.

– Jesteś moim nowym służącym?

– Jestem synem gubernatory z pierwszego małżeństwa, młodszym bratem Stavruli – powiedział, patrząc na mnie bez cienia wstydu.

Złociste rozpuszczone loki otaczały jego szczupłe ramiona. Już zapomniałam, jak bardzo różnią się chłopcy z krajów euredeńskich od chłopców z Oriestanii i Afrabii. Ich zachowanie jest swobodne i wyzywające. Nie osłaniają twarzy ani włosów, nie okazują szacunku, drepcząc nieśmiało za kobietami.

– Co robisz w moim pokoju?

– Przyszedłem cię zobaczyć. Stavrula mówiła, że jesteś uroczo zabawna.

– Uroczo zabawna? – wycedziłam. – Skoro dostałeś już swoją porcję rozrywki, wracaj do mamusi, chłopczyku! – Wskazałam drzwi.

Spojrzał na mnie z zaciśniętymi ustami i nie ruszył się z miejsca.

– A może chcesz wskoczyć do sadzawki i ponurkować? – zapytałam, zakładając, że brat Stavruli może mieć równie głupie pomysły jak ona.

– Jestem zaręczony i w przyszłym roku biorę ślub – powiedział surowo. – Nie możesz mnie traktować jak dzieciaka!

– Och, wybacz, że się nie zorientowałam. W Katalonaju nie mamy takich dorosłych facetów – odpowiedziałam z kpiącą miną.

– Nazywam się Parys i mam osiemnaście lat – przedstawił się, wchodząc w rolę dobrze wychowanego młodzieńca z arystokratycznej rodziny. – Wszyscy w pałacu od razu cię polubili, naprawdę. Przepraszam, że wtargnąłem do twojego pokoju bez wcześniejszej zapowiedzi, ale nie wiedziałem, jak to inaczej zrobić. Nigdy nie wyjeżdżałem z Kerydy, a moja przyszła żona zabierze mnie wprost do Adelajdy i dlatego zdecydowałem się porozmawiać z doświadczoną osobą, która wiele podróżowała.

– Chcesz pogadać? – Z radością wskazałam siedziska na murku wokół sadzawki.

Dawno nie miałam okazji tak po prostu przebywać z chłopakiem. Parys był ładnym i zgrabnym blondynem o błękitnych oczach, które podkreślał niebieską kredką. Przypominał trochę moich starszych braci. Jego skromny, ale bardzo elegancki, przylegający do ciała purpurowy strój z cieniutkiej tkaniny, z rozcięciem od kolana, długi do posadzki, niby niedbale, chociaż bardzo seksownie, przepasany na biodrach szeroką złotą plecionką, był z pewnością ostatnim krzykiem męskiej mody obowiązującej na wyspie. A może nawet w całym Moranie.

Chłopak całkowicie różnił się od Stavruli spokojem i opanowaniem. Zadawał sensowne pytania, na które chętnie odpowiadałam. Z uwagą słuchał moich opowieści, interesowało go wszystko, i przyznam, że sprawiało mi przyjemność dzielenie się z nim swoimi przeżyciami. Miło było po czterech latach poplotkować w matczystym języku. Wiedziałam, że katalonajski w uszach Morańczyków brzmi jak szklane dzwoneczki na przemian z piskliwym ćwierkaniem papużek.

– Ding-ming, dong-cing. – Zaśmiał się, naśladując mowę Katalonajek.

– A myślisz, że twój język nie jest dla nich śmieszny? – ucięłam ostro jego chichoty. – Ja doskonale znam trzy języki. Morański, ponieważ urodziłam się w Moranie. Tarsyński, w którym rozmawiał ze mną w dzieciństwie ukochany nianioch Zuhus, a później ukończyłam w Tarsynii akademię medyczną. I oczywiście katalonajski, język mojej nowej matczyzny, oraz Anmud, mojej serdecznej przyjaciółki i następczyni tronu.

Parys bardzo zainteresował się osobą Anmud i zasypał mnie pytaniami, jak wygląda i jaka jest dzielna i odważna. Imponowała mu ta niewiele starsza od niego przyszła królowa. Anmud spędziła dzieciństwo za murami klasztoru specjalizującego się w szkoleniu skrytobójczyń, gdzie srogie warunki i głód były jedną z form treningu, który musiała przejść. Teraz wreszcie mogła się otaczać należnym jej luksusem.

– Po powrocie liczę na sowitą zapłatę i kolejne zaszczyty od królowej – dokładnie powtórzyłam Parysowi słowa pożegnania z najlepszą przyjaciółką. – Mogę leczyć za darmo biedotę i niewolnice, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale kto powiedział, że nie mogę się przy tym otaczać bogactwem?

