Brązowy Bombardier. Biografia Joe Louisa - Przemysław Słowiński - ebook

Brązowy Bombardier. Biografia Joe Louisa ebook

Przemysław Słowiński

2,8

Opis

Amerykański Murzyn Joseph Louis Barrow, znany na całym świecie jako Joe Louis, był zawodowym bokserskim mistrzem świata wagi ciężkiej w latach 1937-1949. Najdłużej ze wszystkich. Kiedy w obronie „demokratycznego świata” rozniósł „nazistę” Maxa Schmelinga, cała Ameryka podziwiała siłę jego pięści. Potem potraktowano go na zasadzie „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”. Swoje barwne i arcyciekawe życie zakończył w nędzy. Wielu białych co prawda twierdziło wcześniej, szczególnie po jego zwycięstwie nad Schmelingiem oraz wstąpieniu do wojska, że jest chlubą swojej rasy, ale dopiero podczas przemówienia na cmentarzu, przy udekorowanej kwiatami i gwiaździstym sztandarem trumnie, znany publicysta Louis Conn ujął całą rzecz właściwie. „Joe Louis był chlubą swojej rasy – powiedział. – Rasy ludzkiej”. Książka Przemysława Słowińskiego to arcyciekawa opowieść nie tylko o boksie, ale również o Ameryce lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku oraz walce z panującym w niej rasizmem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
1
1
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Redakcja i korekta

Zespół

Zdjęcie na okładce

© Carl Van Vechten / Wikimedia Commons

Redakcja techniczna, skład, łamanie i opracowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Wydanie I, Chorzów 2016

Wydawca

Wydawnictwa Videograf SA

41–500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 32–348–31–33, 32–348–31–35

fax 32–348–31–25

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016

ISBN 978–83–7835–505-2

I

Pokaż mi swój dzienniczek, Joe

Ktoś mógłby powiedzieć, że to nudne, ale tak już jest, że większość biografii zawodowych mistrzów wszechwag zaczyna się zwykle następującymi słowami: Urodził się w biednej rodzinie murzyńskiej. Nie inaczej będzie i tym razem. A więc urodził się w biednej rodzinie murzyńskiej w miejscowości Lafayette w stanie Alabama, dokładnie 13 maja 1914 roku. Było to stare i senne miasteczko, nieco już chyba ową starością zmęczone; deszcz zamieniał jezdnie w brudne czerwone bajora, chodniki porastała trawa, a budynek sądu chylił się pośrodku rynku. Lafayette było niewielkie, człowiek od razu znajdował się w jego środku, brakowało tu peryferii, które innym miastom dodają godności.

Cztery lata wcześniej państwo Monroe i Lillian Barrow wynajęli w Lafayette studwudziestoakrową farmę. Czynsz był wprawdzie niski, ale jeszcze niższa była jakość gleby, tak cienkiej, że sterczały przez nią jej krzemienne kości. Z trudem wyrastała na niej bawełna, mała – bardzo mała – pszenica i trochę warzyw, które nie wystarczały na wyżywienie licznej rodziny. Nawet bożodrzew utrzymywał się tam z trudem, a dęby skarłowaciały z braku wilgoci. Była jeszcze chuda krowa, stary, spracowany koń, dwa świniaki i kilka anemicznych, pomarańczowych kur. To wszystko, co posiadali państwo Barrow i z czego mogli utrzymać siebie i ośmioro dzieciaków. Najstarsi byli dwaj chłopcy: Deleon i Lonnie, potem cztery dziewczynki: Susie, Emmarell, Eulalia i Vuenies. Siódmą z kolei pociechą był Joseph Louis, po którym urodził się jeszcze John.

Stan Alabama wziął swe imię od nazwy miejscowego plemienia indiańskiego Alibamu, co dosłownie tłumaczy się jako „rozchylam zarośla”. Rozciąga się na przestrzeni zaledwie 250 mil z północy na południe. Cechuje go ogromne zróżnicowanie krajobrazowe – od rwących rzek, górskich wodospadów i jezior u podnóża Apallachów, po subtropikalne rozlewiska i białe plaże na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Krajobraz położonej u stóp Apallachów północnej Alabamy ożywia blask górskich jezior i potoków oraz płynącej dolinami rzeki Tennessee.

Przed przybyciem Europejczyków tereny obecnej Alabamy zamieszkiwane były przez plemiona Indian Choctaw na południowym zachodzie, Creek w centrum oraz Czirokezów na północnym wschodzie. W 1519 roku dotarli na jej obszar Hiszpanie. Przegonili czerwonoskórych, jednak nie znalazłszy spodziewanych złóż cennych kruszców, nie zbudowali stałych osiedli. Od końca XVII wieku rozpoczęła się ekspansja Francuzów z Luizjany, którzy na początku następnego stulecia zaczęli zakładać pierwsze osady: w 1702 roku – Fort Louis i Fort Dauphin, a w 1711 – Mobile. W roku 1729 zaczęto sprowadzać do Alabamy czarnych niewolników do pracy na plantacjach bawełny, stanowiącej podstawę miejscowej gospodarki.

W 1764 roku Alabama weszła w skład posiadłości brytyjskich. Dziewiętnaście lat później (1783) włączona została do Stanów Zjednoczonych. „Kwestię indiańską” rozwiązano ostatecznie w roku 1814, kiedy to wojska generała Andrew Jacksona pokonały stawiających opór Czirokezów, zmuszając ich do przeniesienia się do Oklahomy. 8 lutego 1861 roku w Montgomery, przedstawiciele zbuntowanych stanów Południa utworzyli związek pod nazwą „Skonfederowane Stany Ameryki”, powszechnie określany jako „Konfederacja Południowa”. Zaraz po wojnie odkryto tu bogate złoża mineralne, co doprowadziło do rozkwitu przemysłu w latach trzydziestych.

Południowa Alabama, na terenie której znajduje się miejscowość Lafayette, znana jest polskiemu czytelnikowi z przedstawiającej konflikty rasowe powieści Harper Lee „Zabić drozda”. Jest to przede wszystkim skupisko małych, sennych i bogobojnych społeczności wiejskich. Stolicę stanu, stateczne Montgomery, otaczają spalone słońcem farmy. Leży ona w samym środku tak zwanego „Black Belt” (Czarnego Pasa), którego nazwa pochodzi od koloru ilastej gleby, chociaż bardziej kojarzy się z kolorem skóry przeważającej części tutejszej ludności.

