Czułe poranki, bezsenne noce - Agnieszka Zakrzewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Czułe poranki, bezsenne noce ebook i audiobook

Zakrzewska Agnieszka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Romy Sokołowska po zdradzie męża zamyka się w sobie i izoluje od świata, koncentrując się na wychowywaniu nastoletniego syna Łukasza i pracy w popularnym lifestyle’owym miesięczniku. Kiedy w redakcji pojawia się nowy prezes wydawnictwa, Juliusz Koman, Romy niespodziewanie się z nim zaprzyjaźnia. A to nie koniec zmian w jej uporządkowanym do tej pory życiu, bo pewnego dnia dostaje zlecenie przeprowadzenia wywiadu z jedną z nieco zapomnianych gwiazd kina, Barbarą Anczyc. Ekscentryczna aktorka lata temu zaszyła się w dworku na wsi i konsekwentnie odmawia kontaktów z prasą. Jej przepiękny portret, autorstwa znakomitego artysty Mateusza Przebindowskiego, jest ostatnim zdjęciem gwiazdy opublikowanym w mediach. Kiedy Romy próbuje odnaleźć fotografa, okazuje się, że mężczyzna jakiś czas temu zniknął bez śladu.

Zaintrygowana mnożącymi się tajemnicami dziennikarka, wyrusza w dziewicze okolice położone przy nadbużańskich mokradłach. Na miejscu okazuje się, że pomimo początkowej nieufności mieszkańców wioski szybko udaje się jej nawiązać z nimi kontakt. Jedyną osobą, która zachowuje się wobec niej wrogo, jest Bodnar. Mężczyzna mieszka w prymitywnej chacie, prowadzi życie pustelnika i tropi kłusowników. Mimo nieustających kłótni tych dwoje ciągnie do siebie jakaś niewytłumaczalna siła…

Jakie tragiczne i romantyczne wydarzenia rozegrają się w malowniczej scenerii dzikiej podlaskiej przyrody? Czy po bezsennych nocach nadejdą również czułe poranki? Klangor żurawia i szelest szuwarów mogą być najpiękniejszą miłosną melodią, trzeba jednak uważać, by się nie zagubić na rozlewiskach własnych pragnień…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Michalina Robakiewicz

Oceny
4,6 (94 oceny)
69
16
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alexa104

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, czyta się z zapartym tchem.
00
melodyms

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść w której opisana jest miłość - nie łatwa, prawdziwa. Niesamowicie oddany urok i te ,,coś'' co jest w moim Podlasiu. Polecam z całego serca
00
Barbara2309

Nie oderwiesz się od lektury

Niezapomniana opowieść.
00
Goniasonia1308

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!! Czytajcie bo warto❤️❤️
00
skrzynia67

Nie oderwiesz się od lektury

cu- do-wna.
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki, redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Anna Jeziorska

Zdjęcie na okładce

© Alexey Kazantsev | Trevillion Images

© Sketchepedia, VuSang | freepik.com

Wydanie I, Chorzów 2024

tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2023

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-055-6

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Dla Ani Seweryn

w podziękowaniu za naszą kolejną podróż w nieznane

[…] nie widziałem jeszcze ludzi, którzy spotkaliby się w dobrym miejscu życia. Takiego miejsca w życiu nie ma i być nie może. Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.

Marek Hłasko

Prolog

Stary dom Tokajukowej znajdował się na samym końcu szeregu drewnianych budynków. Stały karnie jeden za drugim wzdłuż ciągnącej się przez całą wieś drogi. Zwrócony ozdobnie szalowanym szczytem do ulicy, z krytym gontem dwuspadowym dachem i okiennicami ze złuszczającą się płatami farbą, wyglądał jak zasuszona łupina orzeszka zaplątana w nabiegłe rdzawą czerwienią liście. Wokół domostwa parowały resztki porannej mgły. Na Podlasiu często bywała zmorą wstających skoro świt tubylców, wychodzących po omacku na osnute nią ulice. Nawet kury się w niej gubiły, gdakając przeraźliwie i budząc zaspanych gospodarzy. Tokajukowa powtarzała zawsze, że we mgle kryją się demony zwane bagiennikami. Szczególnie upodobały sobie brzeg rzeki, gdzie uwielbiały bezkarnie grasować. Ich twarzami z siną skórą pokrytą błotem straszono dzieci, chroniąc je w ten sposób przed zapuszczaniem się na zdradzieckie mokradła.

Pustą o tej porze szutrową drogą szedł ubrany w gruby polar i czarną skórzaną kamizelkę barczysty mężczyzna. Wyglądał jak statek widmo sunący majestatycznie po połaci bezkresnej szarości. Spod obszernego kaptura wypływała starannie przystrzyżona szpakowata broda, a zza pazuchy wystawał zawadiacko bukiecik lawendy. Drobne kwiatki odcinały się wyraźnie fioletową plamą na tle ciemnej bluzy. W pewnym momencie mężczyzna dostrzegł kroczącego w przeciwnym kierunku bociana z uszkodzonym skrzydłem. Ptak obrzucił go wyniosłym spojrzeniem i poczłapał środkiem traktu w stronę majaczącej w oddali błękitnej cerkwi.

– Klekotun1 jeden! Już zapomniałeś, kto cię wyratował z opresji? – Mężczyzna się roześmiał i pogroził bocianowi palcem.

1 reg. białost. bocian; wszystkie regionalizmy pochodzą z gwary podlaskiej, określanej również jako regionalizmy białostockie.

Wszyscy mieszkańcy wioski doskonale znali ptasiego dziwaka. Nie urodził się w okolicy, przyleciał z Pomorza i tak upodobał sobie malownicze nadbużańskie tereny, że ani myślał wyruszać ze swoimi braćmi do ciepłych krajów na zimę. Ludziska gadali, że pewnikiem przez to skrzydło nie mógł latać. Bociek spał w nocy w ocieplanym gnieździe na dachu jego chaty, a w ciągu dnia szwendał się pomiędzy zagrodami. Kobiety dokarmiały go surową wątróbką, a on zachowywał się jak ptasi pan na włościach, przyzwyczajony do nieustannej uwagi i adoracji.

Brodacz przeszedł jeszcze kilka metrów, zmrużył oczy i zatrzymał się przed mizerną chatą Tokajukowej. Inne domy we wsi były zdecydowanie bardziej reprezentacyjne, kolorowe jak landrynki i bogato zdobione charakterystyczną snycerką wokół okien, na skrajach ścian i pod skosami dachów. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w idylliczny obrazek jak z najlepszego kadru. W jego uszach świdrowała błoga cisza. Świat się tutaj zatrzymał i przycupnął w zachwycie nad własnym dziełem. Takiego ostrego i jednocześnie miękkiego światła nie potrafiłby zastąpić żaden, najnowocześniejszy nawet filtr. Tym razem nie musiał robić zdjęć, żeby utrwalić na twardym dysku pamięci rozpościerający się przed jego oczami widok. Od kiedy ona pojawiła się w jego życiu, automatycznie zapisywał w głowie wszystkie łączące ich codzienność obrazki.

Wciągnął z całych sił do płuc ożywczy haust zimnego powietrza i ostrożnie otworzył furtkę z nierównych, gdzieniegdzie zbutwiałych sztachet. Na dłoniach została mu rdzawa pręga. Jego stopy przy każdym kolejnym kroku zapadały się w rozpulchnionej wilgocią ziemi. Tuż przed wejściem do chaty, na zadaszonym ozdobnie wycinanymi listwami ganku, dostrzegł zwisającą misternie z kratownicy i uginającą się pod ciężarem kropel rosy pajęczynę. Jak to powiadali miejscowi – kiedy pająk łazi przed chatą, zwiastuje to rychłą wiadomość. Pytanie tylko, czy dobrą czy złą…

Popchnął lekko drzwi i wszedł do pachnącej ziołami sieni. Sosnowa podłoga skrzypnęła pod naporem jego butów. Już dawno przydałoby się zaolejować stare drewno. Zmarszczył brwi, uświadamiając sobie, jak łatwo można dostać się do tej chaty. Tokajukowa nigdy nie zamykała domu na noc. „A któż by tam do starej baby przychodził. – Machała ręką. – Toć ja ani żadnych kosztowności, ani gotówki w chałupie nie trzymam. A na stare garnki, ziołowe mieszanki w słoiczkach i koronki nikt się nie połasi!”.

Czujnie nadstawił uszu. Z głębi korytarza, który kończył się pełną szpargałów kuchnią, dobiegła go cicha poranna modlitwa. Pomimo że miał na sobie gruby polar, poczuł zdradziecki chłód w kościach. W całym domu działał tylko jeden kaflowy piec, a pierwsze mrozy czaiły się już za rogiem, dlatego powinien jak najszybciej rozwiązać ten problem. Nie mógł pozwolić na to, żeby marzła. Następnym razem przyniesie jej pled. Na samą myśl, że za moment ją zobaczy, w jego podbrzuszu rozlało się przyjemnie drażniące ciepło.

Starannie wytarł zabłocone buty o leżącą na deskach słomianą plecionkę i postąpił kilka kroków w mrok sieni. Z oddali dobiegł go teraz zawodzący lekko śpiew. Delikatnie nacisnął klamkę pomalowanych na gołębi błękit drzwi. Miały ładne podziały i głębokie filunki, a odłażąca na futrynie farba zupełnie nie odejmowała im uroku. Przy przysłoniętym nicianą firanką oknie królowało obramowane boazerią łóżko. Tuż obok wciśnięta pomiędzy ścianę a bok posłania stała stara maszyna do szycia, której blat służył teraz jako nocny stolik. Mężczyzna wyciągnął spod bluzy zasuszony bukiecik lawendy i przysiadł ostrożnie na skraju łóżka. Leżąca w pocerowanej starannie pościeli kobieta poruszyła się nieznacznie. Patrzył na nią z czułością, której nie musiał już ukrywać za chmurną butą brązowych, pociętych bursztynowymi plamkami oczu. Pieścił wzrokiem rozsypane na poduszce popielate włosy, każdy najdrobniejszy szczegół jej twarzy i wątłe przeguby oplątane sznureczkiem srebrnych bransoletek. Lekko zaróżowione od snu policzki drgały przy każdym jej oddechu. Z samego dna trzewi zapragnął, żeby właśnie teraz otworzyła oczy i rozjaśniła go od środka jednym z tych swoich uśmiechów.

Nagle dostrzegł białą smugę na jej rozchylonych nieco ustach. Pochylił się i dotknął je opuszką palca, po czym podniósł go do języka. „To mąka!” – skonstatował, oblizując wargi. Oprószone nią były jej rzęsy, brwi, czoło i cienie pod oczami. Roześmiał się cicho i połaskotał jej policzki pękiem kwiatków. Kobieta westchnęła, zmarszczyła nos i otwierając oczy, kichnęła siarczyście. Spostrzegłszy siedzącego tuż obok mężczyznę, rozpromieniła się cała, po czym szybko podciągnęła pod brodę kraj kołdry. Mężczyzna, nie spuszczając jej z oka, kilkukrotnie mocno potarł rękoma o uda, po czym zanurkował rozgrzanymi dłońmi pod kołdrę i poszukał po omacku jej nagich stóp. Tak jak się spodziewał, były lodowate.

– Marzniesz – stwierdził krótko. – Tokajukowa powinna wstawić tutaj jakiś piecyk.

– Daj spokój. – Uderzyła rękoma o kołdrę.

Poły jej flanelowej piżamy się rozchyliły, ukazując biegnący pomiędzy piersiami rowek. Wstrzymał oddech, czując nagły dreszcz przebiegający przez ciało jak wezbrana fala tsunami.

