Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 09.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Piękna opowieść o trudnej miłości, wybaczaniu i bolesnych wyborach, które kompletnie przestawiają zwrotnice naszego losu.
Claire Hellemans – malarka z Amsterdamu – wychowana przez surową i chłodną matkę, nauczyła się liczyć głównie na siebie. Jej jedyną ostoją pozostaje babcia Omi – ciepła, mieszkająca nad morzem kobieta, z którą łączy ją głęboka więź.
Pewnego dnia, porządkując strych babci, Claire natrafia na tajemnicze zdjęcie. Dostrzega na nim samą siebie, wśród nieznanych jej ludzi, w miejscu, którego nazwy nigdy wcześniej nie słyszała. Zaintrygowana prosi matkę o wyjaśnienie, ale ta stanowczo zabrania córce grzebania w przeszłości. Ukochana Omi również nabiera wody w usta. Claire postanawia wyruszyć do malowniczego miasteczka na Podlasiu, żeby rozwikłać sekret zagadkowej fotografii. Ta niespodziewana podróż zmieni jej całe życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Rok wydania: 2025
Copyright © by Agnieszka Zakrzewska, 2025 Copyright © by Grupa Wydawnicza filia, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Maciej Szymanowicz Redakcja: Malwina Kozłowska Korekta: Agnieszka Czapczyk, Paulina Jeske-Choińska PR & marketing: Sławomir Wierzbicki
ISBN: 978-83-8402-766-0
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o. ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań[email protected]
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe
Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga: Chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa. Była sobie raz królewna, pokochała grajka. Król wyprawił im wesele i skończona bajka. Była sobie Baba Jaga, miała chatkę z masła, a w tej chatce same dziwy. Psst… iskierka zgasła. JANINA PORAZIŃSKA, Bajka iskierki, 1925
Dom z obszerną werandą i czerwonymi okiennicami stał na uboczu, prawie na samym końcu wsi. Spomiędzy poczerniałych dachówek wyrastał solidny komin; do fasady budynku przylgnęło zielone pnącze, a w koronkowej plątaninie pędów grasowały ospałe bąki, wybudzone już na dobre z zimowej drzemki. Zdawało się, jakby cały świat na chwilę przystanął, zapomniawszy o czekających na niego obowiązkach.
Domostwo otaczał niewielki sad. Kwitnące jabłonie barwiły bladoróżowymi kwiatami obłoki na niebie, które przesuwały się w kierunku rozciągniętych aż po horyzont pól. Do sadu i leżącego opodal pola truskawek prowadziła popękana brama z odłażącą od metalu farbą. Wisiała na zardzewiałych zawiasach, które już dawno przydałoby się naoliwić. Powietrze aż drgało od wyrazistego, słodkiego zapachu buchającego z koron drzew. Zza cisowego żywopłotu dochodził cichy kobiecy śpiew, przerywany od czasu do czasu śmiechem dziecka.
W ogrodzie na taborku siedziała dwuletnia dziewczynka. Miała na sobie cienką koszulkę, a na bosych nóżkach drewniane chodaki. Co chwilę podskakiwała na swoim krzesełku, wyciągając rączki ku niebu i otwierając łapczywie buzię, tak jakby chciała schrupać coś niewidzialnego. Tuż przed nią stała rozanielona gospodyni.
– Popatrzta tylko! Jaka ta nasza pszczółka zwinna, sprytna! – Ubrana w kolorowy fartuch i opaskę na włosach kobieta ujęła się pod boki. – Najchętniej cały świat by do tej swojej pyzatej buźki włożyła i ze smakiem zjadła! Ten dzieciak jest wiecznie głodny! Nasza ci ona! Jak niczego innego na tym ziemskim padole pewna jestem, że ona nasza.
Dziewczynka sapnęła, próbując chwycić paluszkami pierzasty przysmak. Wyglądał jak truskawkowe lody, które jadła dziś rano. Owocki świeże, na polu dopiero co zebrane. Ale choć otwierała i zaciskała piąstki, uparta chmura nie dała się złapać.
– Daj! – zwróciła się nagle stanowczo do gospodyni i oblizała poplamione truskawkami usta.
