Świat według Jo - Ewa Zienkiewicz - ebook

Świat według Jo ebook

Ewa Zienkiewicz

3,6

Opis

Jo, młoda dziewczyna z nadmorskiej osady Piaski, żeby ocalić życie, musi się nagle zamienić tożsamością z nieznajomą i odgrywać rolę arystokratki. Przeszłość nieznajomej skrywa wiele sekretów i śmiertelnych zagrożeń. Wkrótce na drodze Jo pojawi się znacznie więcej problemów, a to za sprawą spotkania z dwiema skrytobójczyniami, które mają za zadanie siłą doprowadzić ją do wyznaczonego celu. W świecie, gdzie rządzą kobiety, Jo dorasta, uczy się sztuk walki, zdobywa licencję uzdrowicielki, doświadcza kilku miłości, trafia do oriestańskich pałaców i afrabskich haremów. A i cel okazuje się zupełnie inny, niż się na początku wydawało…

Odbiła się z miejsca z dwóch stóp i wskoczyła na parapet. W życiu czegoś podobnego nie widziałam. Dopiero wtedy dostrzegłam, że nogi, ramiona, całe ciało miała zwinne i umięśnione jak pantera. Ześlizgnęła się, a raczej znikła bez jednego szmeru, jakby wskoczyła w stóg siana, a nie w niezgrabnie spiętrzone drewniane skrzynki, które skrzypią i trzeszczą, ledwo ich dotknąć.
Zamiast od razu wyskoczyć za nią, rozglądałam się po pokoju.
Nagle usłyszałam zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Szybko odsunęłam się od wielkiej podróżnej skrzyni, którą przed chwilą otworzyłam. Na pewno spytają mnie, co robię w cudzym pokoju. A może warto zaryzykować i dowiedzieć się, czy dziewczyna mówiła prawdę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 657

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

PORWANIE

Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zgubiło mnie wścibstwo i nadmierna ciekawość życia. Dlatego zostałam porwana, a potem, zanim skończyłam dziewiętnaście lat, czterokrotnie usiłowano mnie zamordować. Jednak nadal żyję, co oznacza, że poza głupotą cechuje mnie jeszcze sporo szczęścia.

Z moimi narodzinami wiąże się nieodkryta przez lata tajemnica. Wystarczy zresztą jedno spojrzenie, by zauważyć, że mam przodków nie tylko w Moranie, ale i w jakichś egzotycznych krajach Afrabii i Oriestanii.

Morańczycy mają zwykle jasne, proste włosy, jasne oczy i jasną rumianą cerę. Ja mam jasne włosy skręcone w loczki, jasnozielone, ale skośne oriestańskie oczy i oliwkową afrabską cerę. Podobno kiedy babka pierwszy raz mnie zobaczyła, wybuchnęła gromkim śmiechem i nie mogła powstrzymać chichotu przez cały dzień.

– Moja najmłodsza jak coś zrobi, to jakby śledzia powiesił w stodole! – podsumowała. – Dobrze chociaż, że to nareszcie córka!

Matka, jasnowłosa i jasnolica Anita Emeria, bardzo młodo wyszła za mąż. Chyba dlatego nadal uwielbia słodycze, zabawy oraz stroje w kolorach fuksji i różu sprawiające, że jej pulchna figura przypomina okrągły owoc mambeli*.

Gabo, mój ojciec, był kiedyś trochę nudnym, jasnowłosym i jasnookim spokojnym chłopakiem z dobrej rodziny, który z wiekiem zmienił się w spokojnego, łysiejącego, lekko otyłego mężczyznę. Chociaż Gabo starał się, jak mógł, pił napary z orzeszcza*, chodził do wróżów, nosił czarodziejskie amulety, to matka w trzech ciążach powiła ośmiu synów.

Ojciec nianiochował* najstarszych chłopców z każdego ligu, sprawnie zarządzał nianiochami* pozostałych dzieci, kierował rozwojem kolejno pojawiających się maluchów, czuwał nad przyrządzaniem pożywienia dla najmłodszych i dorosłych mieszkańców domu. Zajęty gospodarowaniem od wschodu słońca, wieczorami padał z nóg.

Wreszcie matka, znękana kąśliwymi uwagami rodziny na temat braku córek, postanowiła użyć życia. Zostawiła męża z dziećmi, nianiochami i służbą w domku stojącym w sąsiedztwie dwóch domków jej starszych sióstr w wielkim domostwie przemysłowym należącym do babki i pojechała w świat.

– Doprowadziliście mnie do ostateczności! – rzuciła na odchodne.

Pieniądze podarowane przez babkę jako wsparcie dla skutecznych poszukiwań wystarczyły na skromne przeżycie trzech lat. Matka zwiedziła w tym czasie kilka krajów euredeńskich położonych na wschód i zachód od Moranu, podróżowała także po Morzu Wewnętrznym. Oczywiście podróż przebiegała bardzo przyjemnie, ponieważ jedynym jej celem było znalezienia ojca dla wymarzonej córki.

Zdarzało mi się nieraz podsłuchać, jak matka podczas damskich rozmów przy winie opowiadała ciotkom i koleżankom barwne przygody z tamtych szalonych lat.

– Kiedy mieszkałam w państwie lakkońskim, spotykałam się z pewnym Lakkończykiem, który miał gęste jak futro rude włosy na głowie, plecach, tyłku i jądrach – wspominała.

Ciotki się krzywiły, koleżanki chichotały.

– Poznałam kiedyś pięknego Rodańczyka o perfekcyjnej budowie. Nawet jego penis miał kształt idealnego walca – mówiła, a słuchaczki robiły oczy okrągłe z podziwu.

– Nie uwierzycie. Jeden Tebańczyk w trakcie… no, wiecie czego był w stanie wykonać setkę przysiadów, trzymając mnie w objęciach! – przechwalała się.

Ciotki wznosiły dłonie do ust z okrzykami niedowierzania, koleżanki biły brawo.

Niestety, nigdy nie wyjawiła, kim był mój biologiczny ojciec. Może nie chciała sprawić przykrości Gabowi. Zgodnie z morańskim prawem ojcem dzieci zawsze jest prawowity małżonek i nie ma znaczenia, z kim matka miewa romanse czy krótkie przygody.

Mimo to ja chciałabym wiedzieć, kim był. Nieraz popadałam w zamyślenie, wyobrażając sobie, że moim ojcem jest wysportowany Tebańczyk lub rudy Lakkończyk, a nawet Rodańczyk z penisem w kształcie walca. Jednak mój euredeńsko-oriestańsko-afrabski wygląd jasno wskazywał, że raczej żaden z nich.

Matka przez oszczędność na czas ciąży i połogu zamieszkała w mieście Elelloh, stolicy Tarsynii. Kupiła tam na targu niewolników całkiem tanio młodego nianiocha z bardzo dobrymi referencjami. Był nim mój ukochany przyjaciel Zuhus. Oczywiście w Moranie nie był już niewolnikiem, bo w mojej matczyźnie panuje sprawiedliwa monarchia i ludzi nie można sprzedawać, jakby byli przedmiotami.

Kiedy skończyłam sześć miesięcy, wszyscy razem wróciliśmy do domostwa babki.

Pojedyncze dzieci, takie jak ja, szumnie nazywa się „dziećmi szczęścia”. Są poczęte w wyjątkowych okolicznościach, bo kto by sobie zawracał głowę pojedynczą ciążą, kiedy tradycyjnie w jednym ligu może się urodzić czwórka czy szóstka dzieciaków. Zwykle ligi są wielojajowe, więc każde dziecko i tak jest inne niż reszta rodzeństwa.

Ojciec powinien nianiochować najstarsze niemowlę z ligu, czasami nawet dwoje. Ale oczywiście każdy pcha się do nianiochowania córek, pozostawiając synów zawodowym nianiochom albo reszcie rodziny. Wiadomo, że ludzi biednych i służby nie stać na profesjonalnych opiekunów do dzieci, więc noworodki są nianiochowane głównie przez rodzinę: ojców, wujków i starszych braci.

Pierwsze tarsyńskie pół roku swojego życia nieustannie tkwiłam w nianiojuku* Zuhusa. Kiedy wróciliśmy z Tarsynii do domu, mój ojciec Gabo nosił mnie z dumą na plecach w juku, z którego wystawała mi głowa w czapeczce dla dziewczynek, by wszyscy domownicy i sąsiedzi widzieli, że nareszcie ma córkę. Na noc wracałam do juku Zuhusa, który i tak wielokrotnie musiał w ciągu dnia wyręczać ojca, zabieganego przy prowadzeniu całego naszego gospodarstwa.

– Znów to samo. Albo zapracowany, albo głowa go boli! – narzekała matka.

– Jutro na pewno, kochanie – wymigiwał się ojciec.

Przemysłowa osada Piaski, w której mieszkamy, znajduje się u podnóża kamiennych murów miejskich okalających morski port Entil.

Całe dzieciństwo minęło mi na zabawie z rówieśnikami. Wspinaliśmy się na drzewa tamaryszków, łapaliśmy ryby w rzece Ara, nieopodal wpadającej do morza, skakaliśmy zwinnie po mokradłach pełnych żab i żółwi błotnych. Zbiegaliśmy po schodkach wyciętych w skalnym klifie i wskakiwaliśmy prosto do morza.

Gdy skończyłam siedem lat, matka zatrudniła specjalnie dla mnie mentorkę Sabię, ponieważ byłam jedyną córką. Chłopakom, jeśli w ogóle chcieli się uczyć, wystarczyła podstawowa znajomość czytania, pisania i rachowania.

– Sabia to wybitna nauczycielka! – przechwalała się matka przed znajomymi.

– Kiedy jest trzeźwa – komentowałam cichutko, bo przez wszystkie lata nauki podziwiałam Sabię za jej mądrość.

Nasze domostwo jest cudem nowoczesnej technologii, otoczonym murem i chronionym przez strażnice przy bramach. Produkujemy tkaniny specjalne: ognioodporne, wodoodporne, lecznicze, termoizolacyjne i najróżniejsze inne. Dom babki, najokazalszy z budynków, bogato zdobiony i luksusowo wyposażony, stoi w pierwszej linii. Reszta rodziny zajmuje trzy skromne domki otoczone ogródkami na tyłach posesji. Część przemysłowa składa się z dziesięciu budynków fabrycznych i gospodarczych oraz budynku biura i sklepu.

– Całe moje życie wiąże się z naszym domostwem – zwierzyłam się babce Serenie.

– Sama zbudowałam to imperium i jestem jego jedyną królową – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Codziennie wydarzało się tu coś nowego. Maszyny hałasowały, woda z kanałów napędzała koła, wiatraki się kręciły, obracane powiewami nadmorskiej bryzy, na dziedziniec wjeżdżały nieustannie wozy towarowe i eleganckie kolaski.