– Przecież starowinka ledwo wiąże koniec z końcem – mówiła dalej z namysłem. – Wczoraj udało mi się ukradkiem podrzucić jej do spiżarni kilka paczek cukru i mąki. Chciałam kupić jeszcze jajka i jakieś mięso, ale powiedziała, że jak będę próbować ją dokarmiać, to się obrazi na śmierć. „Ja już za wiekowa, moje dziecko, żeby kabany2 jadać! Toć mi ten tłuszcz na żołądku boleśnie zalega. Moja dusza na starość robi się jarska, jak to wy, światowi ludzie, mówicie!”. Takie kazanie wygłosiła wczoraj. Ech, nie przekonam jej… – westchnęła. – A przecież cały czas donosi mi jakieś frykasy, powtarzając: „I tak sobie warzę jadło, to i dla ciebie wystarczy, chudzinko”.

2 reg. białost. mięso wieprzowe

Zaczerwieniła się przy tym słowie jak nastolatka. Nie znał dotąd żadnej kobiety, która tak pięknie i tak niewinnie kraśniała z zawstydzenia. Znowu poczuł to rozkosznie trawiące jego trzewia uczucie.

– Ludzie tutaj są bardzo honorowi – powiedział cicho. – Sami nie mają wiele, ale podzielą się nawet ostatnim oładkiem3. To zupełnie inny świat niż w Warszawie. – Mówiąc to, cały czas trzymał jej stopy. Rozgrzewały się bardzo powoli, ale nigdzie się dzisiaj nie spieszył. Delikatnie je masował, przesuwając palce od pięt ku górze. – Zjawiskowo dziś wyglądasz… Jesteś taka piękna. Nie wierzę, że mam cię tutaj tylko dla siebie… na wyciągnięcie ręki.

3 reg. białost. racuch

Pomiędzy nimi zaległa ciężka od gorących oddechów cisza.

– W dodatku Tokajukowa ani myśli brać za to dokarmianie pieniędzy!

„A ta znowu swoje” – jęknął w duchu. Widać było, że rozpaczliwie chce zagadać narastające pomiędzy nimi sensualne napięcie.

– Wystarczy, że płacę jej za nocleg. „Przecież za biezdurno tutaj, dziecko, nie mieszkasz. A dziengi to nie wszystko! Gdyby nie ty, nikt by do mnie na kwaterę nie przyszedł. Ludziska do tego hotelu nad rzeką ciągną. Tam im ptasiego mleka nie zbraknie! Bo i kordła tam puchowa, i łazienka kafelkowana galantnie, i prysznice… I tak się mamonka tego świata kręci. A u mnie tylko miska i ustęp w sieni…”. – Mówiąc to, nagle się zmieszała i spuściła oczy.

„Brakuje jej miejskich udogodnień. Gorącej wody w kranie, miękkiego ręcznika i ciepłej podłogi pod stopami – pomyślał rozbawiony. – Ale nie da niczego po sobie poznać. Jest harda, mocna, a jednocześnie taka krucha i bezbronna”. Zalała go fala czułości.

– Lepiej mi powiedz, Rumianku, skąd u ciebie ta mąka we włosach. – Najdelikatniej jak umiał pogładził splątane nad czołem pasma. – I tu, i tu… – Obrysował wolno palcem wykrój jej warg.

Odruchowo je oblizała, mrużąc oczy jak przyłapana na psocie kotka.

– Ach, to nic takiego. Upiekłam wczoraj dla ciebie szarlotkę z przepisu Tokajukowej. Odkryłam starą jabłonkę za domem. Cała aż ugina się od owoców. Chyba nikt ich nie zbiera… Tylko się boję, że ten stary piec nie dał rady… nie ma na nim żadnego pomiaru temperatury. Musiałam ocenić ciepłotę piekarnika na oko. Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Nie lubisz szarlotki?

Z trudem przełknął ślinę. Poczuł nagle, że wszystkie myśli i doznania uciekają teraz w jedno tajemnicze miejsce, o którym dotychczas nie miał pojęcia. A ono cały czas tam było, ukryte gdzieś w głębi jego serca. Rodziło się tu, kiełkowało powoli coś nowego, sam jeszcze nie wiedział co, ale wstrzymywał oddech, czując całym sobą ten zadziwiający początek.

– Nikt nigdy nie upiekł dla mnie ciasta…. – powiedział chrapliwie, z całych sił starając się nie myśleć o Marcelu.

Mały przepadał za szarlotką, taką na ciepło, z gęstą kołderką cynamonu zmieszanego z chrupiącym pomiędzy zębami cukrem. Od momentu, kiedy widzieli się po raz ostatni, nie potrafił nawet spojrzeć na ten ich wspólny kiedyś przysmak. To wspomnienie uśmiechniętej, umorusanej twarzy chłopca i wyciągniętych w jego kierunku lepkich rączek wywoływało w nim taki ból, że miał ochotę krzyczeć. Nie mógł dopuścić, żeby wciągnęła go ta czarna dziura tęsknoty. Nie teraz.

– Domyśliłam się tego. Twoja matka nie wygląda na kogoś, kto lubi pitrasić. – Ponownie się zaczerwieniła, jakby łajając się w myślach za zbytnią śmiałość.

„Oddychaj! Nie wolno ci o nim myśleć. STOP!” – zaklinał się w duchu i nieświadomie coraz mocniej zaciskał palce na jej prawej stopie. Syknęła cicho, ale niczego nie dała po sobie poznać. W końcu ucisk zelżał, w miarę jak jego tętno powoli się uspokajało.

– Moja matka przypalała nawet wodę na herbatę – mruknął pospiesznie. – W życiu nie ugotowała mi obiadu. Robiła tylko kanapki z żółtym serem i zachowywała się przy tym, jakby krojąc ten chleb, narażała dla mnie życie… Ale koniec tego gadania, Rumianku! Przecież ty mnie jeszcze dzisiaj nie pocałowałaś! – Zrobił naburmuszoną minę. – Jak będziesz nadal trzymać na dystans starego pustelnika, pożrę cię zaraz całą bez popitki. A na deser zostawimy sobie to oto kwiecie lawendy. Czy ty wiesz, że zdobyłem ten wiecheć, z premedytacją wkraczając na drogę przestępczą? Doprowadzasz mnie do obłędu i niechybnie skończę w kryminale. A pozwie mnie sama Abraszkowa! Nasza caryca od miejscowych afer.

Śmiała się tak kojąco, tak wdzięcznie.

– Napadłeś ją w biały dzień? Przy ludziach? Ty zbóju! – Wyciągnęła dłoń i pogładziła go pieszczotliwie po brodzie. Jej dotyk topił go jak gorący język dziecka pierwsze majowe lody na patyku.

– Gorzej! Zbezcześciłem jej wiklinowy koszyk wypełniony lawendą dla proboszcza. – Przewrócił oczami. – Postawiła go przy drodze koło topazu i przepadła gdzieś na plotkach. A ja nie mogłem czekać, tęskno mi było do ciebie…

Pochylił się nad jej głową i wdychał z lubością słodki aromat jej rozgrzanego nocą ciała i jakąś nutkę drażniących nozdrza perfum, którymi spryskiwała przeguby dłoni. Zamknął oczy, wyciągnął dłonie spod kołdry i objął nimi jej twarz, po czym przytulił policzek do jej policzka. Siedzieli przez chwilę nieruchomo w bezpiecznej jak kokon ciszy. Odczekał kilka dłużących się w nieskończoność sekund, dopiero wtedy zagarnął w mocnym uścisku jej ramiona. Miała taką aksamitną, kojącą jego szorstkość skórę. Całował jej powieki, muskając wargami, a potem nagle zsunął usta niżej, najpierw łagodnie, a za moment coraz mocniej napierając na jej wargi. Rozchyliła je w końcu, a on wślizgnął się do środka zniecierpliwiony, złakniony tej pieszczoty, z całych sił pragnąc zapomnieć o bólu, o trawiącej go od środka udręce. Chciał tylko tej jednej chwili, kiedy słabła i miękła w jego uścisku.

Gorączkowo rozpiął guziki jej koszuli i dotknął drobnych piersi. Czując pod palcami twardniejące sutki, miał pewność, że za chwilę eksploduje, a wraz z nim cały świat. Czuł, że ona drży pod jego dotykiem, rozdarta między pożądaniem a obawą, pomiędzy rozpaczliwą chęcią ulegnięcia mu a pewnością, że to, co narodziło się nagle pomiędzy nimi w tej zapomnianej przez ludzkość głuszy, nie może się udać. W końcu wtargnął kolanem pomiędzy jej uda, aż usłyszał pierwszy stłumiony jęk rozkoszy.

– Dobrze mi z tobą. – Ten szept wypłynął z samego dna trzewi i w tym samym momencie przez jego umysł jak błyskawica przemknęła myśl: „Przecież ja ją skrzywdzę. Tak jak wszystkich, na których kiedykolwiek w tym parszywym życiu mi zależało”. – Obejmij mnie teraz! Obejmij mnie mocno! – wykrzyczał, a potem wszedł w sam środek ognia.

Kiedy po kilkunastu minutach leżeli zdyszani miłością, wtuleni w siebie mocno, nadal rozpaczliwie głodni swojej bliskości, spod poduszki wysunął się nagle jego grubo pleciony sweter, który pożyczył jej tak niedawno, a przecież w innej epoce, kiedy jeszcze nie była cała jego. „Dlaczego trzymasz go w łóżku?” – zdawało się mówić jego zdziwione spojrzenie.

– Potrzebujesz ten sweter? Przepraszam, ale nie zabieraj go jeszcze… – poprosiła. – Kiedy nie ma cię blisko, przytulam się do niego i wdycham twój zapach. Zamykam oczy i znów jesteś ze mną, wiesz? Gładzę jego rękawy jak twoje dłonie… Nawet drapie tak samo, jak twoja niesforna broda. – Roześmiała się cichutko. – Dlaczego nic nie mówisz? Proszę cię, powiedz coś…

– Kocham cię.

Rozdział pierwszy. Byle nie o miłości

Że Ty nie dla mnie jesteś ani ja dla Ciebie,

Że nie możemy rankiem gadać trzy po trzy,

Że wspólnej gwiazdy trudno szukać nam na niebie,

Że między ludźmi nie powiemy sobie „ty’’…

Agnieszka Osiecka

Romy pospiesznie wbiegła po schodach do redakcji miesięcznika „La Belle”. Od kilku dni nie korzystała z windy, próbując sobie wmówić, że codzienne pokonywanie ponad siedemdziesięciu stopni doskonale wpływa na jej kondycję. Tak naprawdę panicznie bała się zamknięcia w niewielkiej szklanej windzie. Na jej czoło wstępowały kropelki potu, ręce zaczynały drżeć, a serce opasywała żelazna wstęga, sprawiając wrażenie, że za chwilę zabraknie jej tchu. Decyzję o rezygnacji z tego piekielnego środka transportu podjęła dokładnie tydzień temu, kiedy kolejny raz wychodząc z ulgą z pułapki, natknęła się na redaktora naczelnego, Janusza Dobrowolskiego. Ten, widząc jej trupio siną twarz, aż przystanął i odchrząkując znacząco, rzucił:

– Czy aby na pewno się pani dobrze czuje, pani Romano? Jest pani taka blada!

Sokołowska zmełła pod nosem kilka nieparlamentarnych słów. Już parę razy grzecznie zwracała uwagę przełożonemu, że ma na imię Romy, ale on notorycznie (czyżby złośliwie?) je przekręcał.

– Romy, panie prezesie. Romy! – Podjęła ostatnią, rozpaczliwą próbę, z przerażeniem czując, że poci się ze zdenerwowania.

