Anioł w kapeluszu - Monika Szwaja - ebook + audiobook + książka

Anioł w kapeluszu ebook i audiobook

Monika Szwaja

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasem tak bywa, że trzeba uciec od swojego życia, żeby zacząć żyć naprawdę. Za sprawą przypadku w peryferyjnej dzielnicy Szczecina, na skraju lądu i wody, spotyka się kilkoro takich uciekinierów. Pozornie nie brakowało im niczego, a jednak musieli całkowicie oderwać się od przeszłości: emerytowana uczona, nadrzeczny kloszard i kilkunastoletni chłopiec w stanie załamania nerwowego. Aby mu pomóc, jego nowi przyjaciele muszą popełnić przestępstwo…

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Czyta: Anna Szawiel

Oceny
4,7 (348 ocen)
262
71
14
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziunia70

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe napisana książka o bardzo poważnym problemie .
00
Iveco_83

Nie oderwiesz się od lektury

Z prawdziwą przyjemnością wysuchałam tę książkę
00
Edycianka

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca,ciepła opowieść.Szybko się czyta.
00
karciiik

Nie oderwiesz się od lektury

Jak wszystkie książki pani Moniki świetna chwyta za serce
00
Margobi

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna, pouczająca lektura. Warto wierzyć w ludzi. Polecam serdecznie. Ciężko jest się oderwać.
00

Popularność




www.wy­daw­nic­two­sol.pl

Copyright © Monika Szwaja 2013

www.monikaszwaja.pl

© 2013 Wydawnictwo SOL

Redakcja:

Elżbieta Tyszkiewicz

Korekta:

Karina Stempel-Gancarczyk

Okładka:

Leszek Żebrowski

ISBN 978-83-62405-83-1

Warszawa 2013

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Wawrzyńcowi

Podziękowania

I zno­wu jest ko­mu dzię­ko­wać.

Więk­szą część tej książ­ki na­pi­sa­łam pod­czas dwóch ko­lej­nych rej­sów „Da­rem Mło­dzie­ży”, naj­pięk­niej­szym stat­kiem świa­ta. Naj­ser­decz­niej jak umiem dzię­ku­ję Ry­sio­wi (vel Ry­cho­wi) Kwiat­kow­skie­mu, czy­li Pa­nu In­ten­den­to­wi, a tak­że Mi­cha­ło­wi i Pio­tro­wi, Pa­nom Ste­war­dom, za życz­li­wość i opie­kę. Ko­men­dan­to­wi „Da­ru”, ka­pi­ta­no­wi że­glu­gi wiel­kiej Krzysz­to­fo­wi Ko­cy­bie, Ofi­ce­rom i ca­łej Za­ło­dze ni­sko się kła­niam.

Ka­pi­ta­no­wi Ar­tu­ro­wi Kró­lo­wi za­wsze bę­dę wdzięcz­na, że był MO­IM ka­pi­ta­nem.

Kry­si Mie­rze­jew­skiej, Elż­bie­cie Pięk­nej Ko­bie­cie i Ka­ro­lo­wi Maj­chro­wi­czo­wi je­stem nie­zmier­nie zo­bo­wią­za­na za uży­cze­nie hi­sto­rii z ży­cia.

Mo­ni­ce Kołcz, zna­ko­mi­tej sty­li­st­ce i jej Za­ło­dze, pa­niom Asi i Ka­si Li­sow­skim, kre­atyw­nym i uro­czym złot­nicz­kom, Stryj­ko­wi z Kar­ko­no­szy, Ju­nio­ro­wi oraz Pa­nu Po­li­cjan­to­wi z Pocz­ty Głów­nej – dzię­ku­ję za to, że SĄ i nie mu­sia­łam ich wy­my­ślać.

Dok­to­ro­wi Je­re­mie­mu Ko­śmic­kie­mu, Bog­da­no­wi Mi­sio­wi, Pio­tro­wi Adam­czew­skie­mu, Ka­ro­lo­wi Skir­gaj­ło-Ja­ce­wi­czo­wi, Ku­bie Ło­cho­wi­czo­wi i wszyst­kim, któ­rych za­nu­dza­łam py­ta­nia­mi – dzię­ku­ję za ob­ja­śnia­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Ma­riu­szo­wi Krzy­ża­now­skie­mu, mo­je­mu wspa­nia­łe­mu wspól­ni­ko­wi – dzię­ki za zro­zu­mie­nie.

Miesz­kań­ców pięk­ne­go i ta­jem­ni­cze­go Skol­wi­na ser­decz­nie po­zdra­wiam.

Anioł w kapeluszu

Je­den był gra­na­to­wy, z bia­łą wstąż­ką.

Dru­gi bia­ły, z bu­kie­ci­kiem ma­ków.

Trze­ci zie­lo­ny, z ru­dym pió­rem.

Strona Jaśminy

Śmierć pro­fe­so­ra Lu­do­mi­ra Ta­ran­ka za­chwy­ci­ła wszyst­kich obec­nych na do­rocz­nym Ba­lu Pro­fe­so­rów. Mo­że z wy­jąt­kiem kil­ku za­pie­kłych tech­no­kra­tów, po­zba­wio­nych pod­sta­wo­we­go wy­czu­cia ro­man­ty­zmu.

No i z wy­jąt­kiem żo­ny.

Bal był sza­le­nie ele­ganc­ki, jak zwy­kle. Kwa­drans po pół­no­cy pro­fe­so­ro­stwo Ta­ran­ko­stwo – a wła­ści­wie pro­fe­sor Ta­ra­nek i pro­fe­sor Ta­ran­ko­wa, każ­de bę­dą­ce zna­ko­mi­to­ścią w swo­jej dzie­dzi­nie – ogrom­ną więk­szo­ścią gło­sów zwy­cię­ży­li w ple­bi­scy­cie na Naj­pięk­niej­szą Pro­fe­sor­ską Pa­rę Kar­na­wa­łu. Rze­czy­wi­ście, wy­glą­da­li wspa­nia­le – on z tą swo­ją słyn­ną grzy­wą si­wych wło­sów, we fra­ku, ona w po­pie­la­tych je­dwa­biach, z de­li­kat­nie per­ło­wą ró­żą przy de­kol­cie (nie­zbyt wy­bit­nym, na­wia­sem mó­wiąc, ale cóż: jesz­cze dzie­sięć lat te­mu mia­ła lep­szy). Obo­je wy­so­cy, uro­dzi­wi, choć nie­mło­dzi, po pro­stu lu­dzie z nie­prze­cięt­ną kla­są.

Dwa­dzie­ścia mi­nut po pół­no­cy or­kie­stra za­gra­ła sta­ry prze­bój ze­spo­łu Man­hat­tan Trans­fer – „Chan­son d’amo­ur”. Lu­do­mir Ta­ra­nek skło­nił się dwor­nie przed wła­sną żo­ną Ja­śmi­ną, wziął ją – cza­ru­ją­co uśmiech­nię­tą – w ob­ję­cia i obo­je ru­szy­li w ta­niec, wzbu­dza­jąc ogól­ny za­chwyt i rów­nie ogól­ną za­zdrość.

Trzy­na­ście se­kund póź­niej pro­fe­sor bez żad­ne­go ostrze­że­nia upadł na par­kiet, omal nie po­cią­ga­jąc za so­bą prze­ra­żo­nej part­ner­ki. Na­tych­miast pod­bie­gli doń licz­nie obec­ni na ba­lu pro­fe­so­ro­wie róż­nych dzie­dzin me­dy­cy­ny – tyl­ko po to, że­by stwier­dzić zgon. Ktoś oto­czył przy­ja­znym ra­mie­niem oszo­ło­mio­ną pa­nią Ja­śmi­nę i od­pro­wa­dził ją do sto­li­ka, ktoś in­ny pró­bow­zał re­ani­ma­cji, jesz­cze ktoś za­dzwo­nił po ka­ret­kę. Nie­ste­ty, przy­by­ły le­karz mógł tyl­ko kon­ty­nu­ować dzia­ła­nia po­zor­ne, a tak na­praw­dę po­zo­sta­ło mu wy­pi­sa­nie sto­sow­ne­go kwi­tu.

Bal się skoń­czył.

Ne­kro­lo­gi we wszyst­kich ga­ze­tach by­ły im­po­nu­ją­ce. Pre­zy­dent i pre­mier wy­ra­zi­li głę­bo­ki żal. Śro­do­wi­sko na­uko­we nie ską­pi­ło su­per­la­ty­wów. Tu cie­ka­wost­ka: jak naj­bar­dziej szcze­rych. Pro­fe­sor Ta­ra­nek był nie tyl­ko wy­bit­nym uczo­nym, jed­nym z nie­wie­lu w świe­cie tak zna­ko­mi­tych spe­cja­li­stów w dzie­dzi­nie za­awan­so­wa­nej to­po­lo­gii kom­bi­na­to­rycz­nej. Był też czło­wie­kiem uro­czym, nie­na­wi­dzą­cym kon­flik­tów i ni­g­dy, prze­nig­dy nie­da­ją­cym się w nie wcią­gać. Jak mu się to uda­wa­ło, nie wia­do­mo. Tak czy ina­czej, u stu­den­tów od lat miał wie­le mó­wią­ce prze­zwi­sko „Ar­cha­nioł”. Był z nie­go bar­dzo za­do­wo­lo­ny, bo­wiem lu­bił swo­ich stu­den­tów i cie­szył się, że oni go ko­cha­ją.

I tak do nie­bie­skie­go chó­ru ar­cha­niel­skie­go do­łą­czył Ar­cha­nioł Lu­do­mir, na zie­mi zaś po­zo­sta­ła oszo­ło­mio­na i przy­bi­ta pa­ni Ja­śmi­na.

Strona Jonasza

Ta­to nie ra­dził so­bie z rur­ką. Par­skał, pry­chał, po­plu­wał, po czym nie­odmien­nie za­czy­nał się du­sić i wy­nu­rzał na po­wierzch­nię, co­raz bar­dziej wście­kły. Jo­na­szo­wi nur­ko­wa­nie szło bez po­rów­na­nia le­piej. Po­win­no to bu­dzić du­mę ro­dzi­ciel­ską, ale ta­to bar­dziej niż rze­czo­ną du­mę miał roz­wi­nię­tą mi­łość wła­sną. Wku­rza­ło go, że nie po­tra­fił do­rów­nać wła­sne­mu syn­ko­wi. Wku­rza­ły go śmiesz­ki i żar­ci­ki żo­ny i jej głu­piej psiap­sió­ły wy­ło­żo­nych na pły­wa­ku ka­ta­ma­ra­nu. Wku­rza­ły suk­ce­sy pły­wac­kie głu­pie­go mę­ża głu­piej psiap­sió­ły, wy­wi­ja­ją­ce­go w wo­dzie ko­zły dla po­ka­za­nia tro­skli­wie ho­do­wa­nej mu­sku­la­tu­ry (mu­sku­la­tu­ra ta­ty by­ła ta­ka so­bie). Jo­na­szo­wi by­ło ta­ty tro­chę szko­da i na­wet pró­bo­wał mu po­ka­zać, jak ujarz­mić rur­kę, ale nic z te­go nie wy­szło. Zra­nio­na am­bi­cja nie przyj­mu­je po­mo­cy. Ro­man Za­wadz­ki, rzut­ki przed­się­bior­ca i współ­wła­ści­ciel (z żo­ną) ro­sną­cej w si­łę agen­cji re­kla­mo­wej, wy­do­stał się na łód­kę, sa­piąc i chla­piąc.

– Jo­nasz, wy­łaź!

Jo­nasz sły­szał do­sko­na­le, ale uda­wał, że jest wprost prze­ciw­nie. Za­nur­ko­wał głę­biej.

– Jo­nasz, wy­łaź! Chris, wy­cią­gnij go, pro­szę!

Wła­ści­ciel ka­ta­ma­ra­nu i in­struk­tor nur­ko­wa­nia w jed­nej oso­bie nie dys­ku­to­wał z do­raź­nym chle­bo­daw­cą, pod­pły­nął do chłop­ca, stuk­nął go w ra­mię, a kie­dy ten się od­wró­cił, po­ka­zał mu pal­cem nie­bo. Zna­czy: Jo­nasz, wy­łaź. W oczach dzie­cia­ka zo­ba­czył ta­ki żal, że pra­wie, pra­wie był go­tów per­trak­to­wać w je­go imie­niu z oj­cem i obie­cać ja­kąś spe­cjal­ną opie­kę czy coś. Niech­by ma­ły na­cie­szył się szma­rag­do­wym mo­rzem i ra­fą z ca­łym bo­gac­twem pod­wod­ne­go ży­cia. Na tej swo­jej da­le­kiej pół­no­cy nie obej­rzy cze­goś ta­kie­go. Ale Chris miał jed­ną nie­pod­wa­żal­ną za­sa­dę, któ­ra zresz­tą gwa­ran­to­wa­ła mu spo­kój w pra­cy: nie dys­ku­to­wał z płat­ni­ka­mi i nie wy­bie­gał przed or­kie­strę. Uśmiech­nął się po­cie­sza­ją­co i po­mógł ma­łe­mu wy­do­stać się na po­kład.

– Ta­to­oo... – Jo­nasz pró­bo­wał ne­go­cja­cji, ale bez­sku­tecz­nie.

– Sy­nu, nie ma­rudź. Nie mo­gę cię zo­sta­wić w wo­dzie sa­me­go, bez opie­ki. Nic nie mów. Ja wiem, że jest Chris i jest pan Arek, ale to oj­ciec jest za cie­bie od­po­wie­dzial­ny. Czy­li ja.

Chris, in­te­li­gent­ny po­to­mek ka­ra­ib­skich Kre­oli, do­my­ślił się ar­gu­men­tów te­go ca­łe­go roz­ge­sty­ku­lo­wa­ne­go Ro­ma­na i z tru­dem po­wstrzy­mał coś po­mię­dzy wy­bu­chem szcze­re­go śmie­chu a prych­nię­ciem obu­rze­nia. Ten ma­ły ra­dził so­bie w wo­dzie do­sko­na­le i gdy­by przy­szło co do cze­go, to pew­nie on tasz­czył­by ta­tu­sia na su­che.

Nie je­go, Chri­sa, spra­wa.

Uśmie­chał się mi­le, ale tak na­praw­dę nie lu­bił po­dob­nych klien­tów. Dwa mał­żeń­stwa z dzieć­mi; wi­dać, że zro­bi­li nie­daw­no ja­kąś du­żą for­sę, któ­ra im za­szko­dzi­ła na mó­zgi. Oczy­wi­ście to, że przy­le­cie­li na Wy­spy Dzie­wi­cze po­pły­wać, po­nur­ko­wać (cha, cha!), po­opa­lać się i wy­na­ję­li w tym ce­lu je­go, Chri­sa, wraz z wy­god­nym ka­ta­ma­ra­nem, jest ze wszech miar słusz­ne i god­ne po­chwa­ły. Na­to­miast spo­sób, w ja­ki de­mon­stro­wa­li swo­ją wyż­szość, bia­ła­sy ża­ło­sne, był ra­czej obrzy­dli­wy. Na­wet dzie­się­cio­let­nia có­recz­ka tych dru­gich za­cho­wy­wa­ła się jak ma­ła księż­nicz­ka. Na szczę­ście naj­bar­dziej lu­bi­ła sie­dzieć w ka­bi­nie i wy­pa­pry­wać mat­czy­ne la­kie­ry do pa­znok­ci. Tyl­ko ten Jo­nas był nor­mal­niej­szy, po­za tym naj­le­piej z nich wszyst­kich mó­wił po an­giel­sku.

Chris po­sta­no­wił, że na po­cie­chę opo­wie ma­łe­mu o tych faj­nych ryb­kach, pą­klach i ukwia­łach, któ­re Jo­nas zdą­żył zo­ba­czyć. I po­da­ru­je chłop­cu wiel­ką musz­lę, na któ­rej da się za­trą­bić.

Strona Mirandy

– Mó­wię ci, Sa­szeń­ka, gdy­by nie ty, to ja nie wiem, czy ona w ogó­le by się z kim­kol­wiek kon­tak­to­wa­ła. Mar­twię się o nią.

– Ja też się mar­twię, Li­lu ko­cha­na. To nie jest na­sza daw­na po­god­na Mi­ran­da.

– Nie wiem, ja­ka ona by­ła wcze­śniej, bo ja ją prze­cież po­zna­łam już w nie­szczę­ściu. Przy­po­mi­nam ci, że mi ją przy­wio­złeś znie­nac­ka...

– Li­lu naj­droż­sza, a ko­mu mo­głem przy­wieźć dziew­czy­nę w nie­szczę­ściu? Zresz­tą to Ma­resz­ka nas wszyst­kich zwa­li­ła ci na gło­wę. I wie­dzia­ła, co ro­bi.

