Żyd wieczny tułacz - Eugène Sue - ebook

Żyd wieczny tułacz ebook

Eugène Sue

0,0

Opis

Żyd wieczny tułacz (Ahaswerus, Aswerus) – legendarna postać Żyda, który miał znieważyć czynnie Chrystusa idącego z krzyżem na Golgotę, za co został ukarany wieczną tułaczką po świecie. Legenda przyjmowała różne postacie. Najdawniejsza legenda odnosi się do człowieka, który nie mógł stracić życia, ponieważ zgubił śmierć. Błądzi w nieskończoność, oglądając troski i radości innych ludzi, sam skazany na wieczną kontemplację w oczekiwaniu końca świata. W 1228 roku legenda rozwinęła się dzięki relacji benedyktyna, Matthieu Pârisa, zapisanej przez niego na podstawie wypowiedzi armeńskiego biskupa przebywającego z wizytą w klasztorze. Biskup opowiedział o tym, że w czasie drogi krzyżowej odźwierny Poncjusza Piłata, Rzymianin imieniem Cartaphilus, popchnął Chrystusa i spytał go, dlaczego się zatrzymuje. Chrystus miał odpowiedzieć: „Idę jak jest zapisane, niebawem odpocznę, ale ty będziesz wędrował aż do mojego powrotu”. Biskup miał gościć przy swoim stole i rozmawiać z Cartaphilusem, który na chrzcie przybrał imię Józef. W XVII wieku legenda była już powszechnie znana w całej Europie. „Wieczny tułacz” był wówczas najczęściej żydowskim szewcem o imieniu Ahaswerus. Widziano go w Czechach, Austrii i Hiszpanii. Pojawił się wtedy anonimowy list (opublikowany po raz pierwszy w 1602 roku jako Kurtze Beschreibung und Erzehlung von einem Juden mit Namen Ahasverus) zawierający jakoby wypowiedź niemieckiego biskupa, Paula von Eitzena. Miał on w młodości spotkać Ahaswerusa w kościele w Hamburgu i rozmawiać z nim po mszy. W liście nacisk położony jest nie na czynną zniewagę Chrystusa, lecz na karę wiecznej tułaczki i nawrócenie. Doniesienia o spotkaniu z „wiecznym tułaczem” pojawiają się przez wieki XVII, XVIII i XIX. Dotyczą całej Europy. Ostatnim, który spotkał Ahaswerusa (w 1868 roku), miał być amerykański mormon z Salt Lake City. Popularna cały czas legenda, szczególnie żywe zainteresowanie wzbudzała w okresie romantyzmu i na początku XX wieku, a także w naszych czasach. Badanie legendy wskazuje na jej złożoność i trwałość pewnych stałych danych, co otwiera szerokie możliwości prowadzenia studiów porównawczych z zakresu socjologii religii, psychologii jednostek i społeczeństw i ich stosunku do tajemnicy czasu. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Eugène Sue

 

Żyd wieczny tułacz

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Gustave Doré (1832–1883), Wędrujący Żyd,

licencja public domain, źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Wandering_jew.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji:

Eugène Sue

Żyd wieczny tułacz

Powieść

Bibljoteka Rodzinna

Warszawa 1929

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-109-0 

 

 

 

PROLOG. DWA ŚWIATY.

 Ocean Północny Lodowaty otacza pasmem wiecznych lodów bezludne wybrzeże Syberji i Północnej Ameryki, te najbardziej na Północ wysunięte krańce światów, które przegradza wąska cieśnina Beringa. Miesiąc wrzesień ma się ku schyłkowi. Porównanie dnia z nocą przywróciło pomrokę i burze, właściwie północnej strefie; noc wkrótce zastąpi jeden z owych dni polarnych, tak krótkich, tak żałobnych... Niebo o posępnej fjoletowej barwie, jest słabo oświecone przez słońce bez ciepła, którego tarcza zaledwo wznosząca się nad horyzont blednieje w zestawieniu z oślepiającym blaskiem śniegu, pokrywającego cały obszar stepowy, jak daleko oczy sięgają...

 Na północ pustynia ta kończy się pobrzeżem, najeżonem czarnemi, odbrzymiemi skałami: u stóp owej tytanicznej gromady uwięziony jest skamieniały ocean, nieruchome jego fale składają ogromne pasma gór odwiecznego lodu, którego modrawe szczyty giną daleko w śnieżnej mgle... Na wschodzie pomiędzy dwoma klinami przylądka Oliikińskiego, wschodniego krańca Syberji, można dostrzec ciemno-zieloną smugę, gdzie posuwają się powoli ogromne bryły lodu... To cieśnina Beringa. Wreszcie, dalej za cieśniną, i górując nad nią, piętrzą się granitowe masy przylądka Galjii, ostatniego krańca Ameryki Północnej. Te samotne przestrzenie nie należą już do świata zamieszkałego; wskutek straszliwego zimna, które tu panuje, kamienie pękają, drzewa rozszczepiają się. Żadna istota ludzka nie może, jak się zdaje, wkraczać w samotność owych krain mgły i burz, głodu i śmierci.... A przecież... rzecz dziwna, widać ślady stóp na śniegu, który okrywa granice dwóch lądów, przegrodzonych cieśniną Beringa...

 Od strony amerykańskiego brzegu, ślad stopy drobnej i lekkiej, świadczy o przejściu kobiety. Cóż to za stopy, które wśród wstrząśnięć i zawichrzeń natury przemierzają krokiem równym, spokojnym te bezludne przestrzenie? Dążyła ona ku skałom, skąd poprzez cieśninę spostrzec można śnieżyste stepy Syberji. Od strony Syberji ślad większy, głębszy, świadczy, iż szedł tędy mężczyzna. Szedł on również ku cieśninie. Traf, wola lub fatalność zrządziły, iż pod podkutem obuwiem mężczyzny siedem wydatnych gwoździ utworzyło krzyż.

 Wszędzie ten ślad zostawia na swej drodze...

 Ale wkrótce noc bez zmierzchu zastąpiła ponury dzień... Okropna noc... Uroczyste milczenie... lecz oto koło cieśniny Beringa miga na widnokręgu słabe światełko, łagodne, błękitnawe jakby poprzedzające wejście księżyca... potem jasność zwiększa się i przybiera różową barwę. Na horyzoncie rysują się półkola ogromnej światłości. Ze środka tego jaśniejącego ogniska wytryskają ogromne słupy światła, które, rozjaśniają niebo, ziemię, morze... Wówczas płomieniste odblaski, niby łuny pożaru, ślizgają się po śniegu pustyni, odziewają purpurą błękitnawe wierzchołki lodowych gór i barwią posępną czerwonością wysokie, czarne skały obu lądów. Dasięgnąwszy tak przepysznego promienistego stanu, zorza północna zaczęła blednieć powoli, żywa jej jasność roztopiła się zwolna w połyskliwej mgle.

 W tej chwili, dzięki osobliwszemu działaniu mirażu, częstego w owych krainach, brzeg Amerykański, chociaż oddzielony od Syberji szerokością cieśniny morskiej, zdawał się być tak bliskim, iż możnaby zarzucić most z jednego świata na drugi. Wówczas wśród przezroczystej, lazurowej mgły, rozpościerającej się nad dwoma lądami, ukazały się duże postacie ludzkie. Na przylądku Syberyjskim... człowiek klęczący wyciągał ręce ku Ameryce, z wyrazem nieskończonej rozpaczy. Na cyplu Amerykańskim, młoda, piękna kobieta odpowiadała na beznadziejny gest mężczyzny, wskazując na niebo... W ciągu kilku sekund, te dwie wielkie postacie rysowały się blade i mgliste przy ostatnich blaskach zorzy północnej. Lecz gdy mrok gęstniał zwolna, zniknęły one wśród ciemności. Skądże pochodzą te dwie istoty, które spotkały się z sobą na lodach podbiegunowych, na krawędzi światów? Co to za dwie postacie, zbliżone na chwilę przez złudny miraż, lecz zdające się być rozdzielonemi na wieczne czasy?

CZĘŚĆ PIERWSZA. OBERŻA POD BIAŁYM SOKOŁEM.

ROZDZIAŁ I. MOROK.

 Październik 1831 roku zbliża się ku końcowi.

 Chociaż jeszcze dzień, miedziana lampka oświeca odrapane ściany obszernego poddasza, którego jedyne okno zamknięte jest d!a światła; drabina, której koniec sterczy ponad otwór wnijścia, służy za schody. Tu i ówdzie leżą, porozrzucane bez ładu ma podłodze, kajdany, żelazne ostrokanciaste obręcze, zębate wędzidła, gwoździami najeżone kagańce, długie stalowe laski z drewnianą rękojeścią. W kącie stoi mała przenośna fajerka, podobna do tych, jakich używają konwisarze do topienia cyny; węgle ułożone tam są na suchych wiórach, dość jednej iskry, żeby w ciągu sekundy rozpaliło się wszystko. Niedaleko owego zbioru strasznych narzędzi, podobnych do sprzętów kata, znajduje się broń z wieków dawno minionych, żelazna koszula w oczka tak giętkie, tak delikatne i tak gęste, że robi wrażenie tkaniny ze stali, leży na kufrze, obok naramienników i nagolenników, dobrze zachowanych, przybranych rzemieniami; czekan, duże, długie, trójgraniaste włócznie o jesionowem drzewcu, mocne a lekkie, na których widać ślady świeżej krwi, dopełniają owej zbrojowni, nieco odmłodzonej dwoma tyrolskiemi karabinami, nabitemi, gotowemi do strzału.

 Z takim zbiorem morderczego oręża, barbarzyńskich narzędzi, dziwnie mieszały się nader rozmaite przedmioty, jako to: pudełka oszklone, zawierające koronki, różańce, medaliki, Agnus dei, kropielnice, i ujęte w ramy obrazy świętych.

 Jedno z owych malowideł na płótnie, jakiemi kuglarze przyozdabiają przód swych bud jarmarkowych, zawieszone było u poprzecznej belki dachu, prawdopodobnie dlatego, żeby się obraz nie psuł będąc zwiniętym przez długi czas.

 Płótno to nosiło taki napis:

 „Prawdziwe i pamiętne nawrócenie się Ignacego Moroka, przezwanego Prorokiem, w roku 1828 we Friburgu”.

 Niedaleko od tych obrazów znajduje się kilka paczek z książkami, które opisują jakim to osobliwym cudem bałwochwalca Morok, nawróciwszy się, nabył naraz nadprzyrodzonej władzy, której oprzeć się nie mogą najdrapieżniej sze zwierzęta, o czem świadczą przedstawienia, dawane przez pogromcę, a będące najlepszym dowodem prawdziwości tego cudownego faktu.

 Przez otwór w poddaszu bucha woń przykra, ostra, mocna i przenikająca. Niekiedy słychać głośne i mocne chrapanie, głęboki oddech, po którym następuje głuchy łoskot, jakby wielkich ciał przewalających się i wyciągających ciężko na podłodze. Jeden tylko człowiek znajduje się na poddaszu. Człowiekiem tym jest Morok, pogromca dzikich zwierząt, przezwany Prorokiem.