– Jesteś prawdziwą lekarką? Bardzo młodo wyglądasz – zdziwił się Parys, wracając myślami do mojego pokoju i sadzawki, przy której siedzieliśmy. – Możesz rzucić okiem, co mi się tu zrobiło na szyi?

Parys odwiedził mnie potajemnie jeszcze kilka razy. Był równie rozmowny jak ja i chętnie opowiadał o sobie. Parę lat temu został obiecany Welorze, koleżance gubernatory Askarii, kiedy Welora straciła swojego męża w wypadku.

– Dostaniesz mojego syna – pocieszyła Askaria pogrążoną w żałobie po ukochanym Welorę. – To jeszcze młokos, ale już widać, że jak dorośnie, będzie z niego piękniś nie lada! Parys, chłopcze, pokaż nam się tutaj!

Od tego czasu Welora przez lata przypływała na Kerydę, obsypując Parysa prezentami, strojami i biżuterią. W Nowy Rok miał się odbyć ślub, po którym młoda para wyjedzie do stolicy Moranu, gdzie Welora mieszkała na stałe.

– Wyobraź sobie, że jak ty będę podróżował statkiem, a potem przejedziemy cały Moran w drodze do mojego nowego domu.

– Tylko południową część. Adelajda leży w centrum kraju. Sprawdź na mapie.

– Na mapie? – zdziwił się, przeczesując dłonią jasne włosy.

– Tak. Na mapie, gamoniu, chyba umiesz czytać i pisać?

– Umiem bardzo dobrze! – pochwalił się. – Jutro wykradnę mapę z gabinetu matki i wszystko mi wytłumaczysz.

– Nie musisz kraść, macie w pałacu zasobny księgozbiór.

– Sięgozbur… No jasne!

Potajemne rozmowy stały się bardzo przyjemne. Flirtowaliśmy ze sobą, oczywiście mając na uwadze granice przyzwoitości wyznaczone przez zaręczyny Parysa. Czasami nasze dłonie się spotykały, czasami jego jasne loki musnęły mój policzek. Robiliśmy wtedy słodkie minki i udawaliśmy, że nic się nie wydarzyło. Gubernatora nie komentowała naszych spotkań. Uważała, że im przyjemniej katalonajska delegacja spędzi czas, tym wyższą uzyska cenę za aldaryt.

– Mam nadzieję, że podoba ci się u nas – zagadywała od czasu do czasu kontrolnie Stavrula.

Poprawiała mi przy tym krzywo przewiązany pas, wygładzała fałdy kaftana i odgarniała niesforne włosy z mojego czoła. Zaglądała w oczy z niepokojem. Te poufałe gesty nasuwały podejrzenie, że coś wie o wizytach Parysa. Na szczęście niczego nie sugerowała ani nie próbowała mnie przestrzegać, może nie chcąc wywołać niezręcznej sytuacji.

– Jest świetnie – zapewniałam szczerze. – Fajna z ciebie koleżanka! – dodawałam, wywołując jej radosny krzywozębny uśmiech.

Do niedawna skład chemiczny aldarytu był pilnie strzeżoną tajemnicą Królestwa Afrabii Zachodniej, wynalazcy i jedynego na świecie producenta tego materiału wybuchowego. W zeszłym roku kerydzkie agentki wykradły recepturę jego wytwarzania.

Informacja o kradzieży z prędkością sokolicy dotarła do królowej Yen XXI. Katalonajczycy są urodzonymi inżynierami. Kochają budować drogi, mosty i tunele, a aldaryt w terenach górskich ułatwia to, pozwalając na niespotykaną dotąd precyzję. Królowa natychmiast wysłała delegację na Kerydę. Chciała wyprzedzić inne państwa i zdobyć kontrakt, zanim cena poszybuje w górę. Chytra Askaria jednak już na samym początku negocjacji zażądała ceny dwa razy wyższej, niż proponowała nasza królowa. Stanowiło to najpoważniejszą, choć nie jedyną przeszkodę w pertraktacjach. Przeciąganie rozmów, przekładanie terminów czy zwlekanie z kontrpropozycjami należały do metod stosowanych przez Askarię.

– Twoje strachliwe koleżanki obejrzały budowę z niższych poziomów – powiedziała Stavrula. – Tobie zostawiły wspinaczkę na najwyższe partie. Matka jest zadowolona, że przywlekłam cię na sam szczyt – zwierzyła się po powrocie z wycieczki.

– Perfidna kobieta – mruknęłam, przypominając sobie chwile strachu na koronie gór.

– Matka obiecała, że jeśli wydusi z was cenę, którą sobie umyśliła, kupi mi w nagrodę parkę wyścigowych koni. – Stavrula zarżała głośno, jakby sama była pełnokrwistym rumakiem.

– Będziesz się ścigać z kozicami po górach?