– Wszystko ci ja dam, pszczółko. Z serca, za bezdurno… – szepnęła rozanielona kobieta.
Tuż za nią stanął nagle przygarbiony mężczyzna w byle jakim odzieniu. Jego poorana głębokimi zmarszczkami twarz była poważna, wręcz posępna.
– Nie mąć sobie i dzieciakowi w głowie! Potem tylko płacz z tego! I bieda! Ona nigdy nasza nie będzie! Wybij to sobie z tej głupiej łepetyny, Mańka!
Gospodyni skrzywiła się i obróciła do mężczyzny.
– A ty znowu swoje, Kazik! Oczadział ty? Jak zwykle czarnowidzisz! Nawet w taki dzień! W końcu lać przestało, słońce wyszło, kwiaty na wariata kwitną, a ten naburmuszony! A idźże ty w kibinimater!1
– A z czego mam cieszyć, babo? – Wzruszył ramionami. – I ty mnie pogodą oczu nie zamydlaj! Ile razy ja do ciebie mówił, ostrzegał, ale jak kulą w płot! Widziała ty, jako my chatę mamy? Jakie obejście? Kury, gęsi, muchy! Za jabłonkami w różowych sukienkach gnoju nie schowasz! Ona nie na takie życie przeznaczona!
– A durnowaty ty! Apiać dziamga o tym samym! W koło Macieju! Odkąd to majątek najważniejszy? A że oni wszystko po dziurki w nosie mają, to niech sobie tam mają! Na pewno za chabory jakie! Nikt uczciwy dzisiaj w pałacach nie mieszka!
– Mańka, po raz ostatni mówię! – Mężczyzna zniecierpliwiony strzyknął śliną przez zęby i podwinął rękawy koszuli.
Konwersowali sobie jak jaśnie państwo, a robota w obejściu czekała. Parobków nie mieli, bo i skąd dziengi na to brać?
Nagle w nabrzmiałej emocjami przestrzeni rozległ się perlisty śmiech. Gospodarz zerknął szybko na dziewczynkę. Rysowała na piasku patykiem jakieś esy-floresy, mamrocząc coś pod nosem. Na ułamek sekundy twarz starego złagodniała, oczy się rozpogodziły, z czoła zniknął mars. Sięgnął do kieszeni i wygrzebał z niej kilka karmelków w szeleszczących papierkach. Mała czujnie zastrzygła uszami, a zaraz potem jej okrągłą buzię rozjaśnił uśmiech. Rzuciła patyk pod nogi i podreptała do mężczyzny, po czym objęła go mocno w kolanach i przytuliła policzek do parcianych spodni.
– Daj! – powiedziała wyraźnie, przekrzywiając główkę. – Dziadzia, daj.
Kobieta szybko odwróciła oczy i błyskawicznie przetarła je skrajem fartucha.
„Z tego tylko płacz będzie. I bieda!” – słowa męża dźwięczały głucho w jej głowie.
Gdzieś tam w głębi duszy doskonale wiedziała, że Kazik ma rację.
1 Potoczne wyrażenie podlaskie, oznaczające „w cholerę”, „w diabły”. (Wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
Życie zasługuje
na drugą szansę.
– Słyszałam, że Babette znowu awansowała. Ta dziewczyna ma na drugie imię kariera! Nie zdziwiłabym się, gdyby wkrótce została rektorką na uniwersytecie w Amsterdamie! Może w końcu zaspokoiłaby swoje wybujałe ego… Chociaż wątpię. Moja ambitna córka zawsze znajdzie sobie kolejną górę do zdobycia.
Omi2 odstawiła na stół filiżankę z kawą i zapatrzyła się na ogród, który rozciągał się za przeszklonym wyjściem na taras. Pomimo pozornie lekkiego tonu, jakim powiedziała te słowa, wyczuwałam w jej głosie żal. Byłam przekonana, że matka nie zawiadomiła jej o tym awansie. Z pewnością wyczytała tę informację sama, gdzieś w uniwersyteckim periodyku. Nigdy jednak nie przyznałaby się, że śledzi wieści z uczelni. Udawanie, że nic jej to nie obchodzi, było łatwiejsze.
Łypnęła na mnie badawczo.
– A ty o tym wiedziałaś?