Sporo czasu dzieli nas od epickich bojów o prawa obywatelskie w Montgomery, Birmingham i Selmie. O osiągnięciach bohaterów tych walk przypominają dziś pomniki i poświęcona owym wydarzeniom literatura. Nawet czterokrotny gubernator stanu, prawicowy demagog George Wallace odwołał już dawno swe rasistowskie poglądy i schlebiając czarnym wyborcom, zdobył ich głosy w kampanii roku 1982. Jednak w czasach, w których toczy się akcja niniejszej opowieści, sytuacja kolorowych obywateli była zgoła odmienna. Murzyni pozbawieni byli jakiejkolwiek możliwości udziału we władzy politycznej i w gospodarce.

Nietolerancja tamtych dni przybierała zresztą wiele różnych postaci. Rozpalała się niechęć nie tylko do czarnoskórych, ale wszelkich innych „elementów”, które dominującej grupie białych protestantów wydawały się „obce” lub „nieamerykańskie”. Ofiarami jej padali również katolicy i Żydzi oskarżani o spiskowanie na całym świecie i powodowanie w Ameryce wszelkich nieszczęść, takich jak wysokie czynsze, brak rąk do pracy na farmach, jazz, hazard, pijaństwo, rozluźnienie obyczajów, a nawet krótkie spódnice. Uprzedzenia stały się wszechobecne, jak powietrze.

Pewnego letniego wieczoru, jedną z głównych ulic Lafayette przeciągnął nader osobliwy orszak, który mały Joe zapamiętał aż do końca życia. Otwierali go dwaj jeźdźcy, których konie, całe w bieli, z kapturami nałożonymi na łby, żywo przypominały rumaki bojowe średniowiecznego rycerstwa. Znajdowali się jeszcze daleko, w głębi ulicy, gdy tłum na chodnikach zakołysał się niespokojnie. Ludzie wspinali się na palce, by jak najmniej stracić z tego niecodziennego widowiska. Jeźdźcy co chwila szarpali cugle, konie z ostrym rżeniem podrywały się i stawały dęba. Wystraszone dzieci szukały opieki rodziców, tu i ówdzie któreś zapłakało. Za jeźdźcami maszerowała dziarsko spora grupa pieszych, odzianych w białe, długie do ziemi opończe oraz takiego samego koloru szpiczaste kaptury z otworami na usta i oczy. Idący na czele pochodu wygrywał na trąbce jakąś wrzaskliwą melodię.

Nagle orszak zatrzymał się przed gmachem sądu. Nie wiadomo skąd, jak spod ziemi, wyrósł olbrzymi drewniany krzyż. Kilka białych postaci ustawiło go przed frontem budynku, a jedna z nich przytknęła płonącą zapałkę. Musiał być oblany naftą, bo w mgnieniu oka stanął w płomieniach. Pojawiła się whisky, nastrój wesołości narastał z każdą chwilą. Ktoś zaintonował amerykański hymn. Chwilę później na pobliskim drzewie zawisła kukła. Umieszczona na jej plecach tablica dobitnie wykazywała sens tego symbolu:

— This Nigger Voted (Ten Murzyn głosował) — przeczytał półgłosem ktoś stojący obok Joe`go.

*

Dom Barrowów był małą, jedną z setek tysięcy lichych chat rozsianych po amerykańskim Południu. Niski, niegdyś biały, z głębokim frontowym gankiem i z okiennicami pomalowanymi niegdyś na zielono, ale już dawno ściemniałymi pod kolor łupkowatej roślinności wokoło. Nad okapem ganku osuwały się przegniłe od deszczu gonty – rosnące dęby nie dopuszczały tam nawet odrobiny słońca. Zimą wiatr przenikał bez trudu przez cienkie ściany, a mróz ciął bezlitośnie, jak dobrze naostrzone nożyce. Żar ze starego kominka nie wystarczał do ogrzania całej dziesięcioosobowej rodziny. Jedyną metodą na przenikliwe zimno było gromadzenie się w kupie i ogrzewanie jeden drugiego.

Za to lato było najwspanialszym okresem, przynajmniej dla dzieciaków. Lato to był czas na wędkowanie, kąpiele w rzece i wycieczki po okolicznych polach i lasach. Czas beztroskich, szczenięcych zabaw. Jednej z nich tylko Joe bardzo nie lubił, tej w Hebrajczyków wrzucanych w ogień przez króla Nabuchodonozora. Wprawdzie starszy brat Lonnie zapewniał go solennie, że na pewno się nie spali, jeśli tylko jego wiara jest dostatecznie silna, ale poparzywszy się kiedyś dotkliwie nie zamierzał więcej próbować. W każdym razie mały Joe nie wyobrażał sobie piękniejszego miejsca niż Alabama latem. Dla starszych jednak był to czas wytężonej pracy od bladego świtu do ciemnej nocy. Nie było łatwo wyżywić osiem rozwrzeszczanych i wiecznie głodnych piskląt.

Monroe Barrow miał prawie metr dziewięćdziesiąt i ważył sto kilo. Mięśnie miał jak ze stali, ale straszliwa praca i zmartwienia wyczerpały w końcu i jego siły. Zaczął coraz częściej chorować, tracić gwałtownie na wadze i kiedy Joe miał cztery latka, pewnego poranka ojciec nie wstał jak zwykle do pracy. Nie wstał zresztą już nigdy. Pochowano go w najtańszej, sosnowej trumnie na małym, ocienionym sekwojami cmentarzu w Lafayette.

Zanim trumnę zabito gwoździami, Joe spojrzał na zesztywniałe zwłoki ojca. Kim był ten skurczony starzec o szczupłych dłoniach, który leżał tutaj przed nim? Jego tata był wysoki i silny; gdy sadzał go na ramiona miał wrażenie, że chroni go w ten sposób przed całym światem i nic złego nie może mu się tam wysoko przydarzyć. Jego ręka chowała się w ciepłej, opiekuńczej dłoni, każda wędrówka z nim przez pola to była wyprawa w poszukiwaniu przygody, na podbój wszechświata. Mówił o tej nieurodzajnej ziemi zupełnie jak matka mówiła o Bogu. W jego pojęciu jedno i drugie stapiało się w prawdę.