 Liczy on lat przeszło czterdzieści; jest średniego wzrostu, nadzwyczajnie chudy i cienki, długie futro krwawo-czerwonego koloru, podbite czarnem, otula go całkowicie; cerę, białą z natury, powlekło barwą miedzianą życie wędrowne, jakie od dzieciństwa prowadzi, włosy jasno żółtawe, bez połysku, właściwe niektórym ludom krain podbiegunowych, spadają szorstkie i twarde, na ramiona; nos mały, ostry, zadarty; długa – nie jasna już, lecz prawie biała broda otacza wypukłe policzki.

 Fizjognomję tego człowieka czynią osobliwszą jeszcze powieki bardzo rozwarte, bardzo podniesione, tak, iż dziką jego źrenicę, okrąża zawsze biała obrączka... Wzrok ten, nieruchomy i nadzwyczajny, wywierał na zwierzęta fascynujące wrażenie. Siedząc przy stoliku, otworzył on podwójne dno małego pudełka, pełnego koronek i innych podobnych drobiazgów, używanych przez osoby pobożne; w tem dnie podwójnem, pod skrytym zameczkiem, znajdowały się listy zapieczętowane, oznaczone jedynie numerem, tudzież, literą alfabetu. Prorok wziął jeden list, włożył do kieszeni futra, potem zamknąwszy tajemnicze podwójne dno, postawił pudełko na półce.

 Scena ta odbywa się o godzinie czwartej po południu, w oberży pod Białym Sokołem, jedynej gospodzie w miasteczku Möckern, niedaleko Lipska. Po kilku chwilach ryk chrapliwy i podziemny wstrząsnął poddaszem.

 – Judaszu! cicho bądź! – rzekł prorok groźnym tonem, obróciwszy głowę ku otworowi.

 Drugie warczenie, głuche, ale równie straszne jak grzmot oddalony, dało się słyszeć znowu.

 – Kainie! cicho bądź! – krzyknął Morok, podnosząc się.

 Nagle ozwał się trzeci ryk, niewypowiedzianie dziki, straszliwy.

 – Śmierć! czy ty nie umilkniesz! – zawołał Prorok i skoczył ku otworowi, przemawiając do trzeciego niewidzialnego zwierza, które nosiło ponure imię śmierci.

 Pomimo zwykłej powagi swego głosu, pomimo powtarzanych pogróżek, pogromca zwierząt nie może nakazać milczenia; przeciwnie, wkrótce szczekanie kilku brytanów dołączyło się do tego ryku drapieżnych zwierząt.

 Morok, schwyciwszy włócznię, zbliżył się ku drabinie, chciał zejść na dół, lecz wtem ujrzał kogoś wchodzącego przez otwór. Nowoprzybyły miał cerę śniadą i ogorzałą; kamasze skórzane, pyłem okryte, świadczyły, iż długą odbył drogę; na plecach miał torbę przywiązaną rzemieniem.

 – Do licha zwierzęta! – zawołał stając na podłodze – możnaby powiedzieć że mnie nie poznają, po trzech dniach mej nieobecności...

 Judasz wysunął łapę z klatki... a Śmierć skoczyła jak wściekła... czyż nie poznaje mnie już?

 Było to powiedziane po niemiecku. Morok odpowiedział w tymże języku z lekkim okcentem obcym.

 – Dobre czy złe nowiny, Karolu? – zapytał niespokojnie.

 – Dobre nowiny...

 – Spotkałeś ich więc?

 – Wczoraj, o dwie mile od Wittenberga.

 – Bogu dzięki! – zawołał Morok, składając ręce, z wyrazem wielkiej radości. – A rysopis, czy zgodny?

 – Najzupełniej! dwie dziewczyny w żałobie, koń biały, starzec ma długie wąsy, furażerka granatowa, płaszcz szary... i pies sybirski za nim z tyłu.

 – Zostawiłeś ich?

 – O pół mili... za półgodziny tu staną.

 – Czy mówiłeś ze starym?

 – Niepodobna... Szedłem za nim aż do wczorajszego noclegu, udając, że spotkałem ich przypadkiem; odezwałem się do wysokiego starca po niemiecku, mówiąc to, co zwykle mówią do siebie piesi wędrowcy: Dzień dobry! i szczęśliwej podróży, kolego!”. Za całą odpowiedź, spojrzał na mnie z ukosa, i końcem kija pokazał mi drugą stronę drogi.

 – A na noclegu... nie próbowałeś znowu wdać się w rozmowę?...

 – Raz jeszcze... ale tak mnie po grubijańsku przywitał, że nie chcąc popsuć wszystkiego dałem mu pokój. Mówiąc między nami winienem cię ostrzec, że ten człowiek ma minę djablo złą, wierz mi, pomimo siwych wąsów, wygląda na tak krzepkiego jeszcze i tak śmiałego, że, chociaż wychudły jest jak szkielet, nie wiem kto: czy on czy mój towarzysz, Goliat, wziąłby pierwszeństwo w zapasach... Nie znam twoich zamiarów, ale strzeż się, mój panie.. strzeż się...

 – Czy przez cały dzień szedłeś za starcem i dwiema dziewczętami? zapytał prorok po chwili milczenia.

 – Tak ale z daleka; Wreszcie ponieważ szli wielkim gościńcem, a noc już nadchodziła, przyspieszyłem kroku, żeby ich wyprzedzić i przynieść ci to, co nazywasz dobrą nowiną.

 – Bardzo dobrą... tak... bardzo dobrą... i będziesz wynagrodzony, bo gdyby ci ludzie mi się wymknęli...

 Prorok zadrżał i nie skończył swych słów. Z wyrazu jego twarzy z tonu mowy, można się było domyślić jak wielką wagę miała dla niego nowina, którą mu przyniesiono.

 – Rzeczywiście – podjął Karol – to musi być godne uwagi, przecież ów kurjer rosyjski przybył aż z Petersburga, aby cię, panie, odnaleźć.

 Zapewne w celu.

 – Któż ci powiedział, że przybycie kurjera ma związek jakiś z tymi podróżnikami? Mylisz się, zresztą jak ci już mówiłem, nie powinieneś się tem interesować!

 – Słusznie, panie, wybacz mi. Nie mówmy już o tem.

 A teraz muszę zrzucić moją torbę i pójść pomagać Goljatowi karmić zwierzęta, bo już zbliża się pora ich wieczerzy, a może nawet już minęła. Czy nie zapomniał o tem panie, mój gruby olbrzym?

 – Goljat wyszedł, nie powinien wiedzieć, że już powróciłeś, nadewszystko nie trzeba, żeby wysoki starzec i młode dziewczęta widzieli cię tutaj, to obudzićby w nich mogło podejrzenia.

 – Gdzie chcesz, abym poszedł?

 – Idź do małej izdebki w głębi stajni, tam czekaj na moje rozkazy, bo może jeszcze tej nocy wyjedziesz do Lipska.

 – Jak chcesz, mam w torbie resztę żywności, posilę się przeto w izdebce przez czas odpoczynku.

 I Karol, wszedłszy na drabinę, zniknął powoli. Skinąwszy przyjaźnie swemu słudze na znak pożegnania, prorok przechadzał się czas jakiś w głębokiem zamyśleniu, potem, zbliżywszy się do pudełka z podwójnem dnem, gdzie znajdowały się papiery, wziął stąd dość długi list i przeczytał go kilkakrotnie z największą uwagą.

 Od czasu do czasu wstawał, szedł do zamkniętej okiennicy, wychodzącej na zewnętrzne podwórze oberży, i z niepokojem nadstawiał ucha: niecierpliwie bowiem wyglądał przybycia trzech osób, o zbliżaniu się których odebrał wiadomość.

ROZDZIAŁ II. PODRÓŻNI.

 W czasie gdy opisana poprzednio scena odbywała się w oberży pod „Białym Sokołem” w Möckern, trzy osoby, których przybycia Morok, pogromca zwierząt dzikich, tak gorąco oczekiwał, zbliżały się spokojnie do tejże oberży, mijając zwolna powabne łąki.

 Ścieżką, wydeptaną wśród trawy na łące, jechały zwolna na białym koniu, dwie młode dziewczyny, prawie dwoje dzieci, bo liczyły piętnasty rok, siedząc na szerokiem siodle z łąkiem, gdzie obie trzymały się wygodnie. Wysoki mężczyzna o smagławej twarzy, z długiemi siwemi wąsami, prowadził konia za cugle, i często obracał się ku dziewczętom z wyrazem troskliwości iście rodzicielskiej i pokorą wiernego sługi; podpierał się on długim kijem, na krzepkich jeszcze ramionach miał żołnierski tornister; zakurzone obuwie, chód nieco powolny, świadczyły, iż oddawna wyruszył w drogę. Pies, z rodzaju takich, które ludy północne zaprzęgają do sanek, mocne zwierzę, wzrostu, kształtu i sierści wilka, szedł pilnie za przewodnikiem małej karawany, nie odstępując ani na krok swego pana.

 Zwano go Ponurym.

 Dwie te siostry bliźnięta, dzięki słodkiemu kaprysowi matki, nosiły imiona Róży i Blanki; były teraz sierotami, o czem świadczyło ich smutne żałobne ubranie, dość zniszczone już. Nadzwyczajnie podobne do siebie, jednego wzrostu: trzeba było stale na nie patrzeć, aby rozróżnić jednę od drugiej. Jedna tylko zachodziła między niemi różnica w dniu, w którym je poznajemy: Róża czuwała nad siostrą, i pełniła dzisiaj obowiązki Starszej, obowiązki dzielone pomiędzy niemi, według pomysłu ich przewodnika; stary żołnierz z czasów cesarstwa, fanatyk karności wojskowej, uważał za stosowny kolejny rozdział między dwiema sierotami, subordynacji, i zwierzchnictwa. Greuze‘a natchnąłby widok tych dwóch ślicznych twarzyczek dziewcząt, w aksamitnych czarnych czapeczkach, z pod których wymykały się obficie duże kędziory jasno-kasztanowatych włosów, spływając na szyję, i na ramiona, i otulając okrągłe, rumiane, atłasowe, świeże ich twarze; czerwony goździk, zwilżony rosą, nie miał bardziej aksamitnego szkarłatu, nad ich kwitnące usta, błękit pierwiosnka wydawałby się ciemnym, obok wilgotnego lazuru ich dużych oczu, czyste i białe czoło, mały, kształtny nos, dołek na brodzie, nadawały tym powabnym twarzyczkom przedziwny wyraz niewinności i miłej dobroci.