– Pardon! – Naczelny skłonił się przesadnie. – Chociaż nie pojmuję, jaka to różnica: Romana czy Romy! Chyba jest pani troszeczkę przewrażliwiona, a to niedobra cecha w zawodzie dziennikarza. Mój dziadek miał na imię Stanisław, ale wszyscy mówili do niego Wiesiek – sapnął. – Nawiasem mówiąc, stare polskie imiona są najpiękniejsze. Kompletnie nie rozumiem tego trendu promującego zagraniczne nazewnictwo! A pani radzę zmierzyć temperaturę. Ma pani bardzo niezdrowe wypieki na twarzy.

„Przed chwilą martwiła go moja bladość”. – Romy roześmiała się w duchu. Jak ktoś tak niekonsekwentny mógł zarządzać największym w kraju pismem dla kobiet? Ba, podobno skończył z wyróżnieniem jakąś angielską uczelnię i świetnie mówił w języku Szekspira. Patrząc na jego jowialną, rozlaną twarz i problemy z zapamiętywaniem imion swoich podwładnych, trudno było uwierzyć w te zagraniczne dyplomy.

A jej imię… cóż, było ciut oryginalne jak na polskie standardy. Po trzydziestu ośmiu latach już się do niego przyzwyczaiła, a nawet je polubiła. Kiedyś marzyła o tym, żeby nazywać się „normalnie’’ – Ania albo Agnieszka, tak jak jej koleżanki z klasy. Tatko, scenograf teatralny, wymyślił sobie jednak, że jego ukochana jedynaczka musi odróżniać się od innych. Kiedy pojawiła się na świecie, w grę wchodziły tylko dwie filmowe możliwości: Audrey albo Romy. Obie panie były ulubionymi aktorkami rodziców, Audrey Hepburn zdecydowanie bardziej ojca, Romy Schneider mamy, i to właśnie ona w bardzo sprytny i dyplomatyczny sposób postawiła na swoim.

– Jerzy, nie upieraj się. – Hanna Sokołowska przekonywała małżonka nad łóżeczkiem córeczki. – Audrey brzmi pięknie pod warunkiem, że ludzie wiedzą, jak to imię poprawnie wymawiać. Założę się, że każdy będzie je przekręcał. Romy jest prostsze, polskie ucho zdecydowanie szybciej je sobie przyswoi. Zaufaj mi, wiem, co mówię.

Jerzy Sokołowski we wszystkim słuchał Hanny, więc i tym razem postanowił zawierzyć jej kobiecej intuicji.

Kiedy w końcu decyzja została podjęta, przed nieświadomymi niczego rodzicami pojawiła się kolejna przeszkoda w osobie wszechwładnej urzędniczki urzędu stanu cywilnego na Żoliborzu, gdzie trzeba było zarejestrować nowego członka rodziny.

– ROMY? A cóż to za językowy dziwoląg? Czy pan zdaje sobie sprawę z konsekwencji tej niefrasobliwej decyzji? Pana dziecko stanie się pośmiewiskiem rówieśników! Doprawdy nie rozumiem, jak można na własne życzenie robić córce taką krzywdę! – grzmiała matrona w szarej garsonce rozchodzącej się na obfitym biuście i przeszyła Jerzego Sokołowskiego karcącym wzrokiem. – Poza tym takiego imienia nie ma w całej Warszawie!

– To już jest! Moja córka będzie pierwsza! – wypalił. – Przepraszam, a jaka jest pani godność?

– Donata Zmarzlik! – sapnęła nagle zbita z pantałyku urzędniczka, ale błyskawicznie odzyskała rezon. – Wiem, do czego pan pije, ale nie dam się podejść! Imię Donata pochodzi z łaciny, która była językiem urzędowym w Rzeczpospolitej Polskiej. A pan tu wciska mi jakieś germańskie wynalazki!

– A jakim samochodem pani jeździ, pani Donato? – zapytał z głupia frant Sokołowski.

– Volkswagenem, a co to ma do rzeczy? – Urzędniczka uniosła krzaczaste brwi. – Sprzedaje pan auta? A nie wygląda pan! – Z lekką pogardą obrzuciła awangardowy strój ekscentrycznego scenografa (stary powyciągany sweter i powypychane na kolanach sztruksowe portki, notabene świetnej angielskiej marki). Sokołowski w życiu nie założył garnituru.

– Volkswagen to również niemiecki wynalazek, pani Donato! Niezawodna solidność naszych zachodnich sąsiadów! Dam sobie rękę uciąć, że również u pani to auto doskonale się sprawdza! – zatriumfował Jerzy i szybko podsunął pani Zmarzlik formularz rejestracji córeczki.

Tym sposobem pierwsza Romy w stolicy stała się faktem. Ojciec miał zawsze błyskawiczny refleks i niezwykłe poczucie humoru. Rozbroił w swoim życiu mnóstwo takich urzędniczych Donat. „Szkoda, że już go nie ma… – pomyślała nagle z żalem. – Na pewno doradziłby mi, jak się rozprawić z zadufanym w sobie Dobrowolskim”.

Z naczelnym nie było żartów. Musiała na niego uważać. Szef miał alergię na wszelkie choroby personelu i sprytnie sterował siatką redakcyjnych szpiegów, którzy donosili mu o każdej zdrowotnej niedyspozycji jego pracowników. Ponieważ już od kilku miesięcy szeptano o przejęciu ich tytułu przez wielki zachodni koncern wydający pisma lifestyle’owe, wszyscy drżeli o posady. A ona nie mogła sobie pozwolić na żadne ryzyko. Dlatego przestała jeździć windą. Kto wie, w jakim stanie wyszłaby z niej kolejny raz.

Redakcja „La Belle” zajmowała całe piętro nowoczesnego wieżowca przy Domaniewskiej. Romy pracowała tutaj już od paru lat, ale oprócz siedzącej z nią ramię w ramię Dominiki nie zadzierzgnęła bliższych kontaktów z nikim innym. Pracownicy mijali się na korytarzach, każdy zajęty swoimi sprawami, najczęściej z nosem w komórce lub wydrukowanych przed sekundą papierach. Romy jak najbardziej to odpowiadało. Jako dziennikarka była bardzo dociekliwa, ale prywatnie nie lubiła plotkować. Nie musiała i nie chciała dzielić z nikim swoich przemyśleń. Ludzie lubili to potem wykorzystywać, szczególnie podczas walki o awans lub wyższą pensję.

Tuż przed drzwiami do redakcji machinalnie wyjęła z torebki puderniczkę i szybko zerknęła w oprószone mgiełką złotych drobinek lusterko. Nie wyglądała dziś najlepiej. Znowu miała sińce pod oczami. Nawet najdroższe kosmetyki nie ukryłyby zmęczonej szarej twarzy rozpaczliwie domagającej się choć kilku godzin snu, a co dopiero najtańszy puder z drogerii. Z rezygnacją spojrzała na swoje znoszone czółenka, które lata świetności miały już ze sobą. Tłumiąc westchnienie, weszła na tętniący życiem redakcyjny korytarz. Na ścianach wisiała podświetlona galeria fotografii wszystkich okładek ich pisma. W szklanych boksach wypełnionych komputerami wrzało jak w ulu. Gdzieś za jej plecami nieustannie dzwonił telefon, szumiały drukarki i pyrkotał ogromny ekspres do kawy, przed którym ustawiła się już długa kolejka dziennikarzy chętnych na codzienną dawkę kofeiny. Prezes Dobrowolski miał alergię na wszelkie żywe rośliny, dlatego w wielkich kryształowych słojach ustawionych na ladzie recepcji panoszyły się sztuczne storczyki o płatkach nasączanych duszącymi egzotycznymi perfumami. Przechodząc tamtędy, za każdym razem miała odruch wymiotny, ale z całych sił próbowała ukryć go pod wymuszonym uśmiechem. Tutaj wszyscy się tak uśmiechali.

Kiedy powiesiła w końcu żakiet na oparciu krzesła i wyjęła z torby służbową komórkę, tuż za jej plecami pojawiła się Dominika. Wszyscy koledzy siedzieli już na swoich miejscach i ze skupionymi minami stukali w klawiatury komputerów.

– Znowu się spóźniłaś – z wyrzutem powiedziała przyjaciółka. – Życie ci niemiłe? Nie wiesz, że Prądzyńska prowadzi swój własny rejestr? Zapisuje co do sekundy każde późniejsze i wcześniejsze wyjście z roboty! Pilnuje nas tak, od kiedy się okazało, że w związku z reorganizacją poleci kilka etatów.

– Ta drobiazgowa kontrola kadrowej jest zbędna. – Romy wzruszyła ramionami. – Przecież czytnik przy wejściu rejestruje godziny naszej pracy. Po cóż innego podbijalibyśmy te idiotyczne karty w holu przy bramkach?

– Nie używaj słowa „kadry”! Ona tego nienawidzi! Kojarzy się jej z PRL-em!

– To nie mój problem. Nie lubię określenia HR. Brzmi, jakby chodziło o jakiś ciężki sprzęt wojskowy.

Dominika nachyliła się nad nią konfidencjonalnie.

– Podobno do szefa doszło, że informatycy grzebią w systemie i nabijają nam godziny. Wystarczy się do nich uśmiechnąć…

Dominika znacząco zawiesiła głos, po czym z aprobatą pociągnęła nosem. Romy była jedyną znaną jej kobietą, która nadal używała staromodnego rumiankowego mydła. Pachniały nim nawet jej włosy.

– To obrzydliwe. – Sokołowska się skrzywiła i sięgnęła po czerwony kubek stojący tuż za monitorem.

W przeciwieństwie do reszty zespołu nie piła kawy. Parzyła samodzielnie przygotowywane mieszanki herbat, najchętniej z goździkami, wanilią i cynamonem. Dziewczyny z marketingu, siedzące tuż obok, za szklanym przepierzeniem, za każdym razem kiedy odprawiała te swoje poranne herbaciane rytuały, uśmiechały się złośliwie od nosem, nazywając ją szeptuchą. Nie lubiły również rzucającego się w oczy w redakcyjnym chaosie porządku na biurku Sokołowskiej. Nawet karteczki samoprzylepne miała ułożone kolorami na blacie. Bałagan powodował, że nie umiała się skupić. Wszystkie materiały do artykułów posegregowane były w foliowych koszulkach i opisane datą deadline’u.

Romy przepłukała pod kranem imbryk z sitkiem i z trudem stłumiła ziewnięcie. Kiedy wróciła do biurka, machinalnie zerknęła na oprawione w prostą ramkę zdjęcie uśmiechniętego zawadiacko Łukasza. Miała do tej fotografii sentyment, choć przywoływało smutne skojarzenia. Zrobiła ją na parę dni przed tym, jak ojciec jej syna oznajmił beztrosko, że zakłada nową rodzinę. Wyprowadził się z ich mieszkania na Ursynowie w ciągu dwóch tygodni, a rozwód sfinalizowali kilka miesięcy później. Patryk był prawnikiem i miał mnóstwo znajomości wśród miejscowej palestry. Dopiero na rozprawie Romy się dowiedziała, że ten pośpiech spowodowany był ciążą kochanki, której ogromnie zależało, żeby jej pierwsze dziecko urodziło się w pełnej rodzinie. Szkoda tylko, że przy okazji rozbiła cudzą.

Były mąż ogromnie ją zranił, ale ze względu na ich syna nie chciała drzeć z nim kotów. Tylko dlatego zgodziła się na rozwód bez orzekania o winie, pomimo że to on ją zdradził i porzucił. Gdyby się uparła, mogłaby ugrać więcej, ale nawet największe finansowe zadośćuczynienie nie mogło podreperować jej zrujnowanego poczucia własnej wartości. Uważała się za nieatrakcyjną i nic niewartą. Codziennie wieczorem, patrząc w lustro, widziała kolejne zmarszczki znaczące jej skórę bezlitośnie jak wyzwania, którymi musiała teraz samotnie sprostać. Patryk nie ułatwiał jej walki z codziennością. Wyrzucał jej nieustannie, że źle wychowuje syna. Tak jakby zadanie wyprowadzenia go na ludzi spoczywało tylko na jej barkach.