Lillian Barrow została w spadku stara chata i osiem gąb do wykarmienia. To, że nie umarli z głodu zawdzięczają tyleż swojej wytężonej pracy, do której wprzęgnięte zostały najstarsze dzieci, co również pomocy sąsiadów, którzy chociaż sami biedni, starali się w miarę możliwości posyłać dotkniętej nieszczęściem rodzinie a to trochę jarzyn, a to garnek mleka, to znów połeć mięsa przy okazji zarżnięcia krowy czy świni.

Jednym z sąsiadów, którzy najczęściej przychodzili pomagać na farmie ubogiej wdowie był Patrick Brooks. Jego żona zmarła kilka lat temu, zostawiając go samego z piątką dzieci. Wkrótce Patrick poślubił Lillian i cała piętnastoosobowa już rodzina zamieszkała razem. Chociaż Lillian i Pat zwijali się jak w ukropie, wyjałowiona ziemia z trudem dostarczała tak licznej gromadzie środków wystarczających do utrzymania. Postanowili więc zrobić to, co wielu w tym czasie w ich sytuacji czyniło. Rozejrzeć się za jakimś centrum przemysłowym na Północy, aby po prostu przeżyć.

Okres od 1923 do 1927 roku, był w Stanach Zjednoczonych zasadniczo okresem bezprecedensowego rozkwitu. Było to niemal pięć lat, w czasie których ludzie mogli być rozczarowani wobec polityki, religii i miłości, ale wierzyli, że istnieje skarb pochodzący z zysków amerykańskiego przemysłu i handlu. Przez niemal siedem lat główną ulicą toczył się wehikuł prosperity. Znaleźli się w nim miedzy innymi producenci wyrobów mleczarskich oraz hodowcy owoców i warzyw. Dokonywały się bowiem niezwykłe zmiany w ogólnonarodowym systemie odżywiania, które było rezultatem odkrycia użyteczności witamin, propagowania bardziej zróżnicowanego menu i wynalezienia lepszych metod transportu nietrwałej żywności. Kiedy ludzie dowiedzieli się, że witaminy są w selerach, szpinaku oraz marchwi i przywykli do jedzenia świeżych warzyw i owoców, powierzchnia ich uprawy niemal podwoiła się.

Gorzej jednak wiodło się tym, którzy uprawiali pszenicę, kukurydzę i bawełnę. Także ich zagraniczne rynki zbytu skurczyły się pod wpływem konkurencji innych krajów. Kobiety nosiły coraz mniej bawełnianej odzieży, a w nowym przemyśle produkującym samochody, radia i inne urządzenia elektryczne wykorzystywano raczej niewiele surowców rolnych. Farmerzy głośno protestowali, rozpaczliwie domagali się pomocy federalnej i setkami tysięcy porzucali farmy, wędrując do miast.

Joe miał lat 12, kiedy Barrowowie i Brooksowie przeprowadzili się do Detroit w stanie Michigan. Stan ten większości osób kojarzy się z samochodami i przemysłem ciężkim, ale ma również wspaniałe warunki naturalne: plaże wydmy i klify, a także ciągnące się wzdłuż 3 200 mil dwa odmienne półwyspy, graniczące z czterema z pięciu Wielkich Jezior. Swoim pięknem okolice te dorównują niejednemu stanowi położonemu nad oceanem.

Samo Detroit, leżące nad zieloną rzeką o tej samej nazwie, było kolebką przemysłu motoryzacyjnego. Mogło poszczycić się nowoczesnymi fabrykami, wspaniałymi muzeami i galeriami sztuki, jednak uwaga mediów koncentrowała się zwykle na ogromnym pasie nieużytków i tych ulicach, gdzie znajdowały się głównie lombardy i sklepiki spożywcze, przypominające wojenne fortyfikacje. Założone zostało w 1701 roku przez Antoine de Mothe Cadilaca jako osada mająca umożliwić Francuzom handel z Indianami Chippewa. Dwieście lat później Detroit było nadal zaledwie małym portowym miasteczkiem. Zmieniło się, gdy Ford, Olds oraz bracia Chevrolet i Dodge zaczęli budować tu swoje samochodowe imperia. Dzięki wprowadzeniu w latach dwudziestych produkcji taśmowej Detroit zaczęło gwałtownie się rozwijać, rozszerzając terytorium i tętniąc życiem.

Niewątpliwym „królem” miasta był Henry Ford. Stolicą jego imperium i zarazem ośrodkiem dyspozycyjnym były zakłady River Rouge w miejscowości Dearborn na przedmieściach Detroit. To największe na świecie centrum przemysłowe stanowiło samo w sobie spore miasto. Obsługiwała je własna linia kolejowa, w dokach remontowano statki oceaniczne, w olbrzymich halach mieściły się odlewnie, stalownie, kuźnie, walcownie, papiernie, wytwórnie opon, huty szkła i cementownie. Na pełnych obrotach potężny ten ośrodek zatrudniał w opisywanym czasie ponad 85 tysięcy pracowników.

Zarówno jednak pan Henry Ford, jak i pozostali magnaci przemysłu motoryzacyjnego przyczynili się do segregacji rasowej, budując specjalne dzielnice dla Murzynów oraz bezceremonialnie zwalniając robotników w okresie niskiego popytu. Polityka ta doprowadziła do powstania wielkich murzyńskich gett. 75% obecnego Detroit stanowią czarni.

Wędrówka Murzynów do miast, będąca zarazem ucieczką od biedy i dyskryminacji Południa, obfitowała w przygody, nadzieje i rozczarowania – jak wszystkie wcześniejsze ruchy migracyjne, z których narodził się nowoczesny naród. A jednak i tutaj ich los był specyficzny. Wszystkie inne grupy imigranckie – Irlandczycy, Włosi czy Polacy – zaczynały amerykańskie życie od tworzenia skupisk narodowościowych w miastach. Murzyn z Południa natomiast był wieśniakiem, nawykłym do egzystencji w małych grupkach rozsianych pośród białej populacji, zgodnie z wolą pana i chlebodawcy.

