Życie jak czekolada - Agnieszka Zakrzewska - ebook + audiobook + książka

Życie jak czekolada ebook i audiobook

Zakrzewska Agnieszka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tej opowieści życie ma smak czekolady… Nad Malinową Bombonierką zawisły czarne chmury. Pasierb ciotki Emilii nie cofnie się przed niczym, żeby odebrać Ninie należne jej dziedzictwo. Zdesperowana dziewczyna, szukając ratunku, czyta stare zapiski swojej ciotki i poznaje fascynującą historię jej życia. Młoda Emilia Dobrzycka, zmuszona przez apodyktyczną matkę do wstąpienia do zakonu, musi zrezygnować z beztroskich marzeń o studiach. Kiedy przełożona wysyła ją na postulat do Szwajcarii, trafia do małej manufaktury pralinek. Siostry uczą ją tajników produkcji najlepszej na świecie czekolady i dzięki temu Emilia zyskuje nowy cel w życiu. Jak zakończy się batalia Niny o chocolatierkę i jaki wpływ będą na nią miały sekrety z przeszłości ciotki? Czy bracia Jeurissenowie o romantycznie brzmiących imionach – Romeo i Valentijn – okażą jej wsparcie czy wręcz przeciwnie? Dowiecie się tego z urokliwej opowieści, która udowadnia, że życie jest jak czekolada – czasem słodkie, niekiedy gorzkie, a momentami twarde jak orzechy wypełniające jej aksamitne wnętrze…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Agnieszka Zakrzewska

Oceny
4,6 (154 oceny)
104
36
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Smakowicie się czyta i dużo dowiadujesz się o czekoladzie,którą bohaterowie kochają !Polecam i czekam na cd !
21
madziorek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
10
Ilonucha

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, teraz pozostaje czekać na kolejną część
10
Kalkafior

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza część była smaczna! Druga jeszcze lepsza😄 najchętniej na już chciałabym się dowiedzieć, co będzie dalej… Bardzo polubiłam tę serię😊
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szczęście. Proste jak szklanka, jak czekolada albo kręte jak ścieżki serca.

Gorzkie. Słodkie. Żywe.

Joanne Harris

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Duszący zapach Pani Walewskiej

 

 

– W końcu musisz mi przyznać rację! Tak się nie zachowują dorośli ludzie! – Witold Kostrzewski sapnął głośno i upił spory łyk przestygłej kawy. – Nawet ta filiżanka jest wybrakowana! – dodał po chwili, wpatrując się w wyszczerbioną porcelanę. – W tym domu wszystko chyli się ku upadkowi! Łącznie z zastawą!

– Witek, nie dramatyzuj jak stara baba nad własnym grobem! – prychnęła jego starsza siostra, poprawiając jedwabny żabot bluzki na specjalne okazje. – Sam żeś te skorupy z szafki naszej świętej pamięci mamusi, świeć Panie nad jej duszą, wyciągnął, krzycząc wszem wobec, że to niezwykle cenna porcelana. Wszystkie talerze i spodki pod lupę wziąłeś, szukając jakiejś tam tej… koafiury!

– Sygnatury, Eugenio, na litość boską! – zapowietrzył się Witold. – Sygnatury! To jest znak firmowy producenta, którym oznacza się każdy egzemplarz naczynia. Te tutaj, o… – wysiorbał szybko resztki kawy z filiżanki i odwrócił ją spodem do góry, z dumą prezentując przetarte już nieco symbole – pochodzą z manufaktury miśnieńskiej! Zwróć uwagę na te dwa skrzyżowane miecze, pomalowane podszkliwnym kobaltem…

– Jak zwał, tak zwał! – przerwała mu niecierpliwie Eugenia i już chciała dodać jakąś kąśliwą uwagę, ale nagle urwała i rozejrzała się uważnie.

W zazwyczaj na błysk wysprzątanym salonie Kostrzewskich panował teraz niezły rozgardiasz. Na kanapie poniewierały się jakieś męskie swetry i kobiece fatałaszki, szklana ława zastawiona była baterią brudnych kubków po bardzo mocnej herbacie, a na środku pokoju tkwiła rzucona niedbale na wpół rozbebeszona walizka Witolda.

– Nie mogłeś trochę ogarnąć tej stajni Augiasza? – rzuciła z wyrzutem w kierunku brata Eugenia. – Wszystko zawsze na głowie biednej Aurelii! À propos, gdzie ona jest? Jeszcze śpi?

– A jakże! W pokoju gościnnym! Wróciła zaledwie dwie godziny po mnie – rzucił z urazą w głosie Witold. – Nawet nie zdążyłem ust otworzyć, a od razu histerycznie na mnie wyskoczyła, żebym o nic nie pytał! Rozumiesz coś z tego?! Należą mi się w końcu jakieś wyjaśnienia, do cholery!