– Mamo, w szkole jest zbiórka. Potrzebuję kasy na obóz językowy. Wszyscy z mojej klasy jadą! – powiedział rano Łukasz z ustami wypełnionymi wczorajszą drożdżówką kupioną w centrum handlowym przy dworcu.

Wolała nie myśleć, po co jej syn szwendał się tam z kolegami. Wszelkie próby zmuszenia go, żeby od razu po skończeniu lekcji wracał do domu, jak na razie kończyły się fiaskiem.

– Mamooo, pojadę, prawda? Cały czas powtarzasz, że powinienem szlifować angielski! – Młody posłał jej błagalne spojrzenie.

Romy zadrżała. Nóż, którym kroiła chleb, tylko o pół milimetra ominął opuszek palca. Spojrzała poważnie na chłopca.

– Łukaszku, przecież wiesz, że nie stać mnie teraz na to. – Ze wszystkich sił starała się, żeby w jej głosie nie brzmiała żałość. – Z alimentów, które łaskawie… – Powinna się powstrzymać przed dodawaniem w swojej wypowiedzi słowa „łaskawie”, ale czasem nawet i jej zdarzało się być złośliwą. – …przelewa na konto twój ojciec, ledwo wystarcza na opłacenie podstawowych wydatków. A gdzie zajęcia pozalekcyjne, korepetycje, buty na zimę i nowa kurtka? – Firmowa, a jakże, przecież inni koledzy w szkole nie nosili tanich podróbek z dyskontów! – Wszystko teraz tak podrożało… Może w następnym roku się uda? – dodała weselej i wyciągnęła rękę, chcąc zmierzwić gęstą czuprynę syna.

Łukasz ze złością uchylił głowę.

– Dlaczego nie przyciśniesz ojca, żeby płacił nam więcej?! – wybuchnął. – Mamo, on ma własną kancelarię! Zarabia mnóstwo kasy! Dlaczego ty jesteś taka uległa? Taka naiwna! Robi z tobą, co chce! Mylisz, że nie widzę, jak ostatnio przygotowujesz kanapki z wędliną tylko dla mnie, a sama smarujesz sobie chleb najtańszym pasztetem z puszki?

Jak mogła mieć nawet cień nadziei, że prawie dorosły syn nie zauważy, że ledwo wiąże koniec z końcem?

– Nie wolno ci tak mówić – zaprotestowała słabo, czując napływające pod powieki łzy. – Alimentów nie ustalaliśmy sami, zrobił to sąd.

– Nie obchodzi mnie, jak załatwiacie swoje sprawy finansowe! – Łukasz poczerwieniał na twarzy. – Mogłaś wyciągnąć od ojca więcej! Ta jego nowa lalka umie się urządzić! Kupił jej nowy samochód, SUV-a prosto z salonu. A twoim jedynym osiągnieciem w małżeństwie był stary fiat punto, którego i tak musiałaś sprzedać! Jesteś ofiarą losu, mamo, bo dajesz się mu tak traktować. Ale ja na to nie pozwolę! Ten stary idiota nie będzie nami pomiatał!

– ŁUKASZ! Jak śmiesz tak mówić o ojcu… i o mnie?!

Zachwiała się, czując, że w głowie zaczyna jej wirować jak na karuzeli. Błyskawicznie podparła się o kuchenny blat i przymknęła oczy. Ból i rozgoryczenie zdominowały wszystkie myśli. Kiedy w końcu uniosła powieki, po Łukaszu nie było śladu. Na środku stołu porzucona w kałuży okruchów z kruszonki leżała niedojedzona drożdżówka. Romy przez chwilę stała bez ruchu, a potem sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torebki. Wyciągnęła z niej sfatygowany czerwony portfel i zajrzała do środka. W przegródce znajdowały się trzy banknoty stuzłotowe. Na koncie miała niewiele więcej. Tyle musiało jej wystarczyć do końca miesiąca. Odetchnęła kilka razy głęboko i pomasowała sobie skronie.

Dlaczego dajesz sobą pomiatać, mamo?

Nowy SUV. Z salonu.

Mamo, ta jego nowa lalka…

DOSYĆ!

Romy bez zastanowienia chwyciła za komórkę. Patryk odezwał się już po pierwszym sygnale.

– Co znowu? – rzucił zimno bez słowa powitania.

Z oddali dobiegł płacz dziecka. Gdyby nie Łukasz, Romy nawet by nie wiedziała, że jej byłemu mężowi urodziła się wymarzona córka.

– Cichutko, skarbie. Tatuś zaraz do ciebie przyjdzie. – Usłyszała jak zza grubej ściany. Widocznie Patryk przezornie nakrył dłonią słuchawkę telefonu.

Coś szarpnęło ją boleśnie za serce. Nie pamiętała, żeby jej mąż kiedykolwiek zwracał się do niej lub ich syna tak miękko, tak czule. Może na samym początku, kiedy tak zawzięcie się o nią starał i zapraszał na najlepszą w Warszawie czekoladę u Wedla. Kiedy na świecie pojawił się Łukasz, od razu zapowiedział, że jego pierworodny wyrośnie na prawdziwego mężczyznę i nie zamierza robić z niego maminsynka. „Zimny wychów jeszcze nikomu nie zaszkodził” – zapowiedział hardo i konsekwentnie swój plan realizował. Łukasz poszedł do żłobka w wieku jedenastu miesięcy, a ona musiała wrócić do pracy. „Nie będziemy brać żadnych kredytów. Sami zapracujemy na swoje mieszkanie! I nawet się nie waż prosić o pomoc matkę – ostrzegł. – I tak się o wszystkim dowiem”.

Romy potajemnie kupowała małemu zabawki, a kiedy podrósł – ukochane kolekcjonerskie modele samochodzików, które ukrywał przed ojcem w pudełku pod łóżkiem. Już wtedy mieli ze sobą niepisaną kumpelską sztamę. Romy doskonale wiedziała, że postępuje niepedagogicznie, łamiąc reguły ustanowione przez Patryka, ale nie umiała odmówić swojemu dziecku odrobiny przyjemności. Mały już w wieku dwóch lat potrafił rozpoznać wszystkie modele aut, co jego ojciec przypisywał, oczywiście, sobie. „Zawsze kiedy jedziemy do przedszkola, Łukasz bezbłędnie wymienia wszystkie mijane przez nas marki” – chwalił się podczas kolacji. „Edukacja dziecka nie musi wcale kosztować! Uczę go wszystkiego za friko, jak widać, z sukcesami!” – chełpił się, zjadając kolejną kanapkę. Potrafił ich pochłonąć niesamowite ilości, jak dla całego pułku wojska. Romy potakiwała tylko głową i spuszczała oczy, bawiąc się leżącą na skraju talerza pokrajaną w paski papryką. Bynajmniej nie zamierzała wyprowadzać go z błędu.

– Po raz kolejny pytam, po co do mnie dzwonisz? – Z zamyślenia wyrwał ją poirytowany głos byłego męża. – Nie mam czasu na bzdury. Muszę przewinąć córkę. Małe dziecko wymaga tyle uwagi!

„Szkoda, że odkryłeś to dopiero teraz” – pomyślała Romy i powiedziała głośno:

– Dzwonię w sprawie Łukasza…

– To dobrze się składa, bo zachowuje się skandalicznie wobec mojej żony! Ostatnio kiedy gościł w naszym domu, pozwolił sobie na kilka niewybrednych uwag w stosunku do niej. Wiedz, że na to nie pozwolę! Co ten gówniarz sobie myśli? A może to ty go nastawiasz przeciwko nam?

– Zastanów się, co ty w ogóle mówisz?! – Romy starała się ze wszystkich sił, żeby nie wybuchnąć, ale w końcu nie wytrzymała. – Wypraszam sobie te insynuacje! Nigdy w życiu nie powiedziałam na was przy nim złego słowa.

– Aha! PRZY NIM! Czyli dajesz mi właśnie do zrozumienia, że przy innych strzępisz sobie język na nasz temat!

– Nie łap mnie za słówka – jęknęła i znowu pomasowała sobie skronie.

Niepotrzebnie do niego dzwoniła. Przecież doskonale wiedziała, że ich dyskusja skończy się kłótnią. Nie potrafili już ze sobą normalnie rozmawiać. A mimo to Romy postanowiła spróbować jeszcze raz.

– Proszę cię, Patryk… – mówiła prawie szeptem. – Nie bądź taki surowy wobec Łukasza. Dla niego to… ten fakt, że się rozstaliśmy, że nasza rodzina przestała istnieć, był bardzo bolesny. I nadal jest. Jego poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach. Okaż mu odrobinę zrozumienia. To nie jest złe dziecko. Pogubił się w tej trudnej dla każdego z nas sytuacji.

– Już dawno nie jest dzieckiem – prychnął. – Powinien w końcu zrozumieć, że życie to nie bajka. To ty wciąż widzisz w nim bobasa, którego trzeba chronić i prowadzić za rączkę! A on to wykorzystuje! Mam wrażenie, że traktuje mnie nie jak ojca, a jak skarbonkę. Do cholery, wiesz, ilu jest w Polsce alimenciarzy? Ja się od swoich rodzicielskich obowiązków nie uchylam, a pomimo to notorycznie jestem atakowany. Może pora wyjaśnić naszemu synowi, dlaczego tak naprawdę się rozstaliśmy? – Jego ton stał się zjadliwy. – Robisz ze mnie potwora, a tymczasem…

– Do widzenia – rzuciła w końcu Romy i po raz pierwszy od rozwodu sama przerwała połączenie.

Ręce trzęsły się jej tak mocno, że splotła je z całej siły, próbując opanować drżenie. „Spod ziemi wykopię kasę na ten obóz Łukasza, a Patryka już o nic błagać nie będę!” – postanowiła. Właściwie to nawet nie wspomniała o swojej prośbie, a on od razu sam zaczął o pieniądzach. Płacił najniższe alimenty, sprytnie wykorzystując przed rozprawą rady swojego kumpla adwokata, jak ukryć większość dochodów. Nie powodziło mu się źle. Biuro przy Krakowskim Przedmieściu, kilkunastu pracowników, intratne zlecenia. Patryk od zawsze był pracoholikiem, ale w domu nie robił nic. Romy nie obciążała go żadnymi rodzicielskimi obowiązkami, sama przejęła je wszystkie, pomimo że przecież nie siedziała bezczynnie. Zatrudniła się jako korektorka w jednym z niszowych wydawnictw dla dzieci. Po pracy biegła odebrać Łukaszka ze żłobka, z dzieckiem pod pachą robiła zakupy, a potem bez zmrużenia okiem pichciła dwudaniowy obiad, z ciężkim sercem podsuwając małemu iPada z bajkami, żeby choć przez kilka minut nie szarpał ją za fartuch podczas smażenia kotletów. Wyrzuty sumienia zżerały ją wtedy od środka, a dominującą myślą w tamtym okresie było: „Niewystarczająca…”. Niewystarczająca matka, żona, córka, kochanka…

„Mogłabyś być bardziej namiętna” – gderał Patryk, kiedy po dwunastogodzinnej harówce marzyła tylko o tym, żeby przyłożyć głowę do poduszki, a jemu zbierało się na amory. Bez żadnej gry wstępnej, czułości, pocałunków, sapiąc wchodził na nią szybko, podciągając nocną koszulę i spełniając małżeński obowiązek. Próbowała przypomnieć sobie, jak się kochali przed pojawieniem Łukasza. Bez fajerwerków, tylko częściej. Kiedy pewnego dnia po kolacji oznajmił jej obojętnym tonem, że odchodzi, jako jeden z koronnych argumentów wykrzyczał jej oziębłość. „Czułem się tak, jakbym się kochał z kłodą. Na Boga, Romy, cieplej by mi było, leżąc koło sopla lodu! I pomyśleć, że są kobiety, którym seks sprawia przyjemność. Dla ciebie to kara!”.