W osadzie Piaski znajduje się osiem takich przemysłowych domostw jak nasze. W każdym mamy przyjaciół i wzajemnie zaopatrujemy się we wszystkie potrzebne produkty.

U siostrzyczek Hilpasa wyrabia się wędliny, chleb i pyszne słodycze. Malame należy do rodziny budowniczych, a siostry Sani – do rodziny stolarskiej. W domostwie kowalskim mieszka Orys, mój jedyny kolega, który skrycie kocha się we mnie. U Eli produkuje się ceramiczne kubki, garnki i rury wodociągowe, a u mojej najlepszej koleżanki Merene wytwarza się wyroby skórzane. W gospodarstwie Ukasy tresują zaś małe zwierzęta i ptaki do pracy użytkowej.

I wszystko nadal układałoby się doskonale, gdyby pewnego dnia w styczniu 1210 roku babka nie powiedziała:

– Przydałaby nam się tutaj jakaś dobra lekarka.

Moja babka Serena, seniorka rodu Emeria, decyduje o wszystkim, co dotyczy rodziny, i nie liczy się z niczyim zdaniem. Babka jest wysoką i szczupłą kobietą po sześćdziesiątce, z siateczką drobnych zmarszczek na wyniosłej twarzy. Zawsze przemawia rozkazującym tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ubiera się w odcienie beżu i szarości i w każdej sytuacji wygląda elegancko, czego jej bardzo zazdroszczę.

Zgodnie z jej wolą to ja miałam zostać lekarką w naszej osadzie. Znajoma aptekarka poleciła babce uczelnię medyczną w Surn jako doskonale przygotowującą do zawodu, przy czym niedrogą, co ostatecznie przekonało babkę.

– W drodze do Surn nie musi jej towarzyszyć nikt z rodziny – zdecydowała. – Ja w wieku Jo samodzielnie prowadziłam sprzedaż wyrobów dwóch manufaktur mojej rodzicielki. Ze sztyletem za pazuchą dla obrony sama woziłam towary do klientów.

– A ja w jej wieku sprzedawałam na podwórku placki z błota gęsiom i królikom – burknęła matka, ale cichutko, żeby babka nie usłyszała.

Wyruszyliśmy w drogę we trójkę. Do opieki nade mną babka wyznaczyła grubaśną przełożoną służby Polin i wybranego przez nią nianiocha. Polin wiozła pieniądze na czesne. Nie zabraliśmy ze sobą mojego ukochanego Zuhusa.

– Zuhus mi nie pasuje! Tarsyński kurdupel – burknęła po chamsku Polin.

Nianioch, którego wybrała, był krzepkim, młodym jeszcze mężczyzną i podobno bardziej się nadawał do pomocy. Wychował czterech z ośmiu moich braci, a od kiedy chłopcy dorośli, pracował w domostwie przy przepompowni wody. Miał włosy w kolorze razowego pieczywa obsypanego mąką, dlatego bracia przezywali go „Buła”.

Nasze rodzinne domostwo znajduje się na południu Moranu, nad brzegiem Morza Wewnętrznego, w sąsiedztwie miasta Entil. Panuje tam nieustannie piękna pogoda, wody morza są ciepłe, a niebo czyste i błękitne. Natomiast akademickie miasto Surn leży najdalej, jak to możliwe, bo aż pod północną granicą państwa. Podróż zajęła nam ponad dwa tygodnie.

Pechowo kilkadziesiąt mil od siedziby szkoły w Surn wpadliśmy w wyrwę na drodze. Oś powozu złamała się w fatalny sposób i utknęliśmy na parę dni w przydrożnym zajeździe, czekając, aż miejscowy warsztat naprawi podwozie.

W zajeździe Górska Granica należącym do Mochali spędziłam ostatnie chwile łatwego dotąd życia. Stąd mnie porwano, a beztroski czas brutalne i bezpowrotnie się dla mnie skończył.

– Idę o zakład, że przelecę wszystkie pomieszczenia w gospodzie! – rzuciłam wyzwanie swoim opiekunom.

Polin i Buła, o dziwo, nie mieli nic przeciwko temu. Całymi dniami siedzieli w pokoju, popijając piwo, grając w kości i nie wiem, w co jeszcze, bo wcale nie wyglądali na znudzonych.

– Jasne, szkoda nie przelecieć, jak się trafia okazja – parsknęła śmiechem Polin, trącając Bułę porozumiewawczo łokciem.

Mochala, właścicielka zajazdu, niska kobieta o masywnej budowie, patrolowała korytarze z ponurą miną, wystrojona w fioletową czapę z daszkiem tkwiącą na spiętrzonej fryzurze. Nosiła długi bordowy płaszcz haftowany w złote esy-floresy, a w garści dzierżyła nabijaną ćwiekami lagę. Gdziekolwiek się pojawiła, wzbudzała popłoch.

Pozostawiona samej sobie, wylegiwałam się na sianie między drewnianymi słupami poddasza, przesiadywałam w pustych pokojach, szperałam w szafach. Bardzo lubiłam zaglądać do budynku wozowni i stajni. Nocowały w nim należące do gości konie przeżuwające owies przy żłobach, a co najważniejsze – stały tam starannie poustawiane w rzędach zaprzęgi i wozy wypełnione towarem.

Pewnego razu, przyczajona u szczytu schodów na pierwsze piętro, usłyszałam trzaskanie drzwiami i odgłosy zadawanych ciosów.

– To nie jest jakiś tani burdel! – ryczała basem Mochala. – Żaden obcy kurew z gołą dupą nie będzie mi tu paradował po moim zajeździe!

Tuż za mną chyłkiem przemknął po schodach mężczyzna – boso i rzeczywiście z gołym tyłkiem. Ciało miał gładko wydepilowane, a powyżej pośladków wytatuowaną jaskółkę z rozpostartymi skrzydłami. Pachniał przyjemnie olejkiem różanym. Miał ładną twarz o ciemnej afrabskiej cerze. W rękach ściskał zmięte ubranie, osłaniając nim okolice pod pępkiem. Wydostał się na dziedziniec i pognał w kierunku sanitariatów. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że jego śmierć wplecie się dramatycznie w losy mojego porwania.

Dzień wcześniej natknęłam się na kilku młodych mężczyzn w jaskrawożółtych i czerwonych strojach, spacerujących samopas po korytarzu. Musiałam mieć stropioną minę, bo roześmiali się zachęcająco. Jeden zwilżył usta koniuszkiem języka, drugi kokieteryjnie przygładził włosy i puścił do mnie oko. Trzeci wykonał palcami jakiś nieprzyzwoity gest. Zrobiło mi się gorąco, odeszłam, niby to oglądając sufit i podłogę.

Siedząc zaczajona na schodach, postanowiłam, że tym razem nie odpuszczę i podsłucham, czym się zajmują młodzieńcy w kolorowych szatach.

– W moim zajeździe pracują wyłącznie moi chłopcy i ze mną się rozliczają. Nikt własnego towaru nie wwozi. Żadnych obcych kurwów. Zrozumiano? Bo łby rozwalę! – ryknęła Mochala.

– Sram na to! – padła butna odpowiedź.

Chwilę później rozległ się łomot uderzeń, wrzask, a następnie szybki tupot stóp. Rzuciłam się do ucieczki z obawy, że Mochala z rozpędu i moje kości pogruchocze swoją nabijaną ćwiekami lagą.

Kuchnia i oberża znajdowały się na parterze. Wieczorami sala oświetlona kandelabrami dosłownie pękała w szwach. Zasiadali tam goście mieszkający w zajeździe, a także obcy podróżni, którzy zatrzymali się przejazdem na krótki popas. Gwar rozmów w różnych językach jak brzęczenie pszczół w ulu unosił się pod belki sufitu. Zwieszały się z nich nad gośćmi wędzone szynki, żółte sery w siatkach, patelnie, wieńce z suszonych kwiatów, wszystko z cenami przyczepionymi w widocznym miejscu.

– Wina nalejcie, psie zasrańce! – dobiegały z oberży nocne wrzaski. – I piwa na popitkę do wódeczki!

Zwiedziłam wszystkie trzy wewnętrzne dziedzińce gospodarcze. Najobszerniejszy podwórzec mieszczący się na tyłach był starannie wybrukowany i otoczony wysokim murem z wielką bramą wjazdową. Pod drzwiami kuchni i magazynów wyładowywano zapasy jedzenia, meble, pościel, a nawet żywe gulgoczące indyki. W słabo nasłonecznionej ścianie ciągnął się rząd okien najtańszych pokoi, zwykle zajmowanych przez spóźnionych gości, takich jak my, oraz służbę i nianiochów z dziećmi.

Na dziedzińcu panował nieustanny rwetes. Można tu było wjechać i wyjechać karawaną słoni. Nikt by nie zauważył.

– Pakujcie resztki dla świń! – krzyczeli pomywacze z kuchni.

– Cebula przyjechała! – wrzeszczały zniecierpliwione dostawczynie.

Szerokie wierzeje prosto z brukowanego podwórza wiodły do toalet i umywalni sąsiadujących z wozownią. Wieczorami pod drzwiami sanitariatów mieszkanki i mieszkańcy zajazdu gromadzili się na pogawędki. Dołączali do nich podpici goście oberży przybiegający za potrzebą i wyśpiewujący sprośne piosenki.

– Pokaż, miły, goły tyłek, a ja ci pokażę… – rozlegało się ku radości gapiów.

Na środku dziedzińca stała studnia z pompą, którą posługacze ręcznie tłoczyli wodę do wielkich zbiorników ustawionych na piętrze. Rury wychodzące ze zbiorników zaopatrywały w wodę stajnie, pomieszczenia kuchenne, pralnie oraz wszystkie umywalnie i ustępy.

Przez cały dzień goście przyjeżdżali albo wyjeżdżali, zewsząd dobiegały powitania i pożegnania.

– Gdzie leziesz, kurwie buraczany? Zróbcie przejście dla szlachetnie urodzonych!

Jadaliśmy w swoim pokoju przy niewielkim stoliku we trójkę. Polin przynosiła posiłki z oberży. Nianioch przezywany Bułą niedostatek manier towarzyskich nadrabiał uśmiechem szerokich ust pełnych białych, zdrowych zębów. Czasami zapalała się we mnie iskierka podejrzenia, że Polin wybrała go zamiast Zuhusa ze względu na osobiste upodobania.

– Wystarczy na chwilkę przymknąć oczy, a służba natychmiast popada w rozpustę – ostrzegała babka.

Nocą wstrzymywałam oddech i wytrzeszczałam oczy w ciemności, ale nie udało mi się niczego podpatrzyć.

Nareszcie naprawa naszego powozu dobiegła końca i następnego dnia w południe mieliśmy wyruszyć w dalszą podróż.