Czynniki przyciągające murzyńskich obywateli do miast Północy były bardzo zróżnicowane. Wielu najbardziej przedsiębiorczych opuszczało Południe, wygnanych stamtąd kryzysem gospodarczym i brakiem perspektyw rozwoju. Gdy wybuchła I wojna światowa, przerywając napływ niewykwalifikowanej siły roboczej z Europy, Henry Ford i inni przedsiębiorcy zaczęli słać na Południe swych agitatorów, a za nimi niejednokrotnie pociągi towarowe, które miały zwozić Murzynów prosto do fabryk północy. Murzyni znajdowali tam zatrudnienie przy taśmie produkcyjnej w zakładach Forda, gdzie opłacani byli jak wszyscy inni pracownicy tych zakładów, według bezprecedensowo wysokiej stawki minimalnej; najmniej pięciu dolarów za dzień. Ford był pierwszym pracodawcą, który zatrudnił tak liczną grupę Murzynów – stąd samo jego nazwisko stało się synonimem świetlanych perspektyw, jakie oferuje miasto. O Fordzie śpiewali Murzyni w niejednym bluesie:

Słuchajcie, idę do roboty, w fabryce pana Forda pracę mam

Słuchajcie, idę do roboty, w fabryce pana Forda pracę mam,

Choć moja siostra mi mówiła, „Nie idź do pana Forda, nie wytrzymasz tam”.

Jednakże pan Ford, chociaż dawał czarnym obywatelom przyzwoite zatrudnienie, wcale za nimi nie przepadał i w dużej mierze przyczyniał się do umacniania rasowej segregacji. Będzie o tym jeszcze mowa. Na swojej „ziemi obiecanej” stykał się więc Murzyn z rozlicznymi naciskami społecznymi, które budziły w nim poczucie niepewności i odruch trzymania się własnego „miasta w mieście”, gdzie przebywali tacy sami jak on. Wspólnoty murzyńskie zaczynały tworzyć w miastach własne środowiska. Prototypem murzyńskiej enklawy w metropolii stał się nowojorski Harlem, który szybko zdobył sławę „najliczniejszej murzyńskiej wspólnoty na świecie”. Model ten, stworzony częściowo rękami samych Murzynów, był owocem nowej odmiany segregacji rasowej, typowej dla wielkich miast.

Do historii przeszedł również Mr Ford jako wynalazca tak zwanej taśmy produkcyjnej. Pewnego razu mianowicie wpadł na znakomity pomysł. Podzielił wszystkie operacje związane z montażem samochodu na osobne, proste czynności, które potrafiłby wykonać nawet dureń. Zamiast uczyć jednego robotnika wykonywania setek czynności związanych z produkcją samochodów, kazać mu chodzić z jednego kąta hali fabrycznej w drugi, po odpowiednie części, postanowił ustawić go w miejscu i dać mu do wykonania jedną i tę samą czynność przez cały dzień, a części podsyłać mu na ruchomej taśmie. W ten sposób umysł robotnika został odciążony. Człowiek, który wkręcał śrubę, nie musiał nakładać muterki, człowiek, który nakładał muterkę na śrubę, nie musiał jej zakręcać.

Na swój pomysł pan Ford wpadł w czasie zwiedzania rzeźni, gdzie transportowano zabite krowy przez halę, zawieszając je na przesuwających się pod sufitem drucianych pętlach.

*

Rodzina Joe Barrowa zamieszkała w tak zwanej „Rajskiej Dolinie”, największej „czarnej” dzielnicy miasta, przy Mullett Street pod numerem 600. Nowy dom miał elektryczne światło, bieżącą wodę i toaletę ze spłuczką, przy pociągnięciu której rozlegało się rozkoszne bulgotanie. Coś zadziwiającego dla brzdąców, które znały dotychczas tylko kopcące lampy naftowe i cuchnące, pełne much wychodki.

Istotnym elementem amerykańskiej łazienki stawał się w tym czasie właśnie sedes ze spłuczką. Aż do końca XIX wieku sądzono powszechnie, że bliskość odchodów zwiększa zagrożenie chorobami i zanieczyszcza wodę pitną. Wiejski tryb życia zniechęcał do wymyślania urządzeń, skoro przyroda wokół oferowała ich pod dostatkiem: ziemia, o wspaniałych własnościach absorbcyjnych tradycyjnie pełniła role grobowca ludzkich odchodów. „Za potrzebą” szło się do pobliskiego gaju, za każdym razem w inne miejsce, aby uniknąć gromadzenia się „odorów”, uważanych za szczególnie agresywne źródło infekcji. Wsie często wyznaczały swoim mieszkańcom w tych celach „miejsca na osobności”, wydzielone nie tyle ze względów sanitarnych, co dla godnego zachowania intymności. Chadzały tam najczęściej kobiety i dzieci; mężczyźni woleli korzystać tradycyjnie ze stajni lub krzaczka w lesie.

Nowoczesny „watercloset” rozpowszechnił się wraz z wodą bieżącą w drugiej połowie XIX stulecia, ale podobno kiedy w roku 1851 prezydent Millard Fillmore zainstalował w Białym Domu łazienkę z wanną i klozetem, krytykowano jego posuniecie jako „niehigieniczne i niedemokratyczne”. Jeszcze przez wiele lat, mimo upowszechnienia kanalizacji, trudno było namówić właścicieli domów do instalowania w mieszkaniach urządzeń sanitarnych. Właściwie aż do końca XIX wieku ludzie woleli spacerować wzdłuż rynsztoków do usytuowanych na uboczu „wygódek”.

Wspomnieć należałoby, iż skonstruowanie WC nie było wcale łatwe. Wymagało jednoczesnego talentu hydraulika, architekta i inżyniera. Nowoczesny sedes spłukiwany na zasadzie ssania skonstruowano po raz pierwszy w Anglii, w roku 1870, a na początku XX wieku wymyślono spłuczkę, która miała tę przewagę nad poprzednim modelem, że nie trzeba było czekać z ponownym spuszczeniem wody aż rezerwuar na nowo się wypełni. Potem nie było już większej rewolucji w technikach spłukiwania sedesu.