– Ha, ha, z kozicami! Ty to jesteś kapitalna!

Po południu tego samego dnia, przed uroczystą kolacją, zaplanowano decydujące rozmowy w sprawie zakupu aldarytu.

Katalonajki, dojrzałe kobiety różnego wzrostu i dostojnej tuszy, skośnookie, z czarnymi włosami ściągniętymi w wyrafinowane koczki, w bogatych kimonach mieniących się jaskrawymi barwami – pomarańczem, zielenią, turkusem, różem z akcentami czerni i złota, wpatrywały się we mnie z zainteresowaniem. Tylko ja rozumiałam świat, w którym one były gośćmi.

– Przerażające doświadczenie! – przekazałam swoje odczucia.

Zrelacjonowałam, jakie niesłychane cuda inżynierii drogowej mogą powstać z zastosowaniem aldarytu, opisując karkołomny przebieg nowo budowanej drogi wgryzającej się głęboko w górskie zbocza lub przemykającej po kamiennych tarasach zawieszonych nad przepaściami. Moja opowieść skłoniła negocjatorki do zaakceptowania wyższej ceny aldarytu. Umowę podpisano. Askaria przyjęła suty zadatek stanowiący istotną część zapłaty, a przyrzeczenie sprzedaży natychmiast pofrunęło ptasią pocztą do królewskiego pałacu w Topkinie.

– Nie zabieramy aldarytu ze sobą? – spytałam zdziwiona terminem dostawy ustalonym w umowie na sześć miesięcy.

– Dzieciaku, a co ty sobie wyobrażałaś?! – zawołała gubernatora, obejmując mnie serdecznie ramieniem i cmokając w czoło. – Setka ton aldarytu to nie parę woreczków ryżu! Żadna kapitana nie zgodziłaby się przewieźć na swoim pokładzie tak niebezpiecznego towaru. W pół roku moje wysłanniczki dotrą do Katalonaju z transportem składników chemicznych i na miejscu połączą przywiezione ze sobą półprodukty.

Wieczorem, przy suto zastawionym stole, cała delegacja zasiadła do kolacji, by uczcić podpisanie umowy. Stół w kształcie podkowy pomieścił swobodnie całą naszą dziesiątkę, trzydzieści dostojniczek z dworu gubernatory oraz dziesiątki półmisków wypełnionych wykwintnymi potrawami. Młody i śliczny mąż Askarii ubrany w kanarkowożółtą szatę z długimi rękawami zasiadał u jej boku. Polubiłam go i zaakceptowałam jego nadgorliwe popisy. Co chwilę nakładał małżonce na półmisek smakowite kąski, namawiając do spróbowania. Zapewne nadzorował w kuchni przyrządzanie dań i teraz domagał się pochwał.

Po prawej stronie gubernatory siedziały dwie młodsze siostry Stavruli, obie rude. Parysowi i braciom z jego ligu* wyznaczono miejsce w drugim końcu stołu. Pomachaliśmy do siebie. Żałowałam, że nie poznałam pozostałych, bo też byli całkiem przystojni. Z Parysem pożegnaliśmy się oficjalnie pół godziny przed kolacją. Czworo najmłodszych dzieci Askarii powiedziało gościom dobranoc. Ucałowały ojca i udały się do sypialni w towarzystwie nianiochów.

Uczta przebiegała w przyjemnej atmosferze. Orkiestra i śpiewaczki usadowione na niewielkiej scenie pośrodku sali wykonywały pieśni biesiadne. Do posiłku zaserwowano wino, a zaprawione alkoholem miody kerydzkie podano w rzeźbionych dzbanach, które wyglądały niewinnie, jakby stanowiły jedynie ozdobę stołów, choć zadbano, by były w zasięgu ręki. Gwar rozmów toczonych w dwóch językach narastał w miarę wypitego alkoholu. Koleżanki Stavruli wyściskały mnie i życzyły szczęśliwego rejsu.

Stavrula opowiedziała dowcip o rodowitych Kerydczykach, obrazujący sytuację polityczną mieszkańców wyspy:

Rano po przebudzeniu wypytują się nawzajem:

– Do jakiego państwa dzisiaj należymy?

– Podobno do Tarsynii.

– Doskonale się składa, czyli od dziś obowiązuje niewolnictwo i poligamia! Wyrzuć posążek Natuby i zastąp go figurką bogini Haar. Skocz na targ i kup ze dwie niedrogie niewolnice, niech dobudują kilka pokoi dla nowych mężów.

Roześmiałam się z cudownie lekkim sercem. Wszystko mnie bawiło. Następnego dnia odpływałyśmy do domu.