– Żałuję, że jedziemy właśnie teraz – mamrotałam do siebie niezadowolona. – Pojawiła się piątka naprawdę interesujących gości!

Wrodzona podejrzliwość podpowiedziała mi, że nowo przybyłe kobiety nie są zwykłymi kupczyniami zbożowymi. Wyczuwałam, że zajęły pokoje na zapleczu, by się ukryć. Mówiły po morańsku, ale kruczoczarne kosmyki wymykające się spod czapek z daszkiem oraz skośne oczy świadczyły o tym, że pochodzą z któregoś z krajów Oriestanii, być może z sąsiedniego Katalonaju.

Ich przełożona miała rozkazujący głos i energiczne, zamaszyste ruchy, jakie widywałam u gwardzistek miejskich. Moja babka była szorstka i apodyktyczna, ale ta niewiele od niej młodsza kobieta poruszała się zbyt elastycznie, jak na swoje lata. I nie rządziła, lecz dowodziła.

– Niech mnie świnie zjedzą, jak to nie są bandziory! – zakrzyknęłam z emocji.

W ostatnim momencie zapowiadała się kryminalna przygoda!

Podejrzewałam, że kobiety ukrywają więźnia. A może przemycały przez granicę tresowanego niedźwiedzia? Przytargały ze sobą wielką skrzynię, którą zamiast zostawić w wozowni, schowały w pokoju, a okiennice w jednym pokoju zamknęły na rygiel od zewnątrz. Jakby się obawiały, że tresowany niedźwiedź sam sobie otworzy okno i ucieknie na wolność.

Musiałam się śpieszyć. Raniutko ustawiłam pod ścianą kilka pustych drewnianych klatek na drób, by w sprzyjającym momencie szybko się wspiąć, otworzyć okiennicę i zajrzeć do pokoju. Nie ubierałam się wytwornie. Jestem zwykle nieuczesana, bluzę mam włożoną tyłem do przodu i krzywo zapięte guziki. Na ogół trudno mnie odróżnić od służby albo uboższych podróżnych.

Ma to swoje dobre strony, kiedy chce się wejść wszędzie i pozostać niezauważonym. Niestety, wchodzenie wszędzie ma również złe strony. Można wejść o jedne drzwi za daleko. Ja weszłam za daleko o jedno okno.

Skorzystałam z chwilki umiarkowanego spokoju panującego w zajeździe po śniadaniu. Służba wypoczywała, drzemiąc ukryta po kątach lub plotkując w kuchni, dostawczynie zajęte swoimi sprawami wyładowywały towary i układały je pod drzwiami magazynów. Wspięłam się po spiętrzonych skrzynkach na drób do okna tajemniczego pokoju. Otworzyłam skobel zamkniętej okiennicy i zajrzałam do środka.

W pokoju z łokciami wspartymi o blat stołu siedziała dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Ubrana była podobnie jak ja, w ciemną bluzę i spodnie do pół łydki. Kruczoczarne włosy nosiła związane w koczek na czubku głowy. Miała ładne wschodnie rysy, półprzymknięte skośne oczy i bladożółtą oriestańską cerę. Przed nią stał talerz z nietkniętą zupą i kubek z jakimś napojem.

Serce mi zadrżało, gdy ujrzałam przejmujący smutek bijący z jej twarzy. Wyglądała jak zwierzę w klatce skazane na samotną śmierć.

Moje wtargnięcie nie od razu wyrwało ją z zadumy. Ale kiedy pojęła, że jestem sama, podbiegła do okna i pomogła mi wejść do środka. Szybko z powrotem przymknęła okiennice. Stałyśmy w półmroku.

– Skąd jesteś i od kogo przychodzisz? – spytała pośpiesznie szeptem. Chociaż wyglądała na Oriestankę, mówiła po morańsku z lekkim północnym akcentem. – Ciiicho – wyszeptała, wskazując ręką drzwi. – Straż mnie pilnuje.

– Jadę do akademii w Surn – odpowiedziałam również ściszonym głosem. – Zepsuł nam się powóz, więc siedzimy w zajeździe od paru dni. Ale dzisiaj już wyjeżdżamy.

Spojrzała na mnie podejrzliwie i z rozczarowaniem.

– Nikt cię nie przysłał?

– Nie. Jestem sama. Czemu siedzisz tu w ciemnościach? – spytałam półgłosem, bo nastrój napięcia automatycznie mi się udzielił. – Nie możesz wyjść?

– Nie mogę – wyszeptała. – Nie wiem, gdzie jestem. I nie wiem, dokąd mnie wiozą. Spodziewam się najgorszego. Porwali mnie z klasztoru – szepnęła jeszcze ciszej.

– Z klasztoru? – zdziwiłam się. – Z jakiego klasztoru?

– Z Tamawere – odpowiedziała po chwili wahania.

Wytrzeszczyłam oczy. Zawsze uważałam, że Tamawere to tylko romantyczna bajka. Oczywiście w dzieciństwie, jak wszyscy, bawiliśmy się w legendarny klasztor Tamawere. Każdy chciał mieszkać w sławnym miejscu, gdzie kształcono przyszłych szpiegów i zabójców. Opowiadano, że niektóre z podopiecznych doszły do wysokich godności państwowych, chociaż do Tamawere przyjmowano sieroty nieznanego pochodzenia.

– Nie wierzę – powiedziałam. – Wychowanka Tamawere nie zdradziłaby, skąd pochodzi.

Dziewczyna spuściła oczy i zaczerwieniła się, zawstydzona moimi słowami.

– Nie wiem, gdzie jedziemy ani co ze mną zrobią. Może mnie zabiją – tłumaczyła zduszonym szeptem. – Więc wszystko jedno, komu co powiem.

– Nie możesz uciec? Choćby teraz. – Wskazałam ręką dziedziniec za sobą.

– Nie mam dokąd pójść. Nie znam świata poza klasztorem. Starsze dziewczyny przenoszą z Tamawere na poligony w miastach, ale ja nie skończyłam jeszcze szesnastu lat – wyjaśniła. – Porwali mnie nocą. Podobno za zgodą przełożonej. Miały list od osoby, która na mnie czeka. Jak byłam dzieckiem, słyszałam, że muszę być ostrożna, ponieważ pewni ważni ludzie zapłacą krocie za moją śmierć. Ale dla innych, też ważnych, moje życie jest bezcenne. Nie wiem, którzy mnie porwali.

Jej szept rwał się ze zdenerwowania, zęby szczękały.

– Jeśli są dobrzy, po co cię zamykają? – spytałam.

– Źli mogliby mnie torturować, głodzić czy zabić. Może wykonują czyjeś zlecenie albo dopiero zamierzają przehandlować mnie złym lub dobrym? Nic nie mówią. Jeśli mnie zabiją, powiesz: „Spotkałam ją, była z Tamawere”.

Współczułam dziewczynie. Mnie nikt dotychczas nie próbował zabić.

– Wyjdźmy na zewnątrz. Tylko na chwilkę – wyszeptałam w panice. Chciałam opuścić ten mroczny pokój i rozwiać strach w bezpiecznym świetle dnia. – Pokażę ci zajazd. Mieszkamy w tym samym korytarzu, za rogiem, takie stare drzwi pomalowane na czerwono. Znam tu każdy zakamarek. Potem, jak zechcesz, wrócisz przez okno z powrotem.

– Jak się nazywasz? – spytała, odwlekając decyzję.

– Jokasa Syname Emeria, w skrócie Jo – odpowiedziałam. – A ty?

– Amala – wyszeptała. – Amala z Tamawere. Tak się nazywam, dopóki nie osiągnę pełnoletności i zakon nie nada mi nazwiska. Pewno już nigdy… – Popatrzyła na mnie ponuro i uśmiechnęła się krzywo jednym kącikiem ust.

– Ja na stałe mieszkam nad Morzem Wewnętrznym. W osadzie Piaski pod miastem Entil w domostwie mojej babki Sereny Emerii. To kawał drogi stąd. Mówię ci, dosłownie na drugim końcu Moranu. A daleko stąd do Tamawere?

– Nie wiem. Podróżujemy już trzy dni, ale jeśli chcą zmylić trop pościgu, na pewno transportują mnie w tej skrzyni okrężną drogą. Ja też bym tak zrobiła.

Spojrzałam na nią z podziwem.

– Siedzisz w skrzyni? – wyszeptałam ze zgrozą, patrząc na stojący pod ścianą okuty żelazem podróżny kufer.

– Jest ogromna, cała się mieszczę i mogę w niej swobodnie leżeć. Mam tylko zasłonięte oczy, zakneblowane usta i związane ręce. – Na dowód pokazała zaróżowione, lekko otarte nadgarstki.

– Jakoś teraz nie jesteś związana ani zakneblowana.

– Pod drzwiami na zewnątrz zawsze ktoś czuwa, a okno ma okiennicę zamkniętą od zewnątrz. Sama ją przecież otwierałaś.

– Wychodzimy! – zawołałam.

Chciałam szybko opuścić pokój. Miałam nadzieję, że na dworze, w słońcu łatwiej przyjdzie mi do głowy pomysł, jak pomóc Amali.

– No dobrze – poddała się – przecież wrócę i znów tu będę.

Odbiła się z miejsca z dwóch stóp i wskoczyła na parapet. W życiu czegoś podobnego nie widziałam. Dopiero wtedy dostrzegłam, że nogi, ramiona, całe ciało miała zwinne i umięśnione jak pantera. Ześlizgnęła się, a raczej znikła bez jednego szmeru, jakby wskoczyła w stóg siana, a nie w niezgrabnie spiętrzone drewniane skrzynki, które skrzypią i trzeszczą, ledwo ich dotknąć.

Zamiast od razu wyskoczyć za nią, rozglądałam się po pokoju.

Nagle usłyszałam zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Szybko odsunęłam się od wielkiej podróżnej skrzyni, którą przed chwilą otworzyłam. Na pewno spytają mnie, co robię w cudzym pokoju. A może warto zaryzykować i dowiedzieć się, czy dziewczyna mówiła prawdę? Przecież nic mi nie grozi. Dzisiaj wyjedziemy i zagadka pozostanie nierozwiązana. Szkoda by było.

– Przepraszam, pomyliłam okna. Myślałam, że to nasz pokój – przećwiczyłam na głos usprawiedliwienie.

Z korytarza doleciał zduszony krzyk. Nagle drzwi ustąpiły pod naporem uderzeń ciał dwóch walczących z furią kobiet. Wtargnęły do pokoju splecione w śmiertelnym uścisku. Młodsza i drobniejsza osunęła się na podłogę, chlustając czerwienią z rozciętego gardła.

– Aaaaa! – wrzasnęłam, kiedy krople krwi rozprysnęły się na moich butach.