Komunalne rozwiązania kanalizacyjne przyczyniły się w sposób niezamierzony do powszechnej zmiany myślenia o czynnościach fizjologicznych. Dawne „wygódki”, nawet w pałacach, projektowano na kilka osób i korzystanie z nich było swoistym „aktem towarzyskim”. Również i amerykańskie przybytki tego typu miewały zazwyczaj więcej niż jedno miejsce dla użytkownika. Nowoczesne WC zmusiły więc człowieka do samotności i intymności, przyczyniając się do ograniczenia życia towarzyskiego i przynosząc odcięcie ich użytkowników od świata.

Patrick Brooks znalazł zatrudnienie, przy taśmie produkcyjnej w fabryce Forda.

Robotnicy stali obok siebie, tak, że jeden sięgał przez ramię drugiego po toczący się detal, zaczynając swą czynność przed samą twarzą sąsiada z lewej strony i kończąc ją bezpośrednio przed twarzą sąsiada z prawej strony…

Dosłownie nad samymi ich głowami, bo aż muskał im włosy, toczył się conveyor, przy którym na błyszczących łańcuchach wisiały rozmaite przedmioty, niby ozdoby na choince. Każdy musiał uchwycić przeznaczoną dla niego „ozdobę”, w przeciwnym razie conveyor mknął nieuchronnie dalej.

Dlaczego właściwie tak mało było miejsca? W halach fabrycznych można było dostrzec olbrzymie przestrzenie. Czy hale nie były dostatecznie wysokie, aby puścić ruchomą taśmę ze stalowymi wisiorkami w mniej niebezpiecznej odległości od głów?

Nie! Odległość to strata czasu!

A czas to pieniądz! To właśnie było przyczyną tego ścisku, przyczyną braku stołów i ławek do zjedzenia obiadu, braku pomieszczeń, w których można by zmienić odzież, przyczyną nielicznych ustępów i umywalek, i przyczyna zakazu palenia.

Jeden chwyt łańcucha – mutra nałożona, jeden chwyt łańcucha – śruba wkręcona, jeden chwyt łańcucha – dwa uderzenia młotem, jeden chwyt łańcucha – świder nasadzony, sypią się iskry, jeden chwyt łańcucha – płytki ołowiane przymocowane, papka parafinowa, pęk świec, wał korbowy, za każdym razem chwyt łańcucha, chwyt łańcucha, ruch ręki i rezultat, napięcie mięśni i wysiłek, człowiek i maszyna, sprzężeni ze sobą. Gotowe motory warczą na stoiskach próbnych.

Final assembly line, ostatnia z taśm ruchomych, nie była już strumykiem, ale rzeką o długości 268 metrów, z wieloma dopływami. Z kadzi z emalią wynurza się tylna oś i toczy się na taśmie, wpadają koła już ogumione, unoszą się nad nimi błotniki, nadciąga podwozie, w ramy zostaje wmontowany motor, wprzęgają się chłodnice, lakiernicy obryzgują ją farbą, karoseria ze skórzanymi siedzeniami, z oszklonymi oknami i latarniami wciska się gotowa na wszystko już gotowe, trzeba ją jeszcze tylko przyśrubować.

Teraz okazuje się, że taśma ruchoma nadaje tempo pracy, a nie praca taśmie. Tylko niewielu robotników pozostaje przy niej, wielu jedzie z częściami składowymi dalej, siedząc na wózeczkach wysokich zaledwie na trzydzieści centymetrów, jakich używają beznodzy żebracy; po ziemi wloką się nogi robotnika, który musi dogonić swoją część składową, aby ją uszczelnić, opiłować i wykończyć podczas jazdy.

Suma części składowych coraz bardziej składa się na pojęcie samochodu. I nagle wspina się jakiś człowieka miejsce szofera, naciska klakson: krzyk noworodka, i na silnie pochylonej taśmie, biegnącej szybko, biegnie jeszcze szybciej żywy twór, odrywa się od pędzącej pępowiny i wpada do hali zwanej A–A.

Ośmiu inspektorów ogląda samochód. Sprawdza się klamki u drzwi, szyby u okien, chłodnice oraz mechanizm kół. Pięćset pięćdziesiąt samochodów przychodzi tu dziennie na świat. Kupcy i ich agenci czekają z numerem samochodowym w ręku, każą napompować benzyny i jadą do domu na nowo narodzonych samochodach…

Pracownicy mówili, że najgorsze jednak jest lay off. I to rzeczywiście było najgorsze…

Za jedną omyłkę w pracy, za najmniejsze uchybienie (gdyby nie było najmniejsze, wydalono by robotnika bez ceregieli) zostawało się zawieszonym w pracy. Na jeden dzień lub dłużej, aż do czternastu dni. O indywidualnym zawieszeniu w pracy nie było ani słowa w broszurach dotyczących fabryki Forda.

I w kodeksie karnym też nie było o tym wzmianki. Na podstawie kodeksu karnego nikt nie mógł być sądzony bez sędziego, który powinien serwować wyrok według paragrafów., po przesłuchaniu rzeczoznawców i świadków, po mowach obrońców. Prawo karne, ustawa karna i wykonanie kary były w opisywanym czasie w Ford Motor Company dużo bardziej uproszczone. Kto wszczął kłótnię, wypił podczas pracy łyk mleka lub w jakiś inny sposób naraził się generalnemu foremanowi, czyli majstrowi w warsztacie, zostawał laid off. Gdyby mówiąc przykładowo – Johna D. Rockefellerera skazano za omyłkę popełniona w swoim warsztacie pracy na tę samą karę, to znaczy – pozbawiono by go połowy miesięcznego dochodu, nie byłaby to w żadnym razie ta sama kara pieniężna, bo John D. Rockefeller mógł zapłacić ze swych oszczędności milion dolarów, natomiast robotnik u Forda nie miał z czego zapłacić sześćdziesięciu dolarów. Dla niego czternaście dni lay off oznaczały: głodowanie wraz z rodziną i dzieckiem, wyrzuty i przymusowe obijanie się po domu.

Mógł wprawdzie poszukać sobie gdzie indziej pracy, w Detroit było dość fabryk samochodów, Chrysler–Dodge, General Motors, Pakard, Studebacker, ale zanim znalazł nową pracę, upływał okres kary i mógł wrócić do Forda.