Dość szybko po przyjeździe do pałacu Askarii zorientowałam się, że gubernatora za pośrednictwem zaprzyjaźnionego lokalnego burdeltaty skorzystała z usług kissamońskich chłopców do towarzystwa. Widocznie spisywali się znakomicie nie tylko w roli służących, bo przez cały pobyt członkinie delegacji były zrelaksowane i uśmiechnięte.

– Cholerny pech! – zwierzyłam się Stavruli ze swojego rozczarowania, wychylając kolejny kielich miodu.

Język trochę mi się plątał.

– Mam skończone dziewiętnaście lat, za chwilę będę mieć dwadzieścia, a nie byłam jeszcze w żadnym burdelu! Ledwie kilka obmacywanek z Jaśminem i jedyny raz seks z królewskim konkubinem! Przez ciebie okazja na wychędożenie zawodowca przeszła mi koło nosa!

– Chędożenie jest przereklamowane – mruknęła niechętnie Stavrula.

Westchnęłam ponuro i sięgnęłam po nowy kielich.

– Wszystkie miasta na Kerydzie ze swoimi portami i zamożnymi domami obywatelek tworzą prawdziwe rajskie kolonie. – Stavrula zmieniła temat. – Niestety, po każdym wzroście liczby ludności nie wystarcza importowanego pożywienia i towarów dla mieszkańców. Część z nich musi emigrować.

– Nie wiedziałam o tym! – Byłam naprawdę zaskoczona.

– Dzięki aldarytowi powstaną porządne drogi łączące nadmorskie miasta z rolniczymi terenami we wnętrzu wyspy. To zapewni Kerydzie samowystarczalność i niewyobrażalne bogactwo! – pochwaliła się Stavrula.

– Wtedy dopiero zaczną się walki o wyspę! – jęknęłam, nakładając na talerz kawałek pieczeni jagnięcej i porcję gotowanych jarzyn. – Wszystkie państwa będą chciały zdobyć ten kerydzki raj dla siebie.

Stavrula syknęła, uciszając mnie, nachyliła się i przekazując tajną informację, przybliżyła usta do mojego ucha.

– Dlatego najlepiej będzie, jeśli to ja zostanę królową i utworzę na Kerydzie samodzielne, niepodległe państwo – wyszeptała konspiracyjnie, z niepokojem zerkając w stronę matki.

Widocznie nie przedyskutowała tego pomysłu w rodzinnym gronie.

– Mam w życiu szczęście! – Ucieszyłam się, ale mój głos utonął w gwarze rozmów. – Gdziekolwiek się ruszę, trafiam na przyszłe królowe. Przy okazji mój prestiż i majątek przybierają na wadze!

– Szkoda, że jutro wyjeżdżasz – westchnęła ze szczerym smutkiem Stavrula, gładząc mnie po włosach i odgarniając niesforny lok za ucho. – Jesteś odważniejsza niż wszystkie moje koleżanki razem wzięte. To trzęsidupy. A ty? Niby tylko wystrojona smarkula w szmatkach za tysiąc morasów*, ale masz w sobie moc. Jesteś wprost porywająca! Bez mrugnięcia okiem wbiłabyś sztylet w serce wroga, zanim ja zdążyłabym rozważyć taką ewentualność!

Objęłam ją i przytuliłam serdecznie.

– Też cię polubiłam, Stavrulo. Ale uwierz mi, w życiu nikogo rozmyślnie nie zabiłam, chyba że przez przypadek, jestem przecież lekarką.

Roześmiała się i wzniosła kielich. Wypiłyśmy toast na cześć naszej przyjaźni. Nie zamierzałam się upijać, planowałam pojawić się rankiem na statku zupełnie trzeźwa, wypoczęta i bez cienia kaca.

Wróciłam do swojego apartamentu trochę niepewnym krokiem. Otworzyłam drzwi, zachwiałam się lekko i postanowiłam, że chwilę odpocznę, zanim przygotuję odzież na jutro. Większe bagaże służba już przeniosła na stojącą w porcie Królewską Ważkę.

Rzuciłam się na łóżko w ubraniu.

– Co jest?! – wrzasnęłam, czując pod sobą czyjeś ciało.

– Cicho. To ja – szept Parysa tłumiło prześcieradło.

– Co robisz w moim łóżku?

– Stavrula kazała mi przyjść.

– Stavrula?

– Powiedziała, że to kwestia gościnności i że ma wobec ciebie honorowy dług.

– Ciekawe, jak ona sobie wyobraża spłatę tego długu – mruknęłam.

– Powiedziała, że wiesz.

– Żartujesz sobie ze mnie?

– Kazała mi się rozebrać i czekać w łóżku na golasa.

Sięgnęłam pod prześcieradło. Faktycznie. Parys był nagi. Wpadłam w popłoch. Przecież wcześniej nawet nie próbowaliśmy nawiązywać bliższych relacji!

– A co z Welorą? – spytałam. – Nie poślubi cię, jeśli się dowie.