Widok morderstwa mnie ogłupił. Zamiast rzucić się do otwartego okna, podskoczyłam i uchwyciłam palcami krawędź podróżnego kufra. Wbijałam paznokcie w drewniane ścianki, zsuwając się w dół. Wściekle wierzgałam nogami i już prawie dotknęłam dna, gdy dwie silne łapy wywlekły mnie za stopy z wnętrza skrzyni.

– Ratunkuuu! – zawyłam.

Zabójczyni, wielka kobieta w szarym, ciasnym turbanie, odziana w bordowy kaftan, jednym ciosem obaliła mnie na podłogę i przydusiła muskularnym ramieniem. Poczułam przy podbródku ostrze noża mokre od krwi. Jej brudna, rozeźlona twarz pokryta bliznami znalazła się tak blisko, że słyszałam chrapliwy oddech.

– Cicho być, bo łyb odyrżne! – syknęła.

Zarzuciła mi na twarz ściągnięty z ramion śmierdzący, przepocony kaftan. Zrozumiałam, że za chwilę rozwali mi czaszkę kopnięciem nogi obutej w skórzany but na drewnianej podeszwie.

– Morda do sirodka!

Zgarnęła mi na twarz poły kubraka, wcisnęła starannie pod spód moje jasne, skręcone jak u owieczki włosy i owinęła głowę, niezręcznie krzyżując rękawy. Domyśliłam się, że nie chce zabrudzić podłogi mózgiem i krwią.

– Kuryw, tyn kubrak, zawszy si wpirdoli w zło strone! Gdzie liziesz, rynkawje pojibany? – przeklinała, wściekle szarpiąc moją głowę w lewo i w prawo.

Prowadziła monolog w jakimś dziwacznym wiejskim żargonie przeplatanym przekleństwami. Dokończyła wiązania, nieustannie ubliżając kubrakowi. Ułożyła mnie na boku i turlając po podłodze, okręciła derką lub kocem. Nie mogłam sprawdzić. Głowę miałam szczelnie zapakowaną w jej krnąbrny kaftan.

Z ciszy, która zapadła, wywnioskowałam, że podziwia swoje dzieło.

– W page zwininta! – wymruczała zadowolona ochrypłym głosem.

Niczym spętanego prosiaka przerzuciła mnie lekko przez bark. Czułam, jak kopnięciem odsunęła z przejścia ciało martwej strażniczki i szybkim marszem przemierzała korytarz w kierunku wyjścia na dziedziniec gospodarczy.

– Ratunku! – wrzasnęłam.

Stukot butów wskazywał, że jesteśmy już na dworze. Ktoś na podwórku usłyszy mój krzyk i przybiegnie z pomocą. Plac jest ogromny, ludzie wychodzący z toalet albo ci przy studni muszą nas widzieć.

– Ratunkuuuu! – zawyłam.

Przypomniałam sobie handlarki dźwigające na plecach beczące owce i przeraźliwie kwiczące świnie. Kobieta z pewnością o tym wiedziała. Dlatego tak starannie mnie opakowała. Dotarłyśmy do miejsca, gdzie reszta bandy czekała w otwartych drzwiach powozu gotowego do odjazdu.

– Szybko, kurew, dawaj świniaka pod ławkę! – rozległy się ponaglające ochrypłe wrzaski.

– Ostrożnie! Mamy ją dowieźć całą i zdrową!

Zamierzali uciec przez bramę dostawczą. Jakieś ręce przejęły moje ciało jak prawdziwego świniaka. Zgodnie z radami zostałam wepchnięta pod ławkę. Słyszałam przytłumione głosy, rozkazy, przekleństwa.

– Ruszaj! – Polecenie rzucone woźnicy sprawiło, że włosy stanęły mi dęba. Zrozumiałam, że nikt mnie nie uratuje. Zostałam porwana.

Czułam, jak powóz pokonuje kolejne odcinki drogi, podskakuje na bruku, na kamieniach, na wyrwach, grzęźnie w piaszczystej drodze. Nadal nic nie widziałam, bo pled i kubrak osłaniały mi głowę, a ja tkwiłam uwięziona pod ławką. Słyszałam niezrozumiały żargon rozmowy toczonej przez porywaczki. Więcej w nim było przekleństw niż zwykłych słów. Szlochałam z rozpaczy, nie mogąc powstrzymać łez.

Za późno się zorientowałam, że działam na własną szkodę. Ściekające do gardła łzy i smarki coraz bardziej utrudniały mi oddychanie. Kręciłam szyją, usiłując zerwać z twarzy kubrak i chwycić choć mały haust powietrza. Jednak porywaczki trzymały mnie mocno stopami.

– To nie ja, porwałyście złą dziewczynę! – wyłam.

Desperacko wierzgnęłam nogami i szarpałam głową jeszcze raz i jeszcze raz, z całych sił. Ale ci ludzie reagowali jedynie śmiechem i schylając się pod ławkę, klepali mnie uspokajająco po całym ciele.

Traciłam przytomność, słabłam, nadciągała śmierć. W ostatnich sekundach życia przed oczami ujrzałam przesuwające się obrazy z dzieciństwa: osada Piaski, dom rodzinny, babka, matka, Zuhus, ojciec Gabo, koleżanki z sąsiedztwa, mój nieżyjący kot Ojek, pies Kejo, wysoki klif nad jasnoniebieskim morzem i niebo, błękitne, błękitne niebo.

– Nie chcę umierać! – zapłakałam. – Chcę do domu, do rodziny!

Umierający mózg przeniósł mnie do pokoju braci, w którym od dzieciństwa mieszkali wszyscy razem. Ja miałam własny pokój, ale często przesiadywałam u nich, biorąc udział w niekończących się dyskusjach, w jaki sposób ci, którzy byli jeszcze nieżonaci, mogą się wydostać spod władzy babki.

– Siostra, jakbyś słyszała, że jakaś dama szuka męża, albo zdobyłabyś pierścioneczek, naszyjniczek dla wsparcia męskiej urody, pamiętaj o swoich braciach. Może uda się nas ożenić i nie będziemy musieli zasuwać w manufakturze u babki za darmochę do końca życia – narzekali, siedząc rozparci na łóżkach i fotelach, podjadając kawałki jabłek, rzodkiewki i ciastka z piekarni Hilpasów.

– Najdrożsi, nieustannie o was myślę, ale moje koleżanki nie nadają się jeszcze na żony.

– A nie możesz się zakumplować z kimś starszym?

– Może moja mentorka Sabia?

– Śmierdzi przeżutym fralonem*.

– Alkoholiczka!

– Stara i gruba.

– To dalej pracujcie dla babki.

– W sumie Sabia nie jest najgorsza. Spytaj, może by mnie chciała? – zagadnął najstarszy z moich nieżonatych braci, odrzucając do tyłu długie do pasa włosy w kolorze złotej pszenicy.

– Przecież żartowałam. Sabia miała już jakiegoś męża. Sto lat temu.

– Spytać nie zaszkodzi – drążył temat. – Stara i brzydka, ale zalety ma. Słyszałem, że posiada wygodny domek niedaleko Entil. Pomyślcie tylko, własny dom! Rządzisz się na swoim. Pracujesz dla siebie. Piękne stroje, biżuteria… Urządzasz przyjęcia jak nasza babka i ten jej nowy księgowy Milu. – Rozmarzył się. – A co mnie tu czeka w przyszłości? We wspólnym pokoju z braćmi do końca życia niczym pięciolatek. Stary kawalerek, każdy się wyśmiewa i ma cię za nic!

– Ale jesteście bezpieczni w domu rodzinnym, cholerni niewdzięcznicy, a waszą siostrę porwały jakieś bandziory i za chwilę umrze! – wykrzyknęłam z rozpaczą.

* Wyjaśnienie znaczenia wyrazów opatrzonych gwiazdką (*) znajduje się na końcu książki w porządku alfabetycznym.

PODRÓŻ Z BANDZIORAMI

– Turchona, uważaj, kurew, żeby nam nie zdechła pod tą ławką – zaklęła siedząca naprzeciwko kobieta. Dostrzegła moje śmiertelne podrygi i uwolniła mi część twarzy spod kubraka, wybawiając mnie od niechybnej śmierci. – Sigona nas wypatroszy, jak świniak wykituje. Chce ją dostać całą i zdrową. A z Sigoną nie ma żartów.

– Trzeba jom posadzić na ławce. Pod ławko jak nic zeszczy sie ze strachu – odpowiedziała Turchona, kobieta, która mnie porwała.

Wydawało się, że to ona dowodzi akcją.

– Lepiej, żeby się nie zeszrała! – jęknęła młoda bandziora bez dwóch zębów z przodu i ze zniekształconą bliznami wargą.

Seplenienie dziewczyny przyciągnęło moją uwagę. Jej sztywne jak u jeża szare włosy wystawały spod modnej czapki z daszkiem, stercząc prostopadle nad usmoloną twarzą. Wytwornym gestami poprawiała brudny i podziurawiony niebieski płaszcz. Dziesięć lat temu mógł należeć do naprawdę eleganckiej damy otoczonej mgiełką kosztownych perfum. I Szczerbata rozkoszowała się tą elegancją do dziś.

– Tego bym nie znieszła, bociadupa.

– Sie ni mówi ni zniesła, tylko ni zniosła – poprawiła ją surowo Turchona.

– Bociadupa, jak się mófi!

Reszta porywaczek wybuchnęła śmiechem. Wywlekły mnie spod ławki i – nadal zawiniętą w brudnobeżową derkę – posadziły między sobą. Ledwo oczy i kawałek nosa wystawały mi spod przepoconego kubraka Turchony.

Haust świeżego powietrza przywrócił mi życie. Przez pomyłkę zamiast Amali znalazłam się pomiędzy złymi i dobrymi porywaczami. Chciałam od razu zawołać, że nie jestem Amalą, ale zmieniłam zdanie. Ujrzałam w wyobraźni krwawiące gardło strażniczki. Jeśli powiem prawdę, pozbędą się niepotrzebnego świadka. Zabiją mnie i wyrzucą gdzieś w lesie. Potem wrócą po Amalę.

Im bardziej oddalaliśmy się od zajazdu Mochali, tym sytuacja stawała się dziwniejsza.

W powozie poza mną znajdowało się pięć kobiet i jeden mężczyzna wciśnięty w kąt pod oknem. Oprócz Turchony, Szczerbatej i Wybawicielki obok mnie siedziała jeszcze Wielka, której sięgałam pod pachę. Dokładnie naprzeciwko widziałam najmłodszą, siedemnasto-, może osiemnastolatkę zwaną „Młodą”. Również ona, podobnie jak pozostałe, miała prymitywną gębę o grubych rysach. Jasne, rzadkie włosy przykryła wełnianą czapą, jakby się spodziewała, że lada moment przyjdą mrozy. Niepokoił mnie błysk szaleństwa zapalający się od czasu do czasu w jej oczach. Jakby na jej miejscu pojawiał się szarpiący łańcuch wściekły pies toczący pianę. Czułam wtedy przerażenie

– Pamiętasz, co masz mówić? Masz przy sobie wszystko, co najważniejsze? – spytała Wybawicielka mężczyznę siedzącego w kącie powozu.