 Przewodnik sierot, mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, o wojskowej postawie, należał do nieśmiertelnego typu żołnierzy Republiki i Cesarstwa, tych dzielnych dzieci narodu, które w ciągu jednej kampanji przekształciłyby się w najdzielniejszych żołnierzy świata; niegdyś grenadjer konny gwardji cesarskiej, przezwany był Dagobertem; poważne i surowe jego oblicze, nosiło wydatne cechy; siwe, długie, gęste wąsy, całkiem zakrywały dolną wargę i łączyły się z brodą; chude policzki, ce-glastego koloru, zgrubiałe jak pergamin były starannie wygolone; gęste brwi, jeszcze czarne, prawie zakrywały jasne, błękitne oczy; złote kolczyki spadały aż na wojskowy kołnierz z białą wypustką; skórzany pas obwiązywał płaszcz wojskowy z szarego grubego sukna, a granatową furażerka z czerwoną obwódką, przechylona na lewy bok, okrywała mu łysą głowę.

 Niegdyś obdarzony Herkulesową siłą, ale zawsze ze dwiem sercem, dobry i cierpliwy, ponieważ był odważny i silny, Dagobert, pomimo surowego oblicza, odnosił się do sierot z niezwykłą troskliwością, uprzedzając ich chęci z osobliwą, prawie macierzyńską czułością...

 Kiedy niekiedy, nie zatrzymując się wszakże, obracał się, aby pogładzić lub powiedzieć dobre słowo białemu konikowi, dźwigającemu sieroty, a którego kresy nad oczyma i długie zęby zdradzały wiek podeszły; dwie głębokie blizny, jedna na boku, druga na piersiach, świadczyły, że koń ten znajdował się w gorącym ogniu, dlatego też nie bez pewnej dumy potrząsał niekiedy starym wojskowym munsztukiem; chód jego był regularny, uważny i pewny; maść gładka; nie był chudy, obfita piana, pokrywająca wędzidło, świadczyła o zdrowiu, jakiego nabywają konie przez ciągły, ale umiarkowany trud, długiej, lecz nie śpiesznej podróży; chociaż był w drodze od sześciu miesięcy, dzielny konik niósł wesoło, jak przy wyjściu, dwie sieroty i dość ciężki tłómoczek, przywiązany do siodła.

 Konik ten nosił imię: Jowialny, był też istotnie krotochwilny i popisywał się żarcikami, których ofiarą był pies.

 Ten ostatni, zapewne dla kontrastu, nazwany Ponurym, nie odstępując na krok swego pana, szedł blisko Jowialnego, który czasem brał go zlekka za grzbiet, podnosił w górę i tak trzymał przez chwilę; pies opatrzony gęstemi kudłami, i oddawna zapewne nawykły do żartów swego towarzysza, poddawał się temu ze stoicyzmem; niekiedy tylko, gdy zabawa trwała zbyt długo, Ponury obracał głowę, warcząc. Jowialny wówczas natychmiast spuszczał go na ziemię. Mała karawana postępowała niecierpliwie pragnąc zdążyć przed nadejściem nocy do miasteczka Möckern, które widniało na górze.

 Dagobert kiedy niekiedy spoglądał wokoło siebie, i zdawało się, że coś sobie przypominał; powoli jego oblicze zasępiło się, gdy już znajdował się blisko młyna, którego łoskot zwrócił jego uwagę, zatrzymał się pokilkakroć kręcąc długie wąsy, dwoma palcami, wielkim i małym: był to jedyny znak, którym objawiał wzruszenie mocne i ukryte.

 Jowialny zatrzymał się nagle za panem, Blanka uniosła głowę; spojrzenie jej zwróciło się na siostrę, do której słodko się uśmiechnęła, potem obie spojrzały po sobie z zadziwieniem, widząc Dagoberta nieruchomego, z rękami założonemi na długim kiju, wzruszonego boleśnie i głęboko...

 Sieroty znajdowały się wówczas u stóp małego pagórka, którego wierzchołek ginął śród gęstych liści ogromnego dębu, posadzonego w połowie tego wzgórza. Rózia, widząc Dagoberta nieruchomego i zamyślonego, pochyliła się z siodła, i oparłszy drobną białą rękę o ramię żołnierza, stojącego tyłem, rzekła mu łagodnie:

 – Co ci jest, Dagobercie?

 Weteran obrócił się; z wielkiem zadziwieniem obie siostry spostrzegły dużą łzę, która skreśliwszy wilgotną brózdę po zgrubiałej twarzy, zniknęła w ogromnych wąsach. Po chwili wahania, żołnierz przeciągnął spracowaną ręką po oczach, i rzekł do sierot głosem wzruszonym, pokazując dąb, przy którym zatrzymał się.

 – Zasmucę was, biedne moje dzieci... ale, to rzecz tak święta... to co wam powiem... A więc! lat osiemnaście minęło... od dnia przed wielką bitwą pod Lipskiem, kiedy to zaniosłem ojca waszego pod to drzewo... dwa razy szablą cięty był w głowę... kulą raniony w ramię... tutaj, on i ja, co także dwie rany piką odebrałem, zostaliśmy wzięci do niewoli, i przez kogóż jeszcze, przez renegata... tak, przez francuza, zdrajcę, markiza, emigranta, pułkownika w nieprzyjacielskiej służbie... a który później... Wreszcie kiedyś... dowiecie się o wszystkiem...

 Słysząc to dwie sieroty, jedną myślą przejęte, zsunęły się z konia, trzymając się za ręce, poszły ku staremu dębowi i uklękły. Potem, tuląc się jedna do drugiej, zapłakały, a stojący za niemi żołnierz, założywszy ręce na kiju, opierał na nich obnażone czoło.

 – Pójdziemy... pójdziemy, nie trzeba martwić się – rzekł łagodnie po chwili – może też odnajdziemy generała Simon, w Paryżu – dodał; – powiem wam o tem dzisiejszego wieczora na noclegu... Umyślnie odkładałem dotąd opowiedzenie wam wielu rzeczy o waszym ojcu; miałem przyczynę po temu... bo dzień dzisiejszy jest niejako rocznicą.

 – Płaczemy, bo myślimy także o naszej matce – rzekła Rózia.

 Żołnierz podniósł sieroty, wziął je za rękę, i patrząc kolejno to na jednę to na drugą, z wyrazem najszczerszego przywiązania:

 – Nie smućcie się moje dzieci – rzekł. Matka wasza była najpoczciwszą kobietą, to prawda... Gdy mieszkała w Polsce, nazywano ją Perłą Warszawy, nazwać ją należało perłą świata całego... Bo na całym świecie trudno znaleźć coś podobnego... Cóż wam matka zaleciła umierając? Abyście często o niej myślały, lecz nie martwiły się, na to wam nie pozwoliła.

 – Masz słuszność, Dagobercie. – Nie będziemy się już smuciły.

 Sieroty otarły łzy. Stary żołnierz, widząc je mniej smutne, odrzekł:

 – Dobrze, moje dzieci, wolę widzieć was szczebiocące, jak dziś rano i wczoraj... śmiejące się ukradkiem, kiedy niekiedy nie odpowiadałyście na to, co mówiłem... takeście się zagawędziły...

 Tak, tak, moje panienki... Ha tak, odpocznijcie jeszcze przez kilka chwil, a potem w drogę, bo już późno, a musimy być w Möckern przed nocą... abyśmy jutro bardzo rano wybrali się w dalszą podróż.

 – Mamy jeszcze daleką, bardzo daleką drogę? – zapytała Rózia.

 – Żeby dostać się do Paryża?... Tak, dzieci moje, ze sto popasów... Nie jedziemy szybko – ale przecież postępujemy naprzód, i odbywamy podróż tanim kosztem, boć nie mamy wiele pieniędzy; dla was izdebka, dla mnie siennik u waszych drzwi, Ponury na moich nogach, trochę świeżej słomy na podściółkę dla starego Jowialnego, otóż nasze koszta podróży; o jedzeniu nie wspominam, bo razem jecie tyle, co jedna mysz, a ja nauczyłem się w Egipcie i Hiszpanji być głodnym wtedy tylko, kiedy sobie mogę na to pozwolić...

 W drodze każdy grosz oszczędzony jest zyskiem, zwłaszcza dla ubogich, jak my, ludzi, bo trzeba przecież, abyśmy mieli za co dostać się do Paryża... dla pokazania waszego medaljonu, strzeżcie go więc, z największą pilnością, od czasu do czasu spojrzyjcie, czy go macie przy sobie.

 – Święta to dla nas rzecz, boć dostałyśmy go od umierającej matki.

 – Słusznie, i powtarzam, strzeżcie go pilnie, aby go nie zgubić przypadkiem.

 – Oto jest!

 I Blanka wyjęła z zanadrza bronzowy medalik, który miała zawieszony na szyi na łańcuszku z takiegoż metalu.

 Medalik ten nosił na dwóch stronach następujące napisy:

Ofiara

L. G. D. J.

Módlcie się za mnie

Paryż

dnia 13 lutego

1682

W Paryżu

ulica Ś-go Franciszka Nr. 3

będziecie

po upływie półtora wieku

dnia 13 lutego

1832

Módlcie się za mnie

 – Co to znaczy, Dagobercie? – rzekla Blanka. – Matka nam tego nie mogła powiedzieć.

 – Pomówimy o tem wszystkiem dziś wieczór na noclegu – odpowiedział Dagobert – już późno, jedziemy: schowaj dobrze medaljon i w drogę; mamy blisko godzinę drogi do Möckern... Nuże, biedne moje dzieci, raz jeszcze rzućcie okiem na ten pagórek, gdzie waleczny wasz ojciec upadł... a potem na koń! na koń! Dwie sieroty rzuciły ostatnie, pobożne spojrzenie na miejsce, które obudziło tak smutne wspomnienia w ich przewodniku, i przy jego pomocy wsiadły znowu na konia.

 Wkrótce przybyli do miasteczka.

 Wszedłszy do Möckern Dagobert zapytał o najtańszą oberżę, odpowiedziano, że jest jedna tylko: oberża pod Białym Sokołem.

 – Idźmy więc do oberży pod Białym Sokołem – rzekł żołnierz.

ROZDZIAŁ III. PRZYBYCIE.

 Już kilkakrotnie pogromca zwierząt niecierpliwie otwierał okiennicę w okienku swego poddasza, wychodzącego na dziedziniec oberży pod Białym Sokołem, wyglądając przybycia dwóch sierot i żołnierza; nie widząc ich, chodził znowu powoli, z rękami założonemi na piersiach, ze spuszczoną głową, obmyślając środki wykonania planu, jaki sobie ułożył.

 Pomimo dzikiej powierzchowności, nie zbywało temu człowiekowi na pojętności; odwaga, jakiej dowód składał w czasie swych przedstawień, mowa niekiedy mistyczna i uroczysta, surowa hipokryzja nadawały mu pewien rodzaj wpływu na mieszkańców okolic, które często odwiedzał podczas swych wędrówek.