Polubiłam Parysa i nie chciałam zmarnować mu życia.

– Potrafi poznać, że nie jestem już niewinny?

Wiedziałam, że w Tarsynii kobiety zakładają swoim mężczyznom pasy cnoty, kiedy wyjeżdżają na dłuższy czas i zostawiają ich w domu. Osobiście nie znałam żadnych przepisów, jak sprawdzić, czy chłopak zachował dziewictwo. Medycyna również na temat męskiej niewinności nie wypowiadała się jednoznacznie. Chociaż niektóre kobiety twierdzą, że umieją cnotliwego bezbłędnie rozpoznać po oczach.

– Nie mam pojęcia – przyznałam.

– Ja jej nie powiem! – zapewnił. – Zróbmy to teraz.

Przybyłam na Kerydę w imieniu katalonajskiej królowej. Jeśli ulegnę podszeptom zwariowanej Stavruli, naruszę święte prawa gościnności i protokół dyplomatyczny. Skompromituję całą delegację, pohańbię dobre imię narzeczonego najlepszej przyjaciółki Askarii, pani tego pałacu. Siebie narażę na wygnanie, więzienie, a może nawet na śmierć, zarówno w Moranie, jak i w Katalonaju.

– Rozepnij guziki mojej bluzki – powiedziałam. – Nie śpiesz się, powolutku, jeden po drugim.

– Jeden po drugim – wymamrotał, wysuwając czubek języka spomiędzy zębów, skoncentrowany na rozpinaniu.

Jego jasne loki łaskotały moje ramiona. Palce rozpinające guziki muskały moje ciało. Poczułam ciepło w brzuchu i okolicach.

Może jednak warto zaryzykować? Zauważyłam jego narastające podniecenie.

Biorąc pod uwagę, że dwie godziny temu oskarżyłam Stavrulę o złośliwe utrudnianie mi seksualnych doświadczeń, wyszłabym na tchórzliwą kłamczuchę i niewdzięcznicę, odrzucając propozycję Parysa. Dotknęłam palcami jego ust.

Delikatnie chwycił moje palce zębami, a potem ucałował.

Przesunęłam rękę w dół. Szyja, klatka piersiowa, brzuch, penis! Wyczułam napiętą gotowość. Drugą ręką rozwiązałam tasiemki przy pasku swoich spodni i majtek.

– Jakie brązowe uda, mogę dotknąć? – Ucieszył się. – Moje są bielsze. Łydki szczupłe, ale umięśnione, tak jak i ramiona. Chyba dużo biegasz po górach. Nie to co ja.

Uniosłam nogę i przystawiłam stopę do jego twarzy, porównując kolor. Rzeczywiście odznaczałam się dużo ciemniejszą karnacją.

– Masz kilka sióstr, zapewne nie jeden raz widziałeś, jak wygląda dziewczyna bez majtek?

– Ależ skąd!

– Nie utrudniaj.

– Mogę dotknąć twoich piersi? Mam dłonie średniej wielkości, ale większe niż twoje piersi. – Przesunął palce tuż na granicę brązowej aureoli. – Sądzę, że czubeczki pasują do moich ust.

Przez chwilę w bardzo przyjemny sposób sprawdzał językiem, czy dobrze odgadł. Poczułam rosnące podniecenie.

Wsunęłam jego dłonie między swoje uda i poruszyłam w górę, w dół i na boki.

– Chcesz siku? – zapytał troskliwie.

Co za matoł.

– Zaczniemy od teorii. Są takie katalonajskie i tarsyńskie książki z ilustracjami, które dokładnie pokazują, jak można uprawiać seks na setki sposobów.

– I ty je wszystkie znasz? – westchnął z podziwem Parys.

– W przybliżeniu – odpowiedziałam skromnie.

– To od czego zaczniemy? – Jego zachwycone oczy wpatrywały się we mnie.

– Obejrzyjmy najpierw, czym dysponujemy – wymamrotałam naukowo, ukrywając zakłopotanie.

Sięgnęłam dłonią niżej.

– Po pierwsze, to jest twój penis.

– I co o nim sądzisz? – spytał z przejęciem Parys.

A niech tam, żyje się raz!

Następnego dnia wczesnym rankiem cała delegacja, obdarowana przez gubernatorę licznymi prezentami, weszła na pokład Królewskiej Ważki. Jeszcze przez kilka godzin dźwięczały mi w uszach ostatnie pożegnalne słowa Stavruli:

– Kiedy zostanę królową, przyślę ci osobiste zaproszenie do Kissamonu. Wtedy sobie naprawdę poszalejemy!

Rozpakowując prezenty, rozważałam, czy zdobędę się na odwagę, by przyjąć jej zaproszenie. Parys będzie już wtedy mieszkał z żoną w Adelajdzie. Znów poczułam dotyk jego ciała. Uda i brzuch zapłonęły mi pożądaniem.