Powrót do pracy był równoznaczny z obniżką tygodniówki, co przynosiło korzyść karzącemu. Często dziesiątki tysięcy robotników zostawały zawieszone w pracy z „przyczyn technicznych”, niebawem jednak zostawali znowu przyjęci, oczywiście nie na dawno wywalczonych warunkach, ale dużo gorszych.

Wózki z jedzeniem wjeżdżały do hal warsztatowych. Piętnaście centów kosztowała paczuszka z trzema kanapkami (dwie z mięsem, jedna z marmoladą). Obok stał kocioł z zupą i za pięć centów można było napełnić nią tekturowy kubek. Za butelkę ciepłej kawy płaciło się dziesięć centów, ale pięć otrzymywało się z powrotem przy zwrocie butelki. Przed wózkami i kotłem z zupą stały długie kolejki robotników.

Prawie osiem minut trzeba było czekać w kolejce. Przerwa obiadowa w fabryce pracującej na trzy zmiany trwała piętnaście innych, w innych dwadzieścia. Wobec czego pozostawało siedem minut na zjedzenie gorącej zupy w tekturowym kubku, kanapek, kawy i w najlepszym razie jabłka. Na stojąco lub w kucki na ziemi. Nie było tam ławek ani krzeseł. Kantyny były wydzierżawione trzem przedsiębiorstwom, które mając swoje wydzielone rejony nie musiały obawiać się konkurencji i dlatego niespecjalnie troszczyły się o wygodę gości.

Mr Henry Ford nie był klientem wózków z żywnością…

*

Joe uczył się i pracował jako roznosiciel lodu. Zarabiał jednego dolara tygodniowo plus napiwki, co znakomicie wspierało domowy budżet i sprawiało, że mały Joe był z siebie bardzo zadowolony i bardzo dumny. Obecnie suma ta wydaje nam się śmiesznie mała, ale w latach dwudziestych za taką kwotę można było przeżyć przez kilka dni. W rodzinie dalej niełatwo było związać koniec z końcem, lecz śmierć głodowa przestała im zaglądać w oczy. Pieniędzy wystarczało nawet na to, aby płacić dolara tygodniowo za lekcje gry na skrzypcach dla Josepha, który wykazywał całkiem obiecujący talent muzyczny. To było wielkie marzenie jego matki, żeby został w przyszłości muzykiem. Dowiedziała się gdzieś, że muzyk w orkiestrze otrzymuje 35 dolarów na tydzień, co wydało jej się sumą tak wielką, że aż niewyobrażalną.

Tymczasem Joseph skończył lat 16 i rozpoczął pracę w zakładach Briggsa. Niezwykle silny i nad wiek wyrośnięty pracował tam za trzech. Rosły w szybkim tempie jego muskuły, ale nie rosła suma na otrzymywanym od Briggsa co tydzień czeku. Pewnego więc dnia ojczym Joego udał się do majstra, pana Jamesa Huntera, porozmawiać o podwyżce. Ten jednak odniósł się do propozycji bardzo niechętnie. Pat Brooks nalegał i tak od słowa do słowa doszło do awantury.

— Dwa dolary, to naprawdę śmieszna suma — dowodził ojczym.

— Nie widzę w tym nic śmiesznego — odparowywał majster. — Dwa dolary to bardzo dużo pieniędzy.

— Dużo, ale nie za pracę, którą wykonuje Joe — nie ustępował Brooks. — Jego koledzy dostają dwa razy więcej.

— To dorośli ludzie, mający na karku rodziny — majster nie dawał się przekonać. — Dla szesnastoletniego gówniarza dwa dolce to aż za wiele.

— Joe też oddaje całą pensję na utrzymanie rodziny — zaprotestował ojczym Josepha — Pracuje więcej, niż ktokolwiek inny w brygadzie, a zarabia najmniej. To, że ma tylko szesnaście lat nie ma nic do rzeczy.

— A ja mówię, że ma i basta — rozsierdził się James Hunter. — Jak ci się człowieku nie podoba, to zmiataj w podskokach. Obaj stąd zmiatajcie. On nie musi tu więcej pracować.

— Nie może go pan ot tak zwolnić, tylko z powodu swego widzimisię.

— Co ja mogę, a czego nie mogę, to nie ty mnie człowieku będziesz uczył — rozsierdził się majster. — Widzieliście go. Ledwie przybłąkał się tu z zapadłej wsi, a już bierze się do pouczania. Wydaje ci się, gnojku, że wszystkie rozumy zjadłeś? Powiedziałem wyraźnie: wynocha!

— Ja nikogo nie próbuję uczyć — Pat Brooks nie dawał się tak łatwo spławić. — Ale mam chyba prawo porozmawiać o zarobkach mego syna.

— A ja mam prawo cię stąd wyrzucić.

— To nie jest wcale żadna rozmowa, panie Hunter.

— No tego już za wiele — oczy majstra zapłonęły wściekłością. — W głowie się wam poprzewracało, wiejskie kmioty! Jeżeli nie rozumiesz człowieku, co to znaczy wynocha, to może to cię nauczy — i mówiąc te słowa majster uderzył Brooksa silnie w twarz, rozcinając mu wargę.

Będący świadkiem całego zdarzenia Joseph aż pobielał z wściekłości. Z trudem powstrzymał ręce, aby nie przyłożyć agresorowi. Bicie majstrów jednak w żadnej fabryce nie jest mile widziane, a w tym wypadku mogło mieć jeszcze skutki gorzej niż opłakane. Kierownik bowiem był człowiekiem białym.

*

W opisywanych czasach, do dyskryminacji gospodarczej i kulturalnej, do segregacji w szkołach i kościołach, do gett mieszkaniowych i odrębnych miejsc w tramwajach, nie mówiąc już o groźbie linczu, dodać należałoby jeszcze stałe, codzienne poniżanie Murzynów przez białych i to nie tylko – jak widać – w południowych stanach. Murzyn nie miał prawa dyskutować z białym – mógł się z nim tylko i wyłącznie zgadzać. Murzyn musiał zwracać się do białego w sposób ugrzeczniony. Murzyn musiał zawsze i wszędzie ustępować białemu pierwszeństwa i nie mógł się mu niczym narazić. Murzyn – jak mówili Amerykanie – „musiał znać swoje miejsce”, czyli zmuszony był zachowywać się jak obywatel drugiej kategorii.