 Niema wątpliwości, że na długo przed swem nawróceniem się Morok oswoił się z obyczajami dzikich zwierząt... Urodzony w północnej Syberji, był za młodu jednym z najśmielszych myśliwych na niedźwiedzie i renifery; później, w roku 1815 zostawszy przewodnikiem inżyniera rosyjskiego, wysłanego na zwiedzenie krain podbiegunowych, towarzyszył mu potem do Petersburga; tu przeżywszy różne zmiany losu zaliczony został w poczet kurjerów carskich. Dla tych ludzi nie istnieją niesprzyjające pory roku, ani przeszkody, ani trudy, ani niebezpieczeństwa, mają oni do wyboru dwie tylko rzeczy: paść w drodze, lub spełnić otrzymane i rozkazy przybyć tam dokąd ich wysłano, łatwo więc pojąć śmiałość wytrwałość i rezygnację ludzi, nawykłych do podobnego życia.

 Marok ciągle się przechadzał po poddaszu.

 Noc nadeszła, a trzy osoby, na które z taką niecierpliwością oczekiwał, jeszcze nie przybyły. Chód jego stawał się coraz bardziej niespokojny i przerywany.

 Wtem zatrzymał się niespodzianie, pochylił głowę ku oknu i słuchał. Miał słuch tak wrażliwy jak człowiek dziki.

 – Otóż są!... zawołał.

 I źrenice jego zabłysły szatańską radością. Posłyszał stąpanie człowieka i konia.

 Podszedł do okienka poddasza, ostrożnie uchylił okiennicę i ujrzał wjeżdżające konno na podwórze oberży dwie dziewczyny, i prowadzącego je żołnierza. Będąc pewnym zdobyczy, zamknął okno.

 Pomyślawszy jeszcze przez kwadrans, zapewne dla ostatecznego zdecydowania swych projektów, wychylił się przez otwór, gdzie stała drabina zamiast schodów, i zawołał:

 – Goljat!

 – Jestem... Przychodzę z jatek, niosę mięso.

 Szczeble drabiny zachwiały się, i ogromna głowa pokazała się wkrótce narówni z podłogą.

 Goljat, słusznie tak nazwany (miał przeszło sześć stóp wzrostu, a barczysty był jak Herkules), był szkaradny; zezowate oczy kryły się pod niskiem, a wvdatnem czołem, w szerokich szczękach, opatrzonych zębami podobnemi do kłów, trzymał kawał surowego mięsa wołowego, wagi dziesięciu łub dwunastu funtów; uważał zapewne, iż wygodniej tak trzymać mięso, aby móc rąk używać do przytrzymywania się podczas wejścia na drabinę, która chwiała się pod jego ciężarem.

 Stanąwszy, Goljat rozwarł swoje kły, otworzył upuścił na ziemię ćwiartkę wołu i oblizał skrwawione wąsy. Potwór ten, łącząc przyjemne z pożytecznem, występował podczas przedstawień Moroka, pożerając w oczach widzów kilka funtów surowego mięsa.

 – Porcja Śmierci i moja są tam na dole, ta zaś będzie dla Kaina i Judasza – rzekł... a gdzie nóż? Zamiast odpowiedzieć, Morok zaczął go zapytywać:

 – Czy byłeś na dole, kiedy ci nowi podróżni przyjechali do oberży?

 – Tak, powracałem z jatek.

 – Czy wiesz... gdzie dano mieszkanie tym podróżnym?

 – Gospodarz zaprowadził dziewczyny i starego w dziedziniec, do budynku co wychodzi na pole! Straszliwe wycie, wstrząsnąwszy poddaszem, przerwało mowę Goljata:

 – Czy słyszysz? – zawołał – zwierzęta z głodu aż wściekają się. Nigdy nie widziałem Judasza i Kaina tak złych, jak tego wieczora, skaczą po klatce, aż strach żeby nie podruzgotali... A oczy Śmierci iskrzą się bardziej niż kiedykolwiek... rzekłbyś dwie świece!

 – Czy stary został z dziewczętami? – zapytał Morok.

 Goljat zdumiony, że bez względu na jego nalegania pan nie myśli o wieczerzy zwierząt, patrzył na Moroka ze wzrastającem zadziwieniem.

 – Pytałem się, czy stary został z dziewczętami?

 – Nie, zaprowadziwszy konia do stajni, prosił o szaflik, wodę, i w sieni, przy świetle latarni... pierze... Teraz, kiedy odpowiedziałem, mistrzu, pozwól mi się zająć wieczerzą zwierząt.

 Po chwili milczenia, Morok rzekł:

 – Nie będziesz dzisiaj wieczorem karmić zwierząt.

 Goljat nic nie odpowiedział, wytrzeszczył zezowate ogromne oczy, złożył ręce, i cofnął się o dwa kroki.

 – No, cóż, czy słyszysz? – rzekł Morok z niecierpliwością. Czy powiedziałem wyraźnie?...

 – Nie dać im jeść? Kiedy mięso jest tutaj, kiedy ich wieczerza już o trzy godziny spóźniła się!... Zawołał Goljat z coraz większem przerażeniem. – Chcesz więc, żeby stało się nieszczęście dziś wieczorem... zwierzęta poszaleją z głodu!

 – Tem lepiej!

 – Ależ do djabła ja też jestem głodny!

 – To jedz, któż ci przeszkadza? Jadasz surowe mięso – więc masz tutaj gotową kolację!

 – Nigdy nie jem, jeżeli moje zwierzęta nie jedzą.

 – A ja powiadam ci, że, jeśli nakarmisz zwierzęta, to cię wypędzę.

 Goljat wydał coś w rodzaju ryku niedźwiedzia, spoglądając na Moroka wzrokiem osłupiałym i zagniewanym. Morok, wydawszy te rozkazy, przechadzał się się wzduż i wszerz poddasza, pogrążony w zadumie. Potem obróciwszy się do Goljata, zatopionego wciąż jeszcze w głębokiem zdumieniu, rzekł:

 – Czy pamiętasz dom burmistrza, gdzie byłem wieczorem dla pokazania mego pozwolenia, i którego żona kupiła książeczki i różaniec?

 – Tak – odpowiedział olbrzym opryskliwym tonem.

 – Idź, i zapytaj się służącej, czy mogę być pewny, iż zastanę burmistrza w domu jutro wczesnym rankiem. Może będę miał mu powiedzieć coś ważnego, a w każdym razie proszę, żeby nie wychodził z domu, nim się ze mną zobaczy.

 – Dobrze... ależ zwierzęta... czy nie mógłbym dać im jeść, nim pójdę do burmistrza? Przynajmniej rysiowi... ten najgłodniejszy... No, mistrzu, przynajmniej Śmierci?

 – Ależ właśnie rysia specjalnie zabraniam ci karmić, specjalnie jego.

 – Na rogi djabelskie! – krzyknął Goljat. – Nie rozumiem nic a nic. Szkoda, że Karola tu niema, on taki dowcipny, pomógłby mi zrozumieć, dlaczego nie pozwalasz mi karmić głodnych zwierząt.

 – Czy prędko Karol powróci?

 – Już powrócił... i odjechał... po raz drugi.

 – Cóż się więc tu dzieje? Jest w tem coś, Karol przyjeżdża, wyjeżdża... i...

 – Nie o Karola tu idzie, lecz o ciebie; ty jesteś dowcipny, kiedy chcesz... tak dowcipny, jak on. – I Morok poufale poklepał po ramieniu olbrzyma, zmieniając nagle wyraz twarzy i sposób mówienia. Ot naprzykład można zarobić dziesięć florenów tej nocy a ty będziesz tyle dowcipny, że je dostaniesz... pewny tego jestem.

 – W takim interesie, tak, jestem dowcipny – rzekł olbrzym, uśmiechając się z głupowatą i zadowoloną miną. – Cóż trzeba uczynić, żeby zarobić te dziesięć florenów?

 – Zobaczysz... Naprzód pójdziesz do burmistrza, lecz pierwej jeszcze rozpalisz tę fajerkę (wskazał ją gestem Goljatowi).

 – Tak, mistrzu... – rzekł olbrzym z głupowatą pokorą, wyrzekłszy się chęci zbadania przyczyn dziwnego postanowienia Moroka względem zwierząt, które głód mógł doprowadzić do szaleństwa.

 – Włożysz w fajerkę te laskę stalową, aby się rozpaliła do czerwoności, – dodał Morok.

 – Tak, mistrzu.

 – Zostawisz ją tam, pójdziesz do burmistrza i powróciwszy będziesz czekać tu na mnie.

 – Tak mistrzu.

 – Ciągle utrzymywać będziesz ogień w fajerce.

 – Tak, mistrzu.

 Morok miał iuż wychodzić; lecz obróciwszy się zapytał:

 – Powiadasz, że stary pierze bieliznę w sieni?

 – Tak, panie.

 – Nie zapomnij niczego, laska staowa w ogniu, do burmistrza, wrócisz tu czekać na moje rozkazy.

 To rzekłszy, prorok wyszedł z poddasza i zostawił oszołomionego zdumieniem Goljata.

ROZDZIAŁ IV. DAGOBERT I MOROK.

 Goliat nie mylił się... Franciszek Beaudoin, znany pod imieniem Dagoberta, prał bieliznę z niezachwianą powagą, jaką zachowywał we wszelkich okolicznościach. Zastanowiwszy się nad zwyczajami żołnierza podczas kampanji, nie będziemy dziwić się, że ten starzec sam wykokonywał pracę, tak rzadko wykonywaną przez mężczyzn; zresztą, Dagobert myślal jedynie o oszczędzeniu chudej sakiewki sierot i uwolnieniu ich od wszelkiej pracy, wszelkich kłopotów; wieczorem przeto na noclegu, oddawał się różnym kobiecym czynnościom.

 Dagobert prał więc bieliznę w sieni oberży, ku wielkiemu zdziwieniu kilku popijających piwo, którzy z dużej izby, gdzie siedzieli, spoglądali na niego z ciekawością.

 W istocie, było to dość pocieszne widowisko.

 Morok w tej chwili wszedł do sieni; spostrzegłszy żołnierza, przez kilka sekund nader bacznie wpatrywał się w niego; potem, zbliżywszy się, rzekł po francusku, żartobliwym tonem:

 – Jak widać, kolego, nie macie zaufania do praczek Möckernskich?

 Dagobert, nie przestając prać, zmarszczył brwi, obrócił trochę głowę, spojrzał przelotnie na Moroka, i nic nie odpowiedział.

 Zdziwiony milczeniem, Morok mówił dalej:

 – Nie mylę się... jesteś Francuzem, mój waleczny, zresztą świadczą o tem słowa, wykłóte na twojem ramieniu, a po wojskowej postawie zgadnąć łatwo, żeś stary żołnierz z czasów cesarstwa. Uważam przeto, żeś bohater... kończycie jednak na wrzecionie...

 Dagobert milczał, ale przygryzł wąsa i z większą jeszcze szybkością mydlił bieliznę, bo twarz i słowa pogromcy zwierząt zrobiły na nim wrażenie przykszejsze, niżeli chciał pokazać. Nie zrażając się bynajmniej, Morok znowu się odezwał:

 – Pewien jestem, mój waleczny, że nie jesteś ani głuchy, ani niemy; dlaczegóż więc nie chcesz odpowiadać?