– Oczywiście, że się należą, Witoldzie. – Od strony korytarza dobiegł nagle łagodny kobiecy głos.

Głowy siedzących przy stole jak na komendę odwróciły się w kierunku, skąd dochodził. W drzwiach stała wyprostowana jak struna Aurelia. Uśmiechała się lekko, choć jej podkrążone jasne oczy pozostały poważne, wręcz smutne. Była ubrana w puchaty czerwony szlafrok, przewiązany ciasno w wąskiej talii. Jej włosy, zebrane w niedbały węzeł na czubku głowy, opadały łagodnymi pasmami na blade policzki. Aurelia podeszła do stołu, poprawiła machinalnie podwiniętą szydełkową serwetę leżącą na blacie i usiadła ciężko na krześle.

– Poza tym, gwoli ścisłości, prosiłam cię o chwilę oddechu wcale nie histerycznie, a błagalnie, mój drogi. Byłam wykończona.

– Jak mogłaś zostawić mnie na pastwę losu? Ja tu odchodziłem od zmysłów – szepnął z wyrzutem Witold i po sekundzie wahania położył swoją dużą kwadratową rękę na drobnej dłoni żony.

Eugenia już otwierała usta, żeby skomentować po swojemu tyradę brata, ale Aurelia uciszyła szwagierkę jednym szybkim i stanowczym spojrzeniem.

– Napisałam ci krótką wiadomość, że wracam za kilka dni – wyjaśniła cierpliwie. – Naprawdę musiałam zostać sama i przy okazji załatwić pewną ogromnie ważną sprawę. Nie miałam pojęcia, że zinterpretujesz moje słowa po swojemu i bez chwili namysłu ruszysz do Niny, do Holandii. Skąd ci to przyszło do głowy?

– A, czyli już wszystko wiesz! – Witold błyskawicznie cofnął rękę. – A co miałem sobie pomyśleć? To naturalne, że pierwszym, co mi przyszło na myśl w związku z twoim tajemniczym zniknięciem, było nasze dziecko.

– Czyli według ciebie w moim życiu istnieje tylko Nina? Nie mogę mieć już innych… swoich spraw, niezwiązanych z naszą rodziną?

– Bardzo was przepraszam, moi drodzy, ale chyba na mnie pora! – Eugenia odchrząknęła znacząco i z impetem odsunęła krzesło od stołu. – Nic tu po mnie. Nie pisałam się na rodzinnego mediatora i, szczerze mówiąc, nie mam ochoty opowiadać się po żadnej ze stron. Wolę pozostać NEUTRALNA.

– A to coś nowego – mruknęła pod nosem Aurelia.

Od kiedy pamiętała, szwagierka zawsze uwielbiała wsadzać nos w nie swoje sprawy, pytana, a raczej zdecydowanie częściej niepytana, wygłaszać swoje opinie i złote rady, a tu nagle taka zmiana!

– Mówiłaś coś, moja droga? – Eugenia nachyliła się nad Aurelią, roztaczając wokół nieco duszący zapach perfum Pani Walewska, których wiernie używała od lat. Twierdziła, że jako patriotce i wnuczce powstańca wielkopolskiego nie wypada jej stosować zagranicznych zapachowych odpowiedników, tym bardziej że Pani Walewska stanowiła znakomitą polską odpowiedź na zdecydowanie przereklamowaną francuską Chanel nr 5.

– Masz rację, droga Eugenio. Nie będę cię zatrzymywać – dyplomatycznie wybrnęła Aurelia, z całą mocą powstrzymując się od siarczystego kichnięcia. Pani Walewska wierciła ją w nosie, ale nie mogła w żaden sposób narazić się teraz Eugenii. Jeszcze, nie daj Boże, zmieniłaby zdanie, a Aurelia zdecydowanie wolała zostać z mężem sama. – Nie obrazisz się, jeżeli nie odprowadzimy cię do wyjścia? Mamy tu z Witoldem do pogadania…

– Oczywiście, już mnie nie ma – odezwała się szybko Eugenia.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Po prawdzie miała cichą nadzieję, że Kostrzewscy zaprotestują i jednak poproszą ją o pozostanie i asystowanie przy rozmowie. Bądź co bądź miała za sobą lata doświadczeń w rodzinnych mediacjach, ale skoro nie, to nie. Bez łaski!

– Nie kłopoczcie się o mnie – dodała, a z jej słów powiało arktycznym chłodem. – Trafię do drzwi. Znam ten przybytek lepiej niż własną kieszeń. Tylko radzę, żebyście po tych waszych rozmowach trochę ogarnęli ten burdel, a przynajmniej uchylili okna, bo, pardon za bezpośredniość, siekierę tu można powiesić!