Przypomniałam sobie, że pierwszy raz widziałam go trzy dni temu w zajeździe, kiedy chyłkiem przemykał po schodach, uciekając od wrzasków Mochali. Wpatrywałam się wtedy w jego goły tyłek. Ale ciemna tarsyńska twarz również utkwiła mi w pamięci.

– To, co najważniejsze, każdy chłop ma zawsze przy sobie – parsknęła śmiechem Wielka i popatrzyła na mężczyznę z uznaniem.

Był wystrojony w jakieś półprzezroczyste żółte i różowe chusty. Niby go osłaniały, ale zalotnie podkreślały urodę grubych brwi wygiętych w łuki i czarno obmalowanych oczu. W czerwonych ciżemkach i luźnej szacie w kolorze wina z rozcięciem z boku wyglądał nadzwyczaj ponętnie.

Jechaliśmy bardzo szybko. Dyszałam ciężko pod kubrakiem, który śmierdział potem i końskimi sikami. Zastanawiałam się, co robić. Teraz rozumiałam rozterki Amali. Zdecydowałam, że skoro porywaczki nie wiedziały, jak mam wyglądać, bo przecież trudno, żeby w strzeżonym pokoju mogła przebywać inna dziewczyna niż Amala, poczekam na sposobny moment do ucieczki. Na wszelki wypadek nie powinnam się zbytnio pokazywać mężczyźnie. Mógł mnie zauważyć wcześniej, jeszcze zanim Amala dotarła do zajazdu Mochali.

Porywaczki były ubrane w obcisłe bluzy w szarozielonych kolorach i czarne obcisłe spodnie w morańskim stylu oraz czarne wełniane peleryny, poza Turchoną, która zamiast peleryny nosiła bordowy kubrak, którym teraz byłam owinięta. Podobna do jeża Szczerbata z ostentacyjną elegancją otulała się w strzępy niebieskiego płaszcza. Obcisłe stroje uwidaczniały ich silne, żylaste łapy, ramiona i muskularne nogi. Możliwe nawet, że pod bluzami miały wygodne skórzane kirysy, jakie produkowano w domostwie mojej koleżanki Merene.

– Młoda, bociadupa, nie za gorąco ci f tej fełnianej czapie? – spytała Szczerbata, poprawiając swoją modną czapkę z daszkiem.

– Pierdol się Szczerbata – odpyskowała Młoda.

Pozostałe porywaczki skrywały włosy pod obcisłymi szarymi bądź ciemnozielonymi turbanami z cienkiej wełny, sfilcowanej ze starości. Ich ubrania wyglądały na dostosowane do wypełniania zadań polegających na bieganiu, czołganiu się i skakaniu z dachów z nożem w garści na niespodziewających się niczego ludzi. Śmierdziały przy tym zjełczałym potem, stajnią, chlewem i wszystkim, czym może śmierdzieć ubranie nieprane przez wiele miesięcy.

Wnętrze powozu było pomalowane farbą w kolorze orzecha, w oknach wisiały zielone firanki. Dobrze resorowane koła łagodziły uderzenia o kamienie, które zaczęły się pojawiać na naszej drodze.

– Szamnij se troszke. – Porywaczki podały mi bukłak z wodą, kawałek chleba i suszony wędzony boczek.

Jadłam, nadal zakrywając się kubrakiem.

Odsunęły zasłony w oknie, wpuszczając świeże powietrze, które przegoniło ciężki zaduch spowodowany dziwacznym zapachem ich ubrań i spoconych z napięcia ciał. Wszystkie żuły fralon i od czasu do czasu spluwały na podłogę powozu.

– Żyjesz tam pod to kapoto? – spytała Turchona.

Mruknęłam, że wszystko w porządku. Podciągnęłam nogi i umościłam się wygodniej obok niej. Wyjrzałam spod kubraka, na wszelki wypadek jednak nie odsłaniając głowy. Znów zebrało mi się na płacz i zaczęłam cicho szlochać.

– Czego płaczesz? – zniecierpliwiła się. – Dostarczymy cie do Sigony i paga.

– A potem co? – spytałam, pochlipując.

– Dostaniemy piniondze i spirdalamy z powrotem na zachód – mruknęła, spluwając fralonem na podłogę.

– A mnie ta Sigona zabije – jęknęłam i łzy znów spłynęły mi po policzkach.

– Nosz kuryw, po co ty sie tera martwisz? A może ni zabije? – pocieszała. – Siedź cicho. Żadnych ryków. Jibne ci na głowe pare łachów dla osłony, jakby kto zajrzał do sirodka. Niedługo bedziemy na granicy. Dla celniczek jest nasz tarsyński kurwiszonek i srebro. Potem tyko droga przez tunel. I paga, Katalonaj u naszych stóp – powiedziała Turchona.

Mówiła z takim spokojem i zadowoleniem, że zwątpiłam w opowieść Amali. Katalonaj? Dziewczyna, sądząc po wyglądzie, mogła być Katalonajką. Poczułam wybuchającą we mnie nienawiść. Po co mnie w to wplątała? Cholerna, podstępna wydra! Świnia i lisica w jednym! Wyleciała na wolność jak fryga, a ja tu teraz tkwię zamiast niej!

Jeśli się przyznam, że nie jestem nią, poderżną mi gardło. Co się ze mną stanie w obcym państwie? Jestem nieletnia, nie mam pieniędzy. Babcię odwiedzali czasami skośnoocy handlowcy oriestańscy, ale nawet nie wiedziałam, z jakiego kraju przybywali.

Przypomniałam sobie, jak kupczynie w zajeździe klęły na celniczki pobierające myto, że obłupiają na cle gorzej niż bandziory na drogach. Marzyłam, że odprawa celna obejmie przeszukiwanie powozu. Znajdą mnie i uratują.

Strażnica celna znajdowała się przed mostem nad górską rzeką płynącą w głębokim wąwozie. Nie było innej drogi w góry jak tylko przez ten most. Celniczki zatrzymały nas pokrzykiwaniem, Tarsyńczyk zalotnie poprawił swoje chusty i wysiadł z powozu, ściskając pod pachą jakiś pakunek.

– Nie żałuj im pindola, kiciuniu! – zachęcały go bandziory.

Tarsyńczyk nie wrócił już do nas. W napięciu oczekiwałam na wejście celniczek. Miałam gardło przygotowane do rozpaczliwego wrzasku o pomoc. Nagle powóz ruszył. Okładane batem konie pomknęły, stukając kopytami po bruku na wysokim, arkadowym jak akwedukt moście nad przepaścią.

Porywaczki ściągnęły ze mnie wszystkie maskujące, śmierdzące paskudnie łachy. Pokrzykiwały i gratulowały sobie nawzajem. Brakowało tylko, żeby zaczęły mnie ściskać i całować.

– Czy już przejechałyśmy granicę? – wyszeptałam.

Czułam, że moje serce umiera.

– Wszyskie w kółko pirdolo, że jesteśmy bando zasranych pechowców – śmiała się na cały głos uszczęśliwiona Turchona. – A tu, kuryw słodki, jedno ciencie pod gardłem i pimpuś w naszych rynkach, wyłuskany jak z rozporka.

– Nie zapominaj o paru trupach z naszej ręki – wtrąciła się kobieta, którą nazywałam Wybawicielką.

Była starsza, niższa i bardziej żylasta od reszty porywaczek, ale wiek chyba pracował na jej korzyść. Więcej w niej było doświadczenia i spokoju niż w całej reszcie.

– Jednym cięciem to mogłaś najwyżej nasrać katalonajskim pipom na głowę. Zmieliłyby cię na pasztet! W szczególności dowodząca! Widziałaś tego starego harpagona? Łapy jak kleszcze, dwoma palcami kark by człowiekowi rozjebała na drzazgi! My wszystkie odwaliłyśmy robotę, a ty tylko świniaka wyniosłaś – chwaliła sprawiedliwie zasługi całego oddziału.

Szczerbata ręką pokrytą napisami w nieznanym języku wytatuowanymi na wierzchu dłoni wygrzebała zza pazuchy spory bukłak, z którego w czasie podróży pociągała dyskretnie łyczek czegoś smacznego.

– Kompociku? – spytała, eleganckim gestem wyciągając bukłak w stronę Turchony.

Piły kolejno wszystkie, delektując się smakiem, a ja przyglądałam im się z zazdrością, bo też miałam ochotę na słodki owocowy napój. Uznałam jednak, że lepiej się nie spoufalać. Poza tym resztka zachowanych zębów Szczerbatej była czarna i połamana, co odebrało mi ochotę na dzielenie się z nią kompocikiem.

Kiedy bukłak trafił do Młodej, wypiła duży łyk i podała go Wybawicielce, prowokacyjnie pomijając Wielką, na którą zgodnie z kierunkiem podawania była teraz kolej. Wybawicielka oddała bukłak Wielkiej, a na Młodą się wściekła:

– Odwaliło ci do reszty?

– Nie będę wspierać złodziejskiego ścierwa.

– Masz coś do mnie? – spytała spokojnie Wielka.

– Śmierdzisz trupem – powiedziała Młoda i objęła nos dwoma palcami, odwracając głowę od Wielkiej z miną wyrażającą wstręt. Splunęła przeżutym fralonem na podłogę. – Zobaczę twoje flaki na skałach. Tak jest na niebie wypisane.

– Hej, Młoda, a od kiedy to umiesz czytać? – zaśmiała się Wybawicielka. – Ja, kurew, nie umiem. I przez całe swoje życie nie spotkałam piśmiennego człowieka, a ty na niebie potrafisz coś wyczytać?

– Wal się – prychnęła Młoda.

– Szama się fal, Młoda – oburzyła się Szczerbata. – I nie rządź się moim kompocikiem!

Po dwóch kwadransach powóz się zatrzymał. Powożąca krzyknęła, że zrobiło się zbyt stromo dla koni. Wszystkie wysiadłyśmy. To był koniec jazdy powozem. Droga zmieniała się w wąską ścieżkę prowadzącą w naprawdę wysokie góry. Dookoła rosła bujna zielona trawa, którą konie skubały z zadowoleniem. Im było wyżej, tym roślinność stawała się rzadsza, a ponad nią wznosiły się pionowo białe ściany gór.

– Czy jesteśmy już w Katalonaju? – spytałam ponuro.

– Ni. Wszysko, w page, to ziemia niczyja. Pas przygraniczny – wyjaśniła Turchona.