– No tak. Mo­ja gło­wa twar­da, od by­le cze­go się nie roz­le­ci. Sa­sza, a jej ko­le­dzy z ro­ku al­bo i nie z ro­ku? Ty znasz to ca­łe to­wa­rzy­stwo, nie?

– Naj­bar­dziej to ona by­ła zży­ta ze swo­im Sta­sin­kiem, ale wiesz, jak to się skoń­czy­ło...

– Bo­że, wiem. Ona mu nie prze­ba­czy­ła?

– Chy­ba nie. I jesz­cze mia­ła ta­ką ko­le­żan­kę sym­pa­tycz­ną, Go­nię, ale ta Go­nia pe­cho­wo tra­fi­ła oka­zję wy­jaz­du na rok do Sta­nów, o ile wiem, wciąż tam sie­dzi. Dłu­gi... a mo­że Du­ży. Też był ta­ki chło­pak, z Po­li­tech­ni­ki, ro­bi­li ra­zem tę swo­ją stu­denc­ką te­le­wi­zję. On był kom­ple­tem do Go­ni. Te­le­wi­zja im się tro­chę roz­le­cia­ła, ktoś tam jesz­cze pró­bo­wał ją ro­bić, ale to ich czwór­ka mia­ła do te­go naj­wię­cej ser­ca.

– Sa­szeń­ka, a jesz­cze mi coś po­wiedz. Tam by­ła ja­kaś upior­na ba­ba, wy­kła­dow­czy­ni, czy coś. Na­sza Mi­ran­da wciąż ją spo­ty­ka? Prze­cież to ona ją wcią­gnę­ła w to wszyst­ko...

– Nie­ste­ty, Li­lu, o ile wiem, ta oso­ba czu­je się świet­nie. I to jest o ty­le nie­do­brze, po­mi­ja­jąc wzglę­dy oczy­wi­ste, to zna­czy, że mo­że da­lej szko­dzić ma­ło świa­do­mym dziew­czy­nom...

– Sa­sza, na li­tość bo­ską, cze­mu mó­wisz ta­ki­mi dłu­gi­mi zda­nia­mi?!

– Że­by ci się po­chwa­lić, ko­cha­na przy­ja­ciół­ko, jak ład­nie opa­no­wa­łem wasz ję­zyk. Nasz ję­zyk. Ale mo­gę mó­wić pro­ściej.

– To mów, bo ja się gu­bię. Tyl­ko cza­sa­mi! Cze­kaj, to ty masz na­sze oby­wa­tel­stwo?

– Jak naj­bar­dziej.

– No to wy­ba­czam ci dłu­gie zda­nia, ale sta­raj się ogra­ni­czać. A co z tą ba­bą?

– Ba­ba, nie­ste­ty, wy­kła­da na uni­wer­ku i Mi­ran­da cho­dzi na jej za­ję­cia. A mo­że bę­dzie cho­dzić. To jej chy­ba nie ro­bi naj­le­piej.

– O mój Bo­że! Pew­nie, że nie ro­bi! Nie ma sił na ta­ką gan­gre­nę?

– Wy­glą­da na to, że nie ma, Li­lu.

Strona Jaśminy

Ogrom­ne, przed­wo­jen­ne miesz­ka­nie przy Lwow­skiej po śmier­ci Lu­do­mi­ra zro­bi­ło się po pro­stu nie do wy­trzy­ma­nia pu­ste. Wpraw­dzie wciąż miesz­ka­li z Ja­śmi­ną jej trzej do­ro­śli sy­no­wie, a tak­że le­ci­wa po­moc do­mo­wa, He­niu­sia Do­ja­dło, któ­ra słu­ży­ła jesz­cze u sta­rych pro­fe­so­ro­stwa Ta­ran­ków, ro­dzi­ców Lu­do­mi­ra, co chwi­la też po­ja­wia­li się go­ście, przy­ja­cie­le, dzien­ni­ka­rze, przy­ja­cie­le, dzien­ni­ka­rze, dzien­ni­ka­rze... ale nie by­ło te­go wła­ści­we­go czło­wie­ka, któ­ry jed­nym ge­stem zli­kwi­do­wał­by ca­ły zgiełk, po czym za­siadł­by w fo­te­lu ko­ło wy­ku­sza okien­ne­go i za­głę­bił się w lek­tu­rze, wpro­wa­dza­jąc do at­mos­fe­ry spo­kój i ro­dzin­ną po­go­dę.

Pro­fe­sor Lu­do­mir Ta­ra­nek był za ży­cia eks­per­tem od wpro­wa­dza­nia po­god­nej at­mos­fe­ry w do­mu i za­gro­dzie, jak na­zy­wał swo­ją ka­te­drę na uni­wer­sy­te­cie. „Słod­ki ze mnie czło­wiek” – ma­wiał tek­stem z Sien­kie­wi­cza i nie od­bie­gał, jak wie­my, od praw­dy. Sło­dycz tę, po­dob­nie jak ta­lent do na­uk ści­słych, odzie­dzi­czył po ro­dzi­cach, lu­dziach uczo­nych, któ­rzy dla od­mia­ny wy­kła­da­li na Po­li­tech­ni­ce War­szaw­skiej. Stąd zresz­tą mie­li owo gi­gan­tycz­ne, zwłasz­cza jak na po­przed­ni ustrój, miesz­ka­nie.

Ja­śmi­nę wy­pa­trzył Lu­do­mir pra­wie czter­dzie­ści lat te­mu w Ta­trach. Śmi­ga­ła po ska­łach jak mło­da ko­zi­ca, co mu za­im­po­no­wa­ło, bo sam, choć też śmi­gał, to jed­nak odro­bi­nę bał się wy­so­ko­ści. Miał też tro­chę kom­plek­sów, in­te­li­genc­kie dziec­ko – zu­peł­nie bez sen­su, bo ani uro­dy, ani krze­py, ani mó­zgu mu nie bra­ko­wa­ło. Kie­dy o pięć lat młod­sza stu­dent­ka psy­cho­lo­gii zwró­ci­ła uwa­gę na je­go nie­śmia­łe kom­ple­men­ty, uznał, że Pa­na Bo­ga za no­gi zła­pał, i czym prę­dzej jej się oświad­czył. Jesz­cze te­go sa­me­go la­ta. Uła­twie­niem by­ło to, że obo­je ko­czo­wa­li w schro­ni­sku na Ka­la­tów­kach, po­tem na Kon­dra­to­wej, a osta­tecz­nie w Pię­ciu Sta­wach. Tak im się zło­ży­ło, pra­wie cał­ko­wi­tym przy­pad­kiem – ich gru­py mia­ły od daw­na za­mó­wio­ne i Ka­la­tów­ki, i Kon­dra­to­wą, do­pie­ro po­tem Lu­do­mir odłą­czył się od swo­ich asy­sten­tów uni­wer­sy­tec­kich i po­dą­żył do Pię­ciu Sta­wów śla­dem psy­cho­lo­gów in spe.

W ja­kim tem­pie Lu­do­mir się oświad­czył, w ta­kim Ja­śmi­na go przy­ję­ła. Ni­g­dy żad­ne z nich te­go kro­ku nie po­ża­ło­wa­ło. Oczy­wi­ście, w obu ro­dzi­nach zro­bił się po­cząt­ko­wo pe­wien po­pło­szek, bo kto to wi­dział, że­by tak szyb­ko, a mo­że dziec­ko w dro­dze?! Nie w dro­dze? To po co tak szyb­ko... i tak da­lej. Po­pło­szek skoń­czył się jak no­żem uciął wraz z oso­bi­stym po­zna­niem oboj­ga mło­dych przez po­ten­cjal­nych te­ściów (w przy­pad­ku Lu­do­mi­ra już tyl­ko te­ścio­wą, nie­ste­ty). Mło­dzi się po­bra­li i za­czę­li na­wza­jem jesz­cze bar­dziej się uwiel­biać. Ja­kimś nie­sły­cha­nie rzad­ko spo­ty­ka­nym cu­dem wszyst­ko im się zga­dza­ło: od sek­su po­przez sze­ro­kie za­in­te­re­so­wa­nia aż do po­czu­cia hu­mo­ru.

Obo­je by­li nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ni i pa­sjo­no­wa­li się każ­de swo­ją ga­łę­zią wie­dzy. Rzecz oczy­wi­sta, że pol­skie pie­kieł­ko jak mo­gło, tak utrud­nia­ło im zro­bie­nie ka­rie­ry, ale oni par­li jak bu­rza, nie­spe­cjal­nie przej­mu­jąc się pie­kieł­kiem. Lu­do­mir dość szyb­ko zy­skał mię­dzy­na­ro­do­wy au­to­ry­tet ja­ko wy­bit­ny ma­te­ma­tyk. Ja­śmi­na z cza­sem sta­ła się zna­ko­mi­to­ścią ja­ko psy­cho­loż­ka kli­nicz­na i psy­cho­te­ra­peut­ka Pol­skie­go To­wa­rzy­stwa Psy­cho­lo­gicz­ne­go.

Obo­je za­wsze by­li ludź­mi otwar­ty­mi i nie mie­li nic prze­ciw­ko sze­rze­niu zdro­we­go roz­sąd­ku, a przy oka­zji po­pu­la­ry­za­cji (na­wet szcząt­ko­wej) swo­jej nie­ma­łej wie­dzy w me­diach, to­też me­dia ich uwiel­bia­ły. Oni zaś w ra­diu, te­le­wi­zji i wszel­kich pi­smach sta­ra­li się prze­bić przez dzien­ni­kar­ską igno­ran­cję, aby od­bior­com co nie­co w gło­wach po­zo­sta­ło. Tak, tak, mie­li wiel­ki au­to­ry­tet nie tyl­ko w swo­ich na­uko­wych śro­do­wi­skach, ale i w spo­łe­czeń­stwie. Ich słod­ką ta­jem­ni­cą by­ła ca­ły­mi la­ta­mi przez naj­młod­sze­go sy­na pro­wa­dzo­na ta­bel­ka po­rów­naw­cza – co ja­kiś czas przy ko­la­cji ro­dzi­na, za­ry­ku­jąc się ze śmie­chu, pod­li­cza­ła, kto ostat­nio do­stał wię­cej tek­stu na ła­mach i mi­nut w stu­dio. Wy­gra­ny miał obo­wią­zek przy­go­to­wać uro­czy­stą ro­dzin­ną ko­la­cję.

W pię­ciu du­żych po­ko­jach ze służ­bów­ką, ob­szer­ną kuch­nią i ła­zien­ką jak nie­wiel­ka pły­wal­nia miesz­ka­ła po­cząt­ko­wo spo­ra fa­mi­lia. Dziad­ko­wie Ta­ran­ko­wie z nie­od­łącz­ną He­niu­sią, Lu­do­mir, Ja­śmi­na i trzech Bu­dry­sów: Ku­ba, Ma­ciek i Krzyś. Cór­ki Ta­ran­kom młod­szym na­tu­ra po­ską­pi­ła. Choć dzia­dek ma­ru­dził, że strrrr­rasz­nie chce mieć wnucz­kę... i że nie­słusz­nie oraz grzesz­nie jest po­prze­sta­wać na mi­zer­nej trój­ce po­tom­stwa. I kto to mó­wił, oj­ciec je­dy­na­ka!

Dziad­ko­wie zmar­li w od­stę­pie ro­ku pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Wier­na He­niu­sia za­mie­rza­ła pójść w śla­dy uko­cha­nych pań­stwa, tyl­ko na szczę­ście nie wie­dzia­ła, jak się do te­go za­brać. Po ja­kimś cza­sie da­ła się uko­ić, bo i młod­szych pań­stwa, i chłop­ców ko­cha­ła ca­łym swym le­ci­wym ser­cem. Nie mo­gło być ina­czej – na­sta­ła do ro­dzi­ny jesz­cze w po­cząt­ku woj­ny ja­ko sie­dem­na­sto­let­nia wrze­śnio­wa sie­ro­ta. Kie­dy za­czę­li ro­dzić się syn­ko­wie, sta­ła się dla nich trze­cią bab­cią.

Bab­cia nu­mer dwa, ze stro­ny Ja­śmi­ny, ist­nia­ła tak­że, jak naj­bar­dziej, i miesz­ka­ła w Szcze­ci­nie. Ja­śmi­na by­ła ro­do­wi­tą szcze­ci­nian­ką prze­flan­co­wa­ną na grunt war­szaw­ski, i to nie do koń­ca. Czę­sto wpa­da­ła na tu­tej­szą Aka­de­mię Me­dycz­ną a to z wy­kła­da­mi, a to z ja­kimś se­mi­na­rium. A kie­dy za­czę­to mó­wić po­waż­nie o otwar­ciu no­we­go uni­wer­sy­te­tu, na­mó­wi­ła Lu­do­mi­ra, że­by za­an­ga­żo­wał się w je­go or­ga­ni­za­cję, a po­tem an­ga­żo­wał się da­lej. Lu­do­mir ni­cze­go jej ni­g­dy nie od­ma­wiał, a zresz­tą lu­bił no­we wy­zwa­nia. Skoń­czy­ło się na tym, że obo­je fru­wa­li mię­dzy War­sza­wą a Szcze­ci­nem, pró­bu­jąc tak ukła­dać gra­fi­ki, że­by wy­pa­da­ło im syn­chro­nicz­nie.

Bab­cia Ju­lian­na Fi­lasz­ko­wa, czy­li ba­bul­ka Jul­ka, w skró­cie Bul­ka, by­ła pio­nier­ką i żo­ną pio­nie­ra Szcze­ci­na – nie­zu­peł­nie z wła­snej wo­li. Chęt­nie po­zo­sta­ła­by wiej­ską na­uczy­ciel­ką na swo­jej da­le­kiej Lu­belsz­czyź­nie, ale sze­ro­kie skrzy­dła Ak­cji W za­gar­nę­ły jej ro­dzi­nę i wy­mio­tły na Zie­mie Od­zy­ska­ne. „My­śmy tu nie przy­szli, my­śmy tu wró­ci­li” – gło­si­ły dum­ne ha­sła. Obo­je pań­stwo Fi­lasz­ko­wie nie mie­li co do te­go prze­ko­na­nia. Szcze­cin w tam­tych la­tach nie był mia­stem ani przy­ja­znym, ani bez­piecz­nym. A już w dziel­ni­cach ta­kich jak nad­rzecz­na cał­kiem ła­two moż­na by­ło do­stać w łeb – od ukry­wa­ją­ce­go się Niem­ca z We­hr­wol­fu, od sza­brow­ni­ka, a wresz­cie od przy­pad­ko­we­go ło­bu­za. Jed­nak wła­śnie tu za­miesz­kał Kon­stan­ty Fi­la­szek z żo­ną, ro­dzi­ca­mi żo­ny i wła­sną mat­ką (oj­ciec zgi­nął w par­ty­zant­ce). Przy­czy­na by­ła pro­sta: miesz­ka­nie. Wła­ści­wie dom. Co lep­sze wil­le na Po­god­nie by­ły już wów­czas za­ję­te przez bar­dziej pio­nier­skich pio­nie­rów. Pod­czas gdy ko­bie­ty wraz z mar­ny­mi okru­cha­mi do­byt­ku prze­cze­ki­wa­ły w ja­kiejś szko­le, gdzie zor­ga­ni­zo­wa­no pro­wi­zo­rycz­ną sie­dzi­bę dla „re­pa­trian­tów” (to chy­ba by­ła ja­kaś li­cen­tia po­eti­ca), Kon­stan­ty wraz z te­ściem w dwa dni prze­bie­gli ca­łe mia­sto w po­szu­ki­wa­niu miej­sca na no­we ży­cie. Ja­kimś cu­dem zna­leź­li dom nie­ru­szo­ny przez alianc­kie bom­by i pra­wie nie­tknię­ty przez sza­brow­ni­ków – to dru­gie chy­ba dla­te­go, że był nie­mal cał­ko­wi­cie ukry­ty w gę­stych za­ro­ślach czar­ne­go bzu, li­la­ka i ja­śmi­nu. A to pierw­sze wy­łącz­nie zrzą­dze­niem lo­su, do­oko­ła bo­wiem stra­szy­ły je­dy­nie ru­iny in­nych do­mów, zbu­rzo­nych po fun­da­men­ty. Kon­stan­ty zo­sta­wił te­ścia z „pa­miąt­ko­wą” pa­ra­bel­ką na stra­ży, a sam po­pę­dził, aby przy­wieźć ko­bie­ty.

Wszyst­kie trzy na wi­dok no­we­go gniaz­da dla ro­dzi­ny zgod­nie za­la­ły się łza­mi. Co to w ogó­le jest, cha­łu­pa na wy­so­kiej skar­pie, za­ro­śnię­ta chasz­cza­mi, gdzie jej do go­spo­dar­stwa na pięk­nej rów­ni­nie, jak tu bę­dzie moż­na ży­wio­łę cho­wać, jak upra­wiać tę stro­mi­znę?