Kilka chwil potem solidne trzaśnięcie wrót głównych i energiczne stukanie obcasami po kamiennych schodach na zewnątrz niechybnie świadczyły o pozbyciu się, przynajmniej na jakiś czas, seniorki rodu. Zważywszy na dające wiele do zrozumienia huknięcie furtką, które zadźwięczało niczym wybuch z armaty, na zdecydowanie dłuższy czas.

Witold i Aurelia siedzieli przez chwilę w ciszy, a potem jak na zawołanie odezwali się w tym samym momencie:

– Ja…

– Chciałbym…

– Ty mów pierwsza – wspaniałomyślnie zezwolił Witold. – Ale najpierw odpowiedz mi na pytanie, gdzie się podziewałaś i dlaczego nie mogłaś mi po prostu o tym powiedzieć… Po co ta cała konspiracja, Relka?

Aurelia drgnęła i otworzyła szeroko oczy.

Relka… Reeelkaaa…. Już od tylu lat Witold tak do niej nie mówił. Tylko on nie przeciągał miękko samogłosek jak Emilka. To właśnie ona wymyśliła to zdrobnienie, wieki temu. Obie miały wtedy długie warkocze, słuchały Niemena i kochały się w charyzmatycznym amerykańskim Bobie Dylanie. A raczej to Aurelia się w nim kochała. Emilia miała już wówczas chłopaka. To była największa wspólna siostrzana tajemnica, okupiona przyrzeczeniem krwi. Mama nie mogła się o niczym dowiedzieć, bo od razu zrobiłaby karczemną awanturę. Obie siostry odnosiły wrażenie, że lubiła na nie krzyczeć i wiecznie je musztrować, tak jakby odreagowywała w ten sposób jakieś swoje niewyleczone traumy z przeszłości. Aurelia nie umiała sobie przypomnieć, czy Michalina Dobrzycka kiedykolwiek przytuliła którąś z córek. Tak po prostu, jak mama tuli do siebie swoje dziecko. Była szorstka, kostyczna i nigdy nie zmieniała raz podjętej decyzji. Świętym obowiązkiem panien Dobrzyckich były nauka, ślepe posłuszeństwo oraz kościół. Na ganianie za chłopakami miały jeszcze czas.

A przecież Emilka była prawie dorosła! Tego lata, kilka miesięcy po swoich siedemnastych urodzinach, po raz pierwszy pojechała nad morze, do Jelonkowa, razem z grupą młodych wiernych z kościelnej oazy. Mama zgodziła się na ten wypad tylko dlatego, że młodzież pojechała z księdzem Teofilem, który miał, podobnie jak ona, bardzo konserwatywne podejście do spraw świata i wiary. To właśnie na plaży w Jelonkowie Emilka całowała się po raz pierwszy. Miejscowy chłopak miał na imię Michał i mieszkał prawie przy samym morzu. Kilka tygodni temu Aurelia z czeluści pamięci wyszperała nazwę ulicy, o której wspominała kiedyś Emilia. A raczej nazwę cukierni, w której spotykali się młodzi zakochani. To właśnie tam pojechała w tajemnicy przed Witoldem, mając nadzieję, że ta cukiernia cały czas istnieje.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

Pakt milczenia

 

 

Otmuchów, 1977

 

Emilia siedziała na pokrytej cepeliowską narzutą niskiej wersalce i ze zmarszczonymi brwiami gmerała w pudełku z przyborami do szycia. Mama pod groźbą srogiego lania nie pozwalała córkom dotykać drewnianego przybornika z akcesoriami krawieckimi, który zabawnie nazywała niciakiem. Odziedziczyła go po świętej pamięci babci, która dorabiała sobie szyciem dla majętnych otmuchowianek. Ani Emilii, ani tym bardziej Aurelii nie interesowały bynajmniej nici i igły, o wiele bardziej ciągnęło je do antycznego cacka po dziadku, a mianowicie pierwszej polskiej maszyny do pisania Orzeł, wyprodukowanej w latach dwudziestych na licencji niemieckiego Adlera. Tym razem jednak stukanie w klawisze nie wchodziło w grę.

– Relka, zobacz, mam! – wykrzyknęła triumfalnie Emilia i zerwała się z wersalki.

Jej ciężkie włosy, zaplecione w dwa grube warkocze, podskoczyły zawadiacko na plecach. W lewej dłoni trzymała długą, grubą igłę. Wymachiwała nią jak miniaturową szpadą, zaśmiewając się do rozpuku. Aurelia z przerażeniem w dużych oczach wpatrywała się w siostrę.

– Chyba nie sądzisz, że wbiję sobie to narzędzie tortur w palec?!

– Nie masz wyjścia! Chyba że wolisz, żebym nacięła ci skórę nożem, a potem przystawiła do rany pijawkę. Podobno w starożytnym Egipcie leczenie pijawkami było bardzo popularne.