– Tak. Ale tylko dlatego, że matka odebrała przy mnie telefon z gratulacjami. Podobno była jedyną kobietą na stanowisko dziekana wydziału slawistyki. Nawiasem mówiąc, chodzą pogłoski, że to nierentowny kierunek i władze chcą go zlikwidować.
Babcia machnęła ręką.
– Już od kilku lat tylko straszą. Podobno młodzi wolą studiować ekonomię albo marketing. Babette na pewno zrobi wszystko, żeby przywrócić slawistyce dawną renomę. Ten wydział to jej największa miłość. Zaraz po tobie – dodała szybko i umilkła.
Zawstydzona niepotrzebnym kłamstwem potarła policzki i ponownie sięgnęła po filiżankę. Ostatnio coraz śmielej krytykowała swoją córkę w mojej obecności. Chyba zdała sobie w końcu sprawę, że przeinaczanie rzeczywistości nie ma sensu. Znałam przecież charakter własnej matki równie dobrze jak babcia, tylko nieco krócej. Slawistyka nie była drugą miłością w jej życiu. Królowała w nim niepodzielnie, nie bojąc się żadnej konkurencji. Moje pojawienie się na świecie przed trzydziestoma laty niczego nie zmieniło. Często odnosiłam wrażenie, że matka żałuje moich narodzin. Zajmowałam cenny czas, który mogłaby poświęcić pracy naukowej. Wracała z uniwersytetu radosna, podekscytowana, a za progiem domu czekała na nią rzeczywistość, której nie chciała i nie rozumiała. Była nieprzygotowana na pieluchy, płacz, kolki i marudzenie małego dziecka, a potem na problemy dorastającej dziewczynki. Moje najwyraźniejsze wspomnienie z dzieciństwa to jej sztywne od lakieru loki drapiące mnie w policzki, duszący zapach ukochanych perfum od Guerlaina i karcący głos: „Nie dotykaj mnie teraz, Claire. Masz takie lepkie rączki! Pobrudzisz mi sukienkę, a nie mam już czasu na szukanie innej. Isa podgrzeje ci kakao, dobrze? A potem zawiezie do szkoły. No, nie patrz tak na mnie, przecież wiesz, że muszę pracować! Świadome kobiety nie siedzą w domu. Realizują swoje pasje. Kiedyś to zrozumiesz”.
Nigdy nie mówiła o Omi inaczej jak Isa. Tak jakby słowo „mama” nie mogło jej przejść przez gardło. Jakby się go bała.
A ja się jej bałam. Gdybym nie miała babci, nie miałabym nikogo.
Położony w sosnowym lesie nad Morzem Północnym dom Omi był rodzinną twierdzą. Murowaną fasadę nad wejściem oplatały pędy wrzosowej wisterii. Podobno zasadził ją przed laty Jan Witte, pierwszy właściciel posesji, i to właśnie on nazwał wówczas willę – Wisteria. Domy w okolicy nie miały jeszcze numerów; zamiast tego nadawano im oryginalne imiona, żeby je od siebie odróżnić. Naprzeciwko Wisterii stała Mewa, z prawej strony Meduza, a w głębi ulicy Hortensja. Kiedy krzewy na ulicy kwitły, ich intensywny miodowy aromat mieszał się ze słonym zapachem wiatru od morza. Uwielbiałam ten zapach. Kojarzył mi się z domem i z babcią.
Z okienka facjatki na piętrze z zapartym tchem śledziłam białe żagle łodzi przecinających wysokie fale. Woda – ten bezkresny i malowniczy element krajobrazu – zawsze mnie fascynowała, jednak zamiast na plaży wolałam bawić się w pełnym tajemniczych zakamarków ogrodzie babci. Kryłam się pod rozłożystymi gałęziami bzu, chowałam pudełka ze skarbami w tulipanowych rabatach i słuchałam żab koncertujących wieczorami nad zarośniętą dziko sadzawką. Szukałam tutaj schronienia przed światem: najpierw jako dziecko, potem jako dorosła już kobieta. Wisteria oznaczała bezpieczną przystań, której potrzebowałam, kiedy czułam się przytłoczona amsterdamskim pędem i wieczną krytyką matki.