 Dagobert straciwszy cierpliwość, prędko odwrócił głowę, spojrzał na Moroka i rzekł grubjańskim tonem:

 – Ja was nie znam! i znać nie chcę: dajcie mi pokój!

 I wziął się znowu do roboty.

 – Ależ zawiera się znajomość... przy kieliszku reńskiego wina pogadamy o naszych wyprawach... bo ja także widziałem wojnę, i ja... ostrzegam was i to może was uczyni trochę grzeczniejszym...

 Na łysem czole Dagoberta żyły mocno nabrzmiały; w spojrzeniu i głosie upartego natręta upatrywał, że szuka zaczepki; ale jednak się wstrzymał.

 Naigrawanie się było już otwartem; zuchwałość i chęć zaczepki dawały się widzieć w bezczelnem spojrzeniu Moroka. Sądząc, że z podobnym przeciwnikiem przyjść może do poważnej kłótni, Dagobert postanowił unikać jej wszelkiemi sposobami, wziął szaflik w ręce i przeszedł na drugi koniec sieni, spodziewając się tem zakończyć scenę, która na tak ciężką próbę narażała jego cierpliwość. Radość zabłysła w dzikiem oku pogromcy zwierząt. Biała obrączka otaczająca jego źrenicę, zdawało się, iż się rozszerzyła; zapuścił dwa lub trzy razy rękę swą w długą żółtawą brodę, na znak zadowolenia, potem zbliżył się powoli do żołnierza, w towarzystwie kilku ciekawych, którzy wyszli z izby gościnnej. Pomimo całej flegmy, Dagobert, zdziwiony i obrażony bezczelnem natręctwem Moroka, chciał zrazu palnąć go w łeb deską, na której prał bieliznę; lecz pomyślawszy o sierotach, pohamował się. Założywszy ręce na piersi, Morok rzekł mu suchym i pogardliwym tonem:

 – Doprawdy, niegrzeczny jesteś... panie mydlarzu? Potem zwróciwszy się do widzów, mówił po niemiecku: – Powiadam temu Francuzowi z długiemi wąsami, że jest niegrzeczny... Zobaczymy, co odpowie; może wypadnie dać mu nauczkę: strzeż mię Boże, żebym miał być kłótnikiem – dodał ze skruszoną miną – ale Pan mię oświecił, Jego dziełem jestem, i przez cześć ku Niemu, winienem nakazać szacunek dla jego dzieła...

 Ta mistyczne i urągliwa mowa wielce przypadła do smaku ciekawym: odgłos imienia Moroka doszedł aż do Moeckern. Spodziewali się jutro widowiska, a ten wstęp mocno ich bawił. Na tę zaczępkę przeciwnika, Dagobert nie mógł się wstrzymać od odezwania się po niemiecku:

 – Rozumiem po niemiecku... mów po niemiecku, zobaczymy!

 Nadeszli nowi widzowie i przyłączyli się do pierwszych; awantura stawała się coraz ciekawszą; otoczono dokoła rozmawiających, a Morok rzekł po niemiecku:

 – Powiedziałem, że jesteś niegrzeczny, teraz powiem, że jesteś bezczelny grubjanin; cóż na to odpowiesz?

 – Nic... rzekł Dagobert, biorąc się do drugiej sztuki bielizny.

 – Nic... mówił dalej Morok – to niewiele, ja będę mniej krótkim, i powiem, że jeżeli uczciwy człowiek ofiaruje grzecznie kieliszek wina obcemu, ten obcy nie ma prawa odpowiadać po grubjańsku... albo...

 – Albo? – przerwał Dagobert, nie patrząc na Moroka.

 – Albo, winien mi jesteś dać satysfakcję... Powiedziałem już, że i ja znam wojnę; dziś wieczorem znajdziemy tu gdziekolwiek dwa pałasze, a utro rano, o świcie, za murem, możemy zobaczyć jakiego koloru jest nasza krew... jeżeli ona płynie w twoich żyłach!...

 To wyznanie trwożyć nieco zaczęło widzów, którzy nie spodziewali się tragicznego rozwiązania.

 – Bić się? Otóż śliczna myśl – zawołał jeden... aby was obu wzięto do kozy; prawa o pojedynkach są bardzo srogie.

 – Zwłaszcza kiedy rzecz idzie o biednych ludzi – odezwał się drugi. – Gdyby was przydybał z bronią w ręku burmistrz, posadziłby obu do kozy, i dwa lub trzy miesiące czekalibyście w więzieniu, nim wyrok zapadnie.

 – Czyżbyście chcieli mas zaskarżyć? – zapytał Morok.

 – Nie, bynajmniej! – rzekli widzowie – Pogódźcie się... dajemy wam przyjacielską radę... korzystajcie z niej, jeżeli chcecie...

 – Mniejszać o więzienie, nie dbam o to! – zawołał Morok. – Niech tylko znajdę dwa pałasze... a zobaczymy, czy jutro rano ja pomyślę o tem, co zechce powiedzieć lub zrobić burmistrz?

 – A cóż będziesz robił z dwoma pałaszami? – zapytał flegmatycznie Dagobert.

 – Kiedy mieć będziesz jeden w ręku, a ja drugi, wtedy zobaczysz... Pan nakazuje bronić swego honoru.

 Dagobert wzruszył ramionami, związał bieliznę w chustkę, otarł mydło, staranie zawinął je w ceratę, potem gwiżdżąc przez zęby ulubioną swoją piosnkę: „De Firlemont”, postąpił krokiem naprzód.

 Morok zmarszczył brwi i zaczął lękać się, aby zaczepka nie skończyła się niczem. Posunął się ku Dagobertowi, stanął naprzeciw niego, jakby chcąc mu zamknąć drogę, a złożywszy ręce na piersiach, mierząc go okiem, rzekł z największą pogardą:

 – Tak więc, stary żołnierz tego rozbójnika Napoleona zda się tylko na praczkę, a bić się nie chce!...

 – Nie chce bić się... odpowiedział Dagobert mocnym głosem, ale okropnie bledniejąc.

 Nigdy może żołnierz nie okazał sierotom, powierzonym swojej opiece, większego dowodu przywiązania i poświęcenia. Dla człowieka jego charakteru, dać się bezkarnie znieważać, i nie przyjmować wyzwania, było nadzwyczajnie wielką ofiarą.

 – A więc, jesteś podły... jesteś tchórz... sam się przyznajesz...

 Na te słowa Dagobert zacisnął pięści i już miał rzucić się na Moroka, gdy obezwładniła go myśl o dwojgu dzieciach, i o smutnych przeszkodach, jakie pojedynek, szczęśliwy lub nieszczęśliwy, mógłby nasunąć ich podróży.

 Ale uniesienie gniewu żołnierza, lubo chwilowe, tak było znaczącem, wyraz jego surowej twarzy, bladej i oblanej potem, tak straszny, że Morok i ciekawi widzowie cofnęli się.

 Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, a przez nagłą odmianę, życzliwość powszechna obecnych przechyliła na stronę Dagoberta. Jeden z widzów rzekł do otaczających:

 – Nie, ten człowiek nie jest tchórzem...

 – Nie, doprawdy – powtórzył drugi.

 – Więcej mu potrzeba odwagi do odrzucenia wyzwania, niżeli do przyjęcia... Zresztą Morok niedobrze postąpił, szukając z nim kłótni; wszak to cudzoziemiec...

 – I jako cudzoziemiec, gdyby się pojedynkował i został złapany, posiedziałby długi czas w więzieniu...

 – A oprócz tego – dodał inny – on podróżuje z dwiema panienkami. Czyliż w takiem położeniu wypada mu bić się za lada fraszkę? Gdyby był zabity lub uwięziony, cóżby się stało z biednemi dziećmi?...

 Dagobert obrócił się ku mówiącemu te słowa. Był to gruby mężczyzna, o szczerem i otwarłem obliczu; żołnierz podał mu rękę i rzekł wzruszonym głosem:

 – Dziękuję ci, panie!

 Niemiec uścisnął serdecznie rękę Dagoberta.

 – No, panie – dodał, trzymając ciągle w swoich rękach rękę żołnierza – uczyń jednę rzecz... wypij z nami wazę ponczu, a zmusimy tego djabelskiego proroka, aby wyznał, że zanadto cię rozgniewał i abyście się stuknęli szklankami.

 Pogromca zwierząt, straciwszy teraz nadzieję pożądanego rozwiązania sceny, spodziewał się bowiem, iż żołnierz przyjmie wyzwanie, z dziką pogardą patrzył na tych, którzy nie chcieli go popierać; powoli złagodziły się rysy jego twarzy, a uważając za przydatne do swych zamiarów ukrycie gniewu, zbliżył się ku żołnierzowi i rzekł dość grzecznie:

 – No, posłuszny jestem tym panom, wyznaję, że zawiniłem, wasze złe przywitanie obraziło mnie, nie byłem panem siebie... powtarzam, iż zawiniłem – Pan nakazuje pokorę... Przepraszam was... rany, jakie tu widzę... na waszem ramieniu, przekonywują dostatecznie, że nie jesteście tchórzem... Raz jeszcze przepraszam.

 Taki dowód umiarkowaniu i żalu zyskał poklask i pochwałę widzów.

 – On was przeprasza, nie możecie zaprzeczyć, mój waleczny – rzekł jeden z widzów do Dagoberta – pójdźmy, wypijmy razem, zapraszamy was z całego serca, przyjmijcie to takiem sercem...

 – Tak, przyjmijcie, prosimy was, w imieniu waszych pięknych panienek – rzekł gruby mężczyzna, chcąc tem nakłonić Dagoberta.

 Ten, rozrzewniony serdeczną uprzejmością Niemca, odpowiedział:

 – Dziękuję, panowie... jesteście zacni ludzie. Lecz kto przyjmuje zaprosiny do picia, musi także sam zapraszać zkolei...

 – No! zgoda... ma się rozumieć... każdy po kolei... rzecz sprawiedliwa. My zapłacimy za pierwszą wazę ponczu, a wy za drugą.

 – Bieda nie hańbi nikogo – rzeki Dagobert. – Otwarcie przeto powiem, że nie jestem w stanie zaprosić was po kolei; długą jeszcze drogę mamy przed sobą, i nie powinienem czynić niepożytecznego wydatku.

 Żołnierz rzekł te słowa z godnością tak szczerą, ale przytem tak mocną, iż Niemcy nie śmieli wznowić zaprosin, pojmując, że człowiek o charakterze Dagoberta przyjąć ich nie może bez poniżenia się.

 – No, szkoda... – rzekł gruby mężczyzna. – Chętniebym wypił razem z wami. Dobranoc, mój waleczny żołnierzu!... dobranoc... Już późno, gospodarz pod Białym Sokołem wypchnie nas za drzwi.