– Na szczęście nie żyjemy w starożytności – jęknęła Aurelia. – Chociaż jak słucham tych twoich pomysłów, a raczej guseł, to mam nieodparte wrażenie, że cofnęłam się o kilkaset lat. Czy naprawdę uważasz, że przypieczętowanie krwią przysięgi milczenia jest konieczne? Nie mogę po prostu dać słowa honoru, że nie powiem niczego mamie?

– To za mało! – oznajmiła władczo Emilia. – Matka ma na ciebie swoje sposoby. Jedyne, co może cię powstrzymać przed kłapaniem paszczą, to ból. Dawaj tę rękę, nie cackaj się tak! Nie jesteś laleczką z kruchej porcelany. Dwie sekundy i po krzyku! – mówiąc to, Emilia niepostrzeżenie wbiła czubek igły w zaróżowiony opuszek palca siostry.

Aurelia nie zdążyła nawet krzyknąć, a kilka czerwonych kropel spłynęło wolno po jasnej skórze. Emilia błyskawicznie podstawiła pod palec siostry papier pokryty drobnym dziewczyńskim pismem.

– Teraz napisz swoje inicjały, ale szybko, bez gadania! – zarządziła.

Oszołomiona Aurelia nakreśliła krwią koślawą literkę A. W tym czasie Emilia kilkakrotnie nakłuła swój palec i bez jednego grymasu na twarzy zgrabnie wyrysowała duże i kształtne E.

– Teraz jesteśmy złączone tą tajemnicą na wieki – oznajmiła uroczyście. – Nikt oprócz nas nie wie, że za kilka dni stanę się prawdziwą kobietą. Gdyby mama o tym usłyszała, już bym leżała w rodzinnym grobowcu, obok babci Józefy i dziadka Franka.

– O czym to niby miałabym słyszeć? I jakim prawem szargasz dobre imię moich rodziców, Emilio? – Drzwi do pokoju panienek Dobrzyckich uchyliły się nagle i stanęła w nich ubrana w gospodarski fartuch z cajgu postawna kobieta. Jej pokryta drobną siateczką zmarszczek twarz o regularnych rysach miała nieprzenikniony wyraz. Głębokie bruzdy wokół ust dodawały jej lat, a wymykające się spod bawełnianej chustki siwe kosmyki przyklejały brzydko do błyszczącego czoła.

Kobieta omiotła uważnym spojrzeniem pokój córek. Kiedy jej wzrok zatrzymał się na stojącym na wersalce niciaku, na jej policzki wypełzły wypieki.

– Która z was, pomimo mojego wyraźnego zakazu, ruszyła przybornik babci? – zapytała spokojnie, ale stalowy ton jej głosu nie wróżył niczego dobrego.

Emilia przezornie ukryła za plecami kartkę i desperacko włożyła krwawiący palec do tylnej kieszeni dżinsów.

– To ja, mamo! Aurelia nie ma z tym nic wspólnego! – powiedziała głośno i wyraźnie. – Przepraszam, ale…

Michalina Dobrzycka, nie czekając na wyjaśnienia córki, postąpiła krok i z całej siły zdzieliła ją otwartą dłonią w twarz. Dziewczyna zamknęła oczy, ale nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Po chwili po jej policzku spłynęła pojedyncza łza.

– A teraz marsz do lekcji! I żeby mi to było ostatni raz, zrozumiano, moja panno? – Dobrzycka ujęła mocno drewnianą rączkę niciaka i nie oglądając się za siebie, wymaszerowała na korytarz.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

Nina na tropie afery

 

 

Nina, ubrana w czarną rozkloszowaną sukienkę, nerwowo stukała obcasami swoich lakierowanych czółenek po popękanym, miejscami całkowicie wytartym ohydnym zielonym linoleum. Wyłożony nim długi korytarz szpitala psychiatrycznego w Zaborowicach oświetlały liczne nagie jarzeniówki. Wokół roznosił się drażniący nos ostry, intensywny zapach lekarstw i środków dezynfekujących. Korytarz tonął w trupim świetle, a złowieszcze cienie wykonywały swój makabryczny taniec na pomalowanych białą farbą ścianach. Wisiały na nich plakaty, oprawione w tanie plastikowe ramki, reklamujące środki uspokajające o trudnych do wymówienia nazwach. Nina zatrzymała się przed jednym z nich i usiadła na twardym krześle. Dobra kondycja psychiczna podstawą zdrowia ogólnego – głosił podręcznikowy slogan. Wiszący nad jej głową plakat ozdabiała przerażająco smutna twarz młodej kobiety w czerwonych okularach. Nina przymknęła na moment powieki. Marzyła o kilku godzinach spokojnego snu, bez natrętnych myśli, które ani na sekundę nie dawały o sobie zapomnieć. Ostatnie dni wyczerpały jej pokłady energii i optymizmu i czuła, że jeżeli teraz, zaraz, natychmiast nie usłyszy jakiejś dobrej wiadomości, może się to źle skończyć.