– Chyba się zakochałam – szepnęłam.

Wyciągnęłam z pudełka purpurową chustę, przyłożyłam do ust i pocałowałam. Purpura to jego ulubiony kolor…

Wychodząc naprzeciw moim upodobaniom, gubernatora Askaria podarowała mi kilka kosztownych strojów morańskich i kilka sztuk biżuterii z kamieniami w kolorze niebieskim, symbolizującym Kerydę, i zielonym, jak moje oczy.

Od razu założyłam je na siebie. Jasne włosy skręcone w naturalne loczki, teraz kunsztownie ułożone przez fryzjera Askarii, ozdobiłam diademem, dając do zrozumienia katalonajskiej załodze i naszej delegacji, że nie tylko jako Katalonajka, ale również jako Moranka jestem osobą znamienitą i bogatą, i należą mi się podziw i szacunek. Cieszyła mnie droga powrotna, ale szczerze mówiąc, wolałabym już docierać do bram pałacu w Topkinie i witać się z Anmud. Nie musiałam nawet przymykać oczu, by wyobrazić sobie scenę powitania.

– Gratuluję szczęśliwego powrotu! – zawoła Anmud na mój widok, a jej czarne oczy zalśnią radością. – Dobrze się składa, bo właśnie przybyły do Topkinu nasze kumpelki agentki królewskie, Sigona, Ramlin i Arszenik. Wieczorem razem opijemy twój sukces! Uchlejemy się w trupa!

– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – powiem na wieczornym przyjęciu urządzonym na moją cześć. – Posłuchajcie, jakie szalone przygody spotkały mnie na Kerydzie!

Westchnęłam z rozmarzeniem, ale ocknęłam się i wróciłam myślami na Królewską Ważkę. Chociaż żaglowiec był urządzony z przepychem, a wiele kajut pozostało niezajętych, osobiście przed wypłynięciem z Katalonaju nakazałam kapitanie, by zapewniła mi pojedynczą kabinę, koję miękką i wygodną, a ściany ozdobione biało-złotą materią, mapami i obrazkami. Od kiedy stałam się dorosła, uznałam, że świat musi oficjalnie uznać moją pozycję młodej, bogatej księżnej, protegowanej królowej. Nie został najmniejszy nawet ślad po dziewczynie z mieszczańskiej rodziny przemysłowców. Nie bez powodu na co dzień noszę na szyi co najmniej jeden złoty łańcuch, a na ramionach i przegubach bransolety z drogimi kamieniami.

– Nieźle wyglądam – oceniłam obiektywnie, przeglądając się w niewielkim zwierciadle zawieszonym na ścianie. Zmarszczyłam czoło, dodając sobie wieku i powagi. – Z daleka na trzydzieści lat! Kobita całą gębą!

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że człowiek zyskuje pozycję i szacunek dopiero po ukończeniu czterdziestu lat. Wszystkie Katalonajki z delegacji miały około pięćdziesiątki. Jako że żadna z nich nie zachorowała poważnie w podróży, moje doświadczenie lekarskie uważały za niegodne wiary, szczególnie że wielokrotnie służyłam pomocą medyczną załodze naszego statku, nie pobierając za to wynagrodzenia. Jednak, pomimo typowej katalonajskiej sztywności i rezerwy, traktowały mnie przyjaźnie, z pobłażliwością należną najmłodszemu dziecku w rodzinie. Ja również polubiłam je podczas tygodni podróży morskiej.

– Chodź tu, młoda, usiądź ze mną, popatrzymy sobie! – wołała Dostojna Nen, która uwielbiała oglądać zachody słońca z pokładu rufowego.

Podciągałam rąbek kosztownego błękitnego lub żółtego kimona, których zabrałam ze sobą szesnaście, sadowiłam się w wygodnym fotelu obok niej i rozmawiałyśmy wpatrzone w pomarańczowe niebo.

– Młoda, ratunku, zajrzyj do mojej kajuty, czy nie ma tam jakiejś łysoogoniastej zarazy – wzywała mnie Gruba Lou, szefowa delegacji, która panicznie bała się szczurów.

Zaglądałam i przeganiałam szczura, który z wrzaskiem uciekał na korytarz i chronił się w ciemności pod schodami. A Gruba Lou w podzięce częstowała mnie ciastem i kawałkami ostro przyprawionego suszonego mięsa.

Miałam nadzieję, że droga powrotna minie nam równie przyjemnie, jak podróż na Kerydę.

– Odpływamy! – okrzyki załogi i gromkie komendy kapitany przyciągnęły mnie na pokład.