Sokołowska potrząsnęła gwałtownie głową. „Krzywoprzysięzca i cudzołożnik! Jak on mógł?! Najłatwiej zrzucić całą winę za nieudany związek na mnie. I naprawdę jedynym rozwiązaniem naszych problemów było wskoczenie do łóżka innej kobiety? Stop, Romy! – upomniała samą siebie. – Nie nakręcaj się. Przestań to w końcu analizować. A z Łukaszem… jakoś się ułoży. Najwyżej wezmę dodatkowe zlecenia”.

A może stryj Dobiegniew coś jej pożyczy? Bo matka zaczęłaby od razu lamentować, że jedyna córka popadła w biedę. Jeżeli poprosi stryja o dyskrecję, ten na pewno nie puści pary z ust. Już nieraz ratował ją z opresji. Zawsze spłacała go na czas co do grosza, więc nie powinien odmówić i tym razem.

***

Następnego dnia pędziła do pracy jak na skrzydłach. Przyklejając nos do brudnej szyby autobusu, z zazdrością patrzyła na jadących w autach kierowców. Uwielbiała siedzieć za kierownicą. Prowadziła pewnie i szybko, od ponad dwudziestu lat. Kurs na prawo jazdy opłacił jej stryj, który po śmierci jej ojca opiekował się bratanicą jak własną córką. Mówiła na niego od małego Bieniek i pomimo upływu lat tak już zostało. Rozmawiali ze sobą często i szczerze, choć Romy nie lubiła się skarżyć. Wolała udawać, że wszystko jest w porządku, że coraz lepiej sobie radzi, choć tak naprawdę zdarzały się jeszcze tygodnie, kiedy codziennie płakała z głową ukrytą pod poduszką. Łukasz nie mógł o tym wiedzieć. Rano z zapuchniętymi powiekami uśmiechała się do niego, świergocząc o jakichś głupotach, ale ostatnia rozmowa na temat ojca udowodniła, że jej syn widział więcej, niż się jej wydawało. W końcu kilka miesięcy temu skończył już czternaście lat. Dziś rano, pakując do plecaka śniadaniówkę, wypalił:

– Mamo, czy ty bardzo tęsknisz za tatą? – Łukasz przygryzł wargę i z widocznym napięciem w oczach wpatrywał się w nią uważnie.

Romy odruchowo chciała rzucić krótkie „nie” i szybko zakończyć rozmowę, ale po sekundzie wahania postanowiła stawić czoło wyzwaniu.

– Nie tęsknię za nim, synku. Za bardzo mnie zawiódł – wyznała szczerze. – Bardziej brakuje mi tego, co robiliśmy razem.

– Chodzi ci o seks?

Syn patrzył na nią bez skrępowania. Ta kwestia nie była już dla jego pokolenia wstydliwa. I pomyśleć, że ona nigdy nawet nie wypowiedziała tego słowa w obecności rodziców. Dla nich temat seksualności nie istniał. Takich spraw nie omawiało się z własnymi dziećmi. Pod względem mentalności dzieliły ich lata świetlne.

– Tak, za tym też – odparła szczerze. – Choć nie wyobrażam sobie, że mogłabym się z nim kochać po tym, jak mnie zdradził. Najbardziej brak mi tych momentów, kiedy się poznaliśmy. Naszych wspomnień, pierwszych spacerów, kwiatów zrywanych na nadwiślańskich łąkach, pocałunków i tego… – Zaczerwieniła się aż po nasadę włosów, ale odważnie brnęła: – …jak gładził mnie po brzuchu i uspokajał cię, kiedy tak strasznie się w nim wierciłeś…

Odwróciła nagle twarz do okna i z całej siły zacisnęła powieki. Spod długich rzęs spłynęło kilka łez. Otarła je błyskawicznie. Jeszcze tego brakowało, żeby się rozkleiła przy Łukaszu. Po kilku sekundach poczuła obejmujące ją w pasie ramiona. Jej syn, który już od dobrych dwóch lat nie pozwolił nawet się dotykać, przylgnął teraz całym ciałem do matczynych pleców.

– Nie płacz, mamusiu… – szepnął w wełnianą tkaninę jej starej sukienki. – Nie pozwolę cię już nikomu skrzywdzić. A na pewno nie temu panu…

– Jakiemu panu? – Zdziwiła się, pociągając nosem. – Nie ma w moim życiu żadnego pana. Jesteś tylko ty, synku…

– Mówię o ojcu! – Zniecierpliwił się. – Od dziś tak będę nazywać tego gada! Ten pan! Albo nie, lepiej po nazwisku! Siemiradzki! I niech tylko spróbuje kombinować, to… dam mu po mordzie! On tylko udaje takiego chojraka. W rzeczywistości to mięczak. Pokonałbym go jedną ręką! – Łukasz dumnie napiął rysujące się pod koszulką drobne bicepsy.

– Ta agresja nie jest nam teraz potrzebna, młody! – powiedziała stanowczo, choć miała ochotę uśmiechnąć się na widok zadziornej miny jej prawie dorosłego syna. Przynajmniej w nim miała obrońcę. Powinna być wdzięczna losowi, że podarował jej go w prezencie. – Ale cieszę się, że tak mnie wspierasz. Razem możemy wszystko.

***

Nazajutrz Łukasz, o dziwo, nie marudził ze wstawaniem, uporał się szybko ze swoimi kanapkami i zdecydowanie weselszy niż ostatnio pobiegł do szkoły. Jeszcze mu nie mówiła o obozie językowym, żeby nie wariował ze szczęścia i znowu nie zrobił jakiejś głupoty, ale stryj Dobiegniew we wczorajszej rozmowie telefonicznej zgodził się sfinansować ten wyjazd. O pożyczce nawet nie było mowy.

– Mam jakieś tam swoje zaskórniaki, dziecko. Od przybytku głowa częściej boli!

Romy roześmiała się głośno. Stryjek Bieniek zawsze przekręcał przysłowia na swoją modłę. Stało się to jego rodzinnym znakiem rozpoznawczym. Tatko uwielbiał te powiedzonka brata, ale nawet nie próbował go naśladować. Nikt nie potrafił dorównać Dobiegniewowi w słownej kreatywności.

– Jesteś aniołem, stryju!

– Nie rób ze mnie świętego, Romy. To niepotrzebne nadużycie. Sam już niczego nie potrzebuję, a nauka języka obcego to przecież najlepsza inwestycja – podkreślił. – Niech te pieniądze posłużą Łukaszkowi jak najlepiej. Poza tym rodzina powinna sobie pomagać. Ostatnio rozmawiałem z Hanią o tobie. Matka ogromnie się o ciebie martwi. – Stryj odchrząknął znacząco. – Obiecałem jej, że będę miał na ciebie niewielkie baczenie. Oczywiście ty o niczym nie wiesz – zastrzegł od razu. – Inaczej Hania weźmie mnie za konfidenta. A sama wiesz, że z nią nie ma żartów. Ma kozacki temperament! Lepiej jej za skórę nie zachodzić.

– Chyba coś o tym wiem… – westchnęła Romy. – I nie martw się, stryju, nie puszczę pary z ust – dodała konspiracyjnie.

Po raz pierwszy od tygodni poczuła, że zalegający na piersi kamień, wypełniony niepokojem i strachem o jutro, spadł i roztrzaskał się na drobne kawałeczki. Tak już miała, że nawet z pozoru błahe zdarzenia poprawiały jej humor.

Dzisiaj wyjątkowo staranniej ubrała się do pracy. Przeglądając zawartość szafy, przygryzała mocno wargi. Łukasz miał to po niej. Nie pamiętała, kiedy kupiła sobie coś nowego. Wszystkie garsonki wisiały na niej jak na kołku, a jedyna sukienka, która pasowała jak ulał, była znoszona jak stroje po kuzynce, po której dziedziczyła ubrania jako dziecko. Niczym Ania z Zielonego Wzgórza marzyła wtedy o pięknej kreacji. Konkretnie o takiej z kolorowej wełenki, która wisiała na manekinie stojącym na wystawie Domów Towarowych Centrum. W drodze powrotnej ze szkoły wysiadała na przystanku przy Marszałkowskiej i biegła podekscytowana do sklepu tylko po to, żeby znowu spojrzeć na wymarzoną sukienkę. Przyklejając nos do szyby, wpatrywała się w nią z takim nabożeństwem, aż jedna ze sprzedawczyń, ponownie widząc ubraną w szary płaszczyk i czerwony beret dziewczynkę, która z roziskrzonym wzrokiem tkwiła przed sklepową wystawą, wyszła do niej.

– Musisz przyjść tutaj ze swoim tatusiem – powiedziała, uśmiechając się ciepło. – Na pewno kupi dla swojej córeczki to wełniane cudo. Musisz go tylko ładnie poprosić! – poradziła kobieta i poprawiła ufryzowaną w modne fale na czole grzywkę.

Romy zamarła, a potem nagle odzyskała wigor i pokazując zdumiałej ekspedientce język, wypaliła:

– Mój tatuś nie żyje. A pani jest głupia! – krzyknęła i rzuciła się na oślep do ucieczki.

Już nigdy więcej nie pojechała tam podziwiać żadnej sukienki. A pierwszą nową kreację dostała dopiero kilka lat później, kiedy stryjek kupił jej wyszywaną dżetami szmizjerkę na studniówkę. Wszyscy koledzy marzyli wtedy, żeby z nią zatańczyć. Ech, była kiedyś bardzo przebojowa. Nic dziwnego, że jej własnemu synowi również nie brakowało animuszu.

Jeszcze raz omiotła uważnie krytycznym wzrokiem wiszące równiutko na wieszakach ubrania. W końcu wyciągnęła zapomnianą ołówkową spódnicę za kolana i koszulową bluzkę z żabotem. Kupiła je kiedyś na wyprzedaży. Chciała dziś ładnie wyglądać. Bez powodu.

Kiedy weszła do redakcji, pierwszą osobą, którą napotkała na korytarzu, był naczelny. Na jej widok uniósł z aprobatą brew i wyjątkowo jak na niego nie spojrzał ostentacyjnie na zegarek.

– Aleś się dziś wystroiła! Jaką ty masz świetną figurę, dziewczyno! – Dominika zrobiła wielkie oczy, tak jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. – Dlaczego zakładasz te bezkształtne worki? Przecież to zbrodnia ukrywać takie ciało, Romy! Tylko powinnaś się mocniej malować – zagderała. – Twoje usta aż się proszą o jakiś dobry kosmetyk. Poczekaj chwilę… – Zaczęła grzebać w modnej skórzanej torebce na plecionym pasku. Po chwili wyciągnęła z niej lakierowaną tubkę ze srebrnym logo luksusowego francuskiego domu mody. – Bierz, idź do łazienki i zrób ze sobą porządek – zarządziła. – Masz jakąś maskarę? No nie patrz tak na mnie, nie uprawiam czarów, tylko staram się wydobyć na światło dzienne twoją starannie ukrywaną urodę! A teraz idź już, bo za dziesięć minut stary zarządził zebranie. Podobno mają w końcu powiedzieć, co z nami. Obawiam się, że poleci kilka głów… Zachodni koncern zamierza w końcu zarabiać pieniądze na naszym tytule, co się wiąże z poważnym cięciem kosztów.