 – Dobranoc, panowie – odpowiedział Dagobert, idąc do stajni, aby dać koniowi drugą porcję owsa.

 Morok zbliżył się ku niemu i rzekł pokornym głosem:

 – Przyznałem się do winy, przeprosiłem was... Nic mi nie odpowiedzieliście... czyliż jeszcze gniewacie się na mnie?

 – Jeżeli kiedy spotkam się z tobą... gdy już dzieci moje potrzebować mnie nie będą – rzekł weteran głuchym i przytłumionym głosem – powiem ci dwa słowa, a te będą nie długie. – Potem obrócił się tyłem do Moroka, który powoli opuścił dziedziniec.

 Oberża Pod Sokołem tworzyła równoległobok. W jednym jego końcu wznosił się główny budynek; w drugim oficyna, gdzie znajdowało się kilka tanich stancyj dla ubogich podróżnych; korytarz sklepiony prowadził stąd w pole; po obu stronach dziedzińca ciągnęły się stajnie i szopy, a nad niemi poddasza i składy.

 Dagobert, wszedłszy do stajni, wziął porcję owsa przygotową dla swego konia; wsypał w kosz i potrząsnął, zbliżając się do Jowialnego.

 Ku wielkiemu jego zdziwieniu, stary towarzysz drogi nie odpowiedział wesołem rżeniem na szelest owsa potrząsanego w koszu; niespokojny Dagobert zawołał przyjaznym głosem na Jowialnego; ale ten nie zwracając bynajmniej ku panu pojętnego oka i nie kopiąc przedniemi nogami z niecierpliwością, stał nieruchomy.

 Coraz mocniej zdumiony żołnierz postąpił jeszcze bliżej: przy słabym blasku stajennej latarni ujrzał biedne zwierzę w stanie największej trwogi, nogi podkurczone, głowa zadarta do góry, uszy stulone, nozdrza wydęte; napinał postronek, jakby chcąc zerwać, aby móc się oddalić od przegrody, o którą opierał się żłób i drabinka na siano: obfity, zimny pot oblewał go sinawą barwą, zamiast lśniącej się i srebrzystej, sierść była najeżona; kiedy niekiedy konwulsyjny dreszcz przebiegał po nim.

 – No!... no! stary Jowialny... – rzekł żołnierz, stawiając kosz na ziemi, aby pogładzić konia – jesteś więc, jak twój pan... boisz się? – dodał z goryczą, wspomniawszy na obrazę, jaką musiał znieść dla dobra sierot. – Boisz się... ty, który przecież nie jesteś tchórzem...

 Bez względu na pieszczoty i głos pana, koń ciągle okazywał przestrach; mniej wszakże napinał postronek, posunął nozdrza ku ręce Dagoberta z wahaniem, i wąchając głośno, jakby powątpiewał, czy to on.

 – Nie poznajesz mnie więc! – zawołał Dagobert – dziać się tu musi coś nadzwyczajnego!

 I poglądał wkoło siebie z niepokojem. Stajnia była obszerna, ciemna, ledwie oświecona przez latarnię wiszącą u pułapu, zasnutego pajęczyna; w drugim końcu, oddzielone od Jowialnego tylko kilkoma przęsłami, stały trzy karę konie pogromcy zwierząt... o tyle spokojne, o ile Jowialny był drżący i przelękniony.

 Dagobert, uderzony tak osobliwą sprzecznością, której rozwiązanie wkrótce miał znaleźć, pogłaskał swego konia, ten uspokoiwszy się powoli obecnością pana, polizał mu rące, oparł głowę swoją koło niego, zarżał zcicha i okazywał mu jak zwykle tysiączne dowody przywiązania.

 – Dobrze dobrze... Takim lubię cię widzieć, mój stary Jowialny – rzekł Dagobert, biorąc koszyk i wsypując owies do żłobu. No, jedz... dobrego apetytu, długą mamy drogę przed sobą w dniu jutrzejszym. A nadewszystko nie lękaj się niewiadomo czego... Gdyby twój towarzysz, Ponury, tu się znajdował... byłbyś spokojniejszy... ale on tam na górze z dziećmi; to ich stróż w mojej nieobecności... No, jedz-że... a nie przypatruj się mnie. – Ale koń poruszywszy owies końcem ust, jakby przez posłuszeństwo dla pana, nie dotknął się więcej i zaczął przygryzać rękaw płaszcza Dagoberta.

 – Ach! mój biedny Jowialny... Co się stało tobie, co zwykle spożywasz owies tak ochoczo... teraz go nie tykasz... Pierwszy to raz jemu się zdarza od czasu naszego wyjazdu – rzekł sam do siebie żołnierz, mocno niespokojny, bo pomyślny koniec podróży zależał po większej części od czerstwości i zdrowia konia.

 Ryk okropny i tak bliski, iż zdawało się, że powstał w samej stajni, do tego stopnia przeraził Jowialnego, iż, zerwawszy nagle postronek, przeskoczył poręcz zagradzającą jego miejsce, i przez otwartą bramę uciekł na dziedziniec.

 Dagobert nie mógł wstrzymać się od drgnięcia na ów ryk niespodziewany, potężny, dziki, który mu wytłumaczył przyczynę strachu konia.

 Sąsiednia stajnia, zajęta przez wędrowną menażerję pogromcy zwierząt, oddzielona była forsztowaniem, o które żłób opierał się; trzy konie Moroka, przywykłe do owych ryków, stały spokojnie.

 – Dobrze, dobrze – rzekł żołnierz, ochłonąwszy z obawy – teraz rozumiem; bez wątpienia, Jowialny usłyszał podobny ryk, poczuł zwierzęta tego bezczelnego hultaja; czegóż więcej trzeba, żeby się przestraszył – dodał żołnierz, wybierając starannie owies ze żłoba: – w drugiej stajni, a pewno znajdzie się tu jaka, nie zostawi swego obroku, i będziemy mogli wybrać się w drogę jutro bardzo rano.

 Strwożony koń, wybiegłszy i pohasawszy na dziedzińcu, wrócił na głos żołnierza, i ten bez trudności wziął go za uzdę; stajenny, którego Dagobert zapytał, czy nie ma innej próżnej stajni, pokazał mu taką, gdzie tylko jeden koń mógł się pomieścić. Jowialny wygodnie tu stanął; uwolniwszy się od strasznego sąsiedztwa, uspokoił się, wesoło nawet bawił się kosztem płaszcza Dagoberta, który z powodu tych żarcików mógł dzisiejszego jeszcze wieczora, popisać się z talentem do krawiecczyzny; lecz podziwiał jedynie szybkość, z jaką koń jego pożywał obrok. Zupełnie przeto spokojny zamknął drzwi od stajni, prędko zjadł wieczerzę, aby udać się do sierot, które już tak dawno zostawił same, co go mocno martwiło.

ROZDZIAŁ V. RÓZIA I BLANKA.

 Sieroty zajmowały małą nędzną izdebkę, w najodleglejszym budynku oberży. Jedyne okienko wychodziło na pole: łóżko bez firanek, stolik i dwa krzesła, stanowiły umeblowanie, więcej aniżeli skromne, tego zakątka, oświeconego jedną lampą; na stoliku, stojącym u okna, leżał tornister Dagoberta.

 Ponury, duży, płowy pies sybirski, leżał u drzwi, i dwa razy już zawarczał, zwracając głowę ku oknu, lecz dalej nie posuwał oznak niechęci.

 Dwie siostry, do połowy leżąc na łóżku, owinięte były w długie białe szlafroczki zapięte guziczkami u szyi i rękawów. Nie miały czepeczków; szeroka taśma opasywała ich kasztanowe włosy nad skronią, aby się w nocy nie rozrzuciły. Ten biały ubiór, ta biała przepaska na czole, nadawały charakter tem większej niewinności ich świeżym i ładnym twarzyczkom.

 Sieroty śmiały się i rozmawiały, bo pomimo wielu zbyt wczesnych zmartwień, zachowrały niewinną wesołość swego wieku; jeżeli wspomnienie matki zasmucało je niekiedy, smutek ten nie miał w sobie goryczy, była to raczej słodka i czuła melancholja, której nietylko nie unikały, lecz nawet szukały; ta zawsze ukochana matka, nie była dla nich umarłą, lecz tylko nieobecną.

 Prawie również nieświadome jak Dagobert zwyczajów pobożnych, bo na pustyni, gdzie żyły, nie było, ani kościoła, ani księdza, wierzyły jedynie, bo im powiadano, że Bóg sprawiedliwy i dobry, tyle był litościwym dla biednych matek, których dziatki zostawały na ziemi, że za jego łaską mogły one, z wysokości niebios, widzieć je zawsze, słyszeć zawsze, i że zsyłani są niekiedy na ich obronę aniołowie Stróże.

 W tak szczerem przekonaniu, sieroty wierzyły, że oczy matki ciągle zwrócone są na nie, że źle czynić, byłoby ją zasmucać, i nie zasługiwać na opiekę dobrych aniołów.

 Tego wieczora sieroty rozmawiały ze sobą czekając na Dagoberta; rozmowa mocno je zajmowała, bo od kilku dni posiadały tajemnicę, wielką tajemnicę, na wspomnienie której często biły ich dziewicze serca, wzdymała się zakwitająca pierś, rumieniec ich jagód w szkarłat się zamieniał, a niekiedy ćmiły się niespokojną i zadumaną tęsknotą duże błękitne, piękne ich oczy.

 Rózia zajmowała dzisiaj brzeg łóżka, pulchne jej ręce założone za głowę, którą pochyliła ku siostrze; ta zaś wsparta na łokciu, patrzyła na nią z uśmiechem i mówiła:

 – Czy myślisz, że przyjdzie i tej nocy?

 – Tak, bo wczoraj... nam obiecał.

 – On taki dobry... dotrzyma obietnicy.

 – Czy nie uważasz, że on ma coś w swoich oczach? Coś podobnego do oczu naszej matki.

 – Nieprawdaż?

 – Tak, to mnie właśnie naprzód uderzyło... A głos jego, jaki przyjemny!

 – A jaki przytem ładny, jakie długie i jasne ma włosy.

 – A jego imię... jakie śliczne...

 – Co za dobry uśmiech, jak on rozrzewnia, kiedy nas bierze za rękę... mówiąc czułym i poważnym głosem. „Dzieci moje, błogosławcie Boga, że dał wam duszę jednostajną... To, czego szukają gdzieindziej, znajdziecie w sobie samych... ponieważ macie jedno serce”... dodał.

 – Jakżeśmy szczęśliwe, że pamiętamy wszystkie jego słowa! siostro moja.

 – My jesteśmy tak uważne... ot!... jak ty go słuchasz, zdaje mi się, że sama słucham, moje iube zwierciadełko? – rzekła Rózia, śmiejąc się i całując siostrę w czoło.