– Nie becz­cie, ba­by – po­wie­dział su­ro­wo Kon­stan­ty, któ­ry spła­kał się rze­tel­nie, opusz­cza­jąc swo­ją wieś, i wi­docz­nie łzy mu się skoń­czy­ły. – Mia­sto jest, chleb bę­dzie­my w skle­pie ku­po­wać. Miej­sce na ogród prze­cież ma­my, ka­wa­łek rów­ne­go cał­kiem du­ży, tyl­ko z oj­cem wy­kar­czu­je­my te chę­chy. Po­sa­dzi­cie i kar­to­fle, i ka­pu­stę, i co bę­dzie­cie chcia­ły. A te­raz chodź­cie, coś wam po­ka­żę.

Wpro­wa­dził je do do­mu. Cu­dów nie uświad­czy­li, ja­cyś sza­brow­ni­cy tu dzia­ła­li, ale praw­do­po­dob­nie szyb­ko ucie­kli, bo zo­sta­wi­li pięk­ne, sty­lo­we me­ble, za­bie­ra­jąc tyl­ko rze­czy ma­łe. Co nie zna­czy ma­ło waż­ne. W wy­cią­gnię­tej szu­fla­dzie wiel­kie­go kre­den­su z czar­ne­go dę­bu nie by­ło ani jed­nej ły­żecz­ki, ani jed­ne­go wi­del­ca. Za­pew­ne zro­bio­no je ze sre­bra, więc sta­no­wi­ły cen­ny łup. Po­zo­stał cał­kiem ład­ny fa­jans w nie­bie­skie wzor­ki i tro­chę pięk­nej por­ce­la­ny. Na ścia­nie ciem­nia­ły śla­dy po kil­ku nie­wiel­kich ob­raz­kach („Pew­nie Le­onar­da” – prych­nął Kon­stan­ty). W dwóch miej­scach – w ko­ry­ta­rzu i ła­zien­ce – roz­ku­to ścia­nę. Schow­ki zia­ły pust­ką. Mo­że to zresz­tą daw­ni wła­ści­cie­le zdą­ży­li po­za­bie­rać, co naj­cen­niej­sze?

– Już wam le­piej?

Ko­bie­ty spoj­rza­ły po so­bie, siąp­nę­ły zgod­nie no­sa­mi i od­rze­kły, że ow­szem. Le­piej. Da się tu żyć.

– To chodź­cie na gór­kę, po­ka­żę wamcoś.

Wy­bu­ja­łe bzy i ja­śmi­ny nie zdą­ży­ły jesz­cze się­gnąć man­sar­do­wych okien pierw­sze­go pię­tra. Oczy ko­biet, przy­zwy­cza­jo­ne do roz­le­głe­go i pła­skie­go kra­jo­bra­zu ro­dzi­mych pól, zo­ba­czy­ły przede wszyst­kim mnó­stwo wo­dy. By­ła bli­żej i da­lej też by­ła. Obok błę­ki­tu wo­dy i nie­ba kró­lo­wa­ła zie­leń traw, z któ­rej wy­ra­sta­ły kę­py krza­ków i po­je­dyn­cze drze­wa. Wi­dać też by­ło tro­chę zruj­no­wa­nych do­mów i mu­ry ja­kiejś fa­bry­ki.

– To pa­pier­nia – wy­ja­śnił Kon­stan­ty. – Nie­miec­ka – do­dał nie­po­trzeb­nie. – Tu bli­żej jest rze­ka, a tam da­lej to chy­ba ja­kieś je­zio­ro.

– A nie mo­rze? – za­su­ge­ro­wa­ła nie­śmia­ło ma­ma Fi­lasz­ko­wa.

– Nie, ma­much­nu. Do mo­rza to jesz­cze ma­my sto ki­lo­me­trów. Ale my­ślę, że tę­dy stat­ki pły­ną do mo­rza. Po­patrz, tam są ja­kieś la­tar­nie.

W isto­cie, z okna wi­dać by­ło ozna­ko­wa­nie na­wi­ga­cyj­ne na to­rze wod­nym.

Ja­kiś czas póź­niej obaj pa­no­wie, Fi­la­szek i Dasz­ko, do­sko­na­le opa­no­wa­li taj­ni­ki te­goż ozna­ko­wa­nia, po­nie­waż skom­bi­no­waw­szy (wte­dy ra­czej się kom­bi­no­wa­ło, niż ku­po­wa­ło) sta­rą ry­bac­ką kry­pę, chęt­nie i czę­sto wy­pły­wa­li ze zna­le­zio­ny­mi we wła­snej piw­ni­cy węd­ka­mi po­lo­wać na wiel­kie lesz­cze, san­da­cze, a na­wet wę­go­rze. Do­trzy­ma­li też obiet­ni­cy i wy­kar­czo­wa­li więk­szość za­ro­śli, a ko­bie­ty po­sa­dzi­ły kar­to­fle (w tym na spe­cjal­nej grząd­ce kil­ka przy­wie­zio­nych z do­mu sa­dze­nia­ków), ka­pu­stę, mar­chew, pie­trusz­kę, se­le­ry, po­ry, po­mi­do­ry i ogór­ki, że nie wspo­mnę o ko­per­ku i ko­lo­ro­wych kwiat­kach, bez któ­rych nie ma ży­cia.

Jesz­cze póź­niej obaj męż­czyź­ni do­sta­li do­brą pra­cę, choć nie na ro­li, ale przy re­or­ga­ni­za­cji pa­pier­ni. Oj­ciec Dasz­ko ja­ko bry­ga­dzi­sta od re­mon­tów, a Kon­stan­ty zgo­ła w kie­row­nic­twie. Był prze­cież przed­wo­jen­nym in­ży­nie­rem – cóż, że rol­ni­kiem, po SGGW, ale ze spe­cjal­no­ścią me­cha­ni­za­cja rol­nic­twa. Tu ma­szy­ny i tu ma­szy­ny, stwier­dzo­no. Nie bez ra­cji – in­ży­nier Fi­la­szek dał ra­dę tak zna­ko­mi­cie, że nie­ba­wem za­czę­to go prze­zy­wać „in­ży­nie­rem Fi­lar­kiem”. Że ni­by ta­ki z nie­go fi­lar od­bu­do­wy. Ju­lian­na wró­ci­ła do za­wo­du na­uczy­ciel­ki – w naj­bliż­szej szko­le pod­sta­wo­wej. Obie ma­my za­ję­ły się in­ten­syw­nie do­mem i ogro­dem – jed­no i dru­gie nie­ba­wem wy­pie­ści­ły do bla­sku. Wszy­scy ode­tchnę­li i za­czę­li pa­trzeć na ży­cie opty­mi­stycz­niej, cho­ciaż tę­sk­no­ta wciąż ich gry­zła.

– Już tam nie wró­ci­my, mo­je dzie­ci – mó­wi­ła ma­ma Dasz­ko­wa. – Nie ma co. Do­brze, chłop­cy, że­ście nie wy­cię­li tych wszyst­kich bzów i ja­śmi­nów, bo te ja­śmi­ny to zu­peł­nie pach­ną jak na­sze, w Ja­śmi­nów­ce... Ko­stuś... nie, ty nie bę­dziesz wie­dział ta­kich rze­czy. Ju­lecz­ko, a po­wiedz mi ty, jest ta­kie imię Ja­śmi­na? Bo jak­by­ście mie­li có­recz­kę...

Strona Jonasza

– Ra­ny bo­skie, co tu się dzie­je?! Czy wy­ście kom­plet­nie po­wa­rio­wa­li?

An­dże­li­ka Za­wadz­ka wpa­dła do po­ko­ju swe­go syn­ka i za­sta­ła sce­nę ro­dza­jo­wą z ga­tun­ku „gry i za­ba­wy na­szych mi­lu­siń­skich”. Na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie okna sie­dział kosz­mar­ny Ma­re­czek Ko­za (Ile ra­zy mó­wi­łam ci, Jo­na­szu, że­byś się nie ko­le­go­wał z tym pro­sta­kiem!), żuł gu­mę, za­śmie­wał się ser­decz­nie i ma­chał no­ga­mi, za każ­dym mach­nię­ciem po­więk­sza­jąc brud­ną pla­mę pod pa­ra­pe­tem. Jo­nasz z ca­łej si­ły dął w musz­lę, któ­rą do­stał od te­go idio­ty Chri­sa na Ka­ra­ibach. Musz­la wy­ła po­twor­nie, ale chy­ba jesz­cze gło­śniej i po­twor­niej wył ohyd­ny kun­del Ma­recz­ka Ko­zy, jak mu tam, bo­daj Dżar­dżar. Swo­ją dro­gą, skąd Ko­za wy­trza­snął te­go psa? Du­że czar­ne by­dlę z jed­ną ła­pą w ko­lo­rze brud­no­bia­łym... ze­ro ra­sy, ze­ro wy­szko­le­nia! Ale cze­go się moż­na spo­dzie­wać po wie­lo­dziet­nej ro­dzi­nie Ko­zów, tam się chy­ba już dzie­ci nie mo­gą do­li­czyć, to i ta­ka pa­sku­da im nie prze­szka­dza. Pa­to­lo­gia, cho­le­ra...

– Ci­sza!!!

Wy­cie musz­li uci­chło jak no­żem ciął. Wy­cie psa zwień­czy­ło me­lo­dyj­ne wi­bra­to pro­sto z gar­dzie­li. Wszy­scy tro­je spoj­rze­li na ma­mę Jo­na­sza. Da­ła­by so­bie pa­lec uciąć, że w oczach Ma­recz­ka by­ła zło­śli­wość, a w śle­piach je­go kun­dla – mor­der­stwo. Mo­że zresz­tą od­wrot­nie.

An­dże­li­ka, słyn­na z zim­nej krwi, ochło­nę­ła na­tych­miast i po­wró­ci­ła do swej zwy­czaj­nej wy­twor­no­ści.

– Jo­na­szu?

Jo­nasz, jesz­cze na fa­li in­ten­syw­nie prze­ży­tych wzru­szeń, z pro­mien­nym uśmie­chem na dzie­cię­cym ob­li­czu wy­cią­gnął w stro­nę mat­ki musz­lę.

– Ma­mu­siu, sły­sza­łaś, jak gra­łem? Sły­sza­łaś?

An­dże­li­ka wy­cią­gnę­ła rę­kę po musz­lę, ale Dżar­dżar wark­nął ostrze­gaw­czo, więc ją na­tych­miast cof­nę­ła.

– Trud­no by­ło nie sły­szeć. Dom się trząsł w po­sa­dach. Jo­na­szu, z to­bą po­roz­ma­wiam za chwil­kę, ale naj­pierw po­wiedz­cie mi, pro­szę, co tu ro­bi ten pies?

– Wy­je – mruk­nął praw­do­mów­nie Ma­re­czek Ko­za. – To ta musz­la. Ona go de­ner­wu­je.

– Je­steś bez­czel­ny, chłop­cze – za­wia­do­mi­ła go An­dże­li­ka, mo­du­lu­jąc głos si­nu­so­idal­nie jak nie­za­po­mnia­na i nie­by­wa­ła Ire­na Eichle­rów­na (swo­ją dro­gą, kto ją pa­mię­ta, tyl­ko ta­kie sta­re gro­py jak au­tor­ka tej po­wie­ści...). – Pro­szę na­tych­miast za­brać zwie­rzę i wyjść. I nie wra­cać do te­go do­mu. I ciesz się, że nie ka­żę two­im ro­dzi­com za­pła­cić za znisz­cze­nie ścia­ny.

Bez­czel­ny Ma­re­czek zaj­rzał pod pa­ra­pet.

– To się zmy­wa – po­wie­dział ra­do­śnie. – Pa­ni to chy­ba nie ma­lu­je w do­mu by­le ba­dziew­kiem. To akryl. Ja się na tym znam, bo ta­ta...

– Wyjdź i za­bierz psa – prze­rwa­ła mu wy­nio­śle An­dże­li­ka, któ­ra do­sko­na­le wie­dzia­ła, że star­szy Ko­za jest ma­la­rzem we­wnętrz­no-ze­wnętrz­nym, tyn­ka­rzem i ogól­nie zło­tą rącz­ką; ni­g­dy go jed­nak nie za­trud­nia­ła, bo ją brzy­dził każ­dy, za kim nie sta­ła po­waż­na fir­ma po­bie­ra­ją­ca sło­ne mar­że.

– Oj tam, oj tam – prych­nął aro­ganc­ko smar­kacz. – Jo­na, chodź na dwór.

Jo­nasz, do­świad­czo­ny ży­ciem, sie­dział jak mysz pod mio­tłą i bał się pi­snąć.

– Nie zro­zu­mia­łeś mnie, chłop­cze. – Ton An­dże­li­ki był lo­do­wa­ty jak An­tark­ty­da. – Ty wy­cho­dzisz. Pies wy­cho­dzi. Jo­nasz NIE wy­cho­dzi. DO WI­DZE­NIA.

W oczach Jo­na­sza by­ła wy­łącz­nie roz­pacz. Ma­re­czek jesz­cze coś burk­nął, ale nie do­cze­kaw­szy się re­ak­cji kum­pla, wzru­szył ra­mio­na­mi i klep­nął psa po kar­ku.

– Binks, ugryź ją!

An­dże­li­ka pod­sko­czy­ła i za­sło­ni­ła się krze­słem. Jo­nasz za­mknął oczy.

– Pa­ni się nie boi, on nie zna ta­kich słów. On tu na­wet nie na­si­ka, mógł­bym go pro­sić do ju­tra. Dżar­dżar, chodź, pies. Jo­na, niech Moc bę­dzie z to­bą.

W pew­nym wie­ku nie­mal każ­dy z nas wcho­dzi w fa­zę „Gwiezd­nych Wo­jen”. Chłop­cy wła­śnie w niej prze­by­wa­li. Ma­re­czek miał taj­ne imię Lord Mar­kus. Jo­na brzmia­ło pra­wie jak Yoda. Mło­dy Ana­kin Sky­wal­ker był ich ido­lem. Sce­nę za­wo­dów ści­ga­czy ana­li­zo­wa­li z za­par­tym tchem, co chwi­la sto­pu­jąc wy­słu­żo­ne wi­deo Ko­zów. U Jo­na­sza, oczy­wi­ście, nie moż­na by­ło te­go ro­bić. An­dże­li­ka nie­na­wi­dzi­ła „Gwiezd­nych Wo­jen”. Oraz wszyst­kich licz­nych gier wła­sne­go syn­ka i je­go ko­le­siów.

Za­cze­ka­ła te­raz w mil­cze­niu, aż Ko­za z psi­skiem (jak on wła­ści­wie się wa­bi, Dżar­dżar czy Binks? Zresz­tą nie­waż­ne, par­szy­wy kun­dys) do­szli do bram­ki. Jo­nasz przez ca­ły ten czas ob­le­wał się zim­nym po­tem. W koń­cu mat­ka zwró­ci­ła się do nie­go z pro­mien­nym uśmie­chem i ode­zwa­ła się ła­god­nie:

– Jo­na­szu, ko­cha­ny, ty­le ra­zy cię pro­si­łam, że­byś się nie za­da­wał z tym Ko­zą... I ten je­go brud­ny kun­del... A ty ich do do­mu spro­wa­dzasz. Te­raz bę­dę mu­sia­ła pro­sić spe­cjal­nie pa­nią Woj­tu­lo­wą, że­by przej­rza­ła twój po­kój, czy on tu pcheł nie na­zo­sta­wiał...

– Ma­mo, on nie ma pcheł...

– Skąd mo­żesz to wie­dzieć, ko­cha­nie?

– Bo my­śmy go ty­dzień te­mu ra­zem z Mar­kiem po­le­wa­li fron­tlaj­nem, to ta­ki spe­cjal­ny płyn na owa­dy. Wiesz, pchły. I że­by klesz­cza nie do­stał... A fron­tlajn dzia­ła trzy mie­sią­ce, więc...

An­dże­li­ka mach­nę­ła rę­ką.

– Fron­tlaj­nem, fron­tlaj­nem. Ale brud­ny jest. No i ścia­nę trze­ba bę­dzie umyć. Fak­tycz­nie, na tym to on się zna, ten Ko­za, far­ba jest zmy­wal­na...

Ogrom po­gar­dy w sto­sun­ku do przy­ja­cie­la wstrzą­snął Jo­na­szem.

– Nie tyl­ko na tym, ma­mu­siu, on się nie tyl­ko na tym zna! On ma naj­lep­szą śred­nią w kla­sie, on się na­praw­dę bar­dzo do­brze uczy i mnó­stwo umie, i wie...

An­dże­li­kę aż wy­pro­sto­wa­ło.

– Naj­lep­szy w kla­sie? Ko­za? A nie ty?!

– Ma­mu­siu, ja mam tyl­ko o pół punk­tu mniej, na­praw­dę... ja też je­stem naj­lep­szy...

An­dże­li­ka by­ła nie na żar­ty roz­wście­czo­na. Oczy­wi­ście nie po­ka­za­ła te­go po so­bie.

– Ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła swo­im zmył­ko­wo ła­god­nym gło­sem. – Za­pa­mię­taj na za­wsze. Naj­lep­szy jest tyl­ko je­den. Tyl­ko je­den wy­gry­wa. I ja chcę... Zna­czy, my z ta­tu­siem chce­my, że­byś to ty był tym naj­lep­szym i tym wy­gra­nym. Naj­wyż­sze po­dium. Tyl­ko to nas in­te­re­su­je. Cie­bie też po­win­no. I słu­chaj, syn­ku. Chcę, że­byś za­czął się uczyć ro­syj­skie­go. An­giel­ski i hisz­pań­ski to waż­ne ję­zy­ki, ale coś czu­ję, że ro­syj­ski bę­dzie nie­ba­wem rów­nież bar­dzo po­trzeb­ny w biz­ne­sie. Te­raz chodź na obiad, pa­ni Woj­tu­lo­wa zro­bi­ła côte­let­te de vo­la­il­le, na­uczę cię, jak to jeść, że­by nie za­chla­pać ma­słem ubra­nia ani sto­łu. Po obie­dzie zro­bi­my no­wy gra­fik two­ich obo­wiąz­ków. A musz­lę mi daj. Nie na za­wsze, ona wciąż bę­dzie two­ja. Tyl­ko zde­po­nu­je­my ją do wi­tryn­ki, na gó­rę. Że­by cię nie ku­si­ło.

Strona Mirandy

Mi­ran­da Wie­sio­łek mó­wi­ła ostat­nio tyl­ko ty­le, ile już ab­so­lut­nie mu­sia­ła. Tro­chę mu­sia­ła, bo prze­cież by­ła stu­dent­ką po­lo­ni­sty­ki, więc co ja­kiś czas zda­wa­ła eg­za­mi­ny, od­po­wia­da­ła na py­ta­nia (prze­waż­nie bez­błęd­nie), wy­gła­sza­ła re­fe­ra­ty. Roz­ma­wia­ła też z pa­nią Li­lą, eme­ry­to­wa­ną fry­zjer­ką i pe­ru­kar­ką te­atral­ną o wy­bu­ja­łej fan­ta­zji i szcze­ro­zło­tym ser­cu, u któ­rej to pa­ni Li­li ką­tem miesz­ka­ła. I z pa­nią Ró­żą, przy­ja­ciół­ką Li­li, dla od­mia­ny usil­nie czy­nią­cą wra­że­nie puł­kow­ni­ka dra­go­nów. I z ich wspól­ny­mi, dość ge­ria­trycz­ny­mi, ale mi­ły­mi, przy­ja­ciół­mi. I w koń­cu z Sa­szą Wi­no­gra­do­wem, wy­kła­dow­cą ro­syj­skie­go i bar­dem z bo­żej ła­ski, któ­ry mia­no­wał się jej przy­szy­wa­nym star­szym bra­tem. Cza­sem wy­pa­da­ło je­chać do praw­dzi­wej ro­dzi­ny, do Ka­mie­nia Po­mor­skie­go, wciąż jed­nak mia­ła wra­że­nie, że ro­dzi­na przy­szy­wa­na ko­cha ją bar­dziej niż ta wła­ści­wa. Z wy­jąt­kiem nie­peł­no­spraw­ne­go umy­sło­wo bra­ta Wie­sia, któ­ry ją kon­se­kwent­nie ubó­stwiał. Ale na Wie­siu nie moż­na by­ło się oprzeć.

Ja­kimś cu­dem uda­ło jej się przed ro­dzi­ca­mi, sio­strą Do­ro­tą i Wie­siem uchro­nić ta­jem­ni­cę swo­jej przy­go­dy... wo­la­ła TO na­zy­wać przy­go­dą niż, jak Li­la i Sa­sza, nie­szczę­ściem. Nie ob­wi­nia­ła ni­ko­go, a już zwłasz­cza sie­bie sa­mej, za to, co ją spo­tka­ło. Po­tra­fi­ła zro­zu­mieć, że je­śli ktoś ob­se­syj­nie chce mieć dzie­ci, to mo­że po­su­nąć się do róż­nych nie­ty­po­wych dzia­łań. Roz­grze­sza­ła więc Ani­tę Gra­bi­szyń­ską. Roz­grze­sza­ła też sie­bie, bo wy­na­ję­ła brzuch na cią­żę w szcze­rym prze­ko­na­niu, że jest to w mia­rę pro­sta trans­ak­cja, któ­ra za­pew­ni jej nie­zbęd­ne do ży­cia pie­nią­dze (oj­ciec nie za­mie­rzał jej za­pew­niać ni­cze­go, sko­ro uło­ży­ła so­bie ży­cie nie po je­go my­śli). O ko­bie­cie, któ­ra ją do te­go na­mó­wi­ła, nie chcia­ła my­śleć – od­su­wa­nie się od lu­dzi pod­łych by­ło jed­ną z jej me­tod na ży­cie.

A że sta­ło się, jak się sta­ło... że po­ko­cha­ła dziec­ko, któ­re uro­dzi­ła, na­ro­bi­ła głupstw, ucie­kła ze szpi­ta­la, ukry­wa­ła się przed zle­ce­nio­daw­ca­mi... Osta­tecz­nie wszyst­ko skoń­czy­ło się szczę­śli­wie.

Dla wszyst­kich oprócz niej.

Po­cząt­ko­wo co ja­kiś czas dzwo­ni­ła do niej ele­ganc­ka te­ścio­wa tam­tej mat­ki, że­by nadać krót­ki ser­wis z ży­cia ma­łe­go Ali­ka. Mi­ran­da w koń­cu po­dzię­ko­wa­ła i po­pro­si­ła, że­by te­go za­prze­sta­ła. Mo­że jej się wy­da­wa­ło, ale chy­ba usły­sza­ła w słu­chaw­ce krót­ki szloch star­szej da­my. To ją wzru­szy­ło – więc jest jesz­cze jed­na oso­ba, któ­ra jej współ­czu­je.

Mnó­stwo osób jej współ­czu­ło i po­ma­ga­ło. To na­praw­dę krze­pią­ce.

Krze­pią­ce jak cho­le­ra.

Tyl­ko że po ty­lu mie­sią­cach każ­da myśl o fa­ce­ci­ku w be­cie, o je­go śmiesz­nych łap­kach, bło­gich mi­nach, kie­dy spał al­bo się najadł, po­pi­ski­wa­niu przez sen, ma­łych, chy­trych oczkach i locz­ku na czub­ku ły­se­go łeb­ka – każ­da myśl o nim spra­wia­ła, że Mi­ran­dzie pę­ka­ło ser­ce.

Strona Jaśminy

Ja­śmin­ka Fi­lasz­ków­na uro­dzi­ła się, kie­dy Szcze­cin w więk­szej czę­ści jesz­cze le­żał w gru­zach, a je­go miesz­kań­cy tar­ga­ni by­li nie­pew­no­ścią, czy mia­sto nie zo­sta­nie Pol­sce ode­bra­ne. Te­re­nem jej dzie­cię­cych za­baw sta­ły się za­ro­śla po­ra­sta­ją­ce skar­pę, na któ­rej stał ro­dzin­ny dom, pięk­nie wy­re­mon­to­wa­ny przez oj­ca i dziad­ka. Ma­ma i bab­cie nie lu­bi­ły, kie­dy wy­cho­dzi­ła po­za wła­sny ogród, ba­ły się, że mo­gła­by, nie daj Bo­że, tra­fić na je­den z tych okrop­nych wo­jen­nych nie­wy­pa­łów, któ­rych spo­ro jesz­cze wciąż znaj­do­wa­no. Ale ona, w do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie kil­kor­ga dzie­ci z są­siedz­twa, z za­pa­łem i nie­ustra­sze­nie eks­plo­ro­wa­ła chasz­cze i ru­iny. Kie­dy by­ła ma­ła, przy­no­si­ła wio­sną do do­mu bu­kie­ci­ki fioł­ków i kon­wa­lii ro­sną­cych we­wnątrz fun­da­men­tów umar­łych do­mostw, la­tem tasz­czy­ła na­rę­cza ja­błek z na wpół zdzi­cza­łych ja­bło­ni oraz po­je­dyn­cze dzi­kie ró­że i chry­zan­te­my. Kie­dy nie­co pod­ro­sła, wzo­rem swo­ich ko­leż­ków za­czę­ła ma­rzyć o ta­aaakim nie­wy­pa­le... Ju­lian­na do­sta­wa­ła pal­pi­ta­cji na sa­mą myśl o tym, aż w koń­cu Kon­stan­ty nie wy­trzy­mał i spra­wił có­ru­ni pierw­sze i ostat­nie w jej ży­ciu la­nie. Po­parł je dłu­gim, eks­pre­syj­nym, ale i me­ry­to­rycz­nym ka­za­niem, któ­re wresz­cie do niej tra­fi­ło... Po­my­śla­ła wte­dy, że mie­li du­żo szczę­ścia, kie­dy im nie wy­bu­chły w rę­kach te dwa gra­na­ty, któ­re zna­leź­li w ru­inach i wrzu­ci­li do Od­ry. Ale ry­by pły­wa­ły po­tem do gó­ry brzu­cha­mi i mi­li­cja przy­je­cha­ła, cho­ciaż tyl­ko je­den gra­nat przy ze­tknię­ciu z wo­dą eks­plo­do­wał i lu­dzie na­ro­bi­li ra­ba­nu.

Ja­śmin­ka ro­sła, czas le­ciał, umar­ła ze sta­ro­ści bab­cia Fi­lasz­ko­wa i dru­ga bab­cia, i dzia­dek, a po­tem zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie ta­to Ko­stek do­stał bia­łacz­ki i też umarł. Ja­śmi­na by­ła wte­dy na pierw­szym ro­ku psy­cho­lo­gii w Kra­ko­wie. Chcia­ła od ra­zu wra­cać do Szcze­ci­na i zo­stać z mat­ką, ale Ju­lian­na nie zgo­dzi­ła się na to. Wy­na­ję­ła pół do­mu we­so­łym stu­den­tom, odro­bi­nę tyl­ko mniej po­my­sło­wym od Ma­le­skie­go i Pat­kie­wi­cza (Ju­lian­na uwiel­bia­ła „Lal­kę”), za to uczyn­nym, skłon­nym od­mia­tać śnieg w zi­mie i ciąć krze­wy wiel­kim se­ka­to­rem w le­cie. Jed­ne­go z nich Ju­lian­na tak po­lu­bi­ła, że chęt­nie wi­dzia­ła­by go mę­żem Ja­śmin­ki, cóż kie­dy Ja­śmin­ka tra­fi­ła na te­go ja­kie­goś ma­gi­ster­ka od ma­te­ma­ty­ki...

Ten ja­kiś ma­gi­ste­rek za­wi­tał nie­ba­wem w do­mu „na Skol­wi­nie” – tak na­zy­wa­ła się dziel­ni­ca i ta­ką gra­ma­ty­kę w niej sto­so­wa­no – i z punk­tu pod­bił ser­ce swo­jej przy­szłej te­ścio­wej.

– Ja­śmin­ko – po­wie­dzia­ła do cór­ki w trze­cim dniu wi­zy­ty zię­cia in spe. – Ja ci mó­wię, że ten twój Lu­bo­mił...

– Lu­do­mir, ma­mu­siu.

– Niech mu bę­dzie, jak chce. W każ­dym ra­zie je­mu do­brze z oczu pa­trzy, mą­dry jest na pew­no i na mój nos ko­cha cię jak wa­riat. Nie wiem, co ty do nie­go czu­jesz, ale je­że­li też go ko­chasz, to go łap jak naj­szyb­ciej, bo ci go ja­kaś mał­pa od­bi­je i bę­dzie stra­ta na ca­łe ży­cie.

– Nie­do­cze­ka­nie – wark­nę­ła bo­jo­wo cór­ka. – Ma­mo, ja go też ko­cham jak wa­riat­ka i prę­dzej wy­pry­sków do­sta­nę na czo­le niż od­dam ja­kiej­kol­wiek mał­pie!

– O, to do­brze, ko­cha­ne dziec­ko – ode­tchnę­ła mat­ka. – Ka­mień mi z ser­ca spadł, bo z wa­mi, no­wo­cze­sny­mi dziew­czę­ta­mi, ni­g­dy nic nie wia­do­mo. To już ci wy­ba­czę mo­je­go Ro­ber­ci­ka...

– Ja­kie­go zno­wu... ach, te­go two­je­go stu­den­ta-lo­ka­to­ra! Ma­mu­niu, prze­cież on mnie wca­le nie chciał!

– A ty skąd wiesz? – za­py­ta­ła me­lan­cho­lij­nie Ju­lian­na. – Py­ta­łaś go?

– Nie żar­tuj. On daw­no ma na­rze­czo­ną, tyl­ko ty nie je­steś w kur­sie. O mat­ko, czy ty mu coś na­po­my­ka­łaś?...

– Za co ty mnie masz? Tak so­bie tyl­ko ma­rzy­łam po ci­chut­ku. Wiesz, że mat­ka za­wsze chce dla swo­je­go dziec­ka wszyst­kie­go co naj­lep­sze...

– Naj­lep­szy jest Lu­dek!

– No tak, te­raz wiem, ale wte­dy nie wie­dzia­łam. Ła­ska bo­ska, że wy­szło jak wy­szło!

Obie ko­bie­ty rzu­ci­ły się so­bie w ob­ję­cia i wy­ści­ska­ły, przy czym star­sza do­dat­ko­wo po­pła­ka­ła się so­lid­nie mat­czy­ny­mi łza­mi.

Ta­kie i in­ne mo­men­ty przy­po­mi­na­ła so­bie te­raz Ja­śmi­na, sie­dząc w je­go ulu­bio­nym fo­te­lu przy okien­nym wy­ku­szu, pa­trząc na nie­bo i go­łę­bie. Nie chcia­ła my­śleć. Nie chcia­ła roz­pa­mię­ty­wać.

To się jed­nak sa­mo ro­bi­ło.

Strona Jonasza

– No nie mów, czło­wie­ku, nie mów! Mia­łeś awan­tu­rę, że nie je­steś pierw­szy w kla­sie? O te głu­pie pół punk­tu? Ja nie wie­rzę. No, ja nie wie­rzę. Słu­chaj, jak chcesz, to ja so­bie ob­ni­żę, łap­nę ja­kąś pa­łę i bę­dzie do­brze. Chcesz? Jo­na, chcesz?

Jo­nasz po­czuł się wzru­szo­ny tą ko­le­żeń­ską go­to­wo­ścią do po­świę­ceń, ale po­krę­cił gło­wą.

– Coś ty, bę­dziesz so­bie ob­ni­żał. Nie wy­głu­piaj się. Mo­ja ma­ma ni­g­dy nie bę­dzie za­do­wo­lo­na.

– No tak, two­ja ma­ma jest per­cef­cjo... per­cep­cjo... per-fek-cjo-nist­ką. Wszyst­ko mu­si mieć per-fek-cyj­ne. Ja bym nie wy­trzy­mał.

Jo­nasz tyl­ko wes­tchnął i po­dra­pał Dżar­dżar Bink­sa mię­dzy wy­dat­ny­mi usza­mi, za co kun­del po­li­zał go po rę­ce. Sie­dzie­li na obu­do­wie pia­skow­ni­cy pod blo­kiem Ma­recz­ka. Gdy­by ma­ma to wi­dzia­ła, to­by by­ła zła.

Ma­re­czek wier­cił się okrop­nie i wi­dać by­ło, że nur­tu­je go ja­kiś pro­blem.

– Jo­na, słu­chaj, ja cię prze­pra­szam, ale mnie to strasz­nie cie­ka­wi... Dla­cze­go oni ci da­li ta­kie imię?

– Bo mo­ja ma­ma lu­bi­ła Jo­na­sza Ku­twę. Al­bo ja­koś tak. To ja­kiś ktoś z jej mło­do­ści. A cze­mu py­tasz?

– A bo ta­ta mi opo­wia­dał wczo­raj o pro­ro­ku Jo­na­szu... sły­sza­łeś o pro­ro­ku Jo­na­szu?

– Nie, a co to za je­den?

– Do­kład­nie nie za­pa­mię­ta­łem szcze­gó­łów, ale wie­lo­ryb go ze­żarł.

– No prze­stań, Mar­kus, wie­lo­ry­by nie je­dzą lu­dzi. Mo­że re­kin?

– Wie­lo­ryb. Mo­że w tam­tych cza­sach one by­ły dra­pież­ne. Ale to nie wszyst­ko.

Ma­re­czek tro­chę się jak­by za­wa­hał.

– Cze­kaj, Mar­kus, tak go ze­żarł i co, nic?

– Nie, on się ura­to­wał – od­po­wie­dział w roz­tar­gnie­niu Ma­re­czek. – Nie pa­mię­tam jak, bo da­wa­li „Czte­rech pan­cer­nych” i tro­chę słu­cha­łem ta­ty, a tro­chę nie. Nie wiem, czy nie prze­mia­nu­ję Dżar­dża­ra na Sza­ri­ka... Ale słu­chaj, bo jest jesz­cze coś. „Jo­nasz” się mó­wi na ko­goś, kto przy­no­si pe­cha, wiesz?

– Nie wiem.

– No. A tak jest. Jak na przy­kład na stat­ku ktoś był jo­na­szem i przez nie­go nie by­ło wia­tru, bo to ża­glow­ce by­ły, to go wy­rzu­ca­li za bur­tę i po her­ba­cie. I za­raz wia­ło, i sta­tek szedł do przo­du.

– Chcesz mnie wy­rzu­cić za bur­tę? – spy­tał Jo­nasz z nie­ja­ką go­ry­czą.

Ma­re­czek aż pod­sko­czył z obu­rze­nia.

– Co ty, głu­pi je­steś, czy co? Moc cię opu­ści­ła – po­pra­wił się. – Ja my­śla­łem tyl­ko, że mo­że to imię przy­no­si ci pe­cha. Ro­zu­miesz? Bo moż­na iść do urzę­du sta­nu cy­wil­ne­go, py­ta­łem ta­tę i on mi po­wie­dział, że moż­na iść i zmie­nić na­zwi­sko al­bo imię! To niech oni ci zmie­nią imię!

Strona Mirandy

– Czy ty już u nas kie­dy by­łeś, chłop­cze?

By­stre oczka star­szej da­my prze­świ­dro­wa­ły na wy­lot ro­słe­go mło­dzień­ca z pa­czusz­ką w wiel­kich ła­pach.

– Co tam masz, bom­bę? – do­py­ta­ła, za­nim zdą­żył jej od­po­wie­dzieć.

– Ciast­ka – od­parł mło­dzian za­sko­czo­ny. – Nie, nie by­łem. Ja do Mi­ru­si. Zna­czy do Mi­ran­dy.

– Ależ ty du­ży je­steś – skon­sta­to­wa­ła da­ma, z uzna­niem pa­trząc w gó­rę.

– Pa­ni mnie zna? – zdzi­wił się.

– Ja cie­bie? No skąd? Mi­ran­dy nie ma, ale za­raz bę­dzie. Po­szła po ka­pu­stę do wa­rzyw­nia­ka. Na mo­ją proś­bę. Za­pla­no­wa­łam go­łąb­ki, więc ka­pu­sta… sam ro­zu­miesz. Za­cze­kasz?

– Je­że­li mnie pa­ni wpu­ści…

– Ach, oczy­wi­ście, że wpusz­czę. Pro­szę, wejdź. Naj­le­piej do kuch­ni. I po­czę­stuj mnie ciast­kiem, słod­kie po mnie cho­dzi. A ja ci się zre­wan­żu­ję ka­wą. Pi­jesz ka­wę?

– Tyl­ko w cza­sie se­sji – oświad­czył rze­czo­wo du­ży mło­dzian, wcho­dząc do miesz­ka­nia. – Pomp­ka mi sia­da. Ser­ce. Śmiesz­ne, co? W mo­im wie­ku! Mógł­bym do­stać her­bat­ki? Pro­szę. To te ciast­ka. Pa­ni z ni­mi coś zro­bi?

Pa­ni Li­la wy­ję­ła z kre­den­su pa­te­rę w kwiat­ki i roz­pa­ko­wa­ła pa­czusz­kę, po czym skrzy­wi­ła się lek­ko.

– Na dru­gi raz tam nie ku­puj. Wci­snę­li ci wczo­raj­sze. Co naj­mniej. Ale da­dzą się zjeść. Mó­wi­łeś, że jak się na­zy­wasz?

– Du­ży. To zna­czy, na­zy­wam się Świa­to­pełk Ma­rzec, ksy­wę mam Du­ży. Cia­stek mi… te­go… nie wci­snę­li wczo­raj­szych. Ja je wczo­raj ku­po­wa­łem.

Pa­ni Li­la za­śmia­ła się i po­krę­ci­ła gło­wą.

– Męż­czyź­ni! Ty­po­we! No do­brze, nie bę­dę ci ro­bi­ła wy­kła­du na te­mat świe­że­go pie­czy­wa. Wiesz, chy­ba mi się ja­koś ko­ja­rzysz. Sły­sza­łam o to­bie i to nie­daw­no. Wy­ście ro­bi­li tę ca­łą te­le­wi­zję mie­dzy­uczel­nia­ną. Sa­sza mi o to­bie mó­wił. Je­steś za­przy­jaź­nio­ny z Mi­ran­dą.

– Jak naj­bar­dziej.

Pa­ni Li­la jak­by lek­ko spo­chmur­nia­ła, nie wia­do­mo czy z po­wo­du wła­snych my­śli, czy na sku­tek spró­bo­wa­nia wczo­raj­sze­go pty­sia. Du­ży po­ki­wał gło­wą nad ma­ło re­pre­zen­ta­cyj­ną tar­to­let­ką z owo­ca­mi i bi­tą śmie­ta­ną.

– Wiem, o czym pa­ni te­raz po­my­śla­ła – po­wie­dział, wą­cha­jąc wi­del­czyk. – Ona tyl­ko po­de­schła, ta śmie­ta­na, ale nie śmier­dzi. No więc mar­twi się pa­ni Mi­ran­dą, co?

Te­raz pa­ni Li­la po­ki­wa­ła gło­wą bez sło­wa.

– Wszy­scy się mar­twi­my – cią­gnął Du­ży. – Zna­czy, Go­nia na wy­jeź­dzie, ja i Sta­szek, ale ze Stasz­kiem to ona nie chce ga­dać. Zresz­tą on z nią chy­ba też nie chce, cho­ciaż się mar­twi. Go­nia się na­czy­ta­ła róż­nych dam­skich pi­se­mek i jej zda­niem Mir­ka ma de­pre­sję, i po­win­na iść do spe­cja­li­sty. Mi­ru­sia nie chce. Ja się nie znam, mo­że i moż­na ja­koś sa­me­mu so­bie po­ra­dzić z ta­ką sy­tu­acją jak jej. Sy­tu­acja. Pew­nie to wy­ma­ga cza­su. Pysz­na her­ba­ta, pro­szę pa­ni.

– Oczy­wi­ście, że ma de­pre­sję – przy­tak­nę­ła go­spo­dy­ni, do­le­wa­jąc mu her­ba­ty z wiel­kie­go por­ce­la­no­we­go dzban­ka w te sa­me kwiat­ki, co pa­te­ra. – Ja to już daw­no wiem, bo omó­wi­łam spra­wę z za­przy­jaź­nio­nym le­ka­rzem psy­chia­trą. Ale ona so­bie nie chce dać po­móc.

– Nie wiem, czy jej to po­mo­że – za­czął z za­sta­no­wie­niem w gło­sie Du­ży. – Ale mam dla niej ta­ką ma­łą nie­spo­dzian­kę. – Tu za­wie­sił głos i dziab­nął tar­to­let­kę wi­del­czy­kiem. Nie pod­da­ła się, więc po­no­wił pró­bę, tym ra­zem z suk­ce­sem. – Wła­ści­wie nie wiem, czy moż­na to na­zwać nie­spo­dzian­ką…

Oczka pa­ni Li­li za­świe­ci­ły jak dwa bry­lan­ty pierw­szej wo­dy. Uwiel­bia­ła nie­spo­dzian­ki, bez wzglę­du na to, czy by­ły prze­zna­czo­ne dla niej, czy też dla ko­go­kol­wiek in­ne­go. Du­ży zro­zu­miał ten błysk pra­wi­dło­wo. Po­krę­cił gło­wą.

– Nie mo­gę pa­ni po­wie­dzieć. Przy­kro mi. Ab­so­lut­nie nie mo­gę.

Pa­ni Li­la aż sap­nę­ła.

– Jak, nie mo­żesz? A je­śli two­ja nie­spo­dzian­ka źle na nią wpły­nie? Nie je­steś psy­cho­lo­giem, więc nie mo­żesz te­go wie­dzieć. A ja mam za­przy­jaź­nio­ne­go psy­chia­trę i mi się udzie­li­ło, po­za tym je­stem sta­ra i do­świad­czo­na. Mu­sisz mi po­wie­dzieć! Ja ci mó­wię, nie ry­zy­kuj! Dla do­bra Mi­ran­dy!

Świa­to­pełk Ma­rzec był czło­wie­kiem in­te­li­gent­nym, zro­zu­miał więc, że je­śli nie zdra­dzi pa­ni Li­li nie­bacz­nie wspo­mnia­nej ta­jem­ni­cy, to ona, zna­czy pa­ni Li­la, mo­że do­stać apo­plek­sji z nie­za­spo­ko­jo­nej cie­ka­wo­ści. Al­bo za­wa­łu. Al­bo pęk­nie. Po­wie­rze­nie jej se­kre­tu mo­gło­by się źle skoń­czyć, gdy­by się wy­ga­da­ła, ale Mi­ran­da opo­wia­da­ła o niej sa­me do­bre rze­czy. Po­dob­no nie­zła z niej sta­ra wa­riat­ka (Du­ży my­ślał tak z pew­ną do­zą czu­ło­ści), ale jed­no­cze­śnie wspa­nia­ła ko­bie­ta i w spra­wach waż­nych nie­za­wod­na. No i – nie da się ukryć – sza­le­nie sym­pa­tycz­na. Du­ży ni­g­dy jesz­cze w swo­im dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nim ży­ciu nie po­czuł tak szyb­ko sym­pa­tii do ni­ko­go.

Pa­ni Li­la cze­ka­ła w na­pię­ciu, acz z wy­raź­ną na­dzie­ją. Du­ży omal nie za­czął się śmiać.

– Czy mo­gę li­czyć na ab­so­lut­ną dys­kre­cję? Bo to spra­wa do­syć nie­przy­jem­na w su­mie…

– Ej, to czym ty jej wła­ści­wie chcesz spra­wić przy­jem­ność, tej na­szej Mi­ran­dzie? Nie­przy­jem­no­ścią?

Du­ży wes­tchnął i za­ata­ko­wał pan­cer­ny spód swo­jej tar­to­let­ki.

– To skom­pli­ko­wa­ne… ale chy­ba tak.

– Tym bar­dziej po­wi­nie­neś mi po­wie­dzieć. To się na­zy­wa kon­sul­ta­cja wstęp­na, mój dro­gi. Masz! Guz­dra­łeś się i guz­dra­łeś, i co? Przy­szła!

W isto­cie, Mi­ran­da, tasz­czą­ca wiel­ką gło­wę ka­pu­ścia­ną oraz tor­bę peł­ną ziem­nia­ków i róż­nych wa­rzyw, we­szła do kuch­ni. Wy­glą­da­ła mi­zer­nie, co zresz­tą nie by­ło żad­ną no­wo­ścią, bo ostat­nio sta­le by­ła mi­zer­na. Pa­ni Li­la za­sta­na­wia­ła się nie­je­den raz, ja­ką pięk­ną dziew­czy­ną mo­gła­by być jej lo­ka­tor­ka, gdy­by przy­bra­ła odro­bin­kę na wa­dze i gdy­by zni­kły te cie­nie pod jej ocza­mi. I gdy­by sta­ran­niej do­bra­ła gó­rę do do­łu, to zna­czy bluz­kę do spodni. I gdy­by po­szła do fry­zje­ra, za­miast wią­zać swo­je wspa­nia­łe wło­sy gum­ką re­cep­tur­ką. I gdy­by za­ło­ży­ła na te swo­je zgrab­ne sto­py ja­kieś pan­to­fel­ki za­miast wy­dep­ta­nych tram­pek!

– Je­stem, Li­lu. O, cześć. Szko­da, że nie przy­sze­dłeś dwa­dzie­ścia mi­nut wcze­śniej, po­mógł­byś mi to wszyst­ko no­sić. A tak, mam rącz­ki do ko­lan po­wy­cią­ga­ne.

Cmok­nę­ła go w prze­lo­cie i za­czę­ła po­zby­wać się ła­dun­ku, ukła­da­jąc po­rząd­nie po­ry i se­le­ry na zmia­nę z mar­chew­ka­mi w du­żym okrą­głym ko­szu. Ca­łość uwień­czy­ła ka­pu­stą i przy­sia­dła się do sto­łu.

– Mó­wi­ły­śmy ci z Go­nią, że­byś nie ku­po­wał cia­stek na za­pas. Nic nie szko­dzi, zjem sta­re. Chce mi się słod­kie­go.

– To tak jak mnie – wtrą­ci­ła po­spiesz­nie pa­ni Li­la. – Nie bierz te­go kru­che­go, wci­snę­li mu sprzed ty­go­dnia. Ptyś jest ja­dal­ny. Bar­dzo mi­ły ten twój du­ży ko­le­ga.

Ostat­nie zda­nie po­wie­dzia­ła z tak kró­lew­ską ła­ska­wo­ścią, że Du­ży od­ru­cho­wo po­de­rwał się z krze­sła i ukło­nił.

– Ko­le­ga Du­ży – po­pra­wi­ła Mi­ran­da. – To praw­da. Du­ży jest ko­cha­ny. Za­wsze był. Li­lu, ni­cze­go so­bie po nim nie obie­cuj. On ma dziew­czy­nę, na ra­zie wy­je­cha­ną, ale ma.

– A co mnie to ob­cho­dzi? – Pa­ni Li­la pod­nio­sła pod­ma­lo­wa­ne sta­ran­nie oczka w gó­rę na znak, że nic. – Ale mó­wił coś o ja­kiejś nie­spo­dzian­ce, tyl­ko nie chciał ze­znać, w czym rzecz.

Du­ży wła­śnie na­bie­rał słusz­ne­go prze­ko­na­nia, że nie uda mu się wy­rwać ze szpo­nów tej nie­wiel­kiej sta­rusz­ki. Spoj­rzał nie­co roz­pacz­li­wie na Mi­ran­dę (mar­twi­ły go jej cie­nie pod ocza­mi) i wy­mow­nie wzru­szył ra­mio­na­mi. Mi­ran­da mach­nę­ła tyl­ko rę­ką.

– Po­wiedz, po­wiedz. Pa­ni Li­la jest wzo­rem dys­kre­cji. I tak mi cier­pli­wie mat­ku­je, że coś jej się od ży­cia na­le­ży.

– Dzię­ku­ję ci, mo­ja dro­ga. Cho­ciaż wca­le ci nie mat­ku­ję, bo byś mi na to nie po­zwo­li­ła, nie­za­leż­na oso­bo. Miesz­kasz u mnie i to wszyst­ko.

– Oj, nie – za­śmia­ła się Mi­ran­da i prych­nę­ła pty­siem. – Nie wszyst­ko, nie. Mów, Du­ży.

– Ale wiesz, to do­ty­czy tych two­ich spraw… – Du­ży jesz­cze miał wąt­pli­wo­ści.

– Ro­zu­miem. – Mi­ran­da spo­chmur­nia­ła. – Nie szko­dzi. Li­la wie wszyst­ko.

Pa­ni Li­la za­mar­ła z fi­li­żan­ką ka­wy w rę­ce i na­dzie­ją w spoj­rze­niu. Du­ży stu­dent kiw­nął gło­wą na znak re­zy­gna­cji.

– I wie pa­ni, kto to jest Trum­biak?

– To ja­kiś fa­cet? – Pa­ni Li­la nie­pew­nie po­krę­ci­ła gło­wą.

– Ba­ba. – W gło­sie Mi­ran­dy za­brzmia­ła praw­dzi­wa, zim­na nie­na­wiść. – Eli­za Trum­biak. Bę­dę z nią mia­ła za­ję­cia w na­stęp­nym se­me­strze. Nie wiem, jak ja to prze­ży­ję.

– Ach! – Pa­ni Li­la zro­zu­mia­ła. – to ta, co cię wcią­gnę­ła w tę cią­żę na za­mó­wie­nie!

Mi­ran­da po­nu­ro przy­tak­nę­ła.

Du­ży, lek­ko wstrzą­śnię­ty bez­po­śred­nio­ścią pa­ni Li­li, cią­gnął ostroż­nie:

– No bo wi­dzisz, Mi­ru­sia… Mo­że nie bę­dziesz mia­ła z nią tych za­jęć… tyl­ko zu­peł­nie z kimś in­nym…

– Chcesz ją za­mor­do­wać, mło­dy czło­wie­ku? – spy­ta­ła pa­ni Li­la cie­ka­wie. – Oso­bi­ście, czy za­mie­rzasz ko­goś wy­na­jąć? O, prze­pra­szam, już nie prze­ry­wam, mów prę­dzej, bo umrę z te­go na­pię­cia!

– Sta­ram się, pro­szę pa­ni. No więc ja… ja do­ko­na­łem pew­ne­go od­kry­cia. Mi­ru­sia, ty by­łaś jej… jed­nost­ko­wym przy­pad­kiem? Czy by­ło was wię­cej?

– Z te­go, co wiem, by­łam je­dy­na. Ona tam coś ni­by pla­no­wa­ła, ka­za­ła mi się roz­glą­dać za kan­dy­dat­ka­mi na za­stęp­cze mat­ki. Ro­zu­mie­cie, stu­dent­ki z kło­po­ta­mi fi­nan­so­wy­mi. Ale osta­tecz­nie to wszyst­ko prze­cież wzię­ło w łeb. Ona mia­ła od­dać te pie­nią­dze, któ­re ja jej da­łam, ale nie wiem, czy od­da­ła. Tym Gra­bi­szyń­skim, zle­ce­nio­daw­com. My­ślę, że je za­trzy­ma­ła.

Du­ży przy­brał chy­try wy­raz twa­rzy, śred­nio pa­su­ją­cy do otwar­te­go i szcze­re­go ob­li­cza.

– A otóż, ko­cha­na mo­ja ko­le­żan­ko, a na­wet przy­ja­ciół­ko, wca­le nie jest tak, jak my­ślisz.

Li­la i Mi­ran­da spoj­rza­ły na nie­go jak na dzi­wo.

– Two­ja, za prze­pro­sze­niem, pra­co­daw­czy­ni, ow­szem, po nie­po­wo­dze­niu wa­sze­go, prze­pra­szam cię, Mi­ruś, przed­się­wzię­cia, na ja­kiś czas się przy­ta­iła. Ale od kil­ku mie­się­cy pro­wa­dzi oży­wio­ną dzia­łal­ność w za­kre­sie po­śred­nic­twa mię­dzy ko­bie­ta­mi nie­mo­gą­cy­mi zajść w cią­żę a in­ny­mi ko­bie­ta­mi, go­to­wy­mi wy­na­jąć brzuch. Co pa­nie na to?

Pa­nie jed­nym gło­sem za­py­ta­ły go, skąd wie. Chwi­lo­wo zi­gno­ro­wał tę kwe­stię.

– To jesz­cze nie wszyst­ko. Ma­da­me Trum­biak po­dej­mu­je się rów­nież po­śred­nic­twa po­mię­dzy ko­bie­ta­mi chcą­cy­mi po­zbyć się wła­sne­go dziec­ka i ludź­mi chcą­cy­mi to dziec­ko ad­op­to­wać. Za od­po­wied­nią su­mę, oczy­wi­ście. Z te­go, co wy­szpe­ra­łem, wy­ni­ka, że uda­ło jej się sko­ja­rzyć je­den ta­ki kom­plet. Ad­op­cyj­ny. I chy­ba dwa mał­żeń­stwa szu­ka­ją­ce brzu­cha skon­tak­to­wa­ła z ko­bie­ta­mi do wy­na­ję­cia. Tyl­ko tym ra­zem nie są to stu­dent­ki, a ta­kie star­sze ko­bit­ki, mię­dzy trzy­dziest­ką a czter­dziest­ką.

– Chwi­la, pa­nie Du­ży – prze­rwa­ła sta­now­czym gło­sem pa­ni Li­la. – To nie mo­że być le­gal­ne, na li­tość bo­ską!

– Nie wiem, pa­ni Li­lu. Być mo­że na­wet jest ka­ral­ne, jesz­cze nie zdą­ży­łem te­go spraw­dzić. Ale na pew­no nie by­ło­by do­brze wi­dzia­ne przez wła­dze uczel­ni.

– Mam na­dzie­ję, że wy­wa­li­li­by ją na pysk – po­wie­dzia­ła mści­wie Mi­ran­da. – W każ­dym ra­zie ży­cia by na uni­wer­ku nie mia­ła. Skąd to wszyst­ko wiesz? Grze­ba­łeś, gdzie nie po­wi­nie­neś?

– Tro­chę grze­ba­łem…

– Nie ro­zu­miem – oświad­czy­ła pa­ni Li­la. – Gdzie grze­ba­łem?

– Li­lu, on jest ge­niu­szem kom­pu­te­ro­wym. Du­ży, pro­szę, mów tak, że­by Li­la cię ro­zu­mia­ła…

– Pro­szę uprzej­mie. Pa­ni Li­lu, Mi­ru­sia ma ra­cję. Tak mi coś szep­ta­ło, że Trum­bia­ko­wa nie zre­zy­gnu­je z ka­sior­ki. Zaj­rza­łem tro­chę do róż­nych kom­pu­te­rów, pry­wat­nych i służ­bo­wych… za­czą­łem zresz­tą od naj­zu­peł­niej nie­win­nych po­szu­ki­wań w sie­ci, co to każ­de­mu wol­no. Raz ja­ko nie­speł­nio­na ma­mu­sia, in­nym ra­zem ja­ko brzuch do wy­na­ję­cia. No i tra­fi­łem, na­wet do­syć szyb­ko. By­ło kil­ka ta­kich ad­re­sów pod ha­słem: „Zro­bi­my z cie­bie szczę­śli­wą mat­kę, a to­bie, wła­ści­ciel­ko zdro­we­go brzu­cha, da­my za­ro­bić”. Obej­rza­łem so­bie do­kład­nie wszyst­kie i pod jed­nym tra­fi­łem. Trum­biacz­ka, oczy­wi­ście, nie wy­stę­po­wa­ła ja­ko Trum­biacz­ka, tyl­ko ja­ko agen­cja „Na­sze dziec­ko”. Pa­ni Flo­ra Zna­niec­ka, anioł do­bro­czyn­ny nie­speł­nio­nych ro­dzin. Pa­trz­cie, pra­wie otwar­tym tek­stem. Za­bez­pie­czy­ła się na róż­ne spo­so­by, nie bę­dę pań za­nu­dzał szcze­gó­ła­mi, ale ja je­stem lep­szy w te kloc­ki niż ona i gdy­by mia­ło ci to spra­wić przy­jem­ność, Mi­ru­siu, to ja ją mo­gę ujaw­nić.

– Jak to, ujaw­nić? – Pa­ni Li­la by­ła za­ró­żo­wio­na z emo­cji.

– Mo­gę ogło­sić wszem i wo­bec, w sie­ci, oczy­wi­ście, czy­li w In­ter­ne­cie, pa­ni Li­lu, że pod szyl­dem agen­cji zaj­mu­ją­cej się ta­kim a ta­kim pro­ce­de­rem dzia­ła nie kto in­ny, tyl­ko sza­no­wa­na wy­kła­dow­czy­ni uni­wer­sy­tec­ka, tu da­ne, z na­zwi­skiem, ad­re­sem i fo­to­gra­fią włącz­nie. Mo­gę ujaw­nić ca­łą jej ko­re­spon­den­cję z ewen­tu­al­ny­mi kon­tra­hen­ta­mi. Pro­szę się nie bać, bez na­zwisk tych jej klien­tów.

– Ale ona mo­że ska­so­wać wszyst­ko i się nie przy­znać!

– Po pierw­sze, mam już sko­pio­wa­ne, co ona wpa­ko­wa­ła do sie­ci. Po dru­gie, w In­ter­ne­cie nic nie gi­nie. A ja umiem zna­leźć, co zgi­nę­ło. Jak­by zgi­nę­ło.

– O mat­ko…

Pa­ni Li­la z wra­że­nia po­mie­sza­ne­go z na­głym sza­cun­kiem zmie­ni­ła Du­że­mu fi­li­żan­kę na czy­stą i na­la­ła mu her­ba­ty.

– Po­wiedz mi jesz­cze, bo nie ro­zu­miem… Je­że­li ona wy­stę­po­wa­ła ja­ko Flo­ra Ja­kaś­tam Za­niew­ska czy Za­nie­wic­ka…

– Zna­niec­ka.

– Wła­śnie. Zna­niec­ka. I ni­by skąd wie­dzia­łeś, że to Trum­biacz­ka?

– Wspo­mi­na­łem już, że wy­ko­na­łem bar­dzo po­rząd­ny re­se­arch, no, je­śli kto wo­li – zaj­rza­łem do róż­nych kom­pów, z kom­pem Trum­biacz­ki, ja­ko po­dej­rza­nej, na cze­le. A na­wet z dwo­ma kom­pa­mi Trum­biacz­ki, służ­bo­wym i pry­wat­nym. Wszyst­ko po­spraw­dza­łem na krzyż. Ona do nich, oni do niej, zna­czy, kon­tra­hen­ci. Do­tar­łem też do jej bi­lin­gów i po­twier­dzi­ło mi się, że ko­mu­ni­ko­wa­ła się z ty­mi ludź­mi rów­nież ko­mór­ko­wo. Da­ło mi to stu­pro­cen­to­wą pew­ność i stu­pro­cen­to­we do­wo­dy.

– Zaj­rza­łeś? Do­tar­łeś? Ach! Wła­ma­łeś się! Czy to zna­czy, że je­steś ha­ke­rem? – Pa­ni Li­la by­ła za­chwy­co­na. – Za­wsze chcia­łam po­znać ha­ke­ra! Zro­bię świe­żej her­bat­ki, a ty mi wszyst­ko wy­tłu­ma­czysz, że­bym zro­zu­mia­ła!

Strona Jaśminy

– Nie, ko­cha­na, nie wie­rzę! Jak mo­głaś tak się za­pu­ścić? Ty wiesz, jak wy­glą­dasz?

– Jak mio­tła wy­ści­go­wa – mruk­nę­ła po­sęp­nie Ja­śmi­na. – Nic nie mów. Nie ko­men­tuj. Mąż mi umarł.

Sty­list­ka Mo­ni­ka zro­bi­ła wiel­kie oczy i usia­dła na pa­ra­pe­cie wiel­kie­go okna wy­cho­dzą­ce­go na se­ce­syj­ne po­dwór­ko. Ta­ki po­czą­tek kon­wer­sa­cji z ulu­bio­ną klient­ką i od­wiecz­ną przy­ja­ciół­ką tro­chę ją oszo­ło­mił. Zna­ła Lu­do­mi­ra Ta­ran­ka i prze­pa­da­ła za nim, jak wszy­scy zresz­tą. Przy­no­sił jej wiel­kie bu­kie­ty tu­li­pa­nów i ba­wił roz­mo­wą, pod­czas gdy ona uwi­ja­ła się wo­kół gło­wy je­go żo­ny.

– Nic nie mó­wię – po­wie­dzia­ła. – Kie­dy?

– Pół ro­ku te­mu.

– A, to ja pew­nie wte­dy by­łam wy­je­cha­na z Pol­ski, dla­te­go nic nie wie­dzia­łam. Nie, to nie­wy­obra­żal­ne. Nic nie mó­wię. Wszyst­ko ro­zu­miem… Ale prze­cież on ni­g­dy nie cho­ro­wał, nie wspo­mi­na­łaś…

– Bo nie cho­ro­wał. To zna­czy, pew­nie cho­ro­wał, ale uwa­żał, że nic nie ma zna­cze­nia w ob­li­czu je­go uko­cha­nej ma­te­ma­ty­ki. A już na pew­no nie ta­ki głu­pi na­rząd jak ser­ce. Bo je­mu ser­ce pę­kło, tak mi le­ka­rze po­wie­dzie­li. Na­gła śmierć ser­co­wa. Pierw­szy raz w ży­ciu usły­sza­łam o czymś ta­kim. Ja­kaś for­ma za­wa­łu, nie wiem i nie ob­cho­dzi mnie to. Ro­zu­miesz. Dla­te­go je­stem za­pusz­czo­na. Nie mia­łam gło­wy do ni­cze­go. Wła­śnie mam za­miar się wy­grze­bać. Zrób mi coś.

– Coś, to zna­czy ostrzy­gę cię, wy­mo­de­lu­ję, no i tę si­wi­znę trze­ba zli­kwi­do­wać. Ufar­bu­je­my to, co ci zo­sta­wię… Chy­ba nie chcesz być si­wą sta­rusz­ką?

– No wła­śnie, nie chcę i dla­te­go przy­szłam. Ale nie żą­daj ode mnie, że­bym ci po­wie­dzia­ła, cze­go chcę. Nie wiem, cze­go. Rób, co uwa­żasz, by­le­bym prze­sta­ła wy­glą­dać jak po­mio­tło.

Po­sta­no­wie­nie przy­bra­nia ja­kie­go ta­kie­go wy­glą­du Ja­śmi­na pod­ję­ła po przy­jeź­dzie do Szcze­ci­na, do mat­ki. Dom na Skol­wi­nie za­wsze jej do­sko­na­le ro­bił. Tym ra­zem sku­tek był ta­ki, że spoj­rza­ła w lu­stro i prze­stra­szy­ła się na wi­dok wła­snej twa­rzy. Wor­ki pod ocza­mi, zie­mi­sta ce­ra, mnó­stwo no­wych zmarsz­czek i pół­rocz­ne od­ro­sty na po­tar­ga­nych wło­sach. W War­sza­wie przy Lwow­skiej ja­koś te­go nie by­ło wi­dać. Na­tych­miast za­dzwo­ni­ła do Mo­ni­ki i wy­tar­go­wa­ła od niej przy­ję­cie po­za ko­lej­no­ścią. Gdy­by mia­ła cze­kać trzy ty­go­dnie na wol­ne miej­sce, za­pew­ne stra­ci­ła­by za­pał do od­no­wy. Mo­ni­ka zresz­tą nie pro­te­sto­wa­ła – Ja­śmi­na by­ła szkol­ną ko­le­żan­ką jej ro­dzi­ców i zna­ła ją od uro­dze­nia. Ja­śmi­na Mo­ni­kę, oczy­wi­ście, nie na od­wrót. To ona swe­go cza­su prze­ko­na­ła mat­kę Mo­ni­ki, a zwłasz­cza oj­ca, że­by nie mar­no­wa­li dziec­ku ży­cia i nie pcha­li bie­dacz­ki na stu­dia me­dycz­ne, któ­re w naj­mniej­szym stop­niu jej nie in­te­re­so­wa­ły. Dziec­ko od uro­dze­nia wie­dzia­ło, kim chce zo­stać. Wszyst­kie jej lal­ki mia­ły wło­sy, któ­re Mo­ni­sia prze­ista­cza­ła w naj­roz­ma­it­sze ko­afiu­ry. Tre­no­wa­ła na ko­le­żan­kach, mat­ce, sio­strze i wszyst­kich ciot­kach, a tak­że na Ka­ro­lu Pa­put­ku, ma­łym, za­dzi­wia­ją­co spo­koj­nym psie ra­sy West Hi­gh­land Whi­te Ter­rier. Kie­dy już do­ro­sła, jej oj­ciec, osta­tecz­nie bar­dzo dum­ny z cór­ki przy­wo­żą­cej do do­mu roz­ma­ite fry­zjer­skie tro­fea kra­jo­we i za­gra­nicz­ne, twier­dził, że Ka­rol Pa­pu­tek, w na­gro­dę za nie­praw­do­po­dob­ną cier­pli­wość, po za­koń­cze­niu ży­wo­ta po­szedł na­tych­miast do psie­go ra­ju, gdzie za­jął miej­sce dla vi­pów.

Ro­dzi­ce Mo­ni­ki miesz­ka­li te­raz w wil­li pod Po­zna­niem, ho­du­jąc ró­że, ma­li­ny i psa Ka­ro­la Pa­put­ka Trze­cie­go, rot­twe­ile­ra skom­po­no­wa­ne­go wdzięcz­nie z ber­nar­dy­nem (KP Dru­gi, nie­od­ża­ło­wa­nej pa­mię­ci, był wie­lo­ra­so­wym ku­dła­czem, rów­nież wzię­tym ze schro­ni­ska). Mo­ni­ka od ja­kie­goś cza­su by­ła po­sia­dacz­ką ob­szer­ne­go stu­dia fry­zjer­skie­go w pięk­nym pod­wor­cu je­dy­nej w Szcze­ci­nie na­praw­dę se­ce­syj­nej ka­mie­ni­cy. W ko­lej­ce do niej trze­ba by­ło cze­kać mie­siąc, a je­śli za­szczy­ca­ła swo­ją oso­bą ja­kieś mię­dzy­na­ro­do­we sym­po­zja, to tyl­ko po to, aby szko­lić tak zwa­nych mło­dych adep­tów.

Prze­glą­da­ła te­raz ka­ta­lo­gi farb do wło­sów i in­ten­syw­nie my­śla­ła o kil­ku spra­wach na­raz. Po pierw­sze, ja­ki ko­lor bę­dzie sto­sow­ny dla Ja­śmi­ny, w jej obec­nym po­ło­że­niu i na­stro­ju. Wście­kły ru­dy, w któ­rym, jak uwa­ża­ła, Ja­śmi­nie by­ło naj­bar­dziej do twa­rzy, od­pa­dał na star­cie. Po dru­gie, strasz­nie jej by­ło żal przy­ja­ciół­ki. Po trze­cie, strasz­nie jej by­ło żal Lu­do­mi­ra. Po czwar­te, co ona te­raz zro­bi, Ja­śmi­na, jak so­bie da ra­dę, prze­cież ci jej sy­no­wie prę­dzej czy póź­niej roz­le­cą się po świe­cie. Czy ona ma w ogó­le ja­kieś pla­ny na przy­szłość?

– Na ra­zie nie wiem, co bę­dzie da­lej – po­wie­dzia­ła Ja­śmi­na, jak­by w od­po­wie­dzi na nie­za­da­ne py­ta­nie. – W mo­jej sy­tu­acji mu­sia­łam dać so­bie spo­kój z te­ra­pią… mó­wię o mo­jej pra­cy w po­rad­ni i w ga­bi­ne­cie. Nie na­da­ję się w tej chwi­li do pro­sto­wa­nia lu­dziom ście­żek. Nie wol­no mi te­go zresz­tą ro­bić.

– A uni­we­rek? Uni­wer­ki? Cze­kaj, za­raz mi od­po­wiesz, tyl­ko po­patrz na ten ko­lor. – Pod­su­nę­ła jej pod nos ka­ta­log z róż­no­barw­ny­mi pę­dzel­ka­mi wło­sów, ale Ja­śmi­na tyl­ko po­krę­ci­ła gło­wą. – Nie po­do­ba ci się?

– Nie wiem. Mó­wi­łam ci, rób, co chcesz. Mam wy­glą­dać.

– Ru­de ci zro­bię.

– Nie lu­bię.

– No to ja­kie?

– Ja­kie chcesz.

– Nie mam do cie­bie cier­pli­wo­ści. Ja bę­dę ro­bi­ła, a ty siedź i opo­wia­daj. Uni­we­rek.

– Mam wy­kła­dy. Za­ję­cia róż­ne. Do­brze, że w tym ro­ku tyl­ko w War­sza­wie, Szcze­cin mi chwi­lo­wo wy­padł. Chy­ba już tu nie wró­cę…

– To kto bę­dzie cię prze­ra­biał na mło­dą la­skę?

– Tyl­ko w sen­sie pra­cy. Mo­ni­siu, nie zdra­dzę cię, nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści. Z Księ­ży­ca przy­ja­dę. A zresz­tą po­wiem ci... Mam tę swo­ją ro­bo­tę w War­sza­wie na uczel­ni, ale chy­ba w niej nie wy­trzy­mam.

– Cio­ciu Ja­śmi­no, mów bar­dziej zro­zu­mia­le.

– Już się sprę­żam. Wiesz, Mo­ni­siu, ja już nie mo­gę pa­trzeć na nich wszyst­kich… cze­kaj, tłu­ma­czę. Na tych lu­dzi, co do mnie przy­cho­dzą z ner­wi­ca­mi, psy­cho­za­mi i de­pre­sja­mi, i wy­wa­la­ją je na mnie, te swo­je de­pre­sje. A jesz­cze bar­dziej nie mo­gę pa­trzeć na stu­den­tów. Mo­nia, ni­g­dy tak nie by­ło. Za­wsze lu­bi­łam uczyć, chy­ba na­wet bar­dziej niż co­kol­wiek in­ne­go. Te­raz nie­na­wi­dzę. Nie mam nic prze­ciw­ko stu­den­tom, tyl­ko pa­trzeć na nich nie mo­gę. Słu­chaj, oni sie­dzą przede mną jak sta­do ba­ra­nów, a ja wiem, że ni­cze­go ich nie na­uczę. I w ogó­le wi­si mi, czy oni chcą ro­zu­mieć to, co do nich mó­wię, czy nie. Chcę tyl­ko, że­by so­bie po­szli w cho­le­rę. A jesz­cze dzien­ni­ka­rze za mną ła­żą i py­ta­ją bez skrę­po­wa­nia, jak ja się te­raz czu­ję i czy bym nie opo­wie­dzia­ła w te­le­wi­zji, jak so­bie ra­dzić z trau­mą po śmier­ci bli­skiej oso­by. A po­tem te po­rad­nie, te­le­fo­ny… Mo­ni­siu, ja mam już dość ludz­kich pro­ble­mów. Mam już dość lu­dzi. Rzy­gam ludź­mi i rzy­gam ich pro­ble­ma­mi. Al­bo mnie pusz­czą na wcze­śniej­szą eme­ry­tu­rę, al­bo umrę w sa­li wy­kła­do­wej, jak Lu­dek w jed­nej chwi­li, al­bo za­ła­twię so­bie u ko­le­gów bez­ter­mi­no­we zwol­nie­nie z ro­bo­ty. Al­bo ko­goś za­bi­ję.

Za­mil­kła, bo w sa­li za­pa­dła ci­sza i wy­glą­da­ło na to, że pod­słu­chu­ją już nie tyl­ko klient­ki, ale i ca­ły per­so­nel. Mo­ni­ka by­ła wstrzą­śnię­ta. Ja­śmi­na wy­gło­si­ła ten nie­co cha­otycz­ny mo­no­log jed­no­staj­nym szep­tem, po­zor­nie bez­na­mięt­nym. Zna­ją­ca ży­cie mło­da fry­zjer­ka wie­dzia­ła, że w star­szej przy­ja­ciół­ce wszyst­ko się w tej chwi­li go­tu­je. Po­spiesz­nie odło­ży­ła mi­secz­kę z reszt­ka­mi ko­lo­ro­wej pap­ki.

– Chodź, te­raz po­sie­dzisz trzy­dzie­ści pięć mi­nut. Chcesz u mnie w biu­rze czy wo­lisz tu, na fo­te­li­ku?

– Wo­lę u cie­bie.

Mo­ni­ka wy­da­ła kil­ka rze­czo­wych po­le­ceń i za­pro­wa­dzi­ła Ja­śmi­nę dłu­gim ko­ry­ta­rzy­kiem do ma­łe­go po­ko­ju z oknem wy­cho­dzą­cym na se­ce­syj­ną fa­sa­dę ka­mie­ni­cy po dru­giej stro­nie po­dwór­ka.

– Sia­daj. Chcesz ka­wy?

– Za­wsze chcę ka­wy. Ostat­nio sta­le śpię. To de­pre­syj­ne, wiem. Ale co z te­go, że wiem?

Usia­dła na krze­śle wy­glą­da­ją­cym na wy­god­ne i na­gle ze­rwa­ła się z nie­go. Po­czu­ła zim­ne, mo­kre do­tknię­cie pod ko­la­nem. Mo­ni­ka od­wró­ci­ła się od eks­pre­su.

– O Bo­że, prze­pra­szam cię. Za­po­mnia­łam na śmierć, że ją tu scho­wa­łam! Pro­szę, Ja­śmi­no, po­znaj Masz­kę. Masz­ka do­bra dziew­czyn­ka! Pie­sa, to cio­cia Ja­śmi­na, za­cho­waj się!

Spod sto­li­ka nie­spiesz­nie wy­ło­nił się czar­ny nos, po­dłuż­na ku­fa w ko­lo­rach czer­ni i sta­re­go zło­ta, bursz­ty­no­we oczy w opra­wie à la Kle­opa­tra, resz­ta zło­ci­stej gło­wy i dwo­je im­po­nu­ją­cych uszu, aż wresz­cie ca­ła Ma­sza wy­szła na świa­tło dzien­ne. Oka­za­ła się wy­bu­ja­łym owczar­kiem nie­miec­kim. Po­pa­trzy­ła na Ja­śmi­nę ba­daw­czo, po czym po­ło­ży­ła jej pysk na ko­la­nach.

– Po­patrz, po­patrz! Te­go jesz­cze u niej nie wi­dzia­łam. To do­bra dziew­czyn­ka, po­za tym świet­nie uło­żo­na, a w ogó­le po­li­cjant­ka. Lu­bi lu­dzi, ale za­cho­wu­je dy­stans. Tak ją na­uczy­li w ro­bo­cie. Wiesz co, ona chy­ba wy­czu­ła, że je­steś w wiel­kim stre­sie, i chce cię ja­koś po­cie­szyć. Ko­bie­ta ko­bie­tę…

Ma­sza, jak­by na po­twier­dze­nie, wes­tchnę­ła spek­ta­ku­lar­nie, usu­nę­ła z ko­lan Ja­śmi­ny pysk i za­fun­do­wa­ła jej wiel­ką ła­pę. Ła­pę też mia­ła zło­ci­stą, pięk­nie wy­skle­pio­ną, z po­tęż­ny­mi pa­zu­ra­mi.

Ja­śmi­na nie wy­trzy­ma­ła i do­sko­na­le wie­dząc, że ni­g­dy, prze­nig­dy nie ro­bi się te­go ob­cym psom, zwłasz­cza pra­cu­ją­cym, ob­ję­ła Ma­szę za szy­ję i przy­tu­li­ła się do mięk­kie­go fu­tra. Ma­sza krót­ką chwi­lę po­mru­ki­wa­ła przy­jaź­nie, ale dość szyb­ko wy­su­nę­ła się z jej ra­mion.

Prze­pra­szam, mó­wi­ły nie­co za­kło­po­ta­ne psie oczy, chęt­nie bym się z to­bą po­piesz­czo­cha­ła, na­praw­dę chęt­nie, ale strasz­nie śmier­dzi ci łeb.

Far­ba do wło­sów mu­sia­ła być dla psie­go no­sa nie la­da wy­zwa­niem.

– Ona jest two­ja?

– Mo­ja nie. Ona jest mo­je­go ku­zy­na, po­li­cjan­ta. Żo­na wy­rwa­ła go na za­ku­py do Ka­ska­dy i ja ją prze­cho­wu­ję. Jest bar­dzo grzecz­na. Już tu by­wa­ła i ni­g­dy nie na­ro­bi­ła kło­po­tów.

– To mło­da dziew­czyn­ka. I mó­wisz, że pra­cu­je?

Mo­ni­ka bez sło­wa wska­za­ła le­żą­cą na krze­śle ob­ro­żę z na­pi­sem PO­LI­CJA.

Do po­ko­ju zaj­rza­ła blon­dyn­ka z drob­ny­mi locz­ka­mi.

– Mo­nia, prze­pra­szam, ale mu­sisz przyjść. Umy­łam już pa­nią Sto­pi­ko­wą po far­bie i ona te­raz war­czy, że nie bę­dzie na cie­bie cze­kać go­dzi­na­mi…

Mo­ni­ka wy­szła po­spiesz­nie, a Ja­śmi­na po­my­śla­ła, ja­ki to pa­ra­doks, czło­wiek war­czy, a pies nie war­czy…

Strona Jonasza

– Gdzie chciał­byś po­je­chać w tym ro­ku na wa­ka­cje, Jo­na­szu?

– Na Ma­zu­ry – od­po­wie­dział na­tych­miast i bez­na­dziej­nie Jo­nasz.

Strasz­nie, ale to strasz­nie chciał­by je­chać na Ma­zu­ry, naj­le­piej z ro­dzi­ną Ma­recz­ka Ko­zy, któ­re­go stry­jek le­śni­czy ma le­śni­czów­kę nad ja­kąś od­no­gą Śniardw, z bez­po­śred­nim do­stę­pem do wo­dy; ma też łód­kę, węd­ki, na­miot, nie­prze­bra­ną wie­dzę przy­rod­ni­czą (wie­dza ta wła­śnie za­czy­na­ła fa­scy­no­wać Jo­na­sza) i, ab­so­lut­nie bez­cen­ną, nie­ogra­ni­czo­ną swo­bo­dę ru­chu. Gdy­by Jo­nasz z Mar­kiem zna­leź­li się w tym le­sie pod opie­ką wuj­ka Bru­na, mie­li­by si­łą rze­czy coś w ro­dza­ju im­mu­ni­te­tu – tak to so­bie przy­naj­mniej wy­obra­ża­li. Za­glą­da­li­by do każ­de­go za­kąt­ka, na­wet naj­bar­dziej za­re­zer­wo­wa­ne­go dla miej­sco­wej fau­ny i flo­ry. Rzecz ja­sna, by­ło­by to za­glą­da­nie kwa­li­fi­ko­wa­ne, cy­wi­li­zo­wa­ne i od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ne, tak by ani so­bie, ani fau­nie i flo­rze nie uczy­nić żad­nej szko­dy. Jo­nasz miał­by wresz­cie oka­zję do wy­ko­rzy­sta­nia swo­je­go wy­pa­sio­ne­go sprzę­tu fo­to­gra­ficz­ne­go, któ­re­go ca­ły wo­rek do­stał na ostat­nią Gwiazd­kę. Wy­obra­żał so­bie, jak fo­to­gra­fu­je wscho­dy i za­cho­dy słoń­ca nad wo­dą, mgły po­ran­ne, je­le­nia czy mo­że sar­nę pod wiel­kim dę­bem (chy­ba są tam ja­kieś po­rząd­ne dę­by!), a przede wszyst­kim obłęd­ne ma­kra: ja­kieś wy­trzesz­czo­ne oczy mrów­ki al­bo wzór na skrzy­deł­ku waż­ki… w po­świa­cie księ­ży­ca.

Wie­dział do­sko­na­le, że nie ma naj­mniej­szych szans na wy­jazd z Ko­za­mi – na­wet na nie­dziel­ną wy­ciecz­kę do Wi­la­no­wa (in­ny stryj Ko­za, den­dro­log, pra­co­wał w ogro­dach kró­lew­skich), a co do­pie­ro na Ma­zu­ry, na dwa mie­sią­ce. Kie­dyś nie­bacz­nie zwie­rzył się ma­mie ze swo­ich przy­rod­ni­czych ma­rzeń, a ona uświa­do­mi­ła go na­tych­miast, jak nie­po­żą­da­nym to­wa­rzy­stwem – na­wet tyl­ko wa­ka­cyj­nym – jest ro­dzi­na Ko­zów. Dla­te­go nie zdzi­wił go jej per­li­sty śmiech, kie­dy pra­co­wi­cie uda­wa­ła, że wzię­ła je­go sło­wa za żart.

– Za­wsze mu­sisz mnie roz­śmie­szyć! – Spek­ta­ku­lar­nie wy­tar­ła le­we oko, jak­by jej się tusz roz­ma­zał, co by­ło nie­moż­li­we, po­nie­waż uży­wa­ła wy­łącz­nie wo­do­od­por­nych. – Nie martw się, nie bę­dziesz mu­siał jeź­dzić na Ma­zu­ry i miesz­kać w ja­kichś strasz­nych wa­run­kach u lu­dzi, któ­rym nie po­wie­rzy­ła­bym na­wet ko­ta, a co do­pie­ro wła­sne­go syn­ka. Słu­chaj, ko­cha­ny, zna­la­złam dla cie­bie dwa zna­ko­mi­te… nie wiem, jak to na­zwać, je­den to na pew­no obóz, a dru­gi… no, nie wiem. Po­byt ję­zy­ko­wy. Szko­da by by­ło za­nie­dby­wać twój ta­lent do ję­zy­ków, a przy oka­zji czas naj­wyż­szy, że­byś zo­ba­czył sto­li­cę Eu­ro­py, Mia­sto Świa­tła, no, zna­czy Pa­ryż. Wie­ża Eif­fla, sta­tecz­ki na Se­kwa­nie, te ich wszyst­kie za­byt­ki hi­sto­rycz­ne. Bar­dzo waż­ne. Każ­dy kul­tu­ral­ny czło­wiek po­wi­nien zo­ba­czyć Pa­ryż i to jak naj­wcze­śniej. Ja cię tam za­wio­zę, a po­tem bę­dziesz pod opie­ką ta­kiej fir­my, któ­ra te po­by­ty or­ga­ni­zu­je. Dla ma­łych grup, trzy, czte­ry oso­by. No, mo­że pięć al­bo sześć. Zła­piesz fran­cu­ski bły­ska­wicz­nie, je­stem ab­so­lut­nie pew­na. Po­tem bę­dziesz go so­bie tyl­ko roz­wi­jał przy oka­zji. Aha, tam wcho­dzi jesz­cze kurs su­per­pa­mię­ci i szyb­kie­go czy­ta­nia.

– I to ca­ły mie­siąc?

– Ca­lut­ki, ko­cha­nie. Su­per, nie? Jak wró­cisz, po­je­dziesz w gó­ry i tam dla od­mia­ny bę­dziesz miał obóz wspi­nacz­ko­wy, tu­ry­stycz­ny, no wiesz, kul­tu­ra fi­zycz­na. Zdro­wie to pod­sta­wa, a ty się za ma­ło ru­szasz, kot­ku.

– Gdzie to? – jęk­nął Jo­nasz, któ­ry nie prze­pa­dał za gó­ra­mi.

– W Kar­pa­czu. Trzy ty­go­dnie, bo co naj­mniej ty­dzień mu­sisz się akli­ma­ty­zo­wać. To eks­klu­zyw­ny obóz, kwa­te­rę głów­ną ma­cie u Go­łę­biew­skie­go, bę­dzie ci wy­god­nie. I tu dla od­mia­ny po­je­dziesz z gru­pą, a ja do cie­bie do­ja­dę.

Wi­zja spo­koj­ne­go, nie­spiesz­ne­go pod­cho­dze­nia dzi­kiej przy­ro­dy z tym cud­nym wiel­kim obiek­ty­wem o im­po­nu­ją­cych moż­li­wo­ściach od­da­li­ła się szyb­ki­mi kro­ka­mi. Jo­nasz po­czuł się nie­sły­cha­nie zgnę­bio­ny. Na­wet nie pró­bo­wał dys­ku­to­wać. An­dże­li­ka Za­wadz­ka, zwa­na przez nie­któ­rych (głów­nie by­łych) zna­jo­mych An­dże­lą Ty­gry­si­cą Biz­ne­su al­bo po pro­stu Ędżi Pi­ra­nią, nie do­pusz­cza­ła do dys­ku­sji w spra­wach, w któ­rych pod­ję­ła już de­cy­zję. Nie­waż­ne, ko­go i cze­go do­ty­czy­ły. Syn wie­dział o tym naj­le­piej.

Nie wie­dział jed­nak, że mat­ka ma dla nie­go trze­cią nie­spo­dzian­kę, też do pew­ne­go stop­nia wy­jaz­do­wą, choć nie na ta­ki dy­stans. Ędżi po­sta­no­wi­ła po­pra­wić ro­dzi­nie sta­tus miesz­ka­nio­wy, a przy oka­zji osta­tecz­nie po­zbyć się cho­ler­ne­go Ma­recz­ka Ko­zy. I tak dom zro­bił się ostat­nio za cia­sny. Kie­dy Jo­nasz wró­ci z gór, a wła­ści­wie kie­dy ona go przy­wie­zie, po­ja­dą do zu­peł­nie in­ne­go miesz­ka­nia, w zu­peł­nie in­nym punk­cie War­sza­wy, gdzie z ca­łą pew­no­ścią ża­den sta­ry Ko­za nie bę­dzie po­trzeb­ny do do­raź­nych na­praw, a ża­den mło­dy Ko­za nie prze­ci­śnie się przez re­cep­cję!

Strona Mirandy

Je­go Ma­gni­fi­cen­cja był lek­ko wstrzą­śnię­ty.

Te­go dnia obu­dził się w wy­jąt­ko­wo do­brym hu­mo­rze, wy­spa­ny jak ni­g­dy i za­do­wo­lo­ny z ży­cia. Jesz­cze nie zdą­żył na do­bre otwo­rzyć oczu, kie­dy po­czuł bo­ski aro­mat ka­wy i świe­że­go pie­czy­wa. Ozna­cza­ło to, że mał­żon­ka Ma­gni­fi­cen­cji ze­rwa­ła się o świ­cie (ze trzy – czte­ry ra­zy w ro­ku mie­wa­ła ta­kie po­my­sły) i po­le­cia­ła po buł­ki do pie­kar­ni znaj­du­ją­cej się w są­sied­niej ka­mie­ni­cy. Ma­gni­fi­cen­cja wdział pur­pu­ro­wy szla­frok w zło­te smo­ki (pa­miąt­ka z po­dró­ży do Chin), prze­cią­gnął się roz­kosz­nie i po­ma­sze­ro­wał do kuch­ni. Ja­sne pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ły przez okno i oświe­tla­ły cu­dow­ny wi­dok: ko­szy­czek ze świe­ży­mi buł­ka­mi, ta­lerz z pla­ster­ka­mi prze­róż­nych wę­dlin do­mo­wej ro­bo­ty, in­ny ta­lerz pe­łen se­rów, zie­lo­ny szczy­pio­rek, czer­wo­niut­kie rzod­kiew­ki, dzba­nek z ka­wą i żo­nę w ko­ron­ko­wej po­dom­ce, wy­bi­ja­ją­cą jaj­ka na pa­tel­nię.

Nie wy­cią­gaj­my myl­nych wnio­sków: Ma­gni­fi­cen­cja nie był ob­żar­tu­chem. Był sma­ko­szem i he­do­ni­stą. Do­sko­na­łe śnia­da­nie w pięk­ny po­ra­nek cie­szy­ło go tak sa­mo, jak po­sia­da­nie ca­łe­go za­stę­pu przy­ja­ció­łek i flam. Żo­nę swo­ją ko­chał przy tym, a na­wet da­rzył ją praw­dzi­wą przy­jaź­nią. Zwłasz­cza kie­dy do­star­cza­ła mu tych śnia­da­nek oraz in­nych wy­ra­fi­no­wa­nych ra­do­ści sto­łu. Na ra­do­ściach do­mo­we­go ło­ża – zwa­żyw­szy na te wszyst­kie fla­my – mniej mu za­le­ża­ło.

Na­je­dzo­ny, ale nie­prze­je­dzo­ny, ele­ganc­ko ubra­ny i pach­ną­cy sta­rym do­brym Fah­ren­he­item – po­szedł do pra­cy, cie­sząc się ma­jem… jak by to ujął Ku­buś Pu­cha­tek.

Se­kre­tar­ka Mał­go­sia – nie­ste­ty, nie w ko­ron­ko­wej po­dom­ce, tyl­ko w okrop­nej, grzecz­nej gar­son­ce – cze­ka­ła na nie­go z ko­lej­ną te­go ran­ka fi­li­żan­ką ka­wy, moc­nej i aro­ma­tycz­nej. Mia­ła ja­kąś dziw­ną mi­nę – se­kre­tar­ka, nie ka­wa – ale nic nie mó­wi­ła.

– Coś się sta­ło, pa­ni Mał­go­siu?

Ma­gni­fi­cen­cja miał nie­pod­wa­żal­ną za­sa­dę: do swo­ich uni­wer­sy­tec­kich ko­cha­ne­czek w pra­cy zwra­cał się wy­łącz­nie per „pa­ni”. Od nich wy­ma­gał te­go sa­me­go. Na­wet je­śli po­za ni­mi ni­ko­go nie by­ło w po­ko­ju.

Pa­ni Mał­go­sia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Ma­gni­fi­cen­cja za­sta­na­wiał się przez mo­ment, czy to, co do­strzegł w jej sta­ran­nie wy­ma­lo­wa­nych oczach, nie jest przy­pad­kiem bły­skiem zło­śli­wej sa­tys­fak­cji… mo­że zresz­tą zło­śli­wo­ści w po­sta­ci czy­stej.

– Ach, nic ta­kie­go – po­wie­dzia­ła z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem. – W każ­dym ra­zie nic ta­kie­go, co by pa­nu rek­to­ro­wi mia­ło spę­dzać sen z po­wiek. Ale gdy­by pan rek­tor przy ka­wu­si zaj­rzał do pocz­ty i na na­sze fo­rum uczel­nia­ne…

– To co? Szlag mnie tra­fi czy bę­dę się śmiał?

– To za­le­ży, czy pan rek­tor… zna­czy, ja­ki pan rek­tor ma sto­su­nek… źle się wy­ra­zi­łam. W każ­dym ra­zie ma­my niu­sa. Ku­pi­łam tych ma­łych pier­nicz­ków, któ­re pan rek­tor lu­bi, po­dać do ka­wy?

– Nie, dzię­ku­ję, dzi­siaj bę­dzie ka­wa z niu­sem. Bo mo­że bym się za­krztu­sił tym pier­nicz­kiem.

Pa­ni Mał­go­sia chcia­ła po­wie­dzieć, że za­krztu­si się sa­mym niu­sem, bez pier­nicz­ka, ale się po­wstrzy­ma­ła. Po­sta­wi­ła ka­wę na rek­tor­skim biur­ku i z mi­łym uśmie­chem wy­co­fa­ła się do se­kre­ta­ria­tu.

Ma­gni­fi­cen­cja, któ­re­go świet­ny hu­mor po­ran­ny zdą­żył opu­ścić, usiadł za biur­kiem. Kom­pu­ter miał już włą­czo­ny. Od ra­zu wszedł na fo­rum uczel­nia­ne. Nius w pierw­szej chwi­li przy­po­mi­nał ne­kro­log, po bliż­szym przyj­rze­niu się jed­nak wi­dać by­ło, że ram­ka zdob­na jest w kwiat­ki po­dob­ne do sto­kro­tek, a w na­roż­ni­kach wid­nie­ją mi­nia­tu­ro­we boć­ki z wę­zeł­ka­mi w dzio­bach. Ko­men­ta­rze pod nim szły w dzie­siąt­ki.

„Stu­dent­ki, szan­sa dla was” – opty­mi­stycz­nie gło­sił ty­tuł wer­sa­li­ka­mi fi­ku­śne­go kro­ju. Ktoś tu hu­lał po uni­wer­sy­tec­kim ser­we­rze jak chciał, ba­wiąc się gra­fi­ką wła­sne­go cho­wu. Tekst był nie­dłu­gi, za to so­czy­sty.

Dro­gie ko­le­żan­ki stu­dent­ki, chcą­ce so­bie do­ro­bić do sty­pen­dium! Otwie­ra­ją się dla was no­we, atrak­cyj­ne moż­li­wo­ści, i to dzię­ki jed­nej z na­szych zna­ko­mi­tych uczo­nych. Po­my­śla­ła o was życz­li­wie pa­ni dok­tor Eli­za Trum­biak, two­rząc ory­gi­nal­ną agen­cję po­śred­nic­twa pra­cy. Mo­że­cie zgar­nąć cał­kiem nie­złą ka­sę, wy­naj­mu­jąc swój zdro­wy, ślicz­ny brzu­szek ko­muś, kto bez­sku­tecz­nie ocze­ku­je dziec­ka. Szcze­gó­ły wy­ło­ży wam sa­ma pa­ni dok­tor Trum­biak, ukry­wa­ją­ca się – ze zbyt­niej skrom­no­ści – pod jak­że hu­ma­ni­stycz­nie brzmią­cym pseu­do­ni­mem Flo­ry Zna­niec­kiej (tu na­stę­po­wał ad­res in­ter­ne­to­wy agen­cji „Na­sze dziec­ko”).

Py­ta­cie, skąd my to wie­my? Ano wie­my. Agen­cja „Na­sze dziec­ko” za­gnieź­dzi­ła się na pry­wat­nym kom­pu­te­rze pa­ni dok­tor Trum­bia­ków­ny (tu nu­mer IP). Część zaś pocz­ty do­brej pa­ni Zna­niec­kiej wy­cho­dzi z kom­pu­te­ra służ­bo­we­go pa­ni dok­tor T.

Na ży­cze­nie po­da­my wię­cej szcze­gó­łów, ale pro­ściej bę­dzie, je­śli sa­me otwo­rzy­cie ad­res agen­cji „Na­sze dziec­ko” i prze­ko­na­cie się, jak za­cną ka­sę mo­że­cie tam za­ro­bić.

Mój brzuch – mo­ja skar­bon­ka! Po­wo­dze­nia, ko­le­żan­ki!

Pierw­szą re­ak­cją Ma­gni­fi­cen­cji by­ło wes­tchnie­nie ulgi. Jak to do­brze, że swe­go cza­su po­rzu­cił prze­lot­ną myśl o po­de­rwa­niu po­waż­nej dok­tor Eli­zy! W su­mie ma­ło bra­ko­wa­ło. Już na­wet so­bie wy­obra­żał, jak bu­dzi te­go Kop­ciusz­ka do ży­cia i prze­ra­bia go na pięk­ną, za­dba­ną ko­bie­tę (Ma­gni­fi­cen­cja też był hu­ma­ni­stą, i to z za­cię­ciem Pig­ma­lio­na). Uff. Bóg strzegł.

Wy­pił jed­nym hau­stem swo­ją zna­ko­mi­tą ka­wę i za­brał się do czy­ta­nia ko­men­ta­rzy. By­ły prze­wi­dy­wal­ne i ma­ło od­kryw­cze. No i do­brze, jed­no ta­kie od­kry­cie na ra­zie wy­star­czy.

– Pa­ni Mał­go­siu! – za­wo­łał, nie ba­wiąc się w żad­ne in­ter­ko­my. – Jesz­cze ka­wy po­pro­szę, ta­kiej sa­mej do­brej.

Ka­wa zja­wi­ła się tak pręd­ko, jak­by se­kre­tar­ka ca­ły czas cze­ka­ła z pal­cem na gu­zi­ku eks­pre­su.

– No i co?

Tak, ten błysk to by­ła czy­sta, nie­ska­la­na zło­śli­wość. Cze­mu te ko­biet­ki tak nie lu­bi­ły dok­tor Trum­biak?

– No i nic. Bę­dę so­bie te­raz po­pi­jał tę wy­bor­ną kaw­kę i za­sta­na­wiał się, co z tym fan­tem zro­bić. Pro­szę do mnie ni­ko­go nie wpusz­czać przez ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Ty­le po­win­no mi wy­star­czyć na pod­ję­cie de­cy­zji.

Strona Jaśminy

Ja­śmi­na Ta­ra­nek wró­ci­ła do War­sza­wy ze zna­ko­mi­cie ostrzy­żo­ny­mi wło­sa­mi w ko­lo­rze ja­sno­kasz­ta­no­wym, ale z tym sa­mym smut­kiem w du­szy, z ja­kim je­cha­ła od­wie­dzić mat­kę w Szcze­ci­nie. Mo­że na­wet z więk­szym, oka­za­ło się bo­wiem, że ma­ma ostat­nio pod­upa­dła na zdro­wiu i nie po­win­na miesz­kać sa­mot­nie. Sym­pa­tycz­ni stu­den­ci, któ­rzy kwa­te­ro­wa­li w do­mu na Skol­wi­nie, za pół ro­ku mie­li bro­nić dy­plo­mów i wra­cać do swo­je­go Ko­ło­brze­gu. Zo­sta­wa­ło więc pół ro­ku na de­cy­zję: za­brać ma­mę do War­sza­wy czy sa­mej prze­nieść się na sta­łe do Szcze­ci­na.

A chłop­cy? A He­niu­sia?

Chłop­cy nie ta­cy zno­wu chłop­cy, sta­re ko­nie. Jesz­cze tyl­ko Krzyś stu­diu­je, ale za­raz koń­czy. Ku­ba ma dwa­dzie­ścia osiem lat, dy­plom in­ży­nie­ra elek­try­ka i pra­cę w kor­po­ra­cji, któ­rej nie­na­wi­dzi. Ma­ciek je­dy­ny ma dziew­czy­nę, tak sa­mo la­ta­ją­cą jak i on – obo­je pra­cu­ją na wiel­kich bu­do­wach dróg i au­to­strad. Cza­sem im się na­wet zbie­ga i ja­kiś czas są ra­zem. Ma­ciek śmie­je się, że roz­sta­nia ce­men­tu­ją mi­łość, i wy­glą­da na to, że chy­ba ma ra­cję. Je­go Wan­du­sia jest o pół ro­ku star­sza od nie­go i sza­le­nie sym­pa­tycz­na. Ja­śmi­na po­lu­bi­ła ją od ra­zu. Pro­szę bar­dzo, niech­by się po­bra­li, my­śla­ła, z przy­jem­no­ścią bę­dzie te­ścio­wą pa­ni in­ży­nier. Ja­koś jed­nak na ślub na ra­zie się nie za­no­si­ło.

No i jak do­tąd wszy­scy miesz­ka­li w ogrom­nym miesz­ka­niu przy Lwow­skiej. Ja­śmi­na ba­ła się my­śleć, co bę­dzie, kie­dy sy­no­wie wy­le­cą z te­go ro­dzin­ne­go gniaz­da. Nie oba­wia­ła się te­go, do­pó­ki żył Lu­do­mir. Te­raz na sa­mą myśl o roz­sta­niu by­ła prze­ra­żo­na.

Prze­ra­ża­ło ją zresz­tą wie­le rze­czy, zu­peł­nie zwy­czaj­nych i na­le­żą­cych do co­dzien­no­ści od wie­lu lat. Na przy­kład otwie­ra­nie pocz­ty. Li­sty – na­wet nie­win­ne wy­cią­gi ban­ko­we – le­ża­ły na sty­lo­wej kon­sol­ce w przed­po­ko­ju, do­pó­ki nie otwo­rzył ich któ­ryś z sy­nów. Ja­śmi­na prze­sta­ła też umieć roz­ma­wiać z ban­kiem i urzę­da­mi – na­wet w naj­błah­szych spra­wach. Ba­ła się, że cze­goś nie zro­zu­mie, że się za­plą­cze i zro­bi coś głu­pie­go. Na szczę­ście wszyst­kie te­go ty­pu spra­wy wziął na sie­bie Ma­ciek, czło­wiek wy­so­ce po­zy­tyw­ny i w do­dat­ku wy­ka­zu­ją­cy nie­spo­dzie­wa­ny ta­lent urzęd­ni­czy. By­ła mu ogrom­nie wdzięcz­na.

Ba­ła się też cho­dzić po uli­cach. Wy­da­wa­ło jej