Romy posłusznie pomaszerowała do toalety. Nagle zauważyła, że do jej spódnicy przyczepiły się jakieś nitki. Idąc dalej, pochyliła głowę, próbując strzepać je jedną ręką na wykładzinę. Z przeciwnej strony zbliżał się w jej kierunku jakiś mężczyzna. Rozglądał się z dyskretnym zainteresowaniem. Zza szklanej ściany boksu działu marketingu obserwowały go uważnie Ilona i Marta, trącając się łokciami i wymieniając porozumiewawcze miny. Romy w ostatniej chwili kątem oka dostrzegła jakiś cień na swojej drodze, ale było już za późno. Z impetem wpadła na nieznajomego, który widząc jej przerażoną minę, roześmiał się głośno. Trzymana przez Sokołowską pomadka upadła tuż u jego stóp.

– Najmocniej przepraszam – bąknęła niewyraźnie, próbując zlokalizować szminkę na ciemnej wykładzinie.

Na razie widziała tylko swoje brzydkie czółenka i jego eleganckie lakierowane sztyblety z krokodylej skóry. Takie buty kosztowały pewnie ze dwie jej miesięczne pensje. To nie mógł być jeden z kręcących się codziennie po redakcji reporterów lub paparazzi. Oni nosili zazwyczaj znoszone trampki.

– Proszę, tego pani szuka? – zapytał nagle mężczyzna, wyciągając w jej kierunku nieszczęsną pomadkę Dominiki.

Romy spojrzała osłupiała prosto na niego. Magik! Nawet nie zauważyła, żeby się schylał! Miał delikatnie opaloną twarz z cieniem zarostu, odrobinę skrzywione usta i inteligentne piwne oczy, w których pobłyskiwały radosne iskierki.

– Tak! – Nie wiadomo dlaczego spłonęła rumieńcem. – Jeszcze raz bardzo pana przepraszam. Zamyśliłam się. Mam sporo pracy… – dodała, jakby nadmiar obowiązków mógł usprawiedliwić taką niezdarność.

– Nic się nie stało – zapewnił. – Zdarza się. Sam często bujam w obłokach albo, jak to ktoś kiedyś ładnie powiedział, marzę o niebieskich migdałach. Marzyciele mają w życiu o wiele trudniej, ale za to ich sny są barwniejsze… A teraz proszę mi wybaczyć, spieszę się na bardzo ważne spotkanie.

Romy stała przez chwilę nieruchomo, poruszona jego słowami. Sny marzycieli są barwniejsze… Kim on był? Nienagannie ubrany romantyk w redakcyjnej paszczy pragmatyków.

Nieznajomy mężczyzna zatrzymał się przy recepcji, ale kątem oka obserwował dyskretnie, jak Romy znika za drzwiami toalety. Z rozbawieniem spostrzegł, że cały czas trzymał należącą do niej pomadkę. Widocznie los bardzo chciał zetknąć ich ze sobą ponownie.

Tymczasem Romy stanęła przed lustrem i krytycznie przyjrzała się sobie w bezlitosnym świetle umieszczonych nad umywalkami jarzeniówek. Drobne zmarszczki pod oczami wydawały się wprawdzie większe niż zazwyczaj, ale, o dziwo, dzisiaj podobała się sobie. Szkoda tylko, że tak się wygłupiła przed tym facetem na korytarzu. Musiała bardziej się pilnować, zwłaszcza w redakcji.

Kilka razy zabawnie wydęła usta, uszczypnęła się w oba policzki i zupełnie zapominając o złożonej Dominice obietnicy o makijażu, weszła do jednej z kabin. W tym momencie do łazienki wtargnęły, chichocząc jak nastolatki, Ilona i Marta.

– Przypudruj trochę to świecące czoło – zaczęła jedna z nich i wyciągnęła z kosmetyczki srebrne puzderko. – Konkurencja nie śpi. Kto by pomyślał, że to niewiniątko Sokołowska zwróci na siebie uwagę nowego prezesa zarządu. Niby taka nieogarnięta, taka niedzisiejsza, a proszę, patrzyła na niego cielęcym wzrokiem, któremu i sam święty by się nie oparł, a co dopiero taki babiarz jak on!

Romy zamarła. Bała się nawet głośniej odetchnąć, żeby tylko dziewczyny nie odkryły jej krępującej obecności. Jeszcze gotowe pomyśleć, że zamknęła się tutaj specjalnie, żeby je podsłuchiwać. Strach przed odkryciem żenującej kryjówki przesłaniał na razie absurdalność zarzutu o maślanych oczach! Nie, cielęcym wzroku! Do cholery, o jakiego prezesa chodziło? I co ona miała z nim wspólnego?

– Skąd wiesz, że Koman to kobieciarz? – Marta pytająco spojrzała na Ilonę.

Ta wydęła lekko usta.

– Mam do tego nosa! Widziałaś, jaką furą przyjechał? – powiedziała z nabożną czcią w głosie, jakby chodziło o najwyższej klasy zabytek narodowy. – Jest nadziany jak makowiec na święta bakaliami. A w dodatku świetnie wygląda… i jak się już dyskretnie dowiedziałam w kadrach, jest rozwiedziony. Majętni faceci na stanowiskach mogą przebierać w ofertach matrymonialnych jak w ulęgałkach.

– A co, zamierzasz go złapać w swoje sidła? Nie ty jedna! – Marta się roześmiała. – Już widzę, jak za kilka dni rozpocznie się w naszej redakcji prawdziwe polowanie na czarownice. A raczej na czarodzieja! – Dziewczyna szybko zerknęła na swoje odbicie w lustrze, jakby sprawdzając swoje szanse w ewentualnym wyścigu do serca przystojnego pryncypała.

– Żebyś wiedziała! Stary Dobrowolski wygląda przy nim jak relikt komuny. Poza tym nasz poczciwy naczelny nigdy nie pracował w zagranicznych redakcjach, a Koman podobno dopiero co wrócił ze Stanów. Ściągnęli go tutaj z zarządu, żeby wprowadził na nasz rynek amerykańskie standardy wydawnicze. Tam prasa kobieca jest na najwyższym poziomie. Kto wie, czy Koman nie współpracował z samą Anną Wintour?

– Tą naczelną „Vogue’a”? Ona podobno jest wyniosła jak góra lodu.

– To tłumaczy, dlaczego tak szybko wpadła mu w oko nasza niewinna Sissi! Zobacz, jak szybko się koło niego zakręciła. Dopiero co się rozwiodła! Tylko skąd wiedziała, że Koman właśnie dziś pojawi się w naszej redakcji? Normalnie nosi te swoje bezkształtne łachy, a tu, proszę, wąska spódniczka, bluzeczka, rumieniec na licu… Mówię ci, nie doceniłyśmy naszej Romeczki! Cicha woda brzegi rwie, jak mówi przysłowie, a ludowych mądrości zawsze trzeba słuchać.

Roześmiały się głośno i trzaskając drzwiami, wyszły na korytarz.

Romy stała ogłuszona, upokorzona i wściekła, zanim wreszcie zdecydowała się opuścić swoją kryjówkę. Cały czas wstrzymywała oddech, aż w końcu z ulgą wypuściła powietrze z samego dna płuc.

„O czym one mówiły? – myślała rozgorączkowana. – Jaki Koman? Jakie zagraniczne redakcje? Złośliwe babska!”. Bezwiednie zacisnęła dłonie na umywalce tak mocno, aż pobielały jej knykcie, a potem ostrożnie zerknęła w lustro, jakby się bała, że część tych obrzydliwych insynuacji zostawiła na jej twarzy jakiś ślad. Naiwnie sądziła, że była tutaj lubiana. Nikomu nie wchodziła w drogę, starała się być życzliwa, nie plotkowała, zawsze wywiązywała się ze swoich obowiązków. Jak widać, to było za mało, żeby uchronić się przed wzięciem na języki redakcyjnych harpii. Szybko odkręciła kurek i obmyła starannie zaczerwienioną z emocji twarz.

– Romy, na litość boską, gdzie ty przepadłaś?! – Do łazienki jak huragan wpadła Dominika i z wyrzutem spojrzała na przyjaciółkę. – I jak ty wyglądasz? Czemu trzymasz głowę pod kranem? Oszalałaś! Wysusz się natychmiast i chodź ze mną! Dobrowolski zwołał nas wszystkich do konferencyjnej. Podobno ma nam przedstawić nowego prezesa wydawnictwa. Byłam przekonana, że zwolnienia dotyczą pracowników niższego szczebla, ale wszystko wskazuje na to, że na pierwszy ogień pójdzie sama góra.

Romy sprawiała wrażenie, jakby jej wcale nie słuchała.

– Domi, czy ty wiedziałaś, że w redakcji nazywają mnie „Sissi”? – zapytała w końcu.

– Skąd ci to nagle przyszło do głowy? – Przyjaciółka zerknęła na nią podejrzliwie.

– Po prostu odpowiedz na moje pytanie. Zresztą nie musisz! Wiedziałaś! Widzę to w twoich oczach!

– A jeżeli nawet, to co z tego? – Dominika wzruszyła ramionami. – To chyba logiczne, że ludzie, słysząc twoje imię, od razu widzą serialową Sissi. W końcu to najbardziej rozpoznawalna rola Romy Schneider. Nie unikniesz tych porównań! Poza tym Sissi była cesarzową. Arystokratką! Powinnaś się cieszyć! Mnie na przykład porównują do Fiony ze Shreka!

– Ona też była księżniczką! – Roześmiała się w końcu.

– Dworuj sobie ze mnie, śmiało! Rzeczywiście mam taki duży nos? – Dominika przybliżyła twarz do lustra. – Z tej perspektywy wydaje się gigantyczny… A teraz chodź już, do cholery! – Pociągnęła Romy mocno za rękę. – Bo inaczej pierwszymi kandydatkami do zwolnienia będziemy my dwie!

W rzeczy samej redakcyjny korytarz już opustoszał. Z konferencyjnej dobiegał pełen podekscytowania szum. Pobiegły tam, trzymając się za ręce i wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Zdążyły tylko przycupnąć na ostatnich dwóch wolnych krzesłach z tyłu, a w sali zrobiła się cisza. Redaktor naczelny najpierw nerwowo przekładał jakieś papiery, po czym odchrząknął kilkakrotnie, włączył rzutnik i zaczął omawiać pojawiające się na ekranie wykresy. Romy słuchała nieuważnie jego wywodów. Nowe trendy, trudny rynek, cięcie kosztów… A więc jednak redukcja etatów. Zmartwiona zastanawiała się, na czym tak właściwie będzie polegać weryfikacja umiejętności i elastyczności pracowników.

Dobrowolski mówił teraz coś o rosnących wymaganiach czytelników i bezlitosnej konkurencji, a ona ze wszystkich sił starała się słuchać go uważniej. W końcu urwał, robiąc spektakularną przerwę, po czym oznajmił:

– Najwyższa pora, żebym przedstawił państwu nowego prezesa zarządu naszego wydawnictwa. Jak to mówią w Ameryce, gdzie przepracował długie lata, ladies and gentlemen, pan Juliusz Koman!

Rozległy się niemrawe brawa. Dobrowolski skłonił się nisko i wycofał w lansadach na swoje miejsce. Tym razem w drugim szeregu. Przed zebranymi w sali pracownikami pojawił się uśmiechnięty facet od porannego zderzenia i pomadki. Romy najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale musiała nadrabiać miną. Tym bardziej że czuła na sobie świdrujące spojrzenia dziewczyn z marketingu.

– Z tą Ameryką to prawda, ale zawsze ciągnęło mnie do ojczyzny, panie redaktorze – zwrócił się do naczelnego Koman. – Pracowałem w Nowym Jorku ponad dziesięć lat. Obecnie cała moja przeszłość i przyszłość, przynajmniej tak planuję, związane są z rodzimym biznesem wydawniczym, a szczególnie z bliskim mojemu sercu segmentem magazynów luksusowych, do których niewątpliwie zalicza się nasz miesięcznik. Mówię „nasz”, bo już czuję, że zrobimy razem wiele dobrego… – Koman rozejrzał się, lustrując wzrokiem twarze nowych podwładnych. Sprawiał wrażenie, jakby kogoś szukał.