Czekała nas długa podróż. Najpierw należało opłynąć wyspę od południa i wschodu. Była to niebezpieczna trasa ze względu na rozsiane na Morzu Południowym przybrzeżne rafy wokół wysepek i atoli. Sezon żeglarski miał się ku końcowi, za miesiąc zaczynały się jesienne sztormy. Na szczęście po pokonaniu cieśniny łączącej dwa morza wystarczyło przeciąć, prosto jak strzelił, znacznie spokojniejsze Morze Wewnętrzne, by dotrzeć do katalonajskiego portu Ongin. Ostatnim etapem była wygodna podróż karawaną transportującą towary zakupione na Kerydzie szerokim traktem prowadzącym do stolicy Katalonaju.

– Wracamy do domu! – wołałyśmy przejęte, stojąc na pokładzie i machając rękami.

Nasz statek to harmonijna w proporcjach, długa na ponad czterdzieści metrów trójmasztowa dżonka o pięknych wachlarzowych żaglach, prawdziwe arcydzieło sztuki szkutniczej. Wiedzę na temat budowy statków zdobyłam w trakcie uroczystych obiadów, na które podczas podróży na Kerydę kapitana zapraszała delegatki dwa razy w tygodniu.

– Witam w mojej prywatnej jadalni! – Kapitana na przywitanie obrzucała nas surowym wzrokiem, jakby przyłapała dostojne pasażerki w spiżarni z palcami w słojach konfitur i zamierzała wyznaczyć nam karę.

Była wysoką pięćdziesięciolatką o przyprószonych siwizną czarnych włosach okalających kwadratową, wysmaganą wiatrem i spaloną słońcem twarz. Cieszyła się wielkim posłuchem wśród załogi. Mówiono, że jest protegowaną admirały Ce Ming, która dowodziła całą flotą królewską.

Mimo groźnego powitania okazała się namiętną gawędziarką. Nikt nie ośmieliłby się przerwać jej nieco rozwlekłych wywodów wygłaszanych tubalnym głosem, tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Nasz statek mknie jak strzała w dowolnym kierunku i nie potrzebuje pomocy żadnych wioseł! – wykrzykiwała, wznosząc toast wybornym winem.

– Czy możecie sobie wyobrazić, że na pięćdziesięciometrowych jednostkach potrafi płynąć i pięćset osób, bo tyle ludzi potrzebują do wiosłowania? – zapytała, by chełpliwie wyjaśnić: – Wyobrażacie sobie jaką furę gów… odchodów produkują? A u nas załoga zajmuje się przede wszystkim obsługą żagli, a eleganckie spłukiwane toalety są szczytem nowoczesnej higieny.

Zjadałyśmy na obiad zupę rybną i pieczonego żółwia lub rekina, słuchając jej ciągnących się w nieskończoność wykładów.

– Królewska Ważka posiada perforowaną płetwę sterową, żagle z mat bambusowych złożone z kilku poziomych brytów, powiązane systemem lin i bloczków umożliwiających stawianie ich do wiatru przez najlepiej na świecie wykwalifikowaną załogę! – raczyła nas technologicznymi szczegółami daleko wykraczającymi poza podstawy okrętownictwa i nie szczędziła informacji o parametrach, wyglądzie, wadach i zaletach jednostek pływających po innych wodach świata.

Tym razem wyjątkowo żaglowiec transportował towary, ale prawdziwym przeznaczeniem Królewskiej Ważki było goszczenie znamienitych osób odbywających podróże w celach dyplomatycznych. Dżonkę wyposażono luksusowo, ponieważ miała za zadanie rozsławiać na cały świat potęgę i bogactwo Katalonaju oraz wzbudzać podziw swoim pięknem we wszystkich portach, do których zawijała.

– Pomyślnych wiatrów! – Ten toast kapitany kończył każdy uroczysty obiad.

– Po żółwiowym sosie wiatry będą wyjątkowo pomyślne – zapewniła szeptem Dostojna Nen.

– A i kupa, palce lizać! – Geodetka Esira dyskretnie cmoknęła w stuloną dłoń.

Nadbudówka dziobowa mieściła kajuty kapitany oraz najwyższych stopniem maryner, rufówka zaś przeznaczona była dla pasażerów. Niektóre kabiny miały nawet niewielkie balkoniki. Nad częścią pasażerską urządzono taras wypoczynkowy z wygodnymi meblami dla podziwiania wschodów i zachodów słońca. Obiegał go pozłacany reling. Nie tylko przedmioty w kabinach, ale i rzeźby smoków zdobiące pokład zostały pokryte błyszczącą czarną i czerwoną laką.

Wszystkie trzy maszty ozłocono specjalnym lakierem. Wzmacniane bambusowymi prętami żagle odnawiano przed każdym rejsem, dbając o zachowanie świeżości biało-czerwono-złotych malowideł i czarnych katalonajskich znaków. Na tle innych statków nasza Królewska Ważka lśniła niczym drogocenny klejnot.