Ze swojego źródła – z na pół feudalnego systemu plantacyjnego – rasizm antymurzyński rozszerzał się na cały kraj, kształtując stosunki pomiędzy białymi i czarnymi. Przy cichym poparciu północnej potęgi finansowej i kontrolowanych przez nią narzędzi kształtowania opinii publicznej – sztuki, literatury, szkolnictwa, prasy i radia – wsączano w umysły społeczeństwa dogmat o „wrodzonej niższości Murzyna”. Wpleciony w narodową doktrynę, stał się on integralną częścią „amerykańskiego sposobu życia”.

Następnego dnia, Joe udał się do pobliskiego kościoła, gdzie w każdą niedzielę śpiewał w chórze murzyńskie spirytuals. Kościół wznosił się na terenie murzyńskich kwater pod miasteczkiem, za bocznicą kolejową starego tartaku. Był to drewniany, obłażący z farby budynek, niemal zabytkowy. Z tyłu znajdował się mały cmentarz, na którym co nowsze groby odznaczały się obramowaniem z kolorowego szkła i potłuczonych butelek po coca–coli. Czarnoskóry pastor Charles Hopkins bardzo ucieszył się na jego widok.

— Jak tam twoje postępy w grze na skrzypcach — zapytał.

— Dziękuję, idzie mi całkiem dobrze – odpowiedział Joe — Ale nie o tym chciałem z panem porozmawiać. Czy naprawdę Bóg stworzył ludzi po to, żeby jedni byli niewolnikami drugich?

— Nie jesteśmy już od dawna niewolnikami, Joe — wyjaśnił poważnie pastor.

— Ale biali traktują nas, jak gdybyśmy dalej byli.

— Nie wszyscy, chłopcze. Nie wszyscy. Abraham Lincoln, któremu zawdzięczamy zniesienie tego ohydnego systemu, był biały. Harriet Martineau1 też była biała. Większość abolicjonistów2 stanowili ludzie o białym kolorze skóry...

— Co z tego, że zwrócono nam wolność, skoro nadal można nas bezkarnie bić? Czy chrześcijanin może bić drugiego człowieka?

— Nie powinien, ale chrześcijaństwo w praktyce nie jest doskonałe. Ono nie może być doskonałe, skoro ci, którzy je praktykują, są niedoskonali. Wszyscy jesteśmy grzesznikami i z pewnością nigdy nie jesteśmy idealni w realizowaniu zasad Ewangelii, a nieraz potrafimy je nawet podeptać.

— Wczoraj pewien biały majster uderzył w twarz mojego ojczyma, a on nawet nie mógł mu oddać, bo zostałby zlinczowany. Dlaczego Bóg pozwala białym nas bić?

— Nie mieszaj Boga do tego, synu. On nikogo nie pozwala bić. Ani kolorowych, ani białych. Chrystus przyszedł na ziemię, by uwolnić grzeszników i znieść niewolę, chociaż sam stał się niewolnikiem. Ludzie, którzy biją innych ludzi są po prostu źli, niezależnie od koloru skóry. I kiedyś przed Bogiem za to odpowiedzą. Ten majster także.

— Kiedy?

— Na Sądzie Ostatecznym.

— Ale ja nie mam zamiaru czekać aż tak długo — zasmucił się Joe. — Pastorze, ja muszę jakoś wyładować swoją złość, bo inaczej zrobię coś naprawdę złego.

— Jest tylko jedno miejsce, gdzie Murzyn może uderzyć białego człowieka bez ryzyka, że zostanie natychmiast zlinczowany — opowiedział mu pastor Hopkins — Tym miejscem jest bokserski ring.

*

Joe brał dotąd udział w kilku bójkach – z różnym zresztą skutkiem, ale bicie się, to zdecydowanie nie było jego hobby. Flegmatyczny, spokojny i dobroduszny, używał pięści tylko w sytuacji absolutnej konieczności. Teraz jednak, wraz ze swym przyjacielem Amsey`em Rinsonem zaglądnęli nieśmiało do sali bokserskiej Brewster Centre w Detroit. Poprosili kierownika Centrum Thurstona McKinney`a o wypożyczenie rękawic. Ten odesłał ich do Atlera Ellisa, który uczył właśnie grupę chłopców podstawowej postawy bokserskiej.

— Nie wypożyczę żadnych rękawic — odpowiedział krótko Ellis.

Chłopcy opuścili smutnie głowy. No to klops. Na zakup tychże absolutnie nie było ich stać. Bez słowa skierowali się ku wyjściu.

— Przychodźcie tu, co wieczór — dobiegł ich głos trenera. — Obaj. Boks to nie jest sport, który można ćwiczyć na podwórku, jak koszykówkę. Tu nauczę was jak prawidłowo tych rękawic używać. No a teraz zabierać mi się stąd, bo nie mam czasu.

Następnego dnia obaj chłopcy zjawili się na treningu. Tam okazało się, że normalnie nieruchawy i ospały Joseph Barrow w trakcie ćwiczebnej walki bardzo się zmienia. Zdolny jest do zaskakujących reakcji. Spokoju nie traci nigdy, jego twarz pozostaje nieruchoma, nawet pod wpływem najsilniejszych ciosów, których nowicjuszowi nie szczędzą nigdy bardziej zaawansowani koledzy. Wytrzymuje wszystko bez drgnienia powiek, wyczekując dogodnej chwili do kontrataku i raptem, w jednym momencie, który nieomylnie wychwytują jego przymrużone oczy – uderza sam błyskawicznie, celnie i silnie, i... Z reguły jest to koniec sparringu. Te cechy, zaobserwowane od razu na początkowych treningach przez Atlera Ellisa, a potem przez jego następcę George`a Moody, charakteryzować miały przyszłego wielkiego championa przez całą, kilkunastoletnią karierę. Niewzruszony spokój, nadzwyczajna odporność na uderzenia, pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz wytrawnego pokerzysty, błyskawiczny refleks i zabójcze, paraliżujące ciosy.