– I ludzie się tędy wdrapują? – Zdziwiła mnie niewielka szerokość ścieżki.

– Tendy? A po kiego wielbłonda? Zaraz za mostem celnym minęłyśmy rozwidlenie dróg. Powozy i transporty zapirdalajo dalej wygodno drogo prosto jak kij na przejście graniczne do Katalonaju. Tam stacjonujo strażniczki graniczne. Dookoła jak nasrał nic tylko Najwyższe Góry Świata. Ale my ni musimy sie czochrać po skałach jak jakie muflony, bo mamy swój sposób.

– A powóz? – dociekałam, widząc, że powożąca zeskakuje z kozła.

– Ona odwizie drynde i dołonczy do nas razem z tym tarsyńskim kurwem, co sie układał z celniczkami – wyjaśniła Turchona.

Wszystko miały dokładnie przygotowane. Gdyby tylko jeszcze porwały właściwą osobę, akcja zakończyłaby się ogromnym sukcesem – pomyślałam złośliwie.

Ruszyłyśmy w góry. Widok był oszałamiająco piękny i dziki, ale ja nie miałam nastroju na podziwianie przyrody. Po dwóch godzinach wspinaczki byłam zmęczona i spocona. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, zobaczyłam na przełęczy między białymi wierzchołkami gładki mur zbudowany z białego kamienia. Wyglądało to tak, jakby przełęcz umożliwiająca swobodne przekroczenie granicy państw Moranu i Katalonaju została przegrodzona ścianą wysoką na jakieś czterdzieści stóp i długą na trzy mile. Ciekawiło mnie, czy na tym murze przebywały jakieś strażniczki.

– Nie widzę żadnych bram. Najwyżej ptaki tędy górą przelecą – westchnęłam posępnie.

– Albo krety dołem, hy, hy – parsknęła śmiechem Turchona.

Zboczyłyśmy ze ścieżki biegnącej równolegle do muru i weszłyśmy w rumowisko potężnych białych głazów wyrastających pionowo z niskiego zielonego poszycia. Teraz prowadziła Wybawicielka. Przemieszczała się od głazu do głazu, bacznie im się przyglądając.

– Tu! – zawołała triumfalnie. Zatrzymała się przed szarzejącą w mroku ogromną skałą wielkości domu i uważnie przesuwała dłonią po chropowatej powierzchni.

Turchona dołączyła do niej. Po chwili zaparły się plecami o pooraną rysami kamienną ścianę i nagle prostokątny fragment skały ustąpił, wsuwając się do środka. Pojawił się przed nami otwór mniej więcej na pięć stóp wysoki i na trzy stopy szeroki. Pochylając głowy, kolejno wciskały się do środka.

Zatrzymałam się. Poczułam, że nie jestem w stanie zrobić ani jednego kroku. Dosłownie wrosłam w ziemię. Wejście do tej czarnej dziury oznaczało mój koniec. Mój grób. W czarnej dziurze siedzi potworna Sigona, która kamieniem rozbije mi głowę i pozostawi leżącą w wilgotnym wnętrzu pieczary na pożarcie pełzającym robakom. Oblezą moje ciało skolopendry i żuki. Wlezą mi do oczu, uszu i nosa. Zeżrą mnie, zanim do końca umrę i zgniję. Nie będzie już Moranu, mojego domu, nawet mnie.

Cofnęłam się i zaczęłam zbiegać co sił w dół, lawirując pomiędzy głazami.

Młoda pierwsza zauważyła mój rozpaczliwy zryw.

– Stój! – wrzasnęła.

Ruszyła po zboczu długimi susami. Dopadła mnie, zanim reszta zauważyła, co się stało.

– Nie chcę umierać! – krzyczałam, wykręcając się z jej uścisku, ryjąc piętami ziemię i rozrywając trawę, kiedy wlokła mnie za sobą. Obcierałam sobie kolana, łydki i dłonie o ostre kamienie.

– Mamo, Zuhusie, tato, babciu! Ratunku!

Wbiłam zęby w jej dłoń i zacisnęłam szczękę z całych sił. Dziewczyna wyszarpała rękę z moich ust i rzuciła mnie na skały. Pod wpływem bólu szaleństwo wypełzło z jej trzewi na twarz i zawładnęło umysłem.

Chwyciwszy mnie za włosy, uderzyła kilkakrotnie moją głową o kamienie. Zabolało, spomiędzy włosów popłynęła krew. Młoda wstała i zaczęła mnie kopać. Jej wargi rozciągnęły się w radosnym uśmiechu. Mierzyła w brzuch, w żebra, w głowę. Zasłaniałam się rękami, dysząc i charcząc, czołgałam się między kamieniami, jakbym chciała się za nimi ukryć. Zanim bandziory nas dopadły, dziewczyna chwyciła oburącz ciężki głaz, uniosła ręce i odchyliła się do tyłu, chcąc z rozmachu zadać cios, który zmiażdży mi głowę.

Nadbiegająca Turchona wyrwała kamień z jej rąk. Dziewczyna wykręciła się w przeciwną stronę. Pochyliła się i wyciągnęła nóż umocowany przy łydce. Wzięła zamach i zadała cios, przed którym Turchona chyba cudem zdołała się uchylić. Szczerbata z wyciągniętym zza pasa nożem ruszyła na pomoc Turchonie. Tymczasem Wielka podniosła z ziemi głaz, którym Młoda zamierzała się na mnie, i jednym ciosem zmiażdżyła jej czaszkę.

Młoda opadła na kolana, a potem osunęła się na ziemię. Krew i mózg rozbryznęły się na skałach.

– Sombera, teraz to ja, kuryw, wiem, czemu ta pojibana wariatka tak cie nienawidziła za życia – wydyszała Turchona.

Zanim dotarło do mnie, że Wielka ma na imię Sombera, straciłam przytomność.

Gdy się ocknęłam, leżałam na kamiennej posadzce pośród kaganków oświetlających niewielkie wnętrze. Cienie tańczyły po skalnych ścianach.

– Umarłam? – spytałam sama siebie.

– Ty nie – powiedziała Turchona. – Młoda sie przeniosła do piekła, gdzie jej mijsce.

– Najwyższy czas – przytaknęła Wybawicielka. – Dobrze, że nam łbów nie porozbijała w czasie snu. Takie wariaty do wszystkiego są zdolne. Skądeś ją, kurew, Sombera wytrzasnęła?

– Jedna znajoma mi zapłaciła, żebym ją wzięła ze sobą, bo dziewczyna zdolna, chce się szkolić na bandziorę. A Młoda oskarżyła mnie potem, że niby ją sobie kupiłam.

– Zdolna do wszyskigo – zaśmiała się Turchona. – Ta znajoma zapłaciła, żeby sie jej pozbyć!

– Gdzie jest Młoda? – spytałam mimo wszystko z obawą.

– Nie żyje. Uderzyła głową o skałę – powiedziała spokojnie Wybawicielka.

– I została tam na zboczu, niepochowana? – zapytałam głupio.

– Szępy zeżrą jej czapkę razem z oczami, bociadupa – odpowiedziała Szczerbata.

To straszne, ale ucieszyła mnie śmierć tej dziewczyny. Człowiek nie wie, jak się zachowa w nieprzewidzianych okolicznościach. Pierwszy raz w życiu ktoś usiłował mnie zabić. Po raz pierwszy ja życzyłam komuś śmierci.

– Posłuchaj uważni – powiedziała Turchona, poprawiając swój turban przekrzywiony w czasie walki z Młodą. – Nie próbuj wiencej żadnych zasranych ucieczek. To, że cackamy sie z tobo jak z jakimś pirdolonym jajkiem, ni znaczy, że ni możemy cie zmasakrować, i to tak, kuryw, żeby ni było widać na zewnontrz. Bedziesz wyła z bólu. Ni tylko Młoda potrafi stracić cierpliwość.

– Nie bijcie! – jęknęłam rozpaczliwie.

Całe ciało bolało mnie od ciosów i kopniaków Młodej.

– Nie będę więcej uciekać. Przysięgam!

Usiadłam i się rozejrzałam. Gdzie miałabym teraz uciekać w tej jaskini? Postanowiłam poczekać. Jednak tliła się we mnie iskierka nadziei.

– Odpoczęłaś, to zbieramy łachy i zapirdalamy w dół.

Ujrzałam wyrąbane w skale schody. Turchona szła przodem, oświetlając drogę. Ku mojemu zdumieniu na głębokości jednego piętra schody się skończyły i znalazłyśmy się w wielkiej pieczarze. Grotę wypełniały stalaktyty i stalagmity, kałuże i jeziorka, trudno było dojrzeć wszystko dokładnie w świetle lampki. Ruszyłyśmy przed siebie naturalnym tunelem przebiegającym we wnętrzu Najwyższych Gór Świata.

Wędrowałyśmy całkiem wygodnie, raz w górę, raz w dół przez dwie, może trzy godziny. Chwilami podłoże ze skalnego zmieniało się na żwirowe. Czasami przechodziłyśmy przez szerokie i wysokie groty, do których gdzieś z góry wpadały mdłe promienie światła, być może księżycowego. Niekiedy korytarz zakręcał albo się zwężał i mogłam dotknąć rękami jego ścian po obu stronach. Przez całą drogę nie padło ani jedno słowo – poza przekleństwami, gdy pojawiały się kałuże lub nieoczekiwanie spadające odłamki skał utrudniały nam szybki marsz. Stopy w sandałach miałam mokre, bolały mnie żebra i uda od kopnięć Młodej, czułam straszliwe wyczerpanie, ale się nie skarżyłam. Nie widziałam możliwości odpoczynku.

A jednak bandziory też musiały być zmęczone, bo w pewnej chwili Wybawicielka powiedziała stanowczo:

– Kurew, siadamy. Ani jednego kroku więcej nie zrobię.

Przycupnęłyśmy wokół oliwnej lampki na kilka minut, podając sobie nawzajem bukłak z wodą. Wszystkie bandziory pracowały dziś od rana. Nie wiem, skąd przybyły. Może mieszkały gdzieś w pobliżu zajazdu Mochali, może przyjechały z daleka, podróżując całą noc, a potem czaiły się gdzieś w pobliżu zajazdu. Zanim mnie porwały, zabiły przecież porywaczki Amali. Całkiem możliwe, że mordowanie jest bardzo wyczerpującym zajęciem, więc miały prawo być znużone.

Jednak zależało im na czasie. Zjadłyśmy resztkę chleba i suszonego mięsa. Szczerbata wydobyła swój bukłak z kompotem i pociągnąwszy parę sporych łyków, podała go innym. Każda raczyła się obficie, aż przyszła kolej na mnie.

Do diabła z czarnymi zębami Szczerbatej – pomyślałam. – Strasznie chce mi się pić.