Jak na wszystkich pływających jednostkach kuchnie, magazyny i wieloosobowe kabiny zwykłych załogantek czy pomocnic gospodarczych znajdowały się pod pokładem. Schodziłam tam czasami, by pomóc kucharce, która miewała ataki epilepsji.

Port w Kissamonie i sama Keryda zniknęły nam już z oczu. Słońce stało wysoko, niebo było bezchmurne. Miałam nadzieję, że takie pozostanie do końca rejsu, a tygodnie czekającej nas podróży miną spokojnie bez niebezpiecznych sztormów.

– A któż to taki? Pierwszy raz ją widzę – spytałam zaprzyjaźnioną grubą bosmanę, wskazując na ciemnoskórą dziewczynę szorującą korytarz nadbudówki.

Znałam całą załogę, najwyższe rangą marynery, młodsze praktykantki morskie, a nawet pomocnice kucharki.

– Musiałyśmy uzupełnić załogę o sześć nowych załogantek, bo na wyspie cztery ścierwa z obsługi i dwie podkuchenne samowolnie opuściły statek, a potem w dzielnicy portowej wdały się w zamieszki, w których zginęło kilka osób. Żadna nie wróciła.

– Kapitana powinna była interweniować u gubernatory! – oburzyłam się.

– Co by to dało? – odpowiedziała wściekła bosmana, pocierając czerwoną bliznę na policzku. – Piorunem wziełymy najemne Afrabki. Na szczęście do szorowania pokładu i pomocy w kuchni wiele nie potrzeba, nawet gadać po naszemu nie muszą.

– Zmyj porządnie ślady po beczkach! – wrzasnęła do dziewczyny o odstających uszach i długim nosie, która popatrzyła na nią z rozdziawionymi ustami bez śladu zrozumienia w oczach.

Wieczorem, już na pełnym morzu, zasiadłyśmy na wygodnych kozetkach i fotelach na górnym pokładzie, by pograć w gamonga. Dostojne delegatki wymieniały się pikantnymi szczegółami na temat służących przydzielonych im przez Askarię. Spoglądałam na nie z tajemniczym uśmiechem, wspominając noc z Parysem.

– Stavrula zadbała, byś i ty doświadczyła wymyślnych rozkoszy? – zażartowała Dostojna Nen.

– Chyba raczej jej śliczny braciszek Parys. Widziałam, jak wodził oczami za naszą tłumaczką – zachichotała domyślnie Gruba Lou.

Roześmiałam się na samo wyobrażenie rozkoszy w stylu Stavruli. Dziś o świcie cudem wywinęłam się z zabawy „w popychanego” z trzydziestometrowego klifu. Za to zaczerwieniłam się na wspomnienie igraszek z Parysem.

Wkrótce gra w gamonga znudziła mnie. Nie mogłam się skupić na ustawianiu kostek. Obsługa wniosła na złoconych tacach ciastka, kandyzowane owoce i orzechy, wino w kryształowych kielichach. Powoli cichły rozmowy, gdy oddawałyśmy się wspomnieniom uniesień przeżytych w pałacu Askarii.

Z przyjemnym rozleniwieniem przyglądałam się naszej grupce szczęśliwych wybranek losu. Miałyśmy wszystko – bogactwo, wysokie stanowiska, zdrowie, a przede wszystkim piękną przyszłość przed sobą. Każdy następny dzień obiecywał nam więcej zaszczytów i więcej radości z nadchodzących wydarzeń.

Słońce cudownie zachodziło, malując gładką powierzchnię wody czerwienią i złotem. Porozrzucane gdzieniegdzie wysepki ciemniały na horyzoncie. Na jutro zapowiadał się równie pogodny poranek jak dzisiaj.

Wkrótce wszystkie udałyśmy się do swoich kajut, gotowe natychmiast zapaść w sen i śnić o rodzinie oraz przyjaciołach czekających na nasz powrót w Katalonaju.

[1] Wyjaśnienie znaczenia wyrazów opatrzonych gwiazdką (*) znajduje się na końcu książki w porządku alfabetycznym.

Samotny upadek na morskie dno

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Część pierwsza
Szczęśliwe chwile przed upadkiem
Samotny upadek na morskie dno
Odroczony wyrok śmierci
Wyspa Sel
Sabatry
Świat umarłych
Nony i elewi
Część druga
W gościnie u Torresów
Pobyt w domu Serafii
Dni terroru i łez
Wioska Morela

Świat według Jo. Tom II

ISBN: 978-83-8313-077-4

© Ewa Zienkiewicz i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Słowa na warsztat

Okładka: Wiola Pierzgalska

Ilustracje: Alicja Marczyk

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek