Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem tak bywa, że trzeba uciec od swojego życia, żeby zacząć żyć naprawdę. Za sprawą przypadku w peryferyjnej dzielnicy Szczecina, na skraju lądu i wody, spotyka się kilkoro takich uciekinierów. Pozornie nie brakowało im niczego, a jednak musieli całkowicie oderwać się od przeszłości: emerytowana uczona, nadrzeczny kloszard i kilkunastoletni chłopiec w stanie załamania nerwowego. Aby mu pomóc, jego nowi przyjaciele muszą popełnić przestępstwo…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 12 min
Lektor: Czyta: Anna Szawiel
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © Monika Szwaja 2013
www.monikaszwaja.pl
© 2013 Wydawnictwo SOL
Redakcja:
Elżbieta Tyszkiewicz
Korekta:
Karina Stempel-Gancarczyk
Okładka:
Leszek Żebrowski
ISBN 978-83-62405-83-1
Warszawa 2013
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Wawrzyńcowi
I znowu jest komu dziękować.
Większą część tej książki napisałam podczas dwóch kolejnych rejsów „Darem Młodzieży”, najpiękniejszym statkiem świata. Najserdeczniej jak umiem dziękuję Rysiowi (vel Rychowi) Kwiatkowskiemu, czyli Panu Intendentowi, a także Michałowi i Piotrowi, Panom Stewardom, za życzliwość i opiekę. Komendantowi „Daru”, kapitanowi żeglugi wielkiej Krzysztofowi Kocybie, Oficerom i całej Załodze nisko się kłaniam.
Kapitanowi Arturowi Królowi zawsze będę wdzięczna, że był MOIM kapitanem.
Krysi Mierzejewskiej, Elżbiecie Pięknej Kobiecie i Karolowi Majchrowiczowi jestem niezmiernie zobowiązana za użyczenie historii z życia.
Monice Kołcz, znakomitej stylistce i jej Załodze, paniom Asi i Kasi Lisowskim, kreatywnym i uroczym złotniczkom, Stryjkowi z Karkonoszy, Juniorowi oraz Panu Policjantowi z Poczty Głównej – dziękuję za to, że SĄ i nie musiałam ich wymyślać.
Doktorowi Jeremiemu Kośmickiemu, Bogdanowi Misiowi, Piotrowi Adamczewskiemu, Karolowi Skirgajło-Jacewiczowi, Kubie Łochowiczowi i wszystkim, których zanudzałam pytaniami – dziękuję za objaśnianie rzeczywistości.
Mariuszowi Krzyżanowskiemu, mojemu wspaniałemu wspólnikowi – dzięki za zrozumienie.
Mieszkańców pięknego i tajemniczego Skolwina serdecznie pozdrawiam.
Jeden był granatowy, z białą wstążką.
Drugi biały, z bukiecikiem maków.
Trzeci zielony, z rudym piórem.
Śmierć profesora Ludomira Taranka zachwyciła wszystkich obecnych na dorocznym Balu Profesorów. Może z wyjątkiem kilku zapiekłych technokratów, pozbawionych podstawowego wyczucia romantyzmu.
No i z wyjątkiem żony.
Bal był szalenie elegancki, jak zwykle. Kwadrans po północy profesorostwo Tarankostwo – a właściwie profesor Taranek i profesor Tarankowa, każde będące znakomitością w swojej dziedzinie – ogromną większością głosów zwyciężyli w plebiscycie na Najpiękniejszą Profesorską Parę Karnawału. Rzeczywiście, wyglądali wspaniale – on z tą swoją słynną grzywą siwych włosów, we fraku, ona w popielatych jedwabiach, z delikatnie perłową różą przy dekolcie (niezbyt wybitnym, nawiasem mówiąc, ale cóż: jeszcze dziesięć lat temu miała lepszy). Oboje wysocy, urodziwi, choć niemłodzi, po prostu ludzie z nieprzeciętną klasą.
Dwadzieścia minut po północy orkiestra zagrała stary przebój zespołu Manhattan Transfer – „Chanson d’amour”. Ludomir Taranek skłonił się dwornie przed własną żoną Jaśminą, wziął ją – czarująco uśmiechniętą – w objęcia i oboje ruszyli w taniec, wzbudzając ogólny zachwyt i równie ogólną zazdrość.
Trzynaście sekund później profesor bez żadnego ostrzeżenia upadł na parkiet, omal nie pociągając za sobą przerażonej partnerki. Natychmiast podbiegli doń licznie obecni na balu profesorowie różnych dziedzin medycyny – tylko po to, żeby stwierdzić zgon. Ktoś otoczył przyjaznym ramieniem oszołomioną panią Jaśminę i odprowadził ją do stolika, ktoś inny próbowzał reanimacji, jeszcze ktoś zadzwonił po karetkę. Niestety, przybyły lekarz mógł tylko kontynuować działania pozorne, a tak naprawdę pozostało mu wypisanie stosownego kwitu.
Bal się skończył.
Nekrologi we wszystkich gazetach były imponujące. Prezydent i premier wyrazili głęboki żal. Środowisko naukowe nie skąpiło superlatywów. Tu ciekawostka: jak najbardziej szczerych. Profesor Taranek był nie tylko wybitnym uczonym, jednym z niewielu w świecie tak znakomitych specjalistów w dziedzinie zaawansowanej topologii kombinatorycznej. Był też człowiekiem uroczym, nienawidzącym konfliktów i nigdy, przenigdy niedającym się w nie wciągać. Jak mu się to udawało, nie wiadomo. Tak czy inaczej, u studentów od lat miał wiele mówiące przezwisko „Archanioł”. Był z niego bardzo zadowolony, bowiem lubił swoich studentów i cieszył się, że oni go kochają.
I tak do niebieskiego chóru archanielskiego dołączył Archanioł Ludomir, na ziemi zaś pozostała oszołomiona i przybita pani Jaśmina.
Tato nie radził sobie z rurką. Parskał, prychał, popluwał, po czym nieodmiennie zaczynał się dusić i wynurzał na powierzchnię, coraz bardziej wściekły. Jonaszowi nurkowanie szło bez porównania lepiej. Powinno to budzić dumę rodzicielską, ale tato bardziej niż rzeczoną dumę miał rozwiniętą miłość własną. Wkurzało go, że nie potrafił dorównać własnemu synkowi. Wkurzały go śmieszki i żarciki żony i jej głupiej psiapsióły wyłożonych na pływaku katamaranu. Wkurzały sukcesy pływackie głupiego męża głupiej psiapsióły, wywijającego w wodzie kozły dla pokazania troskliwie hodowanej muskulatury (muskulatura taty była taka sobie). Jonaszowi było taty trochę szkoda i nawet próbował mu pokazać, jak ujarzmić rurkę, ale nic z tego nie wyszło. Zraniona ambicja nie przyjmuje pomocy. Roman Zawadzki, rzutki przedsiębiorca i współwłaściciel (z żoną) rosnącej w siłę agencji reklamowej, wydostał się na łódkę, sapiąc i chlapiąc.
– Jonasz, wyłaź!
Jonasz słyszał doskonale, ale udawał, że jest wprost przeciwnie. Zanurkował głębiej.
– Jonasz, wyłaź! Chris, wyciągnij go, proszę!
Właściciel katamaranu i instruktor nurkowania w jednej osobie nie dyskutował z doraźnym chlebodawcą, podpłynął do chłopca, stuknął go w ramię, a kiedy ten się odwrócił, pokazał mu palcem niebo. Znaczy: Jonasz, wyłaź. W oczach dzieciaka zobaczył taki żal, że prawie, prawie był gotów pertraktować w jego imieniu z ojcem i obiecać jakąś specjalną opiekę czy coś. Niechby mały nacieszył się szmaragdowym morzem i rafą z całym bogactwem podwodnego życia. Na tej swojej dalekiej północy nie obejrzy czegoś takiego. Ale Chris miał jedną niepodważalną zasadę, która zresztą gwarantowała mu spokój w pracy: nie dyskutował z płatnikami i nie wybiegał przed orkiestrę. Uśmiechnął się pocieszająco i pomógł małemu wydostać się na pokład.
– Tatooo... – Jonasz próbował negocjacji, ale bezskutecznie.
– Synu, nie marudź. Nie mogę cię zostawić w wodzie samego, bez opieki. Nic nie mów. Ja wiem, że jest Chris i jest pan Arek, ale to ojciec jest za ciebie odpowiedzialny. Czyli ja.
Chris, inteligentny potomek karaibskich Kreoli, domyślił się argumentów tego całego rozgestykulowanego Romana i z trudem powstrzymał coś pomiędzy wybuchem szczerego śmiechu a prychnięciem oburzenia. Ten mały radził sobie w wodzie doskonale i gdyby przyszło co do czego, to pewnie on taszczyłby tatusia na suche.
Nie jego, Chrisa, sprawa.
Uśmiechał się mile, ale tak naprawdę nie lubił podobnych klientów. Dwa małżeństwa z dziećmi; widać, że zrobili niedawno jakąś dużą forsę, która im zaszkodziła na mózgi. Oczywiście to, że przylecieli na Wyspy Dziewicze popływać, ponurkować (cha, cha!), poopalać się i wynajęli w tym celu jego, Chrisa, wraz z wygodnym katamaranem, jest ze wszech miar słuszne i godne pochwały. Natomiast sposób, w jaki demonstrowali swoją wyższość, białasy żałosne, był raczej obrzydliwy. Nawet dziesięcioletnia córeczka tych drugich zachowywała się jak mała księżniczka. Na szczęście najbardziej lubiła siedzieć w kabinie i wypaprywać matczyne lakiery do paznokci. Tylko ten Jonas był normalniejszy, poza tym najlepiej z nich wszystkich mówił po angielsku.
Chris postanowił, że na pociechę opowie małemu o tych fajnych rybkach, pąklach i ukwiałach, które Jonas zdążył zobaczyć. I podaruje chłopcu wielką muszlę, na której da się zatrąbić.
– Mówię ci, Saszeńka, gdyby nie ty, to ja nie wiem, czy ona w ogóle by się z kimkolwiek kontaktowała. Martwię się o nią.
– Ja też się martwię, Lilu kochana. To nie jest nasza dawna pogodna Miranda.
– Nie wiem, jaka ona była wcześniej, bo ja ją przecież poznałam już w nieszczęściu. Przypominam ci, że mi ją przywiozłeś znienacka...
– Lilu najdroższa, a komu mogłem przywieźć dziewczynę w nieszczęściu? Zresztą to Mareszka nas wszystkich zwaliła ci na głowę. I wiedziała, co robi.
– No tak. Moja głowa twarda, od byle czego się nie rozleci. Sasza, a jej koledzy z roku albo i nie z roku? Ty znasz to całe towarzystwo, nie?
– Najbardziej to ona była zżyta ze swoim Stasinkiem, ale wiesz, jak to się skończyło...
– Boże, wiem. Ona mu nie przebaczyła?
– Chyba nie. I jeszcze miała taką koleżankę sympatyczną, Gonię, ale ta Gonia pechowo trafiła okazję wyjazdu na rok do Stanów, o ile wiem, wciąż tam siedzi. Długi... a może Duży. Też był taki chłopak, z Politechniki, robili razem tę swoją studencką telewizję. On był kompletem do Goni. Telewizja im się trochę rozleciała, ktoś tam jeszcze próbował ją robić, ale to ich czwórka miała do tego najwięcej serca.
– Saszeńka, a jeszcze mi coś powiedz. Tam była jakaś upiorna baba, wykładowczyni, czy coś. Nasza Miranda wciąż ją spotyka? Przecież to ona ją wciągnęła w to wszystko...
– Niestety, Lilu, o ile wiem, ta osoba czuje się świetnie. I to jest o tyle niedobrze, pomijając względy oczywiste, to znaczy, że może dalej szkodzić mało świadomym dziewczynom...
– Sasza, na litość boską, czemu mówisz takimi długimi zdaniami?!
– Żeby ci się pochwalić, kochana przyjaciółko, jak ładnie opanowałem wasz język. Nasz język. Ale mogę mówić prościej.
– To mów, bo ja się gubię. Tylko czasami! Czekaj, to ty masz nasze obywatelstwo?
– Jak najbardziej.
– No to wybaczam ci długie zdania, ale staraj się ograniczać. A co z tą babą?
– Baba, niestety, wykłada na uniwerku i Miranda chodzi na jej zajęcia. A może będzie chodzić. To jej chyba nie robi najlepiej.
– O mój Boże! Pewnie, że nie robi! Nie ma sił na taką gangrenę?
– Wygląda na to, że nie ma, Lilu.
Ogromne, przedwojenne mieszkanie przy Lwowskiej po śmierci Ludomira zrobiło się po prostu nie do wytrzymania puste. Wprawdzie wciąż mieszkali z Jaśminą jej trzej dorośli synowie, a także leciwa pomoc domowa, Heniusia Dojadło, która służyła jeszcze u starych profesorostwa Taranków, rodziców Ludomira, co chwila też pojawiali się goście, przyjaciele, dziennikarze, przyjaciele, dziennikarze, dziennikarze... ale nie było tego właściwego człowieka, który jednym gestem zlikwidowałby cały zgiełk, po czym zasiadłby w fotelu koło wykusza okiennego i zagłębił się w lekturze, wprowadzając do atmosfery spokój i rodzinną pogodę.
Profesor Ludomir Taranek był za życia ekspertem od wprowadzania pogodnej atmosfery w domu i zagrodzie, jak nazywał swoją katedrę na uniwersytecie. „Słodki ze mnie człowiek” – mawiał tekstem z Sienkiewicza i nie odbiegał, jak wiemy, od prawdy. Słodycz tę, podobnie jak talent do nauk ścisłych, odziedziczył po rodzicach, ludziach uczonych, którzy dla odmiany wykładali na Politechnice Warszawskiej. Stąd zresztą mieli owo gigantyczne, zwłaszcza jak na poprzedni ustrój, mieszkanie.
Jaśminę wypatrzył Ludomir prawie czterdzieści lat temu w Tatrach. Śmigała po skałach jak młoda kozica, co mu zaimponowało, bo sam, choć też śmigał, to jednak odrobinę bał się wysokości. Miał też trochę kompleksów, inteligenckie dziecko – zupełnie bez sensu, bo ani urody, ani krzepy, ani mózgu mu nie brakowało. Kiedy o pięć lat młodsza studentka psychologii zwróciła uwagę na jego nieśmiałe komplementy, uznał, że Pana Boga za nogi złapał, i czym prędzej jej się oświadczył. Jeszcze tego samego lata. Ułatwieniem było to, że oboje koczowali w schronisku na Kalatówkach, potem na Kondratowej, a ostatecznie w Pięciu Stawach. Tak im się złożyło, prawie całkowitym przypadkiem – ich grupy miały od dawna zamówione i Kalatówki, i Kondratową, dopiero potem Ludomir odłączył się od swoich asystentów uniwersyteckich i podążył do Pięciu Stawów śladem psychologów in spe.
W jakim tempie Ludomir się oświadczył, w takim Jaśmina go przyjęła. Nigdy żadne z nich tego kroku nie pożałowało. Oczywiście, w obu rodzinach zrobił się początkowo pewien popłoszek, bo kto to widział, żeby tak szybko, a może dziecko w drodze?! Nie w drodze? To po co tak szybko... i tak dalej. Popłoszek skończył się jak nożem uciął wraz z osobistym poznaniem obojga młodych przez potencjalnych teściów (w przypadku Ludomira już tylko teściową, niestety). Młodzi się pobrali i zaczęli nawzajem jeszcze bardziej się uwielbiać. Jakimś niesłychanie rzadko spotykanym cudem wszystko im się zgadzało: od seksu poprzez szerokie zainteresowania aż do poczucia humoru.
Oboje byli niezwykle utalentowani i pasjonowali się każde swoją gałęzią wiedzy. Rzecz oczywista, że polskie piekiełko jak mogło, tak utrudniało im zrobienie kariery, ale oni parli jak burza, niespecjalnie przejmując się piekiełkiem. Ludomir dość szybko zyskał międzynarodowy autorytet jako wybitny matematyk. Jaśmina z czasem stała się znakomitością jako psycholożka kliniczna i psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
Oboje zawsze byli ludźmi otwartymi i nie mieli nic przeciwko szerzeniu zdrowego rozsądku, a przy okazji popularyzacji (nawet szczątkowej) swojej niemałej wiedzy w mediach, toteż media ich uwielbiały. Oni zaś w radiu, telewizji i wszelkich pismach starali się przebić przez dziennikarską ignorancję, aby odbiorcom co nieco w głowach pozostało. Tak, tak, mieli wielki autorytet nie tylko w swoich naukowych środowiskach, ale i w społeczeństwie. Ich słodką tajemnicą była całymi latami przez najmłodszego syna prowadzona tabelka porównawcza – co jakiś czas przy kolacji rodzina, zarykując się ze śmiechu, podliczała, kto ostatnio dostał więcej tekstu na łamach i minut w studio. Wygrany miał obowiązek przygotować uroczystą rodzinną kolację.
W pięciu dużych pokojach ze służbówką, obszerną kuchnią i łazienką jak niewielka pływalnia mieszkała początkowo spora familia. Dziadkowie Tarankowie z nieodłączną Heniusią, Ludomir, Jaśmina i trzech Budrysów: Kuba, Maciek i Krzyś. Córki Tarankom młodszym natura poskąpiła. Choć dziadek marudził, że strrrrrasznie chce mieć wnuczkę... i że niesłusznie oraz grzesznie jest poprzestawać na mizernej trójce potomstwa. I kto to mówił, ojciec jedynaka!
Dziadkowie zmarli w odstępie roku pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Wierna Heniusia zamierzała pójść w ślady ukochanych państwa, tylko na szczęście nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Po jakimś czasie dała się ukoić, bo i młodszych państwa, i chłopców kochała całym swym leciwym sercem. Nie mogło być inaczej – nastała do rodziny jeszcze w początku wojny jako siedemnastoletnia wrześniowa sierota. Kiedy zaczęli rodzić się synkowie, stała się dla nich trzecią babcią.
Babcia numer dwa, ze strony Jaśminy, istniała także, jak najbardziej, i mieszkała w Szczecinie. Jaśmina była rodowitą szczecinianką przeflancowaną na grunt warszawski, i to nie do końca. Często wpadała na tutejszą Akademię Medyczną a to z wykładami, a to z jakimś seminarium. A kiedy zaczęto mówić poważnie o otwarciu nowego uniwersytetu, namówiła Ludomira, żeby zaangażował się w jego organizację, a potem angażował się dalej. Ludomir niczego jej nigdy nie odmawiał, a zresztą lubił nowe wyzwania. Skończyło się na tym, że oboje fruwali między Warszawą a Szczecinem, próbując tak układać grafiki, żeby wypadało im synchronicznie.
Babcia Julianna Filaszkowa, czyli babulka Julka, w skrócie Bulka, była pionierką i żoną pioniera Szczecina – niezupełnie z własnej woli. Chętnie pozostałaby wiejską nauczycielką na swojej dalekiej Lubelszczyźnie, ale szerokie skrzydła Akcji W zagarnęły jej rodzinę i wymiotły na Ziemie Odzyskane. „Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili” – głosiły dumne hasła. Oboje państwo Filaszkowie nie mieli co do tego przekonania. Szczecin w tamtych latach nie był miastem ani przyjaznym, ani bezpiecznym. A już w dzielnicach takich jak nadrzeczna całkiem łatwo można było dostać w łeb – od ukrywającego się Niemca z Wehrwolfu, od szabrownika, a wreszcie od przypadkowego łobuza. Jednak właśnie tu zamieszkał Konstanty Filaszek z żoną, rodzicami żony i własną matką (ojciec zginął w partyzantce). Przyczyna była prosta: mieszkanie. Właściwie dom. Co lepsze wille na Pogodnie były już wówczas zajęte przez bardziej pionierskich pionierów. Podczas gdy kobiety wraz z marnymi okruchami dobytku przeczekiwały w jakiejś szkole, gdzie zorganizowano prowizoryczną siedzibę dla „repatriantów” (to chyba była jakaś licentia poetica), Konstanty wraz z teściem w dwa dni przebiegli całe miasto w poszukiwaniu miejsca na nowe życie. Jakimś cudem znaleźli dom nieruszony przez alianckie bomby i prawie nietknięty przez szabrowników – to drugie chyba dlatego, że był niemal całkowicie ukryty w gęstych zaroślach czarnego bzu, lilaka i jaśminu. A to pierwsze wyłącznie zrządzeniem losu, dookoła bowiem straszyły jedynie ruiny innych domów, zburzonych po fundamenty. Konstanty zostawił teścia z „pamiątkową” parabelką na straży, a sam popędził, aby przywieźć kobiety.
Wszystkie trzy na widok nowego gniazda dla rodziny zgodnie zalały się łzami. Co to w ogóle jest, chałupa na wysokiej skarpie, zarośnięta chaszczami, gdzie jej do gospodarstwa na pięknej równinie, jak tu będzie można żywiołę chować, jak uprawiać tę stromiznę?
– Nie beczcie, baby – powiedział surowo Konstanty, który spłakał się rzetelnie, opuszczając swoją wieś, i widocznie łzy mu się skończyły. – Miasto jest, chleb będziemy w sklepie kupować. Miejsce na ogród przecież mamy, kawałek równego całkiem duży, tylko z ojcem wykarczujemy te chęchy. Posadzicie i kartofle, i kapustę, i co będziecie chciały. A teraz chodźcie, coś wam pokażę.
Wprowadził je do domu. Cudów nie uświadczyli, jacyś szabrownicy tu działali, ale prawdopodobnie szybko uciekli, bo zostawili piękne, stylowe meble, zabierając tylko rzeczy małe. Co nie znaczy mało ważne. W wyciągniętej szufladzie wielkiego kredensu z czarnego dębu nie było ani jednej łyżeczki, ani jednego widelca. Zapewne zrobiono je ze srebra, więc stanowiły cenny łup. Pozostał całkiem ładny fajans w niebieskie wzorki i trochę pięknej porcelany. Na ścianie ciemniały ślady po kilku niewielkich obrazkach („Pewnie Leonarda” – prychnął Konstanty). W dwóch miejscach – w korytarzu i łazience – rozkuto ścianę. Schowki ziały pustką. Może to zresztą dawni właściciele zdążyli pozabierać, co najcenniejsze?
– Już wam lepiej?
Kobiety spojrzały po sobie, siąpnęły zgodnie nosami i odrzekły, że owszem. Lepiej. Da się tu żyć.
– To chodźcie na górkę, pokażę wamcoś.
Wybujałe bzy i jaśminy nie zdążyły jeszcze sięgnąć mansardowych okien pierwszego piętra. Oczy kobiet, przyzwyczajone do rozległego i płaskiego krajobrazu rodzimych pól, zobaczyły przede wszystkim mnóstwo wody. Była bliżej i dalej też była. Obok błękitu wody i nieba królowała zieleń traw, z której wyrastały kępy krzaków i pojedyncze drzewa. Widać też było trochę zrujnowanych domów i mury jakiejś fabryki.
– To papiernia – wyjaśnił Konstanty. – Niemiecka – dodał niepotrzebnie. – Tu bliżej jest rzeka, a tam dalej to chyba jakieś jezioro.
– A nie morze? – zasugerowała nieśmiało mama Filaszkowa.
– Nie, mamuchnu. Do morza to jeszcze mamy sto kilometrów. Ale myślę, że tędy statki płyną do morza. Popatrz, tam są jakieś latarnie.
W istocie, z okna widać było oznakowanie nawigacyjne na torze wodnym.
Jakiś czas później obaj panowie, Filaszek i Daszko, doskonale opanowali tajniki tegoż oznakowania, ponieważ skombinowawszy (wtedy raczej się kombinowało, niż kupowało) starą rybacką krypę, chętnie i często wypływali ze znalezionymi we własnej piwnicy wędkami polować na wielkie leszcze, sandacze, a nawet węgorze. Dotrzymali też obietnicy i wykarczowali większość zarośli, a kobiety posadziły kartofle (w tym na specjalnej grządce kilka przywiezionych z domu sadzeniaków), kapustę, marchew, pietruszkę, selery, pory, pomidory i ogórki, że nie wspomnę o koperku i kolorowych kwiatkach, bez których nie ma życia.
Jeszcze później obaj mężczyźni dostali dobrą pracę, choć nie na roli, ale przy reorganizacji papierni. Ojciec Daszko jako brygadzista od remontów, a Konstanty zgoła w kierownictwie. Był przecież przedwojennym inżynierem – cóż, że rolnikiem, po SGGW, ale ze specjalnością mechanizacja rolnictwa. Tu maszyny i tu maszyny, stwierdzono. Nie bez racji – inżynier Filaszek dał radę tak znakomicie, że niebawem zaczęto go przezywać „inżynierem Filarkiem”. Że niby taki z niego filar odbudowy. Julianna wróciła do zawodu nauczycielki – w najbliższej szkole podstawowej. Obie mamy zajęły się intensywnie domem i ogrodem – jedno i drugie niebawem wypieściły do blasku. Wszyscy odetchnęli i zaczęli patrzeć na życie optymistyczniej, chociaż tęsknota wciąż ich gryzła.
– Już tam nie wrócimy, moje dzieci – mówiła mama Daszkowa. – Nie ma co. Dobrze, chłopcy, żeście nie wycięli tych wszystkich bzów i jaśminów, bo te jaśminy to zupełnie pachną jak nasze, w Jaśminówce... Kostuś... nie, ty nie będziesz wiedział takich rzeczy. Juleczko, a powiedz mi ty, jest takie imię Jaśmina? Bo jakbyście mieli córeczkę...
– Rany boskie, co tu się dzieje?! Czy wyście kompletnie powariowali?
Andżelika Zawadzka wpadła do pokoju swego synka i zastała scenę rodzajową z gatunku „gry i zabawy naszych milusińskich”. Na szerokim parapecie okna siedział koszmarny Mareczek Koza (Ile razy mówiłam ci, Jonaszu, żebyś się nie kolegował z tym prostakiem!), żuł gumę, zaśmiewał się serdecznie i machał nogami, za każdym machnięciem powiększając brudną plamę pod parapetem. Jonasz z całej siły dął w muszlę, którą dostał od tego idioty Chrisa na Karaibach. Muszla wyła potwornie, ale chyba jeszcze głośniej i potworniej wył ohydny kundel Mareczka Kozy, jak mu tam, bodaj Dżardżar. Swoją drogą, skąd Koza wytrzasnął tego psa? Duże czarne bydlę z jedną łapą w kolorze brudnobiałym... zero rasy, zero wyszkolenia! Ale czego się można spodziewać po wielodzietnej rodzinie Kozów, tam się chyba już dzieci nie mogą doliczyć, to i taka paskuda im nie przeszkadza. Patologia, cholera...
– Cisza!!!
Wycie muszli ucichło jak nożem ciął. Wycie psa zwieńczyło melodyjne wibrato prosto z gardzieli. Wszyscy troje spojrzeli na mamę Jonasza. Dałaby sobie palec uciąć, że w oczach Mareczka była złośliwość, a w ślepiach jego kundla – morderstwo. Może zresztą odwrotnie.
Andżelika, słynna z zimnej krwi, ochłonęła natychmiast i powróciła do swej zwyczajnej wytworności.
– Jonaszu?
Jonasz, jeszcze na fali intensywnie przeżytych wzruszeń, z promiennym uśmiechem na dziecięcym obliczu wyciągnął w stronę matki muszlę.
– Mamusiu, słyszałaś, jak grałem? Słyszałaś?
Andżelika wyciągnęła rękę po muszlę, ale Dżardżar warknął ostrzegawczo, więc ją natychmiast cofnęła.
– Trudno było nie słyszeć. Dom się trząsł w posadach. Jonaszu, z tobą porozmawiam za chwilkę, ale najpierw powiedzcie mi, proszę, co tu robi ten pies?
– Wyje – mruknął prawdomównie Mareczek Koza. – To ta muszla. Ona go denerwuje.
– Jesteś bezczelny, chłopcze – zawiadomiła go Andżelika, modulując głos sinusoidalnie jak niezapomniana i niebywała Irena Eichlerówna (swoją drogą, kto ją pamięta, tylko takie stare gropy jak autorka tej powieści...). – Proszę natychmiast zabrać zwierzę i wyjść. I nie wracać do tego domu. I ciesz się, że nie każę twoim rodzicom zapłacić za zniszczenie ściany.
Bezczelny Mareczek zajrzał pod parapet.
– To się zmywa – powiedział radośnie. – Pani to chyba nie maluje w domu byle badziewkiem. To akryl. Ja się na tym znam, bo tata...
– Wyjdź i zabierz psa – przerwała mu wyniośle Andżelika, która doskonale wiedziała, że starszy Koza jest malarzem wewnętrzno-zewnętrznym, tynkarzem i ogólnie złotą rączką; nigdy go jednak nie zatrudniała, bo ją brzydził każdy, za kim nie stała poważna firma pobierająca słone marże.
– Oj tam, oj tam – prychnął arogancko smarkacz. – Jona, chodź na dwór.
Jonasz, doświadczony życiem, siedział jak mysz pod miotłą i bał się pisnąć.
– Nie zrozumiałeś mnie, chłopcze. – Ton Andżeliki był lodowaty jak Antarktyda. – Ty wychodzisz. Pies wychodzi. Jonasz NIE wychodzi. DO WIDZENIA.
W oczach Jonasza była wyłącznie rozpacz. Mareczek jeszcze coś burknął, ale nie doczekawszy się reakcji kumpla, wzruszył ramionami i klepnął psa po karku.
– Binks, ugryź ją!
Andżelika podskoczyła i zasłoniła się krzesłem. Jonasz zamknął oczy.
– Pani się nie boi, on nie zna takich słów. On tu nawet nie nasika, mógłbym go prosić do jutra. Dżardżar, chodź, pies. Jona, niech Moc będzie z tobą.
W pewnym wieku niemal każdy z nas wchodzi w fazę „Gwiezdnych Wojen”. Chłopcy właśnie w niej przebywali. Mareczek miał tajne imię Lord Markus. Jona brzmiało prawie jak Yoda. Młody Anakin Skywalker był ich idolem. Scenę zawodów ścigaczy analizowali z zapartym tchem, co chwila stopując wysłużone wideo Kozów. U Jonasza, oczywiście, nie można było tego robić. Andżelika nienawidziła „Gwiezdnych Wojen”. Oraz wszystkich licznych gier własnego synka i jego kolesiów.
Zaczekała teraz w milczeniu, aż Koza z psiskiem (jak on właściwie się wabi, Dżardżar czy Binks? Zresztą nieważne, parszywy kundys) doszli do bramki. Jonasz przez cały ten czas oblewał się zimnym potem. W końcu matka zwróciła się do niego z promiennym uśmiechem i odezwała się łagodnie:
– Jonaszu, kochany, tyle razy cię prosiłam, żebyś się nie zadawał z tym Kozą... I ten jego brudny kundel... A ty ich do domu sprowadzasz. Teraz będę musiała prosić specjalnie panią Wojtulową, żeby przejrzała twój pokój, czy on tu pcheł nie nazostawiał...
– Mamo, on nie ma pcheł...
– Skąd możesz to wiedzieć, kochanie?
– Bo myśmy go tydzień temu razem z Markiem polewali frontlajnem, to taki specjalny płyn na owady. Wiesz, pchły. I żeby kleszcza nie dostał... A frontlajn działa trzy miesiące, więc...
Andżelika machnęła ręką.
– Frontlajnem, frontlajnem. Ale brudny jest. No i ścianę trzeba będzie umyć. Faktycznie, na tym to on się zna, ten Koza, farba jest zmywalna...
Ogrom pogardy w stosunku do przyjaciela wstrząsnął Jonaszem.
– Nie tylko na tym, mamusiu, on się nie tylko na tym zna! On ma najlepszą średnią w klasie, on się naprawdę bardzo dobrze uczy i mnóstwo umie, i wie...
Andżelikę aż wyprostowało.
– Najlepszy w klasie? Koza? A nie ty?!
– Mamusiu, ja mam tylko o pół punktu mniej, naprawdę... ja też jestem najlepszy...
Andżelika była nie na żarty rozwścieczona. Oczywiście nie pokazała tego po sobie.
– Kochanie – powiedziała swoim zmyłkowo łagodnym głosem. – Zapamiętaj na zawsze. Najlepszy jest tylko jeden. Tylko jeden wygrywa. I ja chcę... Znaczy, my z tatusiem chcemy, żebyś to ty był tym najlepszym i tym wygranym. Najwyższe podium. Tylko to nas interesuje. Ciebie też powinno. I słuchaj, synku. Chcę, żebyś zaczął się uczyć rosyjskiego. Angielski i hiszpański to ważne języki, ale coś czuję, że rosyjski będzie niebawem również bardzo potrzebny w biznesie. Teraz chodź na obiad, pani Wojtulowa zrobiła côtelette de volaille, nauczę cię, jak to jeść, żeby nie zachlapać masłem ubrania ani stołu. Po obiedzie zrobimy nowy grafik twoich obowiązków. A muszlę mi daj. Nie na zawsze, ona wciąż będzie twoja. Tylko zdeponujemy ją do witrynki, na górę. Żeby cię nie kusiło.
Miranda Wiesiołek mówiła ostatnio tylko tyle, ile już absolutnie musiała. Trochę musiała, bo przecież była studentką polonistyki, więc co jakiś czas zdawała egzaminy, odpowiadała na pytania (przeważnie bezbłędnie), wygłaszała referaty. Rozmawiała też z panią Lilą, emerytowaną fryzjerką i perukarką teatralną o wybujałej fantazji i szczerozłotym sercu, u której to pani Lili kątem mieszkała. I z panią Różą, przyjaciółką Lili, dla odmiany usilnie czyniącą wrażenie pułkownika dragonów. I z ich wspólnymi, dość geriatrycznymi, ale miłymi, przyjaciółmi. I w końcu z Saszą Winogradowem, wykładowcą rosyjskiego i bardem z bożej łaski, który mianował się jej przyszywanym starszym bratem. Czasem wypadało jechać do prawdziwej rodziny, do Kamienia Pomorskiego, wciąż jednak miała wrażenie, że rodzina przyszywana kocha ją bardziej niż ta właściwa. Z wyjątkiem niepełnosprawnego umysłowo brata Wiesia, który ją konsekwentnie ubóstwiał. Ale na Wiesiu nie można było się oprzeć.
Jakimś cudem udało jej się przed rodzicami, siostrą Dorotą i Wiesiem uchronić tajemnicę swojej przygody... wolała TO nazywać przygodą niż, jak Lila i Sasza, nieszczęściem. Nie obwiniała nikogo, a już zwłaszcza siebie samej, za to, co ją spotkało. Potrafiła zrozumieć, że jeśli ktoś obsesyjnie chce mieć dzieci, to może posunąć się do różnych nietypowych działań. Rozgrzeszała więc Anitę Grabiszyńską. Rozgrzeszała też siebie, bo wynajęła brzuch na ciążę w szczerym przekonaniu, że jest to w miarę prosta transakcja, która zapewni jej niezbędne do życia pieniądze (ojciec nie zamierzał jej zapewniać niczego, skoro ułożyła sobie życie nie po jego myśli). O kobiecie, która ją do tego namówiła, nie chciała myśleć – odsuwanie się od ludzi podłych było jedną z jej metod na życie.
A że stało się, jak się stało... że pokochała dziecko, które urodziła, narobiła głupstw, uciekła ze szpitala, ukrywała się przed zleceniodawcami... Ostatecznie wszystko skończyło się szczęśliwie.
Dla wszystkich oprócz niej.
Początkowo co jakiś czas dzwoniła do niej elegancka teściowa tamtej matki, żeby nadać krótki serwis z życia małego Alika. Miranda w końcu podziękowała i poprosiła, żeby tego zaprzestała. Może jej się wydawało, ale chyba usłyszała w słuchawce krótki szloch starszej damy. To ją wzruszyło – więc jest jeszcze jedna osoba, która jej współczuje.
Mnóstwo osób jej współczuło i pomagało. To naprawdę krzepiące.
Krzepiące jak cholera.
Tylko że po tylu miesiącach każda myśl o faceciku w becie, o jego śmiesznych łapkach, błogich minach, kiedy spał albo się najadł, popiskiwaniu przez sen, małych, chytrych oczkach i loczku na czubku łysego łebka – każda myśl o nim sprawiała, że Mirandzie pękało serce.
Jaśminka Filaszkówna urodziła się, kiedy Szczecin w większej części jeszcze leżał w gruzach, a jego mieszkańcy targani byli niepewnością, czy miasto nie zostanie Polsce odebrane. Terenem jej dziecięcych zabaw stały się zarośla porastające skarpę, na której stał rodzinny dom, pięknie wyremontowany przez ojca i dziadka. Mama i babcie nie lubiły, kiedy wychodziła poza własny ogród, bały się, że mogłaby, nie daj Boże, trafić na jeden z tych okropnych wojennych niewypałów, których sporo jeszcze wciąż znajdowano. Ale ona, w doborowym towarzystwie kilkorga dzieci z sąsiedztwa, z zapałem i nieustraszenie eksplorowała chaszcze i ruiny. Kiedy była mała, przynosiła wiosną do domu bukieciki fiołków i konwalii rosnących wewnątrz fundamentów umarłych domostw, latem taszczyła naręcza jabłek z na wpół zdziczałych jabłoni oraz pojedyncze dzikie róże i chryzantemy. Kiedy nieco podrosła, wzorem swoich koleżków zaczęła marzyć o taaaakim niewypale... Julianna dostawała palpitacji na samą myśl o tym, aż w końcu Konstanty nie wytrzymał i sprawił córuni pierwsze i ostatnie w jej życiu lanie. Poparł je długim, ekspresyjnym, ale i merytorycznym kazaniem, które wreszcie do niej trafiło... Pomyślała wtedy, że mieli dużo szczęścia, kiedy im nie wybuchły w rękach te dwa granaty, które znaleźli w ruinach i wrzucili do Odry. Ale ryby pływały potem do góry brzuchami i milicja przyjechała, chociaż tylko jeden granat przy zetknięciu z wodą eksplodował i ludzie narobili rabanu.
Jaśminka rosła, czas leciał, umarła ze starości babcia Filaszkowa i druga babcia, i dziadek, a potem zupełnie niespodziewanie tato Kostek dostał białaczki i też umarł. Jaśmina była wtedy na pierwszym roku psychologii w Krakowie. Chciała od razu wracać do Szczecina i zostać z matką, ale Julianna nie zgodziła się na to. Wynajęła pół domu wesołym studentom, odrobinę tylko mniej pomysłowym od Maleskiego i Patkiewicza (Julianna uwielbiała „Lalkę”), za to uczynnym, skłonnym odmiatać śnieg w zimie i ciąć krzewy wielkim sekatorem w lecie. Jednego z nich Julianna tak polubiła, że chętnie widziałaby go mężem Jaśminki, cóż kiedy Jaśminka trafiła na tego jakiegoś magisterka od matematyki...
Ten jakiś magisterek zawitał niebawem w domu „na Skolwinie” – tak nazywała się dzielnica i taką gramatykę w niej stosowano – i z punktu podbił serce swojej przyszłej teściowej.
– Jaśminko – powiedziała do córki w trzecim dniu wizyty zięcia in spe. – Ja ci mówię, że ten twój Lubomił...
– Ludomir, mamusiu.
– Niech mu będzie, jak chce. W każdym razie jemu dobrze z oczu patrzy, mądry jest na pewno i na mój nos kocha cię jak wariat. Nie wiem, co ty do niego czujesz, ale jeżeli też go kochasz, to go łap jak najszybciej, bo ci go jakaś małpa odbije i będzie strata na całe życie.
– Niedoczekanie – warknęła bojowo córka. – Mamo, ja go też kocham jak wariatka i prędzej wyprysków dostanę na czole niż oddam jakiejkolwiek małpie!
– O, to dobrze, kochane dziecko – odetchnęła matka. – Kamień mi z serca spadł, bo z wami, nowoczesnymi dziewczętami, nigdy nic nie wiadomo. To już ci wybaczę mojego Robercika...
– Jakiego znowu... ach, tego twojego studenta-lokatora! Mamuniu, przecież on mnie wcale nie chciał!
– A ty skąd wiesz? – zapytała melancholijnie Julianna. – Pytałaś go?
– Nie żartuj. On dawno ma narzeczoną, tylko ty nie jesteś w kursie. O matko, czy ty mu coś napomykałaś?...
– Za co ty mnie masz? Tak sobie tylko marzyłam po cichutku. Wiesz, że matka zawsze chce dla swojego dziecka wszystkiego co najlepsze...
– Najlepszy jest Ludek!
– No tak, teraz wiem, ale wtedy nie wiedziałam. Łaska boska, że wyszło jak wyszło!
Obie kobiety rzuciły się sobie w objęcia i wyściskały, przy czym starsza dodatkowo popłakała się solidnie matczynymi łzami.
Takie i inne momenty przypominała sobie teraz Jaśmina, siedząc w jego ulubionym fotelu przy okiennym wykuszu, patrząc na niebo i gołębie. Nie chciała myśleć. Nie chciała rozpamiętywać.
To się jednak samo robiło.
– No nie mów, człowieku, nie mów! Miałeś awanturę, że nie jesteś pierwszy w klasie? O te głupie pół punktu? Ja nie wierzę. No, ja nie wierzę. Słuchaj, jak chcesz, to ja sobie obniżę, łapnę jakąś pałę i będzie dobrze. Chcesz? Jona, chcesz?
Jonasz poczuł się wzruszony tą koleżeńską gotowością do poświęceń, ale pokręcił głową.
– Coś ty, będziesz sobie obniżał. Nie wygłupiaj się. Moja mama nigdy nie będzie zadowolona.
– No tak, twoja mama jest percefcjo... percepcjo... per-fek-cjo-nistką. Wszystko musi mieć per-fek-cyjne. Ja bym nie wytrzymał.
Jonasz tylko westchnął i podrapał Dżardżar Binksa między wydatnymi uszami, za co kundel polizał go po ręce. Siedzieli na obudowie piaskownicy pod blokiem Mareczka. Gdyby mama to widziała, toby była zła.
Mareczek wiercił się okropnie i widać było, że nurtuje go jakiś problem.
– Jona, słuchaj, ja cię przepraszam, ale mnie to strasznie ciekawi... Dlaczego oni ci dali takie imię?
– Bo moja mama lubiła Jonasza Kutwę. Albo jakoś tak. To jakiś ktoś z jej młodości. A czemu pytasz?
– A bo tata mi opowiadał wczoraj o proroku Jonaszu... słyszałeś o proroku Jonaszu?
– Nie, a co to za jeden?
– Dokładnie nie zapamiętałem szczegółów, ale wieloryb go zeżarł.
– No przestań, Markus, wieloryby nie jedzą ludzi. Może rekin?
– Wieloryb. Może w tamtych czasach one były drapieżne. Ale to nie wszystko.
Mareczek trochę się jakby zawahał.
– Czekaj, Markus, tak go zeżarł i co, nic?
– Nie, on się uratował – odpowiedział w roztargnieniu Mareczek. – Nie pamiętam jak, bo dawali „Czterech pancernych” i trochę słuchałem taty, a trochę nie. Nie wiem, czy nie przemianuję Dżardżara na Szarika... Ale słuchaj, bo jest jeszcze coś. „Jonasz” się mówi na kogoś, kto przynosi pecha, wiesz?
– Nie wiem.
– No. A tak jest. Jak na przykład na statku ktoś był jonaszem i przez niego nie było wiatru, bo to żaglowce były, to go wyrzucali za burtę i po herbacie. I zaraz wiało, i statek szedł do przodu.
– Chcesz mnie wyrzucić za burtę? – spytał Jonasz z niejaką goryczą.
Mareczek aż podskoczył z oburzenia.
– Co ty, głupi jesteś, czy co? Moc cię opuściła – poprawił się. – Ja myślałem tylko, że może to imię przynosi ci pecha. Rozumiesz? Bo można iść do urzędu stanu cywilnego, pytałem tatę i on mi powiedział, że można iść i zmienić nazwisko albo imię! To niech oni ci zmienią imię!
– Czy ty już u nas kiedy byłeś, chłopcze?
Bystre oczka starszej damy prześwidrowały na wylot rosłego młodzieńca z paczuszką w wielkich łapach.
– Co tam masz, bombę? – dopytała, zanim zdążył jej odpowiedzieć.
– Ciastka – odparł młodzian zaskoczony. – Nie, nie byłem. Ja do Mirusi. Znaczy do Mirandy.
– Ależ ty duży jesteś – skonstatowała dama, z uznaniem patrząc w górę.
– Pani mnie zna? – zdziwił się.
– Ja ciebie? No skąd? Mirandy nie ma, ale zaraz będzie. Poszła po kapustę do warzywniaka. Na moją prośbę. Zaplanowałam gołąbki, więc kapusta… sam rozumiesz. Zaczekasz?
– Jeżeli mnie pani wpuści…
– Ach, oczywiście, że wpuszczę. Proszę, wejdź. Najlepiej do kuchni. I poczęstuj mnie ciastkiem, słodkie po mnie chodzi. A ja ci się zrewanżuję kawą. Pijesz kawę?
– Tylko w czasie sesji – oświadczył rzeczowo duży młodzian, wchodząc do mieszkania. – Pompka mi siada. Serce. Śmieszne, co? W moim wieku! Mógłbym dostać herbatki? Proszę. To te ciastka. Pani z nimi coś zrobi?
Pani Lila wyjęła z kredensu paterę w kwiatki i rozpakowała paczuszkę, po czym skrzywiła się lekko.
– Na drugi raz tam nie kupuj. Wcisnęli ci wczorajsze. Co najmniej. Ale dadzą się zjeść. Mówiłeś, że jak się nazywasz?
– Duży. To znaczy, nazywam się Światopełk Marzec, ksywę mam Duży. Ciastek mi… tego… nie wcisnęli wczorajszych. Ja je wczoraj kupowałem.
Pani Lila zaśmiała się i pokręciła głową.
– Mężczyźni! Typowe! No dobrze, nie będę ci robiła wykładu na temat świeżego pieczywa. Wiesz, chyba mi się jakoś kojarzysz. Słyszałam o tobie i to niedawno. Wyście robili tę całą telewizję miedzyuczelnianą. Sasza mi o tobie mówił. Jesteś zaprzyjaźniony z Mirandą.
– Jak najbardziej.
Pani Lila jakby lekko spochmurniała, nie wiadomo czy z powodu własnych myśli, czy na skutek spróbowania wczorajszego ptysia. Duży pokiwał głową nad mało reprezentacyjną tartoletką z owocami i bitą śmietaną.
– Wiem, o czym pani teraz pomyślała – powiedział, wąchając widelczyk. – Ona tylko podeschła, ta śmietana, ale nie śmierdzi. No więc martwi się pani Mirandą, co?
Teraz pani Lila pokiwała głową bez słowa.
– Wszyscy się martwimy – ciągnął Duży. – Znaczy, Gonia na wyjeździe, ja i Staszek, ale ze Staszkiem to ona nie chce gadać. Zresztą on z nią chyba też nie chce, chociaż się martwi. Gonia się naczytała różnych damskich pisemek i jej zdaniem Mirka ma depresję, i powinna iść do specjalisty. Mirusia nie chce. Ja się nie znam, może i można jakoś samemu sobie poradzić z taką sytuacją jak jej. Sytuacja. Pewnie to wymaga czasu. Pyszna herbata, proszę pani.
– Oczywiście, że ma depresję – przytaknęła gospodyni, dolewając mu herbaty z wielkiego porcelanowego dzbanka w te same kwiatki, co patera. – Ja to już dawno wiem, bo omówiłam sprawę z zaprzyjaźnionym lekarzem psychiatrą. Ale ona sobie nie chce dać pomóc.
– Nie wiem, czy jej to pomoże – zaczął z zastanowieniem w głosie Duży. – Ale mam dla niej taką małą niespodziankę. – Tu zawiesił głos i dziabnął tartoletkę widelczykiem. Nie poddała się, więc ponowił próbę, tym razem z sukcesem. – Właściwie nie wiem, czy można to nazwać niespodzianką…
Oczka pani Lili zaświeciły jak dwa brylanty pierwszej wody. Uwielbiała niespodzianki, bez względu na to, czy były przeznaczone dla niej, czy też dla kogokolwiek innego. Duży zrozumiał ten błysk prawidłowo. Pokręcił głową.
– Nie mogę pani powiedzieć. Przykro mi. Absolutnie nie mogę.
Pani Lila aż sapnęła.
– Jak, nie możesz? A jeśli twoja niespodzianka źle na nią wpłynie? Nie jesteś psychologiem, więc nie możesz tego wiedzieć. A ja mam zaprzyjaźnionego psychiatrę i mi się udzieliło, poza tym jestem stara i doświadczona. Musisz mi powiedzieć! Ja ci mówię, nie ryzykuj! Dla dobra Mirandy!
Światopełk Marzec był człowiekiem inteligentnym, zrozumiał więc, że jeśli nie zdradzi pani Lili niebacznie wspomnianej tajemnicy, to ona, znaczy pani Lila, może dostać apopleksji z niezaspokojonej ciekawości. Albo zawału. Albo pęknie. Powierzenie jej sekretu mogłoby się źle skończyć, gdyby się wygadała, ale Miranda opowiadała o niej same dobre rzeczy. Podobno niezła z niej stara wariatka (Duży myślał tak z pewną dozą czułości), ale jednocześnie wspaniała kobieta i w sprawach ważnych niezawodna. No i – nie da się ukryć – szalenie sympatyczna. Duży nigdy jeszcze w swoim dwudziestoparoletnim życiu nie poczuł tak szybko sympatii do nikogo.
Pani Lila czekała w napięciu, acz z wyraźną nadzieją. Duży omal nie zaczął się śmiać.
– Czy mogę liczyć na absolutną dyskrecję? Bo to sprawa dosyć nieprzyjemna w sumie…
– Ej, to czym ty jej właściwie chcesz sprawić przyjemność, tej naszej Mirandzie? Nieprzyjemnością?
Duży westchnął i zaatakował pancerny spód swojej tartoletki.
– To skomplikowane… ale chyba tak.
– Tym bardziej powinieneś mi powiedzieć. To się nazywa konsultacja wstępna, mój drogi. Masz! Guzdrałeś się i guzdrałeś, i co? Przyszła!
W istocie, Miranda, taszcząca wielką głowę kapuścianą oraz torbę pełną ziemniaków i różnych warzyw, weszła do kuchni. Wyglądała mizernie, co zresztą nie było żadną nowością, bo ostatnio stale była mizerna. Pani Lila zastanawiała się niejeden raz, jaką piękną dziewczyną mogłaby być jej lokatorka, gdyby przybrała odrobinkę na wadze i gdyby znikły te cienie pod jej oczami. I gdyby staranniej dobrała górę do dołu, to znaczy bluzkę do spodni. I gdyby poszła do fryzjera, zamiast wiązać swoje wspaniałe włosy gumką recepturką. I gdyby założyła na te swoje zgrabne stopy jakieś pantofelki zamiast wydeptanych trampek!
– Jestem, Lilu. O, cześć. Szkoda, że nie przyszedłeś dwadzieścia minut wcześniej, pomógłbyś mi to wszystko nosić. A tak, mam rączki do kolan powyciągane.
Cmoknęła go w przelocie i zaczęła pozbywać się ładunku, układając porządnie pory i selery na zmianę z marchewkami w dużym okrągłym koszu. Całość uwieńczyła kapustą i przysiadła się do stołu.
– Mówiłyśmy ci z Gonią, żebyś nie kupował ciastek na zapas. Nic nie szkodzi, zjem stare. Chce mi się słodkiego.
– To tak jak mnie – wtrąciła pospiesznie pani Lila. – Nie bierz tego kruchego, wcisnęli mu sprzed tygodnia. Ptyś jest jadalny. Bardzo miły ten twój duży kolega.
Ostatnie zdanie powiedziała z tak królewską łaskawością, że Duży odruchowo poderwał się z krzesła i ukłonił.
– Kolega Duży – poprawiła Miranda. – To prawda. Duży jest kochany. Zawsze był. Lilu, niczego sobie po nim nie obiecuj. On ma dziewczynę, na razie wyjechaną, ale ma.
– A co mnie to obchodzi? – Pani Lila podniosła podmalowane starannie oczka w górę na znak, że nic. – Ale mówił coś o jakiejś niespodziance, tylko nie chciał zeznać, w czym rzecz.
Duży właśnie nabierał słusznego przekonania, że nie uda mu się wyrwać ze szponów tej niewielkiej staruszki. Spojrzał nieco rozpaczliwie na Mirandę (martwiły go jej cienie pod oczami) i wymownie wzruszył ramionami. Miranda machnęła tylko ręką.
– Powiedz, powiedz. Pani Lila jest wzorem dyskrecji. I tak mi cierpliwie matkuje, że coś jej się od życia należy.
– Dziękuję ci, moja droga. Chociaż wcale ci nie matkuję, bo byś mi na to nie pozwoliła, niezależna osobo. Mieszkasz u mnie i to wszystko.
– Oj, nie – zaśmiała się Miranda i prychnęła ptysiem. – Nie wszystko, nie. Mów, Duży.
– Ale wiesz, to dotyczy tych twoich spraw… – Duży jeszcze miał wątpliwości.
– Rozumiem. – Miranda spochmurniała. – Nie szkodzi. Lila wie wszystko.
Pani Lila zamarła z filiżanką kawy w ręce i nadzieją w spojrzeniu. Duży student kiwnął głową na znak rezygnacji.
– I wie pani, kto to jest Trumbiak?
– To jakiś facet? – Pani Lila niepewnie pokręciła głową.
– Baba. – W głosie Mirandy zabrzmiała prawdziwa, zimna nienawiść. – Eliza Trumbiak. Będę z nią miała zajęcia w następnym semestrze. Nie wiem, jak ja to przeżyję.
– Ach! – Pani Lila zrozumiała. – to ta, co cię wciągnęła w tę ciążę na zamówienie!
Miranda ponuro przytaknęła.
Duży, lekko wstrząśnięty bezpośredniością pani Lili, ciągnął ostrożnie:
– No bo widzisz, Mirusia… Może nie będziesz miała z nią tych zajęć… tylko zupełnie z kimś innym…
– Chcesz ją zamordować, młody człowieku? – spytała pani Lila ciekawie. – Osobiście, czy zamierzasz kogoś wynająć? O, przepraszam, już nie przerywam, mów prędzej, bo umrę z tego napięcia!
– Staram się, proszę pani. No więc ja… ja dokonałem pewnego odkrycia. Mirusia, ty byłaś jej… jednostkowym przypadkiem? Czy było was więcej?
– Z tego, co wiem, byłam jedyna. Ona tam coś niby planowała, kazała mi się rozglądać za kandydatkami na zastępcze matki. Rozumiecie, studentki z kłopotami finansowymi. Ale ostatecznie to wszystko przecież wzięło w łeb. Ona miała oddać te pieniądze, które ja jej dałam, ale nie wiem, czy oddała. Tym Grabiszyńskim, zleceniodawcom. Myślę, że je zatrzymała.
Duży przybrał chytry wyraz twarzy, średnio pasujący do otwartego i szczerego oblicza.
– A otóż, kochana moja koleżanko, a nawet przyjaciółko, wcale nie jest tak, jak myślisz.
Lila i Miranda spojrzały na niego jak na dziwo.
– Twoja, za przeproszeniem, pracodawczyni, owszem, po niepowodzeniu waszego, przepraszam cię, Miruś, przedsięwzięcia, na jakiś czas się przytaiła. Ale od kilku miesięcy prowadzi ożywioną działalność w zakresie pośrednictwa między kobietami niemogącymi zajść w ciążę a innymi kobietami, gotowymi wynająć brzuch. Co panie na to?
Panie jednym głosem zapytały go, skąd wie. Chwilowo zignorował tę kwestię.
– To jeszcze nie wszystko. Madame Trumbiak podejmuje się również pośrednictwa pomiędzy kobietami chcącymi pozbyć się własnego dziecka i ludźmi chcącymi to dziecko adoptować. Za odpowiednią sumę, oczywiście. Z tego, co wyszperałem, wynika, że udało jej się skojarzyć jeden taki komplet. Adopcyjny. I chyba dwa małżeństwa szukające brzucha skontaktowała z kobietami do wynajęcia. Tylko tym razem nie są to studentki, a takie starsze kobitki, między trzydziestką a czterdziestką.
– Chwila, panie Duży – przerwała stanowczym głosem pani Lila. – To nie może być legalne, na litość boską!
– Nie wiem, pani Lilu. Być może nawet jest karalne, jeszcze nie zdążyłem tego sprawdzić. Ale na pewno nie byłoby dobrze widziane przez władze uczelni.
– Mam nadzieję, że wywaliliby ją na pysk – powiedziała mściwie Miranda. – W każdym razie życia by na uniwerku nie miała. Skąd to wszystko wiesz? Grzebałeś, gdzie nie powinieneś?
– Trochę grzebałem…
– Nie rozumiem – oświadczyła pani Lila. – Gdzie grzebałem?
– Lilu, on jest geniuszem komputerowym. Duży, proszę, mów tak, żeby Lila cię rozumiała…
– Proszę uprzejmie. Pani Lilu, Mirusia ma rację. Tak mi coś szeptało, że Trumbiakowa nie zrezygnuje z kasiorki. Zajrzałem trochę do różnych komputerów, prywatnych i służbowych… zacząłem zresztą od najzupełniej niewinnych poszukiwań w sieci, co to każdemu wolno. Raz jako niespełniona mamusia, innym razem jako brzuch do wynajęcia. No i trafiłem, nawet dosyć szybko. Było kilka takich adresów pod hasłem: „Zrobimy z ciebie szczęśliwą matkę, a tobie, właścicielko zdrowego brzucha, damy zarobić”. Obejrzałem sobie dokładnie wszystkie i pod jednym trafiłem. Trumbiaczka, oczywiście, nie występowała jako Trumbiaczka, tylko jako agencja „Nasze dziecko”. Pani Flora Znaniecka, anioł dobroczynny niespełnionych rodzin. Patrzcie, prawie otwartym tekstem. Zabezpieczyła się na różne sposoby, nie będę pań zanudzał szczegółami, ale ja jestem lepszy w te klocki niż ona i gdyby miało ci to sprawić przyjemność, Mirusiu, to ja ją mogę ujawnić.
– Jak to, ujawnić? – Pani Lila była zaróżowiona z emocji.
– Mogę ogłosić wszem i wobec, w sieci, oczywiście, czyli w Internecie, pani Lilu, że pod szyldem agencji zajmującej się takim a takim procederem działa nie kto inny, tylko szanowana wykładowczyni uniwersytecka, tu dane, z nazwiskiem, adresem i fotografią włącznie. Mogę ujawnić całą jej korespondencję z ewentualnymi kontrahentami. Proszę się nie bać, bez nazwisk tych jej klientów.
– Ale ona może skasować wszystko i się nie przyznać!
– Po pierwsze, mam już skopiowane, co ona wpakowała do sieci. Po drugie, w Internecie nic nie ginie. A ja umiem znaleźć, co zginęło. Jakby zginęło.
– O matko…
Pani Lila z wrażenia pomieszanego z nagłym szacunkiem zmieniła Dużemu filiżankę na czystą i nalała mu herbaty.
– Powiedz mi jeszcze, bo nie rozumiem… Jeżeli ona występowała jako Flora Jakaśtam Zaniewska czy Zaniewicka…
– Znaniecka.
– Właśnie. Znaniecka. I niby skąd wiedziałeś, że to Trumbiaczka?
– Wspominałem już, że wykonałem bardzo porządny research, no, jeśli kto woli – zajrzałem do różnych kompów, z kompem Trumbiaczki, jako podejrzanej, na czele. A nawet z dwoma kompami Trumbiaczki, służbowym i prywatnym. Wszystko posprawdzałem na krzyż. Ona do nich, oni do niej, znaczy, kontrahenci. Dotarłem też do jej bilingów i potwierdziło mi się, że komunikowała się z tymi ludźmi również komórkowo. Dało mi to stuprocentową pewność i stuprocentowe dowody.
– Zajrzałeś? Dotarłeś? Ach! Włamałeś się! Czy to znaczy, że jesteś hakerem? – Pani Lila była zachwycona. – Zawsze chciałam poznać hakera! Zrobię świeżej herbatki, a ty mi wszystko wytłumaczysz, żebym zrozumiała!
– Nie, kochana, nie wierzę! Jak mogłaś tak się zapuścić? Ty wiesz, jak wyglądasz?
– Jak miotła wyścigowa – mruknęła posępnie Jaśmina. – Nic nie mów. Nie komentuj. Mąż mi umarł.
Stylistka Monika zrobiła wielkie oczy i usiadła na parapecie wielkiego okna wychodzącego na secesyjne podwórko. Taki początek konwersacji z ulubioną klientką i odwieczną przyjaciółką trochę ją oszołomił. Znała Ludomira Taranka i przepadała za nim, jak wszyscy zresztą. Przynosił jej wielkie bukiety tulipanów i bawił rozmową, podczas gdy ona uwijała się wokół głowy jego żony.
– Nic nie mówię – powiedziała. – Kiedy?
– Pół roku temu.
– A, to ja pewnie wtedy byłam wyjechana z Polski, dlatego nic nie wiedziałam. Nie, to niewyobrażalne. Nic nie mówię. Wszystko rozumiem… Ale przecież on nigdy nie chorował, nie wspominałaś…
– Bo nie chorował. To znaczy, pewnie chorował, ale uważał, że nic nie ma znaczenia w obliczu jego ukochanej matematyki. A już na pewno nie taki głupi narząd jak serce. Bo jemu serce pękło, tak mi lekarze powiedzieli. Nagła śmierć sercowa. Pierwszy raz w życiu usłyszałam o czymś takim. Jakaś forma zawału, nie wiem i nie obchodzi mnie to. Rozumiesz. Dlatego jestem zapuszczona. Nie miałam głowy do niczego. Właśnie mam zamiar się wygrzebać. Zrób mi coś.
– Coś, to znaczy ostrzygę cię, wymodeluję, no i tę siwiznę trzeba zlikwidować. Ufarbujemy to, co ci zostawię… Chyba nie chcesz być siwą staruszką?
– No właśnie, nie chcę i dlatego przyszłam. Ale nie żądaj ode mnie, żebym ci powiedziała, czego chcę. Nie wiem, czego. Rób, co uważasz, bylebym przestała wyglądać jak pomiotło.
Postanowienie przybrania jakiego takiego wyglądu Jaśmina podjęła po przyjeździe do Szczecina, do matki. Dom na Skolwinie zawsze jej doskonale robił. Tym razem skutek był taki, że spojrzała w lustro i przestraszyła się na widok własnej twarzy. Worki pod oczami, ziemista cera, mnóstwo nowych zmarszczek i półroczne odrosty na potarganych włosach. W Warszawie przy Lwowskiej jakoś tego nie było widać. Natychmiast zadzwoniła do Moniki i wytargowała od niej przyjęcie poza kolejnością. Gdyby miała czekać trzy tygodnie na wolne miejsce, zapewne straciłaby zapał do odnowy. Monika zresztą nie protestowała – Jaśmina była szkolną koleżanką jej rodziców i znała ją od urodzenia. Jaśmina Monikę, oczywiście, nie na odwrót. To ona swego czasu przekonała matkę Moniki, a zwłaszcza ojca, żeby nie marnowali dziecku życia i nie pchali biedaczki na studia medyczne, które w najmniejszym stopniu jej nie interesowały. Dziecko od urodzenia wiedziało, kim chce zostać. Wszystkie jej lalki miały włosy, które Monisia przeistaczała w najrozmaitsze koafiury. Trenowała na koleżankach, matce, siostrze i wszystkich ciotkach, a także na Karolu Paputku, małym, zadziwiająco spokojnym psie rasy West Highland White Terrier. Kiedy już dorosła, jej ojciec, ostatecznie bardzo dumny z córki przywożącej do domu rozmaite fryzjerskie trofea krajowe i zagraniczne, twierdził, że Karol Paputek, w nagrodę za nieprawdopodobną cierpliwość, po zakończeniu żywota poszedł natychmiast do psiego raju, gdzie zajął miejsce dla vipów.
Rodzice Moniki mieszkali teraz w willi pod Poznaniem, hodując róże, maliny i psa Karola Paputka Trzeciego, rottweilera skomponowanego wdzięcznie z bernardynem (KP Drugi, nieodżałowanej pamięci, był wielorasowym kudłaczem, również wziętym ze schroniska). Monika od jakiegoś czasu była posiadaczką obszernego studia fryzjerskiego w pięknym podworcu jedynej w Szczecinie naprawdę secesyjnej kamienicy. W kolejce do niej trzeba było czekać miesiąc, a jeśli zaszczycała swoją osobą jakieś międzynarodowe sympozja, to tylko po to, aby szkolić tak zwanych młodych adeptów.
Przeglądała teraz katalogi farb do włosów i intensywnie myślała o kilku sprawach naraz. Po pierwsze, jaki kolor będzie stosowny dla Jaśminy, w jej obecnym położeniu i nastroju. Wściekły rudy, w którym, jak uważała, Jaśminie było najbardziej do twarzy, odpadał na starcie. Po drugie, strasznie jej było żal przyjaciółki. Po trzecie, strasznie jej było żal Ludomira. Po czwarte, co ona teraz zrobi, Jaśmina, jak sobie da radę, przecież ci jej synowie prędzej czy później rozlecą się po świecie. Czy ona ma w ogóle jakieś plany na przyszłość?
– Na razie nie wiem, co będzie dalej – powiedziała Jaśmina, jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie. – W mojej sytuacji musiałam dać sobie spokój z terapią… mówię o mojej pracy w poradni i w gabinecie. Nie nadaję się w tej chwili do prostowania ludziom ścieżek. Nie wolno mi tego zresztą robić.
– A uniwerek? Uniwerki? Czekaj, zaraz mi odpowiesz, tylko popatrz na ten kolor. – Podsunęła jej pod nos katalog z różnobarwnymi pędzelkami włosów, ale Jaśmina tylko pokręciła głową. – Nie podoba ci się?
– Nie wiem. Mówiłam ci, rób, co chcesz. Mam wyglądać.
– Rude ci zrobię.
– Nie lubię.
– No to jakie?
– Jakie chcesz.
– Nie mam do ciebie cierpliwości. Ja będę robiła, a ty siedź i opowiadaj. Uniwerek.
– Mam wykłady. Zajęcia różne. Dobrze, że w tym roku tylko w Warszawie, Szczecin mi chwilowo wypadł. Chyba już tu nie wrócę…
– To kto będzie cię przerabiał na młodą laskę?
– Tylko w sensie pracy. Monisiu, nie zdradzę cię, nie ma takiej możliwości. Z Księżyca przyjadę. A zresztą powiem ci... Mam tę swoją robotę w Warszawie na uczelni, ale chyba w niej nie wytrzymam.
– Ciociu Jaśmino, mów bardziej zrozumiale.
– Już się sprężam. Wiesz, Monisiu, ja już nie mogę patrzeć na nich wszystkich… czekaj, tłumaczę. Na tych ludzi, co do mnie przychodzą z nerwicami, psychozami i depresjami, i wywalają je na mnie, te swoje depresje. A jeszcze bardziej nie mogę patrzeć na studentów. Monia, nigdy tak nie było. Zawsze lubiłam uczyć, chyba nawet bardziej niż cokolwiek innego. Teraz nienawidzę. Nie mam nic przeciwko studentom, tylko patrzeć na nich nie mogę. Słuchaj, oni siedzą przede mną jak stado baranów, a ja wiem, że niczego ich nie nauczę. I w ogóle wisi mi, czy oni chcą rozumieć to, co do nich mówię, czy nie. Chcę tylko, żeby sobie poszli w cholerę. A jeszcze dziennikarze za mną łażą i pytają bez skrępowania, jak ja się teraz czuję i czy bym nie opowiedziała w telewizji, jak sobie radzić z traumą po śmierci bliskiej osoby. A potem te poradnie, telefony… Monisiu, ja mam już dość ludzkich problemów. Mam już dość ludzi. Rzygam ludźmi i rzygam ich problemami. Albo mnie puszczą na wcześniejszą emeryturę, albo umrę w sali wykładowej, jak Ludek w jednej chwili, albo załatwię sobie u kolegów bezterminowe zwolnienie z roboty. Albo kogoś zabiję.
Zamilkła, bo w sali zapadła cisza i wyglądało na to, że podsłuchują już nie tylko klientki, ale i cały personel. Monika była wstrząśnięta. Jaśmina wygłosiła ten nieco chaotyczny monolog jednostajnym szeptem, pozornie beznamiętnym. Znająca życie młoda fryzjerka wiedziała, że w starszej przyjaciółce wszystko się w tej chwili gotuje. Pospiesznie odłożyła miseczkę z resztkami kolorowej papki.
– Chodź, teraz posiedzisz trzydzieści pięć minut. Chcesz u mnie w biurze czy wolisz tu, na foteliku?
– Wolę u ciebie.
Monika wydała kilka rzeczowych poleceń i zaprowadziła Jaśminę długim korytarzykiem do małego pokoju z oknem wychodzącym na secesyjną fasadę kamienicy po drugiej stronie podwórka.
– Siadaj. Chcesz kawy?
– Zawsze chcę kawy. Ostatnio stale śpię. To depresyjne, wiem. Ale co z tego, że wiem?
Usiadła na krześle wyglądającym na wygodne i nagle zerwała się z niego. Poczuła zimne, mokre dotknięcie pod kolanem. Monika odwróciła się od ekspresu.
– O Boże, przepraszam cię. Zapomniałam na śmierć, że ją tu schowałam! Proszę, Jaśmino, poznaj Maszkę. Maszka dobra dziewczynka! Piesa, to ciocia Jaśmina, zachowaj się!
Spod stolika niespiesznie wyłonił się czarny nos, podłużna kufa w kolorach czerni i starego złota, bursztynowe oczy w oprawie à la Kleopatra, reszta złocistej głowy i dwoje imponujących uszu, aż wreszcie cała Masza wyszła na światło dzienne. Okazała się wybujałym owczarkiem niemieckim. Popatrzyła na Jaśminę badawczo, po czym położyła jej pysk na kolanach.
– Popatrz, popatrz! Tego jeszcze u niej nie widziałam. To dobra dziewczynka, poza tym świetnie ułożona, a w ogóle policjantka. Lubi ludzi, ale zachowuje dystans. Tak ją nauczyli w robocie. Wiesz co, ona chyba wyczuła, że jesteś w wielkim stresie, i chce cię jakoś pocieszyć. Kobieta kobietę…
Masza, jakby na potwierdzenie, westchnęła spektakularnie, usunęła z kolan Jaśminy pysk i zafundowała jej wielką łapę. Łapę też miała złocistą, pięknie wysklepioną, z potężnymi pazurami.
Jaśmina nie wytrzymała i doskonale wiedząc, że nigdy, przenigdy nie robi się tego obcym psom, zwłaszcza pracującym, objęła Maszę za szyję i przytuliła się do miękkiego futra. Masza krótką chwilę pomrukiwała przyjaźnie, ale dość szybko wysunęła się z jej ramion.
Przepraszam, mówiły nieco zakłopotane psie oczy, chętnie bym się z tobą popieszczochała, naprawdę chętnie, ale strasznie śmierdzi ci łeb.
Farba do włosów musiała być dla psiego nosa nie lada wyzwaniem.
– Ona jest twoja?
– Moja nie. Ona jest mojego kuzyna, policjanta. Żona wyrwała go na zakupy do Kaskady i ja ją przechowuję. Jest bardzo grzeczna. Już tu bywała i nigdy nie narobiła kłopotów.
– To młoda dziewczynka. I mówisz, że pracuje?
Monika bez słowa wskazała leżącą na krześle obrożę z napisem POLICJA.
Do pokoju zajrzała blondynka z drobnymi loczkami.
– Monia, przepraszam, ale musisz przyjść. Umyłam już panią Stopikową po farbie i ona teraz warczy, że nie będzie na ciebie czekać godzinami…
Monika wyszła pospiesznie, a Jaśmina pomyślała, jaki to paradoks, człowiek warczy, a pies nie warczy…
– Gdzie chciałbyś pojechać w tym roku na wakacje, Jonaszu?
– Na Mazury – odpowiedział natychmiast i beznadziejnie Jonasz.
Strasznie, ale to strasznie chciałby jechać na Mazury, najlepiej z rodziną Mareczka Kozy, którego stryjek leśniczy ma leśniczówkę nad jakąś odnogą Śniardw, z bezpośrednim dostępem do wody; ma też łódkę, wędki, namiot, nieprzebraną wiedzę przyrodniczą (wiedza ta właśnie zaczynała fascynować Jonasza) i, absolutnie bezcenną, nieograniczoną swobodę ruchu. Gdyby Jonasz z Markiem znaleźli się w tym lesie pod opieką wujka Bruna, mieliby siłą rzeczy coś w rodzaju immunitetu – tak to sobie przynajmniej wyobrażali. Zaglądaliby do każdego zakątka, nawet najbardziej zarezerwowanego dla miejscowej fauny i flory. Rzecz jasna, byłoby to zaglądanie kwalifikowane, cywilizowane i odpowiednio przygotowane, tak by ani sobie, ani faunie i florze nie uczynić żadnej szkody. Jonasz miałby wreszcie okazję do wykorzystania swojego wypasionego sprzętu fotograficznego, którego cały worek dostał na ostatnią Gwiazdkę. Wyobrażał sobie, jak fotografuje wschody i zachody słońca nad wodą, mgły poranne, jelenia czy może sarnę pod wielkim dębem (chyba są tam jakieś porządne dęby!), a przede wszystkim obłędne makra: jakieś wytrzeszczone oczy mrówki albo wzór na skrzydełku ważki… w poświacie księżyca.
Wiedział doskonale, że nie ma najmniejszych szans na wyjazd z Kozami – nawet na niedzielną wycieczkę do Wilanowa (inny stryj Koza, dendrolog, pracował w ogrodach królewskich), a co dopiero na Mazury, na dwa miesiące. Kiedyś niebacznie zwierzył się mamie ze swoich przyrodniczych marzeń, a ona uświadomiła go natychmiast, jak niepożądanym towarzystwem – nawet tylko wakacyjnym – jest rodzina Kozów. Dlatego nie zdziwił go jej perlisty śmiech, kiedy pracowicie udawała, że wzięła jego słowa za żart.
– Zawsze musisz mnie rozśmieszyć! – Spektakularnie wytarła lewe oko, jakby jej się tusz rozmazał, co było niemożliwe, ponieważ używała wyłącznie wodoodpornych. – Nie martw się, nie będziesz musiał jeździć na Mazury i mieszkać w jakichś strasznych warunkach u ludzi, którym nie powierzyłabym nawet kota, a co dopiero własnego synka. Słuchaj, kochany, znalazłam dla ciebie dwa znakomite… nie wiem, jak to nazwać, jeden to na pewno obóz, a drugi… no, nie wiem. Pobyt językowy. Szkoda by było zaniedbywać twój talent do języków, a przy okazji czas najwyższy, żebyś zobaczył stolicę Europy, Miasto Światła, no, znaczy Paryż. Wieża Eiffla, stateczki na Sekwanie, te ich wszystkie zabytki historyczne. Bardzo ważne. Każdy kulturalny człowiek powinien zobaczyć Paryż i to jak najwcześniej. Ja cię tam zawiozę, a potem będziesz pod opieką takiej firmy, która te pobyty organizuje. Dla małych grup, trzy, cztery osoby. No, może pięć albo sześć. Złapiesz francuski błyskawicznie, jestem absolutnie pewna. Potem będziesz go sobie tylko rozwijał przy okazji. Aha, tam wchodzi jeszcze kurs superpamięci i szybkiego czytania.
– I to cały miesiąc?
– Calutki, kochanie. Super, nie? Jak wrócisz, pojedziesz w góry i tam dla odmiany będziesz miał obóz wspinaczkowy, turystyczny, no wiesz, kultura fizyczna. Zdrowie to podstawa, a ty się za mało ruszasz, kotku.
– Gdzie to? – jęknął Jonasz, który nie przepadał za górami.
– W Karpaczu. Trzy tygodnie, bo co najmniej tydzień musisz się aklimatyzować. To ekskluzywny obóz, kwaterę główną macie u Gołębiewskiego, będzie ci wygodnie. I tu dla odmiany pojedziesz z grupą, a ja do ciebie dojadę.
Wizja spokojnego, niespiesznego podchodzenia dzikiej przyrody z tym cudnym wielkim obiektywem o imponujących możliwościach oddaliła się szybkimi krokami. Jonasz poczuł się niesłychanie zgnębiony. Nawet nie próbował dyskutować. Andżelika Zawadzka, zwana przez niektórych (głównie byłych) znajomych Andżelą Tygrysicą Biznesu albo po prostu Ędżi Piranią, nie dopuszczała do dyskusji w sprawach, w których podjęła już decyzję. Nieważne, kogo i czego dotyczyły. Syn wiedział o tym najlepiej.
Nie wiedział jednak, że matka ma dla niego trzecią niespodziankę, też do pewnego stopnia wyjazdową, choć nie na taki dystans. Ędżi postanowiła poprawić rodzinie status mieszkaniowy, a przy okazji ostatecznie pozbyć się cholernego Mareczka Kozy. I tak dom zrobił się ostatnio za ciasny. Kiedy Jonasz wróci z gór, a właściwie kiedy ona go przywiezie, pojadą do zupełnie innego mieszkania, w zupełnie innym punkcie Warszawy, gdzie z całą pewnością żaden stary Koza nie będzie potrzebny do doraźnych napraw, a żaden młody Koza nie przeciśnie się przez recepcję!
Jego Magnificencja był lekko wstrząśnięty.
Tego dnia obudził się w wyjątkowo dobrym humorze, wyspany jak nigdy i zadowolony z życia. Jeszcze nie zdążył na dobre otworzyć oczu, kiedy poczuł boski aromat kawy i świeżego pieczywa. Oznaczało to, że małżonka Magnificencji zerwała się o świcie (ze trzy – cztery razy w roku miewała takie pomysły) i poleciała po bułki do piekarni znajdującej się w sąsiedniej kamienicy. Magnificencja wdział purpurowy szlafrok w złote smoki (pamiątka z podróży do Chin), przeciągnął się rozkosznie i pomaszerował do kuchni. Jasne promienie słońca wpadały przez okno i oświetlały cudowny widok: koszyczek ze świeżymi bułkami, talerz z plasterkami przeróżnych wędlin domowej roboty, inny talerz pełen serów, zielony szczypiorek, czerwoniutkie rzodkiewki, dzbanek z kawą i żonę w koronkowej podomce, wybijającą jajka na patelnię.
Nie wyciągajmy mylnych wniosków: Magnificencja nie był obżartuchem. Był smakoszem i hedonistą. Doskonałe śniadanie w piękny poranek cieszyło go tak samo, jak posiadanie całego zastępu przyjaciółek i flam. Żonę swoją kochał przy tym, a nawet darzył ją prawdziwą przyjaźnią. Zwłaszcza kiedy dostarczała mu tych śniadanek oraz innych wyrafinowanych radości stołu. Na radościach domowego łoża – zważywszy na te wszystkie flamy – mniej mu zależało.
Najedzony, ale nieprzejedzony, elegancko ubrany i pachnący starym dobrym Fahrenheitem – poszedł do pracy, ciesząc się majem… jak by to ujął Kubuś Puchatek.
Sekretarka Małgosia – niestety, nie w koronkowej podomce, tylko w okropnej, grzecznej garsonce – czekała na niego z kolejną tego ranka filiżanką kawy, mocnej i aromatycznej. Miała jakąś dziwną minę – sekretarka, nie kawa – ale nic nie mówiła.
– Coś się stało, pani Małgosiu?
Magnificencja miał niepodważalną zasadę: do swoich uniwersyteckich kochaneczek w pracy zwracał się wyłącznie per „pani”. Od nich wymagał tego samego. Nawet jeśli poza nimi nikogo nie było w pokoju.
Pani Małgosia wzruszyła ramionami. Magnificencja zastanawiał się przez moment, czy to, co dostrzegł w jej starannie wymalowanych oczach, nie jest przypadkiem błyskiem złośliwej satysfakcji… może zresztą złośliwości w postaci czystej.
– Ach, nic takiego – powiedziała z profesjonalnym uśmiechem. – W każdym razie nic takiego, co by panu rektorowi miało spędzać sen z powiek. Ale gdyby pan rektor przy kawusi zajrzał do poczty i na nasze forum uczelniane…
– To co? Szlag mnie trafi czy będę się śmiał?
– To zależy, czy pan rektor… znaczy, jaki pan rektor ma stosunek… źle się wyraziłam. W każdym razie mamy niusa. Kupiłam tych małych pierniczków, które pan rektor lubi, podać do kawy?
– Nie, dziękuję, dzisiaj będzie kawa z niusem. Bo może bym się zakrztusił tym pierniczkiem.
Pani Małgosia chciała powiedzieć, że zakrztusi się samym niusem, bez pierniczka, ale się powstrzymała. Postawiła kawę na rektorskim biurku i z miłym uśmiechem wycofała się do sekretariatu.
Magnificencja, którego świetny humor poranny zdążył opuścić, usiadł za biurkiem. Komputer miał już włączony. Od razu wszedł na forum uczelniane. Nius w pierwszej chwili przypominał nekrolog, po bliższym przyjrzeniu się jednak widać było, że ramka zdobna jest w kwiatki podobne do stokrotek, a w narożnikach widnieją miniaturowe boćki z węzełkami w dziobach. Komentarze pod nim szły w dziesiątki.
„Studentki, szansa dla was” – optymistycznie głosił tytuł wersalikami fikuśnego kroju. Ktoś tu hulał po uniwersyteckim serwerze jak chciał, bawiąc się grafiką własnego chowu. Tekst był niedługi, za to soczysty.
Drogie koleżanki studentki, chcące sobie dorobić do stypendium! Otwierają się dla was nowe, atrakcyjne możliwości, i to dzięki jednej z naszych znakomitych uczonych. Pomyślała o was życzliwie pani doktor Eliza Trumbiak, tworząc oryginalną agencję pośrednictwa pracy. Możecie zgarnąć całkiem niezłą kasę, wynajmując swój zdrowy, śliczny brzuszek komuś, kto bezskutecznie oczekuje dziecka. Szczegóły wyłoży wam sama pani doktor Trumbiak, ukrywająca się – ze zbytniej skromności – pod jakże humanistycznie brzmiącym pseudonimem Flory Znanieckiej (tu następował adres internetowy agencji „Nasze dziecko”).
Pytacie, skąd my to wiemy? Ano wiemy. Agencja „Nasze dziecko” zagnieździła się na prywatnym komputerze pani doktor Trumbiakówny (tu numer IP). Część zaś poczty dobrej pani Znanieckiej wychodzi z komputera służbowego pani doktor T.
Na życzenie podamy więcej szczegółów, ale prościej będzie, jeśli same otworzycie adres agencji „Nasze dziecko” i przekonacie się, jak zacną kasę możecie tam zarobić.
Mój brzuch – moja skarbonka! Powodzenia, koleżanki!
Pierwszą reakcją Magnificencji było westchnienie ulgi. Jak to dobrze, że swego czasu porzucił przelotną myśl o poderwaniu poważnej doktor Elizy! W sumie mało brakowało. Już nawet sobie wyobrażał, jak budzi tego Kopciuszka do życia i przerabia go na piękną, zadbaną kobietę (Magnificencja też był humanistą, i to z zacięciem Pigmaliona). Uff. Bóg strzegł.
Wypił jednym haustem swoją znakomitą kawę i zabrał się do czytania komentarzy. Były przewidywalne i mało odkrywcze. No i dobrze, jedno takie odkrycie na razie wystarczy.
– Pani Małgosiu! – zawołał, nie bawiąc się w żadne interkomy. – Jeszcze kawy poproszę, takiej samej dobrej.
Kawa zjawiła się tak prędko, jakby sekretarka cały czas czekała z palcem na guziku ekspresu.
– No i co?
Tak, ten błysk to była czysta, nieskalana złośliwość. Czemu te kobietki tak nie lubiły doktor Trumbiak?
– No i nic. Będę sobie teraz popijał tę wyborną kawkę i zastanawiał się, co z tym fantem zrobić. Proszę do mnie nikogo nie wpuszczać przez jakieś dwadzieścia minut. Tyle powinno mi wystarczyć na podjęcie decyzji.
Jaśmina Taranek wróciła do Warszawy ze znakomicie ostrzyżonymi włosami w kolorze jasnokasztanowym, ale z tym samym smutkiem w duszy, z jakim jechała odwiedzić matkę w Szczecinie. Może nawet z większym, okazało się bowiem, że mama ostatnio podupadła na zdrowiu i nie powinna mieszkać samotnie. Sympatyczni studenci, którzy kwaterowali w domu na Skolwinie, za pół roku mieli bronić dyplomów i wracać do swojego Kołobrzegu. Zostawało więc pół roku na decyzję: zabrać mamę do Warszawy czy samej przenieść się na stałe do Szczecina.
A chłopcy? A Heniusia?
Chłopcy nie tacy znowu chłopcy, stare konie. Jeszcze tylko Krzyś studiuje, ale zaraz kończy. Kuba ma dwadzieścia osiem lat, dyplom inżyniera elektryka i pracę w korporacji, której nienawidzi. Maciek jedyny ma dziewczynę, tak samo latającą jak i on – oboje pracują na wielkich budowach dróg i autostrad. Czasem im się nawet zbiega i jakiś czas są razem. Maciek śmieje się, że rozstania cementują miłość, i wygląda na to, że chyba ma rację. Jego Wandusia jest o pół roku starsza od niego i szalenie sympatyczna. Jaśmina polubiła ją od razu. Proszę bardzo, niechby się pobrali, myślała, z przyjemnością będzie teściową pani inżynier. Jakoś jednak na ślub na razie się nie zanosiło.
No i jak dotąd wszyscy mieszkali w ogromnym mieszkaniu przy Lwowskiej. Jaśmina bała się myśleć, co będzie, kiedy synowie wylecą z tego rodzinnego gniazda. Nie obawiała się tego, dopóki żył Ludomir. Teraz na samą myśl o rozstaniu była przerażona.
Przerażało ją zresztą wiele rzeczy, zupełnie zwyczajnych i należących do codzienności od wielu lat. Na przykład otwieranie poczty. Listy – nawet niewinne wyciągi bankowe – leżały na stylowej konsolce w przedpokoju, dopóki nie otworzył ich któryś z synów. Jaśmina przestała też umieć rozmawiać z bankiem i urzędami – nawet w najbłahszych sprawach. Bała się, że czegoś nie zrozumie, że się zaplącze i zrobi coś głupiego. Na szczęście wszystkie tego typu sprawy wziął na siebie Maciek, człowiek wysoce pozytywny i w dodatku wykazujący niespodziewany talent urzędniczy. Była mu ogromnie wdzięczna.
Bała się też chodzić po ulicach. Wydawało jej