– Pani do mnie? – Zmęczony głos wyrwał Ninę z letargu. Czyżby jednak przysnęła na chwilę? Nie, to niemożliwe! Nie na tym rozchwierutanym krześle, na którym siedziała. Zdezorientowana zamrugała.

– Halo! Mówię do pani! – Głos brzmiał teraz niecierpliwie, a wręcz złowrogo.

Przed Niną stał ubrany w biały lekarski fartuch zgarbiony staruszek. Z wypchanych niemiłosiernie kieszeni jego kitla wystawały jakieś pogniecione ulotki. Miał na sobie znoszone granatowe crocsy i nieco przykrótkie spodnie z brązowego sztruksu.

– Nazywam się Nina Kostrzewska. – Zerwała się z krzesła i dygnęła jak pensjonarka. – Pan Lucjan Obarski? Dzwoniłam do pana w sprawie mojej ciotki Emmy, przepraszam, Emilii Dobrzyckiej. Była kiedyś pana pacjentką…

– Tak, już pani o tym wspominała… – Mężczyzna patrzył na nią zniecierpliwiony. – Ale czy zdaje sobie pani sprawę, ilu ludzi przewinęło się przez te wszystkie lata przez mój oddział? Gdybym znał historię choroby każdego z nich, już dawno sam wylądowałbym na intensywnej terapii. Nie za bardzo wiem, jak mógłbym pani pomóc. Emilia van Toorn leczyła się, o ile mnie pamięć nie myli, w Świętej Urszuli w Trzebieszynie. Ten zakład spłonął kilka lat temu. Ogień zaprószył jakiś niedopilnowany pacjent…

– Tak, to już wiem – powiedziała spokojnie Nina. – Ale podobno ocalałe z pożogi archiwa przeniesiono właśnie tutaj. Pan był wtedy ordynatorem tego oddziału, na pewno coś pan pamięta… – Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. – To bardzo ważne.

– Niestety, nie jestem w stanie nic dla pani zrobić. – Lekarz wzruszył ramionami. Nina patrzyła mu prosto w oczy, ale on uparcie uciekał wzrokiem w bok, tak jakby celowo unikając jej spojrzenia. – A teraz proszę wybaczyć, obowiązki mnie wzywają. Jestem już, co prawda, na emeryturze, ale o dobrych fachowców, szczególnie w psychiatrii, obecnie tak trudno, że od czasu do czasu biorę dyżury.

Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu, a potem skinął głową i odszedł tak szybko, jak się pojawił.

Nina bezwiednie zazgrzytała zębami. W tym momencie jej mała skórzana torebka zaczęła głośno wibrować. Nina pośpiesznie wyciągnęła komórkę z bocznej kieszonki.

– Teraz ty mi znikasz! – Po drugiej stronie telefonu rozległ się wesoły głos Maniany. Nina, słysząc przyjaciółkę, z trudem się powstrzymywała, żeby nie rozpłakać się w głos. – Gdzie ty jesteś? Od rana próbuję cię złapać!

– Właśnie miałam starcie z prawdziwym lekarskim betonem – westchnęła Nina i hałasując obcasami, skierowała się do wyjścia. – Mówiłam ci, że mam dziś ważne spotkanie. Chodziło o być albo nie być naszej Bombonierki. I chyba położyłam sprawę. Jak ja to powiem Larsowi?

– Możesz mi w końcu zdradzić, o co chodzi? – Maniana ściszyła nieco głos. W oddali słychać było radosny uliczny gwar. – Jestem właśnie na targu z Evelien. Wybiera najbardziej dorodne truskawki, więc to może jeszcze trochę potrwać.

Nina roześmiała się bezwiednie. Tego jej było trzeba. Tej beztroski, którą zostawiła w Deventer. Tak jej brakowało chocolatierki. I jej dziewczyn… Rozluźniła się na moment, ale po sekundzie niepokój ponownie chwycił ją mocno za kark.

– Rozmawiałam z lekarzem, pod którego opieką w latach siedemdziesiątych była ciocia Emma. Nie chciał mi nic powiedzieć… Zachowywał się dziwnie, z dystansem, tak jakby chciał się mnie jak najszybciej pozbyć – powiedziała wolno Nina.

Miała nieodparte wrażenie, że przeoczyła coś ważnego, jakąś informację, którą pomiędzy wierszami przekazał jej Obarski. W tyle głowy dźwięczała natrętna myśl, ale nie potrafiła jej uchwycić i sprecyzować.

– Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś?! – krzyknęła Marianna. – Przecież ja doskonale wiem, kto mógłby ci pomóc!