Romy sprytnie ukryła się za plecami Dominiki.

– I w końcu last but not least… Chciałbym również bardzo serdecznie podziękować Januszowi Dobrowolskiemu za wieloletni wkład w rozwój „La Belle” – ciągnął Koman lekkim głosem.

Po sali przeszedł pomruk zdziwienia. A może ulgi?

– Razem podjęliśmy niełatwą, ale konieczną w tym przypadku decyzję o przekazaniu od nowego miesiąca obowiązków redaktora naczelnego w ręce następcy, a raczej następczyni. Niestety nie ma jej dzisiaj z nami, zatrzymał ją napięty harmonogram, jak to w tej branży, ale już niedługo będę mógł wam ją przedstawić osobiście. Jednocześnie zapewniam, że rozstanie z panem redaktorem naczelnym przebiegło w bardzo przyjacielskiej, pełnej zrozumienia atmosferze. Obaj jesteśmy zgodni co do jednego: „La Belle” pod sterami nowej żeglarki i przy waszej pomocy z pewnością wypłynie w końcu na szerokie wody.

Mowa godna oscarowej gali. Dobrowolski uśmiechał się sztucznie. Na jego nalanej twarzy nie było widać żadnych głębszych emocji. Podobno był po szkole aktorskiej, jak od lat plotkowano w kuluarach.

– I pozamiatane! A szef na pewno dostanie niezłą odprawę – powiedziała półgłosem Dominika.

Koman drgnął, słysząc te słowa, po czym spojrzał dokładnie w ich stronę. Romy przewróciła oczami. Jak przyjaciółka mogła być tak nieostrożna? Teraz obie były na cenzurowanym.

– Postaram się w kolejnych tygodniach przybliżyć państwu nową politykę naszego wydawnictwa. Już dziś chciałbym zapowiedzieć, że stawiamy przede wszystkim na kreatywność, elastyczność i nieszablonowe działania. To trzy najistotniejsze aspekty pracy dobrego dziennikarstwa. Chcemy odświeżyć i zmodernizować koronny tytuł w naszym koncernie i mam nadzieję na państwa szeroko zakrojoną współpracę w tym zakresie – podkreślił.

***

Dwie godziny przewidziane na spotkanie upłynęły błyskawicznie. Koman doskonale wiedział, jak trafić do słuchaczy. Amerykański luz, ale żadne propagandowe lanie wody. Potrafił idealnie żonglować słowami, tak żeby jego przemówienie nie przypominało nadętej mowy tronowej nowego prezesa. Co jakiś czas wtrącał żart, niewinną, doskonale pasującą do okoliczności uwagę, a gdy po sali niósł się śmiech, wykorzystywał okazję i zadawał komuś z pozoru błahe, a zarazem podstępne pytanie, notując coś szybko. Romy się obawiała, że gdy w końcu zapyta o coś i ją, skompromituje się i nie będzie umiała wykrztusić ani słowa.

– Drzwi mojego gabinetu stoją przed wami otworem – zapowiedział w końcu, patrząc dyskretnie na zegarek. – Wolałbym ukrócić rodzące się zapewne wątpliwości, żeby nie rzec plotki… – Uśmiechnął się, unosząc zabawnie prawy kącik ust. – I zachęcam do bezpośredniego kontaktu ze mną w razie jakichkolwiek niejasności co do nowego sposobu funkcjonowania firmy. A teraz prosiłbym do siebie panią redaktor… – Zerknął na leżące na stole notatki. – …Romy Sokołowską.

Zeskanował wzrokiem salę i w tym momencie ich spojrzenia się spotkały. Wśród zgromadzonych dało się słyszeć szmer i kilka stłumionych chichotów. Dominika popatrzyła na przyjaciółkę, kompletnie zaskoczona.

– Idziesz na pierwszy ogień – szepnęła i uniosła kciuk. – Nie daj się zagadać nowemu prezesowi od amerykańskich frazesów. Pierś do przodu, głowa do góry! Dasz radę, Sissi!

Sala powoli pustoszała. Romy wzięła dwa głębokie wdechy i w końcu odważyła się podejść do Komana, pakującego laptop do eleganckiej skórzanej torby.

– Jeszcze raz przepraszam… – zaczęła, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękoma.

Spojrzał na nią zagadkowo i wyciągnął w jej kierunku zaciśniętą prawicę.

– Proszę, oto pani pomadka – powiedział, otwierając dłoń. – Może się pani ze mnie śmiać, ale przez cały czas, kiedy przemawiałem, myślałem o tej szmince i te zabawne okoliczności, w jakich udało mi się wejść w jej posiadanie, sprawiły, że czułem się pewniej. Można powiedzieć, że ten drobiazg stał się moim talizmanem w nowym miejscu pracy. Chyba nieźle mi poszło jak na pierwszy raz? Jak pani uważa?

– Tak doświadczony człowiek jak pan, który zjadł zęby na najlepszych światowych wydawnictwach, nie boi się chyba prowincjonalnej warszawskiej redakcji? – Może powinna ugryźć się w język, ale ten wesoły chochlik w jego oczach dodał jej odwagi.

– Kontakt z nowymi ludźmi i nieznanym otoczeniem zawsze jest wyzwaniem. Nawet dla takiego starego wyjadacza jak ja – odpowiedział gładko. – Poza tym fakt, że ostatnio pracowałem głównie za granicą, trochę oddalił mnie od polskich realiów. Wczoraj na przykład w jednym z supermarketów kompletnie zagubiony krążyłem pomiędzy półkami, usiłując zlokalizować wśród dziesiątek rodzajów pieczywa zwykły chleb razowy. Kiedy wyjeżdżałem do Nowego Jorku, w sklepach nie było aż takiego wyboru. Choć i tak mam wrażenie, że najwięcej miejsca zajmują tutaj alkohole. A pani lubi robić zakupy? Czy zajmuje się nimi raczej pani mąż?

Romy była pełna podziwu. Nieźle to rozegrał, nie zamierzała się jednak bawić w podchody. Ale też niczego mu uławiać.

– Sama robię zakupy – odpowiedziała szorstko. – Czy chciałby pan coś jeszcze wiedzieć, panie prezesie? Czy mogę już wracać do swoich obowiązków? – dodała chłodno.

– Myślę, że na dzisiaj wystarczy. – Wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. – Niedługo spotkamy się znowu. – Spojrzał na nią tak jakoś… inaczej. – Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie jesteśmy na siebie skazani, Romy – dodał nieco ciszej. – I proszę, mów mi po imieniu. Ta typowa polska tytułomania ogromnie mnie drażni. W Ameryce wolimy mniej skomplikowane formy, które skracają sztuczny dystans przy jednoczesnym poszanowaniu obowiązującej w firmie hierarchii.

„A jednak! – roześmiała się w duchu. – Wielki pan prezes i skromna dziennikarka! Żeby się nie zdziwił!”.

– Powiedziałeś przed chwilą „w Ameryce wolimy”… My, czyli kto? Na zebraniu przekonywałeś nas, że zostawiłeś już nowojorskie przyzwyczajenia za sobą. – Raz kozie śmierć! W końcu miała być kreatywna i przebojowa!

– To nie jest takie proste… – Błysnął zębami. – Ale racja. Punkt dla ciebie, Romy. Jesteś bystra, podoba mi się to. Chyba będzie nam się dobrze współpracowało.

Tylko skinęła głową i z ulgą wyszła na korytarz. Redakcyjne plotkary dopiero będą miały używanie.

Do końca dnia pracy z trudem zachowała zimną krew. Była milcząca, poważna, ale i smutna. Podsłuchane w toalecie pomówienia sprawiły, że czuła się wewnętrznie rozbita. Miała nadzieję, że to tylko przejściowe.

***

Następnego dnia postanowiła od razu po pracy pojechać do matki. Hanna Sokołowska od śmierci męża mieszkała na Starym Żoliborzu, w małej willi odziedziczonej po rodzicach. Romy dojechała autobusem do placu Wilsona, a potem zmęczona gwarem i nieustannym trąbieniem klaksonów z lubością zapuściła się w klimatyczne alejki parku Żeromskiego. Opadłe z drzew liście przyjemnie szeleściły pod jej stopami. Na ławeczce, którą właśnie mijała, siedziało dwoje całujących się młodych ludzi. Dziewczyna obejmowała zachłannie szerokie plecy chłopaka, a on trzymał ją za ręce, jakby były kołem ratunkowym, bez którego zatonie jak stara łajba na wzburzonych wodach oceanu. Nie byli wiele starsi od jej Łukasza. Na szczęście syn nie wykazywał jak na razie żadnego zainteresowania płcią przeciwną. A ona?

Uświadomiła sobie, że od rozstania z Patrykiem nawet nie spojrzała na innego mężczyznę. Miała ich wszystkich po dziurki w nosie. Była jeszcze młoda, wiedziała, że nie może się zamykać na nowe związki. Choćby ten cały Julian… Ze wszystkich sił starała się zagłuszyć tę myśl, ale podobał się jej sposób, w jaki na nią patrzył… Miał ciepłe, przenikliwe spojrzenie spod długich rzęs… „Nie, to przecież nie wchodzi w rachubę, opanuj się, kobieto!” – upomniała się. Przecież był jej przełożonym. Romanse w pracy to ostatnie, w co powinna się teraz ładować. A jednak intuicyjnie czuła, że nowy pan prezes lubił jej towarzystwo.

Dzisiaj rano przed wyjściem do redakcji wzięła szybki prysznic i stanęła naga przed zamocowanym na drzwiach łazienki lustrem. Blade rozstępy na brzuchu wydawały się jej wyraźniejsze niż zwykle. Przybliżyła twarz do tafli, bezlitośnie tropiąc zmarszczki, a potem zjechała spojrzeniem na obwisłe nieco piersi i tłuszczyk na biodrach. Uniosła ramiona, srebrny medalik od ojca zakołysał się i błysnął na szyi. Chyba najbardziej ze wszystkiego lubiła swoje dłonie o wąskich nadgarstkach i smukłych palcach. Patryk mawiał, że ma niezłe nogi, nazywał je żartobliwie pęcinami, niczym u rasowej klaczy, ale nie oburzało jej to porównanie. Mogła śmiało chodzić w krótkich spódniczkach, a jednak się krępowała. Jak chyba każda kobieta miała do nich sporo zastrzeżeń. A to zbyt krągłe, pomarszczone, nieforemne… Za to włosy… Tak, im nie mogła niczego zarzucić. Były gęste, lśniące, gładką popielatą falą opadające na szczupłe ramiona. Podsumowując, nie było źle. Nie wyglądała na te swoje trzydzieści kilka lat.

– Mamo, długo jeszcze? – Gwałtowne łomotanie do drzwi błyskawicznie sprowadziło ją na ziemię. Odruchowo zakryła dłońmi piersi, a potem szybko włożyła szlafrok. – Co ty tam tak długo robisz? – odezwał się pełen wyrzutu głos. – Dlaczego wszystkie baby godzinami przesiadują w łazience?!

– Baby? – zapytała, otwierając drzwi. – A skąd u ciebie nagle taka znajomość kobiecych nawyków. Czyżby…? – Filuternie zmrużyła oczy.

– Co ty, mama?! – Łukasz poczerwieniał jak dojrzały pomidor. – Nie leżycie w kręgu moich zainteresowań, bez obawy! – przemówił wyniośle i wkroczył do łazienki.

„Zobaczymy, jak długo to potrwa” – pomyślała z uśmiechem na ustach, cały czas słysząc jego pogardliwy ton.