Odruchowo przyłożyłam bukłak do ust, wzięłam na początek skromny łyczek i zamarłam z palącą zawartością w ustach.

– Łyknij sze, rozgrzeje cię od szrodka – poradziła Szczerbata, poprawiając eleganckim gestem kołnierz swojego zszarganego niebieskiego płaszcza.

Posłusznie wchłonęłam ognisty płyn. Gardło mnie piekło, a oczy pełne łez wyszły mi niemal na wierzch. Dobrze, że nie poszłam za głosem chciwości i nie wypiłam tyle „kompociku”, na ile miałam ochotę, wyobrażając sobie słodziutki owocowy napój…

– Moja mamuśka też taką dobrą gorzałę robiła. Cały dzień można było pić i nie trzeźwieć, a na drugi dzień człowieka nawet głowa nie zabolała – pochwaliła się Wielka Sombera.

– To żeś, kuryw, szczęśliwa, że mamuśke dobro miałaś – powiedziała z podziwem Turchona.

– A ty nie miałaś?

– A, kuryw, myślisz, że bym pirdolono bandzioro była, jakbym rodzine porzodno miała?

– A czy ja mówiłam, że miałam porządną rodzinę? U nas wszystkie dziewczyny to bandziory, a chłopaki kurwy za młodu. Jeden kurew lepszy od drugiego. Z mojego ligu było dwóch. Zolto i Sumo, paluszki lizać chłopaki. Jak za nimi kobity płakały, kiedy ich wywozili na zaciąg kopalniany! Tacy silni i wielcy jak ja. Od razu przydział do kopalni rudy żelaza dostali. Mieliśmy za to jedzenia na rok, bo na wsi wtedy mieszkaliśmy. Chociaż my nie z chłopek, bo mama w karczmie przy kuchni pracowała. A dwóch z młodszego ligu matka na galery wysłała. Było na pokój mieszkalny dla całej rodziny, bo w mieście wtedy mieszkaliśmy. Ojciec to po każdym płakał, jak to chłop. W nianiojukach chłop ponosi dzieciaki przez parę lat, nic dziwnego, że rozstać się potem trudniej takiemu.

– A mnie na szchodach szfiątyni znaleźli i do szierocińca oddali – pochwaliła się Szczerbata.

– No to świętą powinnaś zostać, jak cię w świątyni znaleźli – powiedziała Wybawicielka.

– Kto fie, może jeszcze zosztanę – ucieszyła się Szczerbata i znów eleganckim gestem wygładziła swój niebieski płaszcz.

– A ja to, kurew, ze wsi na wolność uciekłam – powiedziała Wybawicielka. – Na wsi to nadal niewolnictwo panuje, mówię wam. Do barony należeliśmy jak psy. Nawet gorzej niż jej własne psy, pokraki nic niewarte, bo własne to karmi, a chłopki pańszczyźniane gówno ją obchodzą. Żeby tylko pracowały na jej polu od świtu do nocy. A młodzieniaszków to sobie wybierała do łóżka, jakich chciała. Jak zużyła, to oddała, i ożeń potem takiego, kiedy przechodzonego nikt nie chce. Na wsi wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, to zaraz takiemu łatę przypną, że przez baronową wyślizgany. Tak z moim tatą było. Baronowa wystrugała, a matka wykopała, bo powiedziała, że kurwa w domu trzymać nie będzie. I poszedł zimą na drogę, i zamarzł na śmierć. Pięć lat miałam i do teraz pamiętam. Wtedy sobie postanowiłam, że nie chcę być chłopką. Nic swojego nie masz, a sama do kogoś należysz jak pies jakiś, co go każdy kopnąć może.

– To ty podwójną bandziorą jesteś. Na dwóch stryczkach cię powieszą. Po pierwsze, że obcych ludzi okradasz, a po drugie, że sama siebie baronie ukradłaś – powiedziała Wielka Sombera.

Bandziory się roześmiały.

– A ja od małego piździelca sama dbałam o siebie – powiedziała Turchona. – W moim mieście rodzinnym epidymia wybuchła i prawi wszyscy biedniejsi wymarli, a zamożniejsi wyjechali. Główni dzieci, bidne sraluchy osierocone zostały. Miasto opustoszało i z dzisienć lat nikt obcy tam ni zaglondał. Wszyscy myśleli, że zaraza nadal panuje. Żyło nam sie jak w pipie, dużo zapasów w pustych domach zostało. Drzewa od owoców sie uginały. Bywało, że jedni bydła nakradli, inni monki. Domy w ruiny sie poprzemieniały, zarosły trawo, ale klimat łagodny był i śnieg ni padał. Wystarczyło derko sie przykryć i przetrwać w najwienksze zimno. Tylko jak my podrośli, zaczeły sie walki miendzy nami. Kuryw, wszyscy chcieli rzondzić! Oka ni można było zmrużyć, żeby ci kto nożem ni zapirdolił. W końcu sie stamtond wyprowadziłam i tak bandzioruje do teraz z kim, kuryw, popadnie. – Turchona splunęła fralonem w ciemność tunelu.

Życie tych kobiet wydało mi się przerażające. Może i wiodły mnie na śmierć, ale serce ścisnęło mi współczucie, że los nie pozwolił im doświadczyć choćby odrobiny miłości i dobra na tym świecie. Strasznie jest urodzić się biedakiem.

Turchona podała mi swój śmierdzący kubrak, który okazywał się tak przydatny w różnych sytuacjach. Miała wyrzuty sumienia, a może zauważyła, że zmarzłam, i obawiała się, że umrę na gorączkę, zanim dostarczy mnie Sigonie. Kubrak był na mnie o wiele za obszerny i sięgał do kostek; ale chociaż cienki, grzał skutecznie. Ruszyłyśmy dalej, tym razem wąziutkim korytarzem. Nasze cienie tańczyły po suficie. Nikt nie rozmawiał. Przyśpieszyłyśmy, bo posadzka pod stopami stała się równiejsza. Znów mijały godziny. Nagle ostatnia lampka zgasła.

– No i paga. Skończyło sie paliwo! – zaklęła z wściekłością Turchona. – Trzymajcie sie ścian i siebie nawzajem. Kawałek dalej na końcu korytarza jest ogromna grota. Znam jom i wiem, gdzie stojom lampki.

Chwilę potem rozległ się huk. Coś pękło, zarwało się. Łomot wskazywał, że idące przede mną kobiety zapadły się pod ziemię, zleciały gdzieś w dół. Zatrzymałam się, nie chcąc podzielić ich losu.

– Co jest, kuryw! – zapiszczała z przerażenia Turchona.

– Żyjecie wszystkie? – spytała Wybawicielka.

– Szpadłam f dół, bociadupa – jęknęła Szczerbata.

– Drewniany podest się załamał – stwierdziła Wielka Sombera.

– Bo jesteś kurywsko cienżka. Wielka i cienżka! – wściekła się Turchona. – Było iść gensiego, a ni w pirdolonej kupie.

– Te, mała, gdzie jesteś? – zaniepokoiła się Wybawicielka. – Nosz, kurew, słuchajcie, nikt jej nie przydusił? Jesteś tu na dole? Żyjesz?

– Żyję – odpowiedziałam. – Nie dotarłam do pomostu, zanim się załamał.

– Ale szczenście! – ucieszyła się Turchona. – Musisz jakoś dotrzeć do groty i przynieść lampki, bo ni wiadomo, gdzie, kuryw, wpadłyśmy i jak stond wyleźć.

– Podest opiera się z dwóch stron na ścianach – powiedziała Wielka Sombera. – Na pewno po bokach wystają jakieś kamienie, po których można przejść. Musisz tylko przytulić się do ściany i przesuwać bardzo ostrożnie do przodu.

Przykucnęłam i sprawdzałam dłonią skalną nawierzchnię korytarza. Szybko dotarłam do miejsca, gdzie skała się kończyła. Wyczułam dłońmi krawędź. Dalej posadzki nie było. Przesunęłam dłonią po ścianie. Rzeczywiście od lica odstawał gzyms szeroki na jakieś dziesięć cali. Na takim samym z drugiej strony musiał wspierać się podest tworzący drewnianą podłogę korytarza. Sprawdziłam, czy kubrak Turchony nie będzie mi zawadzał. Przytuliłam się do ściany prawym bokiem i ruszyłam do przodu.

– Przesuwam się – zawiadomiłam. – Może spadnę na was.

– Cicho. Nie rozpraszajcie jej – syknęła Sombera.

Natychmiast zrobiło mi się gorąco ze strachu. Nie wiedziałam, jak głęboka jest dziura, w którą wpadły, i czy dalej nie zmienia się w przepaść. Co jakiś czas sprawdzałam palcami stóp, czy pojawiła się jakaś podłoga, podest lub skała. Nagle zamarłam.

– Gzyms się skończył! A podłogi nadal nie ma – wyjęczałam.

– Bez paniki – powiedziała Wielka Sombera. – Musi być coś innego. Sprawdź nogą, czy nie ma wyrąbanego wcięcia w ścianie, w które wsuwa się deski pomostu.

Przyklejona do ściany wymacałam stopą wgłębienie na przedłużeniu gzymsu. Ale jak miałam iść dalej? Włożyć palce stóp w poziomą szparę, przytulić się twarzą i całym ciałem do ściany? A jeśli odpadnę od gładkiej powierzchni kamienia, a tam na dole jest przepaść? Pot płynął po mnie strumieniami.

– Co jest? Masz pipe jak baba czy paga ci w portkach dyndoli, a jajeczka ze strachu dzwonio? Idziesz czy ni idziesz? – wściekała się Turchona.

– Idę – jęknęłam.

Łzy zalewały mi twarz. Dobrze, że chociaż przed śmiercią dowiedziałam się, co to jest paga.

– Zamknij mordę, Turchona – uciszyła ją Wybawicielka. – Dziewczyna stara się, jak może.

Nie miałam odwagi pomyśleć, ile będę musiała tak sunąć wzdłuż ściany. Jedną stopę, pięć, a może jeszcze milę? A jeśli nie dam rady? Spadnę w przepaść.

– Jak dotrzesz do jaskini, to zaraz po prawej na podłodze powinny stać lampki. I krzesiwa, bo lampki trzeba zapalić. – Wybawicielka wciąż mówiła i odwracała moją uwagę od myśli o przepaści.

Było to bardzo skuteczne, gdyż zamiast martwić się o siebie, zaczęłam martwić się o to, czy lampki tam rzeczywiście będą. A jeśli tak, to czy będzie również krzesiwo, bo bez ognia żadna lampka do niczego się nie przyda.

– Jest podłoga! – zapiałam ze szczęścia.

– Uważaj, kuryw, idź ostrożnie, bo podest znów może sie zawalić i z kolei ty sie wpirdolisz do dziury – przestrzegła Turchona.