Ale Nina już nie słuchała przyjaciółki. Jej mózg niczym błyskawica przecięła nagle ostra jak brzytwa myśl. Już wiedziała, co się nie zgadzało w rozmowie z gburowatym lekarzem. Musiała to jak najszybciej sprawdzić!

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

Pora na Manianę

 

 

Benio sapnął niespokojnie przez sen. Przez chwilę mamrotał coś pod nosem, a potem roześmiał się krótko, dźwięcznie. Siedząca w fotelu Marianna czujnie uniosła głowę. Ostatnie dni przyniosły małemu tyle nowych wrażeń. Nic dziwnego, że przepracowywał je we śnie. Nowi ludzie, nowe otoczenie, obcy język, który brzmiał tak zabawnie, szczególnie w uszach Benia.

– Mamusiu, oni cały czas charczą – mówił do niej, ściskając mocno za rękę. – Chyba nigdy nie nauczę się tak mówić – dodał, zabawnie marszcząc nosek.

– A chciałbyś? – zapytała spontanicznie Marianna, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że to chyba nieco za wcześnie na takie deklaracje.

Benio z powagą pokiwał głową.

– Tak, mamusiu. Będziemy się uczyć razem, dobrze? Tatuś mówił, że mam bardzo dobrą pamięć. Trochę za nim tęsknię… – dodał po chwili wahania. – Ale niech na razie tutaj nie przyjeżdża. Był dla ciebie niedobry i głośno krzyczał. Ale ty wiesz, że ja cię bardzo kocham, mamusiu? I nigdy nie będę na ciebie zły.

Marianna nadsłuchiwała uważnie jeszcze przez chwilę, ale niespokojny oddech synka znów stał się regularny. Pomimo tego odłożyła na stolik czytaną książkę i wstała do dziecka. Pogładziła małego delikatnie po jasnej główce pokrytej miękkimi lokami i czule poprawiła zsuwającą się z jego szczuplutkich ramion kołdrę. Przychyliłaby Benkowi nieba, nawet jeżeli od tej pory miało nosić obcą nazwę.

Od początku wszystko się jej tutaj podobało, pomimo że ich holenderska przygoda rozpoczęła się z perturbacjami. Kiedy okazało się, że zamiast Niny przed malinową kamienicą spotkali jej rozeźlonego ojca, Marianna z trudem powstrzymała się od płaczu. Najwyraźniej los nie zamierzał jej oszczędzać i właśnie po raz kolejny karał za to, w jaki sposób potraktowała Ninę.

– A pani tak sobie tu przyjechała i nawet nie uprzedziła o swojej wizycie? – Witold Kostrzewski patrzył na nią z wyrzutem. – W dodatku ciągnąc za sobą dziecko? To skrajnie nieodpowiedzialne. – Tu wskazał dobitnie na przysypiającego na ogromnej walizie Benia.

Każda wzmianka o synku budziła w jego matce lwicę.

– Nie uprzedziłam. Podobnie jak pan – odgryzła się błyskawicznie Marianna.

– Ja to co innego. Jestem jej ojcem! – żachnął się Witold. – Czyli najbliższą rodziną.

– A ja jej przyjaciółką! – pisnęła.

– O ile dobrze pamiętam, już nie taką bliską, o ile w ogóle jakąkolwiek! – Kostrzewski nie zamierzał dać się zagadać tej pyskatej dziewczynie. – Ostatnio jej pani szukała, a ja lojalnie uprzedzałem, żeby dała jej pani spokój. I, jak widać, wyszło na moje!

Zajęci wzajemnym odbijaniem kolejnych słownych piłeczek Marianna i Witold nie zauważyli, że od kilku minut za ich plecami stała drobna kobieta w jasnym prochowcu. W rękach trzymała pęk kluczy, a pod pachą – naręcze kolorowych tulipanów owiniętych do połowy w brązowy papier.

– Przepraszam najmocniej… – odezwała się w końcu po angielsku. – Czy państwo nie są czasem z Polski? Przyjechaliście do Niny? Bardzo mi przykro, ale właśnie wczoraj poleciała do Warszawy. Niemniej jednak zapraszam na kawę do Bombonierki. I oczywiście coś słodkiego – mówiąc to, uśmiechnęła się ciepło i podeszła do przeszklonych drzwi malinowej kamienicy.

– Z tego całego wywodu zrozumiałem tylko „Warszawa”… – odchrząknął zbity z pantałyku Witold. – Wprawdzie uczyłem się angielskiego na studiach, ale było to całe wieku temu, jeszcze przed narodzinami Niny. Czy mogłaby pani pomóc w tłumaczeniu… z łaski swojej – dodał po sekundzie namysłu. Nie uśmiechała mu się nagła zależność od Marianny, ale chyba nie miał innego wyjścia.

Marianna pochyliła się nad siedzącym na walizce synkiem. Mały odruchowo zarzucił rączki na jej ramiona i ufnie przytulił się do jej piersi.