 – A kiedy mówi, twoje oczy, a raczej nasze oczy są duże, otwarte, usta poruszają się, jak gdybyśmy powtarzały pocichu każde jego słowo... Nie dziw więc, że nic nie zapominamy z tego, co on mówi.

 – A to, co mówi, jest tak piękne, tak szlachetne, tak wspaniałe.

 – A przytem, nieprawdaż siostro moja, w miarę jak mówi, ileż dobrych myśli w nas się rodzi! Bylebyśmy tylko zawsze pamiętały o nich...

 – Bądź spokojna utkwią one w naszem sercu, jak małe ptaszyny w gniazdeozku; wynajdziemy je, kiedy będzie potrzeba.

 – Czy wiesz, Róziu, że to wielkie szczęście, że on kocha nas obie razem.

 – Nie mógłby inaczej uczynić, bo obie mamy jedno tylko serce.

 – Jak można kochać Rózię, nie kochając Blanki?

 – Cóżby się stało z biedną opuszczoną?

 – A potem, bardzo trudno byłoby mu wybierać! Tak jesteśmy do siebie podobne.

 – Żeby więc oszczędzić sobie kłopotu – rzekła Rózia, śmiejąc się – wybrał nas obie...

 – Czyliż tak nie lepiej? on jeden nas kocha... my dwie jego lubimy...

 – Byleby tylko nie opuszczał nas aż do Paryża.

 – I żebyśmy w Paryżu... także go widywały...

 – Nadewszystko w Paryżu... dobrze będzie mieć go przy sobie... w takiem wielkiem mieście... Mój Boże, Blanko, jak tam musi być pięknie...

 – Nic nam on jeszcze nie mówił o Paryżu.

 – Nie pomyślał widać o tem... A przytem zdaje się niekiedy, że bardzo lubi patrzeć na nas długo, nic nie mówiąc, mając oczy wlepione w nasze oczy.

 – Tak, wtedy właśnie uważam, że jego spojrzenie bardzo jest podobne do spojrzenia naszej kochanej matki.

 – A ona... jak się musi cieszyć z tego, co nas spotkało... bo widzi nas.

 – Tak, bo jeżeli nas tyle kocha, to dlatego, że zasługujemy na to...

 – O! jakaś chełpliwa... – rzekła Blanka, bawiąc się gładzeniem włosów siostry, rozdzielonych na jej czole.

 Po chwili namysłu, rzekła Rózia:

 – Czy nie uważasz, że powinnyśmy opowiedzieć wszystko Dagobertowi?

 – Kiedy tak myślisz... opowiedzmy...

 – Powiemy mu wszystko, jakeśmy wszystko matce mówiły; dlaczegóż przed nim taić?...

 – A zwłaszcza to, co dla nas tak jest mile, bo od czterech dni tylko mówimy o naszem szczęściu.

 – A przytem, czy nie uważasz, że serce nasze bije mocniej i prędzej?

 – Tak jakby było pełniejsze.

 – Rzecz bardzo prosta, nasz przyjaciel zajmuje tam dobre miejsce.

 – Dlatego też dobrze uczynimy, opowiadając Dagobertowi, jakie nas szczęście spotkało.

 – Masz słuszność, siostro.

 W tej chwili pies zawarczał znowu.

 – Siostro – rzekła Rózia, tuląc się do Blanki. – Otóż znowu pies warczy, co mu się stało?

 – Ponury... ciszej!... pójdź tu – odezwała się Blanka, uderzając rączką po brzegu łóżka.

 Pies wstał, znowu zawarczał, i położył na kołdrze swą wielką, pojętną głowę, ciągle spoglądając z ukosa na okno; dwie siostry nachyliły się ku niemu, dla pogładzenia szerokiej głowy, znacznie wypukłej w pośrodku, co dowodzi niepospolitej czystości rasy.

 – Czego ty tak warczysz, Ponury? – rzekła Blanka, zlekka pociągnąwszy go za uszy – no, mój dobry psie?

 – Biedne zwierzę, zawsze tak niespokojne, kiedy Dagoberta niema.

 – Prawda, zdaje się, że wie o tem, iż więcej jeszcze pilnować nas wtedy powinien.

 – Siostro, Dagobert spóźnił się powiedzieć nam dobranoc.

 – Pewno karmi Jowialnego.

 – No! to mi przypomniało, żeśmy nie powiedziały dobranoc naszemu staremu Jowialnemu.

 – Mocno mnie to martwi...

 – Prawda, taki wesoły, kiedy nam liże ręce... Zdaje się, że dziękuje za nasze odwiedziny...

 – Szczęście, że Dagobert powie mu dobranoc za nas.

 – Dobry Dagobert! zawsze nami zajęty; jak on nas psuje... My sobie próżnujemy, a on ciągle kłopocze się...

 – Lecz jakże temu zaradzić?

 – Jakie nieszczęście, że nie jesteśmy bogate, mogłybyśmy zapewnić mu nieco odpoczynku!

 – Bogate!... my... niestety! moja siostro... zawsze tylko będziemy biednemi sierotami.

 – Ale przecież ten medalik?

 – Zapewne, jakaś nadzieja przywiązuje się do tego; inaczej nie wybrałybyśmy się w tak daleką podróż.

 – Dagobert obiecał nam wszystko siejszego wieczora. – I dziewczyna mówić dalej nie mogła.

 Dwie szyby w oknie strzaskały się z wielkiem łoskotem.

 Sieroty, krzyknąwszy przestraszone, rzuciły się w objęcia jedna drugiej, a pies szczekając ze wściekłością rzucił się ku oknu...

 Blade, drżące, bezwładne z przestrachu, objąwszy się nawzajem, dwie siostry stłumiły oddech; zdjęte trwogą, nie śmiały rzucić okiem w stronę okna.

 Ponury, oparszy przednie łapy o okno, nie przestawał szczekać zajadle.

 – Niestety!... cóż się stało? zcicha rzekły sieroty – a tu Dagoberta niema...

 Potem Rózia nagle schwyciwszy siostrę za rękę:

 – Słuchaj... słuchaj... ktoś idzie po schodach.

 – Mój Boże!... zdaje mi się, że to nie Dagoberta chód, czy słyszysz jak ciężkie stąpanie?

 – Ponury, pójdź tu... zaraz tu, bronić nas – zawołały sieroty w największym przestrachu.

 Rzeczywiście, nietylko, że nadzwyczaj ciężkie stąpanie rozległo się głośno po drewnianych schodach, ale szczególnego rodzaju szelest słyszeć się dawał wzdłuż cienkiej ściany, dzielącej izdebkę od sieni.

 Nareszcie coś ciężkiego, upadłszy u drzwi, mocno niemi wstrząsnęło.

 Dziewczęta najsilniej przerażone, spojrzały na siebie nie rzekłszy ani słowa.

 Drzwi się otworzyły.

 Był to Dagobert.

 Na jego widok, Rózia i Blanka uścisnęły się z radością jakgdyby uniknęły wielkiego niebezpieczeństwa.

 – Co wam jest? czego się tak lękacie? – zapytał żołnierz mocno zdziwiony.

 – Oh! gdybyś wiedział! – rzekła Rózia drżącym głosem, bo serce jej i siostry biło gwałtownie!

 – Gdybyś wiedział, co tu się działo.

 – A potem nie poznałyśmy twego chodu... Wydał się nam tak ciężki... a potem ten szelest... za ścianą...

 – Ależ, moi mali tchórze, nie mogę iść po schodach nogami piętnastoletniemi, niosąc swoje łóżko na plecach, to jest siennik, który położyłem u waszych drzwi, jak zwykle...

 – Mój Boże! jakieśmy płoche, siostro, że nie pomyślałyśmy o tem! – rzekła Rózia, spojrzawszy na Blankę.

 I obie te śliczne twarzyczki odzyskały świeży rumieniec. Tymczasem pies, ciągle stojąc u okna, nie przestawał szczekać.

 – Czego Ponury tak szczeka w tamtę stronę, moje dzieci? – zapytał żołnierz.

 – Nie wiemy... ktoś wybił szybę w oknie, i to nas z początku tak przestraszyło.

 Nie odpowiedziawszy ani słowa, Dagobert podbiegł ku oknu, otworzył prędko i wychylił się.

 Noc była ciemna, nic nie widział.

 Słucha... nic nie słyszał, tylko szum wiatru.

 – Ponury! – zawołał na psa, pokazując mu okno... – skocz no tu mój stary i szukaj!

 Śmiały pies skoczył rączo i zniknął za oknem.

 Dagobert, wychyliwszy się, pobudzał swego psa głosem i gestem.

 – Szukaj, mój stary, szukaj... Jeśli tam kto jest, rzuć się na niego, dobre masz zęby... i nie puszczaj, póki nie przyjdę.

 Ale Ponury nie znalazł nikogo, słychać było jak biegał tu i owdzie szukając śladu w różnych stronach, skomląc niekiedy przytłumionym głosem, jak pies tropiący zwierzynę.

 – Niema więc nikogo, mój tęgi psie, bo gdyby był ktokolwiek, juiżbyś go chwycił za gardło... Potem zwracając się do dziewcząt, które z niepokojem patrzyły na niego, zapytał:

 – Jakim sposobem szyby te zostały wybite? Czy uważałyście na to, moje dzieci?

 – Nie, Dagobercie, rozmawiając z sobą, usłyszałyśmy wielki łoskot, a potem szyby wypadły na podłogę.

 – Zdawało mi się, – dodała Rózia – że jakby okiennica nagle stuknęła o okno.

 Dagobert obejrzał okiennicę i spostrzegł dość długi ruchomy kruczek, służący do zamykania wewnątrz.

 – Bardzo wietrzno – rzekł – wiatr musiał zerwać okiennicę... a kruk ten rozbił szyby... Tak, tak... Wreszcie, coby za powód kto miał do podobnej swawoli? – Potem obracając się do Ponurego:

 – No... mój stary, niema więc tam nikogo?

 Pies odpowiedział szczekaniem, które żołnierz wytłumaczył zapewne w sposób przeczący, bo rzekł:

 – A więc powracaj... bież wokoło... znajdziesz drzwi otwarte... nie będziesz w kłopocie...

 Ponury usłychał rady i poskomliwszy trochę u okna, cwałem pobiegł wokoło na dziedziniec.

 – No, uspokójcie się, moje dzieci... – rzekł żołnierz do sierot; – to był tylko wiatr... powiadam wam.

 – Bardzośmy się przestraszyły – rzekła Rózia.

 – Wierzę... ale myślę, że będzie przeciąg i pozazię – biacie mi się – rzekł żołnierz, powracając do okna ogołoconego z szyb.

 Obmyślając środek zaradzenia tej niedogodności, wziął z krzesła futro reniferowe, zawiesił na zasuwce od okna, a połami zatkał możliwie dokładnie, dwie stłuczone szyby.

 – Dziękujemy, Dagobercie... Jaki jesteś dobry, byłyśmy niespokojne, nie widząc ciebie...