George Moody położył szczególny nacisk na wypracowanie nowego, indywidualnego stylu dla przyszłego championa. Joe nie tańczył, mocno stał na nogach i krok za krokiem posuwał się za przeciwnikiem, czekając na stosowną okazję do zadania decydującego uderzenia. Kiedy trafiał raz, starał się natychmiast ulokować kolejne ciosy, aż do zwalenia przeciwnika z nóg. Miał przy tym całkiem niezłą obronę, ale zepchnąć go do defensywy było nie lada wyczynem i udawało się bardzo rzadko.

*

Sąsiadem Joego był mały murzyński chłopiec, który codziennie, gdy Joe udawał się na trening odprowadzał go smutnym wzrokiem. Któregoś dnia przełamał nieśmiałość i zapytał:

— Joe, czy pozwolisz mi iść z tobą?

— Jasne, Walker — odpowiedział Joe.

Od tego czasu mały Walker zawsze nosił Joemu worek ze sprzętem i pilnie trenował. Joe stracił go z oczu, gdy rodzina malucha przeniosła się do Harlemu. Usłyszał o nim ponownie w roku 1946, kiedy chłopiec zdobył tytuł zawodowego mistrza świata w wadze półśredniej. Przybrał nazwisko Ray Robinson i słodki przydomek „Sugar”. Do dziś uważany jest przez znawców pięściarstwa za jednego z najwybitniejszych, jeżeli nie najwybitniejszego herosa ringu.

Przyszedł na świat – jakże by inaczej – w biednej rodzinie murzyńskiej, 3 maja 1920 roku w Detroit. Właściwie to nazywał się Walker Smith, ale po debiucie amatorskim zmienił nazwisko na Ray Robinson. Pseudonim „Sugar” wymyślił pisarz Jack Case, który oglądając walczącego Raya miał powiedzieć do jego ówczesnego managera George`a Gainforda:

— On jest słodki jak cukier.

Przezwisko przyjęło się w bokserskim światku i przylgnęło na zawsze do przybranego nazwiska Walkera Smitha. Jako amator, młody Ray odnosił same niemalże sukcesy. Dwukrotnie zdobył „Złote Rękawice” w 1939 i 1940 roku. Jako zawodowiec zadebiutował w 1940, nokautując już w drugim starciu niejakiego Joe Echevarrię. Następnie wygrał pod rząd 40 walk, zanim uległ w dziesięciu rundach na punkty swojemu największemu rywalowi tamtego okresu, Jake LaMottcie. Walczyli później ze sobą aż 5 razy i Ray za każdym razem udowadniał swoją wyższość.

Po tej pierwszej, niefortunnej porażce, Robinson kontynuował zwycięski marsz przez ringi Ameryki, a potem również Europy, dorzucając do swego bilansu następne 88 zwycięstw i 2 remisy. 20 grudnia 1946 roku zdobył tytuł mistrza świata wagi półśredniej zwyciężając po 15 rundach na punkty Tommy Bella. Pięciokrotnie obronił koronę, a w 1951 dorzucił jeszcze jedną, w wadze średniej, nokautując Jake LaMottę. Stracił ją jeszcze w tym samym roku na rzecz Anglika Randy Turpina, ale odzyskał w walce rewanżowej. Potem odprawił z kwitkiem dwóch dalszych challengerów: Carla „Bobo” Olsona i Rocky Graziano, po czym przypuścił atak na mistrza wagi półciężkiej Joeya Maxima. Początkowo przeważał znacznie lepszy technicznie, szybszy i zręczniejszy Robinson, potem do głosu doszedł silniejszy i bardziej wytrzymały Maxim. Źle przygotowany i wyczerpany upałem „Sugar” zasłabł pod koniec 13 starcia i do następnej rundy już nie stanął. Była to jedyna porażka przed czasem w jego całej długiej karierze.

Załamała go jednak do tego stopnia, że w 1952 roku ogłosił swoje wycofanie. Wilka ciągnie jednak do lasu. Pod koniec 1954 roku powrócił na ring. Kiedy przegrał z niezbyt wysoko notowanym Ralphem „Tiger” Jonesem wydawało się, że to już koniec wspaniałego pięściarza. Ale on tak łatwo się nie poddawał. 9 grudnia 1955 roku odzyskał tytuł mistrza świata wagi średniej nokautując Carla „Bobo” Olsona już w drugim starciu. W pojedynku rewanżowym Olson dotrwał tylko do czwartej rundy. W 1957 Robinson uległ Gene Fullmerowi, ale w rewanżu znokautował młodszego o 10 lat rywala już w piątym starciu. Była to ogromna sensacja, bowiem Fullmer słynął z niesamowitej odporności i nikt przedtem nie zdołał go powalić.

Ray powrócił na tron, ale jeszcze w tym samym roku przegrał z Carmenem Basilio. W walce rewanżowej tryumfował z kolei Robinson, zasiadając na mistrzowskim tronie po raz piąty. Był to wyczyn niesamowity i właściwie niemożliwy do powtórzenia. W tych czasach bycie mistrzem świata oznaczało, że jest się w danej wadze rzeczywiście najlepszym. Obecnie wybitni pięściarze również zdobywają wielokrotnie mistrzowskie pasy, ale to już nie to samo. Zdobycie tytułu wcale nie oznacza tak na dobrą sprawę supremacji. Koronę można wywalczyć w jednej z wielu istniejących federacji boksu zawodowego, jak się nie da w WBC, no to w WBA, IBF, czy WBO. Można ją również zdobyć w jednej z wielu kategorii wagowych, różniących się od siebie o pół kilograma w te czy we wte, w owych rozmaitych junior średnich, super piórkowych, mini muszych itp. Czasy, kiedy w profesjonalnym boksie było ośmiu mistrzów świata w ośmiu wagowych kategoriach odeszły dawno do lamusa. Teraz tych mistrzów (czy często pseudo mistrzów) jest tylu, że nawet najwytrawniejsi znawcy pięściarstwa nie są w stanie zapamiętać większości nazwisk i wiedzieć, kto w danym momencie dzierży na przykład tytuł światowego championa wagi super muszej w wersji IBO.

Niestety