– To by było sztraszne, bociadupa! – jęknęła Szczerbata.

Pod stopami miałam twardą kamienną posadzkę. Posuwałam się prędko do przodu, dotykając dłonią ścian. Nagle skała pod moimi palcami się rozstąpiła. Dotarłam do jaskini. Kucnęłam i zaczęłam szukać lampek na podłodze po prawej stronie. Znalazłam! Krzesaki do ognia też leżały na podłodze. Wypróbowałam jeden – zadziałał. Po ciemku majstrowałam przy lampce, dostosowując knot do jak najszybszego złapania ognia. Z korytarza za plecami dobiegały krzyki porywaczek. Kiedy pierwsza lampka zapłonęła, uspokoiłam się zupełnie.

Może to dobry moment na ucieczkę? Mając lampki, mogłam się pokusić o szukanie drogi wyjścia. Niech one zostaną w tej dziurze. Ale czy uda mi się samodzielnie wydostać z jaskini? Poza tym wyjdę po stronie katalonajskiej, a nie znam nawet jednego słowa po katalonajsku. Sama zginę – myślałam gorączkowo.

W dodatku, wstyd się przyznać, ale mam w sobie ducha współpracy. To kłopotliwa cecha charakteru, która mi czasami przeszkadza w życiu. Lubię, kiedy sprawy posuwają się do przodu. Łatwo się angażuję we wspólne przedsięwzięcia. To przedsięwzięcie polegało na porwaniu Amali, więc jakoś podświadomie pomagałam ją skutecznie porwać i dostarczyć na miejsce.

– Mam światło – powiedziałam, pochylając się nad szczątkami pomostu. Oświetliłam resztki konstrukcji i wnętrze kanału, w którym znalazły się bandziory. – Na szczęście jest płytko i nie ma żadnych przepaści ani studni – zapewniłam, oglądając dno na całej długości zapadniętego korytarza.

Porywaczki tkwiły w rozpadlinie, która musiała powstać po zawaleniu się kamiennej posadzki. Została potem przesłonięta byle jak drewnianym pomostem. Rozpadlina sięgała im ze trzy stopy ponad głowę. Klnąc i narzekając, zbudowały z desek z połamanego pomostu pochylnię-drabinę, po której jedna po drugiej wydostały się na powierzchnię.

– Daj łapę, mała – powiedziała Wybawicielka. – Spisałaś się jak stara.

– Gdyby ni ona, w ogóle ni musiałybyśmy leźć przez ten zasrany tunel – przeklinała Turchona.

– Przecież dosztaniemy za nią pieniądze, bociadupa! – oburzyła się Szczerbata.

Razem weszłyśmy do rozległego pomieszczenia groty. Teraz nie wydawało mi się tak smoliście czarne jak na początku. W sklepieniu musiały istnieć jakieś szczeliny wiodące na powierzchnię.

– Kuryw, ni rozłazić sie – powiedziała Turchona.

Obudzone nietoperze zaczęły latać pod sklepieniem. Bałam się, że wplączą mi się we włosy. Na wszelki wypadek osłaniałam głowę. Kiedy miałam pięć lat, myślałam, że nietoperze składają jaja w gniazdach jak ptaki. W sterczących teraz na wszystkie strony moich skudlonych lokach mogłyby uwić nawet kilka gniazd.

– Jeszcze kawałek i wychodzimy – pocieszyła mnie Wielka Sombera.

Zauważyłam, że jako jedyna w ogóle nie klnie. Reszta miała swój własny repertuar ulubionych przekleństw. Nie odgadłam tylko, co oznacza „bociadupa” Szczerbatej.

– W jaki sposób można się wydostać na zewnątrz? Przecież nie ma jak wciągnąć do środka tych ciężkich kamiennych drzwi – spytałam.

– Pirdolony smark, o wszyskim chce sie dowiedzieć – pochwaliła moje zainteresowanie Turchona. – Jedne drzwi wyjeżdżajo na zewnontrz, a inne wjeżdżajo do środka.

– Nigdy bym nie zgadła. – Byłam naprawdę zaskoczona. – A jeśli przypadkiem jakiś człowiek będzie się kręcił pod głazem i zobaczy, że drzwi się właśnie wysuwają i ktoś wychodzi?

– To przejście jest starsze niż paga – wyjaśniła Turchona. – Ma z tysionc lat. No, może sto. Wszendzie so otwory obserwacyjne. Nikt ni wyjdzie, póki jakiś kuryw sie tu krenci. A na co ci to widzieć? Żadnych pirdolonych ucieczek, bo zaszlachtuje jak psa – zagroziła.

Podziwiałam peryskopowe lusterkowe urządzenia do sprawdzania bezpieczeństwa w okolicy wyłazu. Cała akcja porwania miała zorganizowany charakter. Stuletnie przejścia, peryskopy, przekupywanie celniczek – wszystko pasowało do zawodowych szpiegów, a nie takich łajz jak moje porywaczki. Kim była Amala, że tak wielu ludzi zadało sobie trud, by dostarczyć ją do Katalonaju? Mówiła, że nie zna swojej tożsamości. Widocznie inni lepiej wiedzieli, ile jest warta.

No, to się zdziwią, kiedy mnie zobaczą.

SPOTKANIE Z SIGONĄ

Przyjemnie było znów ujrzeć światło dzienne.

– Jesteśmy w pirdolonym Katalonaju! – zawołała Turchona i radośnie walnęła mnie w plecy z siłą młota parowego używanego w naszym zakładzie do rozklepywania materiału.

W miejscu, gdzie górska ścieżka, którą schodziłyśmy, zbliżyła się do bitej drogi, oczekiwał na nas zakryty plandeką wóz zaprzężony w dwa niewielkie, ale silne ciemnobrązowe koniki. Ogony miały splecione w warkoczyki, a grzywy krótko podcięte.

Na dworze słońce właśnie wschodziło, przebijając się przez tuman deszczowych chmur. Musiałyśmy spędzić w jaskini całą noc. Nic dziwnego, że byłam taka zmęczona.

– Czy po katalonijskiej stronie też będą celnicy albo jakaś straż graniczna? – spytałam z nadzieją w duszy.

– A po kiego wielbłonda? – Turchona wzruszyła swoimi szerokimi ramionami i splunęła na ziemię przeżutym fralonem. – Taki tunel pod górami buduje sie dla unikniencia wszystkich kłopotów. Jesteśmy na miejscu. Jeszcze kawałeczek i bendziemy w gospodzie Pod Smokiem.

W moim umyśle znów pojawiła się nadzieja.

– Ni kombinuj żadnych ucieczek. Jesteśmy niedaleko gór, tu niedźwiedzie sie jeszcze branzlujo. I wilki. Znasz sie na wilkach? No widzisz, rozszarpio cie bestie, wpirdolo i po krzyku!

Rozsiadłyśmy się w wozie na drewnianych ławkach przykrytych derkami. Koniki ruszyły. O dziwo w Moranie, po drugiej stronie gór, panował zupełnie inny klimat niż w Katalonaju. Sądząc po temperaturze, tu już chyba było lato. Pomimo wczesnej pory ciepłe i dziwnie mokre powietrze otulało nas i sprawiało, że zaczęłam się trochę pocić. Nawet roślinność była tutaj inna. Wśród bujnej zieleni ociekającej skroploną wilgocią dostrzegłam jakąś palmę. Palmy rosną w okolicach mojego domu nad Morzem Wewnętrznym, a nie na północy!

Nagle zaczął padać deszcz, potem zerwał się wiatr i rozpętało się piekło. Oberwanie chmury zaatakowało nas, jakby morze wystąpiło z brzegów i zalało potężną falą całą okolicę. Wszystko zamarło. Słychać było tylko szum ulewy. Koniki pozostały na miejscu, czekając cierpliwie na koniec potopu. Woda chlustała na brezent wozu i przeciekała małymi strumyczkami na szwach. Po dwóch kwadransach deszcz przestał padać.

– Zbliża się koniec pierwszej pory deszczu. W czwartym miesiącu będzie padało już tylko od czasu do czasu, a w następnym zrobi się ciepło jak w raju – wyjaśniła Sombera.

– Pierwszej pory deszczu? Jest ich więcej? – spytałam podejrzliwie.

– Siódmy, ósmy miesiąc przynoszą gorąco jak w piecu, a dziewiąty, dziesiąty to druga pora deszczu i znów leje. Jedenasty, dwunasty i pierwszy są cieplutkie, w drugim popaduje, a w trzecim, jak teraz, znów ulewy.

– Jakby zająć się uprawą ziemi w tym kraju, można bogate plony zbierać dwa razy do roku – powiedziała Wybawicielka, która wywodziła się z chłopek. – Ale tutaj chłopki też są warte tyle co w Moranie. Nie więcej niż psie gówno.

Do Moranu nie dochodzą ciepłe prądy powietrzne z głębi Oriestanu zatrzymywane przez Najwyższe Góry Świata. Jak wrócę do domu, opowiem wszystko mojej mentorce Sabii.

Jak wrócę do domu? Przecież nigdy nie wrócę! Za parę godzin stanę przed Sigoną i jedno jej spojrzenie skaże mnie na śmierć. Czy zabije mnie sama, czy może powie służbie: Wyprowadźcie, zabijcie i zakopcie, żeby śladu nie było? Czy ukarze także porywaczki? Co one powiedzą, kiedy się zorientują, że zadały sobie tyle trudu dla niewłaściwej dziewczyny?

Początkowo nasz wóz toczył się po mokrej drodze przez puste okolice podgórskie, gdzie na zboczach pasły się tylko niewielkie stada kóz i owiec. Powoli jednak krajobraz się zmieniał. Teraz po horyzont ciągnęły się zupełnie płaskie tereny, pojawiły się też pierwsze zabudowania. Niskie budynki miały dachy zupełnie inne niż w Moranie, wszystkie cztery ich narożniki unosiły się do góry. Zwróciłam uwagę, że słupy podpierające dachy w bogatszych gospodarstwach często były pomalowane na czerwono, a ażurowe wzory zdobiły kalenice dachów.

Analizowałam przebytą drogę. Dziwiło mnie, że Amalę przewożono w zamkniętej skrzyni, a mi nawet nie związano rąk. Może pech, o którym mówiły porywaczki, wynikał z braku zdolności przewidywania i głupoty?

Zauważyłam, że między wiejskimi zagrodami rozciągały się pola uprawne. Nie wiedziałam, co tam uprawiano, ale jeśli zboże, to nie przypominało naszych zbóż. Deszczowe powietrze na polach rozsiewało nieznaną woń – inaczej pachniały trawy i pola w Moranie, inaczej też pachniały lasy.

– Przyjemny zapach – powiedziałam.

– Mają tu zupełnie inne smaki – wyjaśniła Wybawicielka.