 – Prawda... zabawiłeś dłużej, niż zwykle; – potem, spostrzegłszy dopiero bladość i zmienioną twarz żołnierza, który jeszcze się nie pozbył przykrego wrażenia sceny swojej z Morokiem, Rózia dodała z niepokojem.

 – Ale co ci jest?... Tak jesteś blady!...

 – Ja, nie, moje dzieci... Nic mi nie dolega...

 – Ależ tak, ja ci powiadam... Twarz zupełnie masz zmienioną... Rózia ma słuszność.

 – Ręczę wam... niema nic – odpowiedział żołnierz dość zakłopotany, bo kłamać nie umiał; potem znalazłszy wyborne tłómaczenie swojego wzruszenia, dodał: – Jeżeli tak wyglądam, jakby mi się co złego przytrafiło, tego przyczyną wasz strach, bo wszakże z mojej to winy pochodzi.

 – Z twojej winy?

 – Tak, gdybym nie stracił tak wiele czasu na wieczerzę, przyszedłszy tutaj, nim się szyby potrzaskały... I oszczędziłbym wam chwili strachu.

 – Jesteś już tu... teraz wcale o tem nie myślimy...

 – A czemu nie siadasz?

 – Owszem, moje dzieci, mamy z sobą trochę do pomówienia – rzeki Dagobert, biorąc krzesło i przysunąwszy je do łóżka dwóch sióstr, usiadł. – A więc! czy już jesteście, wesołe – mówił, usiłując uśmiechać się. aby je uspokoić. Pokażcie, czy wasze duże oczy nie zamykają się do snu.

 – Patrz, Dagobercie – rzekły dziewczęta śmiejąc się i roztwierając jak najszerzej duże błękitne oczy.

 – Dobrze, dobrze – odezwał się żołnierz, – będziecie miały dość czasu do ich zamknięcia, bo dopiero dziewiąta godzina.

 – My też chcemy coś powiedzieć, Dagobercie – rzekła Rózia, porozumiawszy się z siostrą oczyma.

 – Doprawdy?

 – Tak, mamy ci powierzyć tajemnicę.

 – Tajemnicę?

 – Mój Boże! tak!

 – Ale bardzo ważną tajemnicę – rzekła Rózia nader poważnie.

 – Tajemnicę, która nas obie obchodzi – dodała Blanka.

 – O dla Boga!... bardzo wierzę... co jednę z was obchodzi, zawsze i dla drugiej jest bliskie. Czyliż nie jesteście zawsze prawie, jak to powiadają, niby dwie głowy w jednym czepku?

 – Kiedy nas obie okryjesz wielkim kapturem swego futra, wtedy tak być musi... – rzekła Rózia, śmiejąc się.

 – Patrzcie, żartownisie, nigdy z wami nie można trafić do końca; no, mówcież panienki, niech usłyszę tę ważną tajemnicę, kiedy to jest tajemnica.

 – Mów, droga siostro – rzekła Blanka.

 – Nie, panienko, tobie wypada mówić, dzisiaj masz honor być starszą, a rzecz tak ważna, tajemnica, jak powiadacie, z prawa należy do starszej... Słucham, bardzo jestem ciekawy, co mi macie powiedzieć.

 To mówiąc, żołnierz starał się uśmiechnąć, aby ten: lepiej ukryć przed dziewczętami zmartwienie, jakiego jeszicze doświadczał z powodu nieukaranej obrazy ze strony pogromcy zwierząt.

 Blanka, dziś Starsza honorowa, jak Dagobert nazywał, tak za siebie i za siostrę swoją mówić zaczęła.

ROZDZIAŁ V. ZWIERZENIE.

 – Nasamprzód, mój dobry Dagobercie – rzekła Rózia z powabną pieszczotą – musisz obiecać, że nas nie będziesz łajać.

 – Nieprawdaż... Nie będziesz łajał swoich dzieci? – dodała Blanka, równie słodkim, przymulającym głosem.

 – Zgoda – odpowiedział Dagobert poważnie – bo nie wiem, jakbym nawet to zaczął... Ale za cóżbym miał was łajać?

 – Za to, że może powinnyśmy były wcześniej ci powiedzieć to, co powiemy teraz...

 – Słuchajcie, moje dzieci – rzekł Dagobert z powagą, zastanowiwszy się przez chwilę nad tym przypadkiem – z dwóch rzeczy jedna: albo miałyście słuszność, albo nie miałyście słuszności, zatajenia przede mną jakiejś rzeczy... Jeżeli miałyście słuszność, to bardzo dobrze; jeżeli nie miałyście słuszności, to się już stało, nie mówmy więc o tem. No, mówcie, słucham.

 Zupełnie uspokojona tak trafną decyzją, Rózia zaczęła mówić, uśmiechem porozumiawszy się z siostrą:

 – Wystaw sobie, Dagobercie, że już dwiie noce z kolei, odbieramy odwiedziny...

 – Odwiedziny!

 I żołnierz wyprostował się na krześle.

 – Tak, bardzo miłe odwiedziny, bo on blondyn.

 – Co u djabła, blondyn! – zawołał żołnierz podskoczywszy.

 – Blondyn... z błękitnemi oczyma – dodała Blanka.

 – Co u djabła, błękitne oczy!

 Dagobert znowu podskoczył na krześle, na twarzy jego widać było nieukontentowanie.

 – Tak, błękitne oczy... takie duże... – rzekła Rózia, kładąc koniec wskazującego palca prawej ręki na połowie takiegoż palca ręki lewej.

 – Ależ daj go katu! gdyby były tak duże... i – biorąc rzeczy na wielką skalę, wyciągnął żołnierz rękę aż po łokieć – gdyby były tak duże, nic z tego jednak nie zrozumiał... blondyn i błękitne oczy... Ach! panienki, co to wszystko znaczy?

 I Dagobert wstał zakłopotany i niespokojny.

 – Ach! widzisz, Dagobercie, już się gniewasz.

 – Na samym zaraz początku – dodała Blanka.

 – Na początku? – powtórzył żołnierz przelękniony... – to będzie i dalszy ciąg? I koniec?

 – Koniec? spodziewamy się, że nie... – rzekła Rózia, śmiejąc się do rozpuku.

 – Życzymy tylko, żeby to mogło zawsze trwać.

 I Blanka podzielała wesołość siostry.

 Żołnierz spojrzał na obie dziewczęta zkolei, próbując rozwiązać tę zagadkę; lecz gdy ujrzał te ładne twarzyczki, ożywione niewinnym, szczerym śmiechem, pomyślał, że nie byłyby tak wesołe, gdyby się dopuściły jakiegoś ważniejszego uchybienia, i ucieszył się, że sieroty zapomniały o smutnem swojem położeniu.

 – Śmiejcie się... moje dzieci... lubię bardzo widzieć was śmiejące się. – Wtem pomyślawszy, że nie w taki sposób wypada odpowiadać na osobliwsze zwierzenie się dziewcząt, dodał grubym głosem:

 – Lubię bardzo widzieć was śmiejące się, ale nie wtedy, kiedy przyjmujecie odwiedziny blondyna z błękitnemi oczyma, panienki; – potem, po chwili milczenia, wzruszył ramionami i usiadł znowu.

 – Patrzcie... jak głupi słucham, co bałamucicie przede mną... Chcecie ze mnie żartować... nieprawdaż?

 – Nie, Dagobercie, to, co mówimy, to prawda... niezawodna prawda...

 – Wiesz... żeśmy nigdy nie kłamały – dodała Rózia.

 – Mają słuszność, nic prawdziwszego... nigdy nie kłamały – rzekł żołnierz, którego niespokojność powróciła znowu. – Ależ, do licha, jakim sposobem nastąpić mogły te odwiedziny. Ja śpię wpoprzek u samych drzwi; zewnątrz Ponury pod waszem oknem, a przecież błękitne oczy i wszyscy blondyni całego świata muszą wchodzić przez drzwi albo przez okno, a gdyby próbowali tego, to wy i Ponury i ja, co mamy słuch bardzo ostry, przyjęlibyśmy ich po naszemu... Ależ mówcież, dzieci, mówcie bez żartów... Wytłomaczcie się!

 Kiedy obie siostry wyczytały z twarzy Dagoberta istotną niespokojność, nie chciały dłużej nadużywać jego dobroci. Spojrzały na się wzajem i Rózia rzekła, wziąwszy w drobne rączki szeroką i grubą rękę weterana.

 – No i cóż, nie martw się; opowiemy ci odwiedziny naszego przyjaciela... Gabryela.

 – Dobrze, znowu zaczynacie z początku?... Ma on imię?

 – Tak, mówimy ci... Gabryel...

 – Śliczne imię, nieprawdaż, Dagobercie? Och! zobaczysz, ty będziesz kochał pięknego naszego Gabryela, tak jak my...

 – Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? – rzekł żołnierz, potrząsając głową. – Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? Zobaczymy to później, bo najprzód muszę wiedzieć... Potem przerywając sobie, dodał – szczególniejsza rzecz, to mi coś przypomina...

 – Cóż takiego, Dagobercie?

 – W ostatnim liście, jaki przed piętnastoma laty wasz ojciec, wracając z Francji przywiózł mi od żony, pisała do mnie, że chociaż sama biedna i chociaż małego naszego Agrykolę, co potem urósł, miała na karku, wzięła jednak do siebie chłopczyka, sierotę z anielską twarzyczką imieniem Gabryel... I niebardzo dawno odebrałem o nim wiadomość.

 – A przez kogo?

 – Dowiecie się zaraz.

 – A widzisz, masz także swojego Gabryela, jedna więcej przyczyna, że naszego musisz kochać.

 – Waszego... waszego? Zobaczmy waszego... Siedzę jak na rożarzonych węglach.

 – Wiesz, Dagobercie – mówiła dalej Rózia – że ja i Blanka mamy zwyczaj zasypiać, trzymając się za ręce.

 – Tak, tak, wiele razy widziałem was tak śpiące w kolebce... Nie mogłem się napatrzyć na was, tak byłyście miluchne.

 – No dalej! Dwie noce temu, tylko cośmy zasnęły, aż wtem ujrzałyśmy...

 – Więc to było we śnie... – krzyknął Dagobert, – kiedyście zasnęły, we śnie!

 – Ależ tak, we śnie... Jakżebyś chciał inaczej!...

 – Niechaj moja siostra mówi.

 – Tak, to dobrze – rzekł żołnierz, odetchnąwszy spokojnie – tak to dobrze... zapewne, czy tak, czy inaczej, byłem zupełnie spokojny... ponieważ... ale w końcu to wszystko jedno... Sen! to lepiej mi się podoba.. Mówże dalej, kochana Róziu.

 – Skorośmy zasnęły, imałyśmy jednakowy sen.

 – Obie sen jednakowy?

 – Tak, Dagobercie, nazajutrz rano obudziwszy się, opowiedziałyśmy sobie, cośmy śniły.

 – I zupełnie toż samo...

 – To nadzwyczajna rzecz, a ten sen, dzieci moje? Jakiż był?