– Może go pani położyć na górze, w sypialni Niny – odezwała się nagle nieznajoma.

Jej ciepły, życzliwy głos podziałał jak plaster na obolałą duszę dziewczyny. Tak bardzo potrzebowała teraz odrobiny ciepła. I gorącej aromatycznej kawy!

– Ma pani na imię Marianna? – zapytała, przekrzywiając nieco głowę. – Nina często opowiadała mi o pani. Od razu panią poznałam. Ja jestem Evelien. Zapraszam do środka, a resztę… resztę spraw omówimy po śniadaniu. Niech się pani niczym nie martwi. Pomogę pani.

Marianna zakochała się w Bombonierce od pierwszego wejrzenia. To miejsce było magiczne, pachnące czekoladą i egzotycznymi przyprawami. Nina najwyraźniej włożyła w jego urządzenie całe swoje serce. Ale przecież taka już była, zaangażowana w każdy projekt na tysiąc procent. Również i Witold rozglądał się po wnętrzu jak oniemiały.

– I to wszystko to zasługa mojej córki? – powtarzał, spoglądając na pyszniące się za witryną różnokolorowe pralinki. – Nie miałem pojęcia, że ma takie zacięcie do biznesu. Bo przecież ta księgarnia to był jeden wielki niewypał.

Marianna puściła mimo uszu tę niezbyt grzeczną uwagę i spojrzała z uśmiechem na synka. Benio stał z przyklejonym do witryny noskiem, a oczy mu się śmiały. Senność i zmęczenie małego ulotniły się jak kamfora, ustępując miejsca dziecięcej ciekawości świata. W dodatku świata pełnego barw i czekolady!

A tymczasem Evelien sprawnie uruchomiła ekspres do kawy i po chwili po wnętrzu rozszedł się zniewalający aromat świeżo palonych ziaren. Marianna nagle poczuła błogi spokój. To było niczym niewytłumaczalne, irracjonalne uczucie. Nadal nie miała dachu nad głową ani żadnych perspektyw, ale instynktownie wiedziała, że znalazła się w dobrym miejscu. Podeszła do Evelien i delikatnie dotknęła jej kościstego ramienia.

– Dziękuję pani – powiedziała.

– Ale za co? – Evelien się roześmiała. – Przecież nic jeszcze nie zrobiłam.

– Wręcz przeciwnie… Dała mi pani nadzieję, że może wszystko jeszcze się jakoś ułoży…

Kilka godzin później urażony Witold wsiadł do auta i ruszył w drogę powrotną do kraju. Nie był w stanie pojąć, jak Marianna mogła odmówić jego życzliwej propozycji zabrania się z nim do domu. Nie zamierzał nawet prosić jej o dołożenie się do kosztów benzyny, nie zwykł bowiem żerować na samotnych matkach z dziećmi, ale ta dziewczyna miała gdzieś jego dobre chęci i serce. Sama nie wiedziała, czego chce. Już zapakował jej tobołki do bagażnika, gdy nagle z rozwianym włosem dopadła jego wypucowanego auta i krzyknęła:

– Rozmawiałam przed chwilą z Niną! W końcu odczytała mojego maila. Kazała mi zostać w Bombonierce do jej powrotu! Będzie w Polsce jeszcze przez kilka dni. Poleciła mi pana serdecznie pozdrowić – dodała, nieco mijając się z prawdą, gdyż Nina na wieść o eskapadzie ojca nie przebierała w słowach i rzuciła do słuchawki kilka zwrotów uznawanych powszechnie za nieparlamentarne.

– A nie powiedziała czasem, gdzie się podziewa jej matka? – burknął. – Z wami, babami, to tylko problemy! Proszę jej przekazać, z łaski swojej, żeby jak najszybciej do mnie zadzwoniła. Mamy kilka spraw do obgadania. A teraz proszę wybaczyć, na mnie już pora. Czeka mnie długa droga.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 5

 

Aurelia odkrywa karty

 

 

W willi Kostrzewskich przy Parkowej wszystko zdawało się biec starym rytmem. W salonie znowu zapanował idealny porządek, lodówka zapełniła się przysmakami pana domu, a rząd idealnie wyprasowanych koszul zawisł kolorami od najciemniejszego do najjaśniejszego na drewnianych wieszakach w garderobie. Aurelia przesiadywała głównie w domowej bibliotece, przeglądając stare rodzinne albumy, a na standardowe pytanie Witolda: „Wszystko w porządku?”, które zadawał od razu po powrocie z pracy, jeszcze przed zmianą zamszowych sztybletów na miękkie bambosze, odpowiadała z ciepłym uśmiechem: „Jak najbardziej”. A jednak coś się zmieniło. A może to ona sama się zmieniła?