W pracy od razu wpadła w wir obowiązków, ale pomiędzy klepaniem w klawiaturę a podpatrywaniem obrabiających zdjęcia grafików nieświadomie rozglądała się za Komanem. Najwyraźniej dzisiaj nie było go w redakcji. Za biurkiem redaktora naczelnego nadal urzędował posępny Dobrowolski. Z nikim nie rozmawiał, pogrążony w lekturze jakichś dokumentów. Ledwo zauważalny cień zawodu, że dziś nie zobaczy Juliana, bardziej ją peszył, niż uwierał. Amerykański żigolo! Kompletnie zwariowała!

Wizyta u matki miała ostudzić rozbrykane emocje. Rodzicielka nigdy nie zawodziła w kwestii ustawiania córki do pionu.

– Znowu włóczyłaś się po parku? – przywitała ją oschle, patrząc na przemoknięte buty. Do jednej z podeszew przylepiło się frywolnie kilka liści. Pantofle wyglądały na mocno sfatygowane, ale Hanna Sokołowska udała, że tego nie widzi. – Idź do pokoju, zaraz przyniosę nam dobrej herbaty.

Podreptała do kuchni i po chwili Romy usłyszała szum wody. Z przyjemnością wciągnęła w nozdrza tak znajomy zapach pasty do podłogi i wody różanej, którą od lat uwielbiała się spryskiwać Hanna. W willi na Żoliborzu czas się zatrzymał. Matka nie chciała niczego zmieniać i broniła się rękami i nogami przed koniecznym remontem. Ulokowany na parterze salon zdobiły oryginalna sztukateria sufitu i podłoga w jodełkę, która pilnie wymagała wycyklinowania.

Romy podeszła do ukochanego fotelu ojca, oryginalnego Eames Lounge Chair, zaprojektowanego w latach pięćdziesiątych przez amerykańskich designerów. Z czułością pogładziła wytarte oparcie. Tata kupił ten fotel na jakiejś aukcji w Paryżu i uwielbiał w nim przesiadywać, czytając poranną prasę. Ekscytował się polityką, ale w pojedynkę, bo Hanna nie chciała dyskutować z małżonkiem na temat zbawiania świata. Bieniek, w przeciwieństwie do niej, lubił mierzyć się z bratem na argumenty. Żeby nie odstawać od niego w burzliwych debatach, wertował wyszukiwane w antykwariatach ambitne lektury. To właśnie Bieniek namówił Romy na dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Hanna Sokołowska widziała swoją jedynaczkę na medycynie, ale ceniła zdanie szwagra. Wiedziała. że zależy mu przede wszystkim na dobru bratanicy.

Romy podeszła do okna i z nostalgią spojrzała na stary kasztanowiec w ogrodzie.

– Czemu się tak przyglądasz, córciu? – zapytała nagle za jej plecami matka.

Na stole parowała już aromatyczna herbata w szklankach umieszczonych w koszyczkach.

– Przeszłości, mamuś – odpowiedziała szybko, jakby obawiając się, że Hanna zgani ją za zbytni sentymentalizm.

– Nie ma czego szukać. Skup się lepiej na tym, co tu i teraz. – Hanna jak zwykle nie zawiodła. – Kupiłam sernik u Bliklego. Taki jaki lubisz, z czekoladową polewą – dodała sucho. – A w spiżarni mam te ulubione pączki Łukaszka. Nie rozumiem, dlaczego nie przyszedł z tobą. Ostatni raz widzieliśmy się w sierpniu, na urodzinach Dobiegniewa. Czy naprawdę to takie poświęcenie odwiedzić starą babcię? – Spojrzała na córkę z żałością w oczach. – Teraz młodzi nie szanują tradycji rodzinnych, nie mają poważania dla historii, dla…

– Mamo, błagam cię! – jęknęła Romy. – Łukasz ma mnóstwo zajęć pozalekcyjnych, ledwo wyrabia na zakrętach. To nie tak, że on nie chce. Po prostu nie… może – plątała się, czując, że nawet dla niej te wymyślone naprędce wymówki brzmiały nieprzekonująco.

– Już dobrze, dobrze. – Starsza pani Sokołowska machnęła ręką. – Zawsze na jeden mój argument masz tysiąc odpowiedzi. Ale pamiętaj, nie zawiedź jako matka. Teraz cały ciężar wychowania tego młodego człowieka spoczywa na tobie. Niestety nie potrafiliście dać mu z Patrykiem dobrego przykładu. Ja od razu wiedziałam, że to nie jest mężczyzna dla ciebie. Ale kto by tam słuchał bardziej doświadczonej życiowo matki! Jak zwykle zrobiłaś po swojemu. A teraz płacisz za to wysokie frycowe.

– Radzę sobie – słabo zaprotestowała Romy i nabiła na widelczyk kawałek ociekającego czekoladą sernika. – Nie umieramy z głodu.

– I dlatego pożyczasz pieniądze od stryjka? – uderzyła celnie matka. – Nie patrz tak na mnie, nie zdradził cię, zawsze trzymał z tobą sztamę. Po prostu przez przypadek zobaczyłam potwierdzenie przekazu pocztowego na twoje nazwisko. Leżało na parapecie i kiedy podlewałam u Dobiegniewa kwiaty, po prostu… Nie muszę chyba dodawać, co poczułam, dowiadując się, że moja córka żeruje na starym stryju. Nie mogłaś poprosić mnie o pieniądze?

– Nie mogłam – odpowiedziała hardo Romy. – Właśnie dlatego, żeby uniknąć tego kazania, którym mnie teraz tak bezlitośnie raczysz, mamo. Staram się jak mogę, żeby zapewnić Łukaszowi to, co najlepsze. Ale czasem po prostu sobie nie radzę. Czy to tak trudno zrozumieć?

Z całych sił próbowała powstrzymać kłębiące się emocje, swój żal i gorycz, ale w końcu dała za wygraną i rozszlochała się na dobre. Płakała nad przegranym małżeństwem, życiem, samotnością i rozpaczliwym pragnieniem odnalezienia samej siebie w tym natłoku pytań, na które nikt nie znał odpowiedzi.

Matka siedziała przez dłuższą chwilę wyprostowana jak struna, a potem niespodziewanie dla samej siebie również się rozkleiła. Ale u niej chwila słabości trwała zaledwie kilka sekund. Opanowała się błyskawicznie i ocierając mokre policzki, odezwała się z wahaniem:

– Nie powinnam cię atakować. Po prostu się o was boję… – wyznała. – Doskonale wiem, co to znaczy wychowywać dziecko w pojedynkę. Sama ledwo dałam radę, a przecież to były inne czasy. Wtedy jeszcze na tym świecie panowały jakieś wartości, ludzie pomagali sobie nawzajem, wspierali się, a teraz? Szkoda gadać…. Sodoma i gomora, upadek obyczajów. Nigdy nie wybaczę Patrykowi tego, co ci zrobił. Nigdy! – Jej głos stwardniał. – Ale i ja nie jestem tutaj bez winy.

– O czym ty mówisz, mamo? – zdumiała się Romy.

– Przecież tak naprawdę cały czas jesteś moją małą dziewczynką, której nie potrafiłam obronić przed złym światem. Gdyby żył twój ojciec, znalazłby jakieś rozwiązanie tej sytuacji. Na pewno umiałby cię pocieszyć, wesprzeć, ocalić przed bylejakością. Ja tego nie potrafię. Widzę, że jesteś niezwykle dzielna i robisz, co możesz, żeby Łukaszowi było jak najlepiej. A jednak wolałabym, żebyś nie angażowała Dobiegniewa w swoje… sprawy. Następnym razem zwróć się z tym do mnie. Nie chcę, żeby myślał, że po śmierci Jerzego jestem dla ciebie kompletnie nieprzydatna.

Romy podeszła do matki i przytuliła się do jej ramienia.

– Nie gadaj bzdur. Jesteś jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Kocham cię, wiesz?

Przez chwilę milczały, oswajając się z tą niespotykaną w tym domu falą czułości, a potem Hanna huknęła jak z armaty:

– A teraz dosyć tego mazgajstwa! Płacz jest dobry, jeżeli trwa krótko jak letni deszcz. Zjesz zupy pomidorowej, córcia? Z domowym makaronem, a jakże!

Romy uśmiechnęła się szeroko i zasalutowała do gołej głowy.

– Się wie, mamuśka!

Na zgryzoty nie ma to jak dobry obiadek. To kolejna zasada panująca od lat na Żoliborzu.

Objedzona wracała autobusem do domu. Na zewnątrz zapadł już mrok. Patrzyła jak urzeczona na rozświetlone warszawskie ulice, na spieszących się ludzi okutanych w jesienne kurtki i płaszcze, biegnących do domów, gdzie na pewno ktoś już na nich czekał. Znowu poczuła, że samotność szarpnęła ją boleśnie od środka. Przecież miała Łukasza! Do cholery, nie była sama! Dlaczego więc ciągle się tak czuła?

Tuż przy jednym z przystanków na rondzie Wilsona dostrzegła stojące na światłach szare porsche. Za kierownicą siedział Juliusz Koman w lśniącej w świetle lamp białej koszuli. Obok niego z obojętnym wyrazem twarzy tkwiła jakaś długowłosa brunetka z ustami pomalowanymi krwistoczerwoną pomadką. Młoda, nawet bardzo, i ładna! Koman powiedział coś do niej, a ona roześmiała się szeroko i pogładziła go po policzku. W tym momencie światła zmieniły się na zielone i porsche skręciło w Mickiewicza. Romy dostrzegła zarys swojej głowy odbijający się w szybie autobusu. Blada twarz, kształtna szyja i cień w oczach. A jednak w każdej plotce tkwi ziarno prawdy. Nowy pan prezes lubił się otaczać kobietami. Może lepiej, że teraz już to wiedziała. Będzie się od niego trzymać z daleka.

***

Rano w kieszeni płaszcza odkryła nieszczęsną szminkę od Dominiki. Przez chwilę obracała ją w dłoniach, a potem starannie pomalowała usta. Z lustra patrzyła na nią jakaś obca kobieta. Intensywny kolor idealnie podkreślał orzechową barwę jej oczu, ładnie zarysowaną linię żuchwy i wystające kości policzkowe. Ta nowa Romy nawet się jej podobała. A jednak stwierdzenie, że to nie szata zdobi człowieka, było kłamstwem. A potem przypomniała sobie usta siedzącej w samochodzie Komana dziewczyny. Kantem dłoni pospiesznie starła pomadkę z warg. Nie musiała sobie udowadniać, że jest lepsza od innych. Zdecydowanie nie przy pomocy makijażu.

Łukasz, o dziwo, i tym razem nie marudził. Nawet autobus przyjechał na czas, dlatego pojawiła się w redakcji dobre pół godziny przed wszystkimi. Delektując się ciszą, od razu przystąpiła do rytuału parzenia herbaty. Nucąc motyw z ulubionej piosenki Nat King Cole’a, usłyszała nagle czyjeś kroki na korytarzu. Pewna, że to Dominika, zawołała wesoło:

– Woda się gotuje! Zrobić ci herbaty, kochana?

W odpowiedzi usłyszała męski głos:

– Jeżeli można, to proszę o kawę. Ładnie śpiewasz, Romy. Lubię jazz, choć zdecydowanie preferuję zydeco i Luizjanę, skąd pochodzi. Byłem kiedyś nawet na jakimś festiwalu w Nowym Orleanie. Grała tam kapela…

Romy drgnęła i o mały włos nie wylała na siebie zawartości trzymanego w ręku kubka. Julian Koman miał na sobie szary sweter, spod którego wystawał kołnierzyk błękitnej koszuli, i ciemne dżinsy zestawione ze sztybletami, tym razem w kolorze gorzkiej czekolady.

– Przestraszyłem cię? – Podszedł tak blisko, że poczuła intensywny kwiatowo-drzewny zapach jego perfum.

– Nie, skąd! Kawa z cukrem? Śmietanka? – zapytała machinalnie.