Kilka dni temu do domu niespodziewanie zawitała ich marnotrawna córka, ale zamiast bić się w piersi i przeprosić starego ojca, że naraziła go na koszty, jeszcze z niego szydziła.

– Sam przyznasz, tatku, że ta wyprawa nie miała sensu. Ale przynajmniej tyle dobrego, że zobaczyłeś, jak świetnie sobie radzę w tej Holandii. I żadna pomoc nie jest mi potrzebna – podkreśliła z mocą, rzucając ostrzegawcze spojrzenie w kierunku matki.

Aurelia zdawała się doskonale rozumieć intencje córki, gdyż zamaszyście kiwnęła głową i dodała:

– Naprawdę jesteśmy z ciebie dumni, córeczko. Tata opowiadał, że twoja Bombonierka to istne cacko. Nie sądziłam, że tak szybko odnajdziesz się w obcym kraju. I przede wszystkim że tak błyskawicznie zgłębisz tajniki produkcji czekoladek.

– Jeszcze dużo pracy przede mną, mamo – uczciwie przyznała Nina. – Muszę się wiele nauczyć. Ale masz rację, połknęłam czekoladowego bakcyla. Wszystko jest na dobrej drodze. Mam doświadczone współpracownice, bez których na pewno bym sobie nie poradziła.

Witold czuł podskórnie, że pod tym radosnym i beztroskim szczebiotem kryło się jakieś drugie dno.

– To skoro wszystko idzie jak po maśle, skąd ta nagła wyprawa do Warszawy? – zagaił nagle.

Matka i córka wymieniły spłoszone spojrzenia. Ha! A jednak! Przeczucie nigdy go nie myliło. Te dwie diablice coś knuły!

– Nic się nie dzieje – odpowiedziała szybko (za szybko!) Nina. – Mam chwilowe problemy…

– Czy wy naprawdę myślicie, że jestem idiotą? – Witold nie wytrzymał i uderzył pięścią w stół. Porcelanowa cukiernica zadrżała złowieszczo. – Chcę natychmiast wiedzieć, co się dzieje albo…. – zapowietrzył się Kostrzewski.

– Albo co? – wtrąciła się Nina. – Odetniesz mi tygodniówkę? Tato, błagam!

– Uważam, córeczko, że powinnaś powiedzieć ojcu prawdę – odezwała się w końcu Aurelia.

– Całą prawdę, mamo? – W głosie Niny zabrzmiał wyrzut.

– Tę dotyczącą Bombonierki – spokojnie odpowiedziała Aurelia. – Chyba że wolisz, żebym ja to zrobiła.

Nina pokiwała głową. Nagle ogarnęło ją zwątpienie, ale nie mogła się poddać. Zbyt wiele do tej pory osiągnęła, żeby teraz, na ostatniej prostej, spocząć na laurach.

– Ktoś z przeszłości mojej siostry próbuje odebrać naszej córce Bombonierkę – zaczęła Aurelia.

Witold zerwał się na równe nogi.

– Jak to?! – krzyknął. – Przecież Emilia przepisała kamienicę w spadku Ninie! Wszystko zgodnie z tamtejszymi przepisami!

– A jednak… – rzuciła Nina. – Syn jej byłego męża uzurpuje sobie prawa do schedy po macosze. Nie wiemy, w jaki sposób się dowiedział, że Emma przebywała w zakładzie psychiatrycznym i na jej… problemach psychicznych opiera swoją teorię, jakoby nie była w pełni władz umysłowych, przepisując mi kamienicę.

– Ależ to bzdura! – zaperzył się Witold. – Wyssane z palca brednie.

– A jednak nie do końca… – ciągnęła Nina. – Richard van Toorn, bo tak nazywa się pasierb Emmy, wynajął najlepszych adwokatów, którzy grzebią teraz w przeszłości ciotki.

– Emilia nigdy nie była w zakładzie dla obłąkanych! Skąd te kłamliwe pogłoski? Owszem, przez jakiś czas przebywała w klasztorze, ale od kiedy klasztor nazywany jest domem wariatów?

– O to musisz zapytać mamę, tatku… Ona jedna wie, co tak naprawdę wydarzyło się przed laty. I chyba właśnie w związku z tą sprawą zniknęła na kilka dni.

Aurelia podniosła nagle głowę. W jej oczach błysnęły łzy.

– Ja sama długo nie znałam prawdy – westchnęła w końcu. – Zostałam zmanipulowana przez własną matkę. I pora to w końcu powiedzieć… bardzo skrzywdziłam siostrę. Jedynym moim usprawiedliwieniem może być fakt, że zrobiłam to nieświadomie. I mam tylko nadzieję, że w głębi duszy ona o tym wiedziała.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Zakrzewska, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcia na okładce: © Marlena Bielinska

 

Redakcja: Magdalena Koch

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-307-5

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.