Odruchowo zerknęłam na dłonie Omi spoczywające na granatowej spódnicy od Chanel. Odkąd pamiętam, nosiła na palcach złotą obrączkę i pierścionek z brylantem, który dziadek podarował jej po urodzeniu jedynej córki.
„Ten wydział to jej największa miłość. Zaraz po tobie”.
Słowa babci powróciły w mojej głowie jak bumerang.
– Omi, jestem już dorosła. Nie opowiadaj mi bajek – wyrwało mi się.
Gwałtownie zakryłam dłonią usta. Przysięgam, że nie chciałam powiedzieć tego na głos.
Babcia nie wydawała się zaskoczona.
– Nie łap mnie za słówka, Claire – rzuciła pojednawczym tonem. – Lepiej zjedz coś dobrego. Czy ty w ogóle robisz jakieś zakupy spożywcze w tym Amsterdamie? Chyba żyjesz wyłącznie sztuką.
Roześmiałam się.
– Mówisz tak, jakbyś mnie nie znała. Nic się nie zmieniło, babciu. Nadal jem za trzech.
Na potwierdzenie sięgnęłam po spory kawałek szarlotki. Nigdzie indziej nie smakowała tak dobrze jak tutaj. Babcia twierdziła, że sekretny składnik ciasta przekaże mi w testamencie; matka za jej plecami dodawała złośliwie, że ten czarodziejski „składnik” zna tylko właściciel najlepszej cukierni w okolicy. Przed laty kochał się w Omi i dla zjednania jej sympatii przygotowywał ciasta z jabłkami. Nie mówiłam babci o złośliwości matki, która lubiła nam dogryzać. Kiedyś za każdym razem próbowałam zwracać jej uwagę, ale Omi tylko machała ręką pobłażliwie i mawiała:
– Daj spokój, Claire. Ona już taka jest.
To prawda. Babette Hellemans już taka była. Czasem wydawało mi się, że dokuczanie nam sprawia jej niekłamaną przyjemność. Bywała miła tylko dla swoich studentów i kolegów z pracy.
– Znowu bujasz w obłokach. – Babcia dotknęła delikatnie mojej dłoni.
Potrząsnęłam przecząco głową.
– Cały czas jestem tutaj z tobą! – Uśmiechnęłam się słabo, choć coś mnie tknęło. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu, a jednak miałam wrażenie, że babcia jest jakaś… inna.
– Skoro tak uważnie mnie słuchasz, to dlaczego nie odpowiedziałaś na moje pytanie? – Zaśmiała się jak mały urwis.
– Tu mnie masz, Sherlocku. Zamyśliłam się… – przyznałam szczerze. – Ale teraz już jestem cała twoja.
Popatrzyłam na nią ciepło. Napotkałam uważne, wyblakle już nieco spojrzenie. Zamrugałam, po czym jeszcze raz zlustrowałam ją wzrokiem. Chyba musiało mi się coś przywidzieć. Babcia jak zwykle miała starannie zaczesane włosy i lekki makijaż. Od kiedy pamiętam, każdego sobotniego ranka chodziła do salonu przy nadmorskim bulwarze, gdzie układano jej misterną fryzurę. Pielęgnowała swoje rytuały i przyzwyczajenia; sprawiały, że czuła się pewniej w swoim świecie. Fryzjer, sezonowe zakupy na lokalnym ryneczku, tradycyjny likier jajeczny advocaat z kleksem bitej śmietany wypijany na tarasie kafejki z widokiem na Morze Północne, poobiednia drzemka i partyjka brydża z przyjaciółmi. Plus obowiązkowy manicure.
– Mam do ciebie prośbę, kochanie – zaczęła lekko Omi. – Potrzebuję twojej pomocy. Tylko nie wiem, czy znajdziesz dla mnie czas. Trochę więcej niż zazwyczaj – zaakcentowała ostatnie słowo. – Najlepiej, jakbyś przeniosła się do mnie na kilka dni. Góra tydzień!
Zaintrygowana uniosłam brwi.
– Zamierzasz urządzić wiosenne porządki? Czy robimy party w ogrodzie? Od razu ostrzegam, że mogę donosić drinki, ale w gotowaniu raczej cię nie wyręczę – dodałam ze śmiechem. – Gdyby nie tacy jak ja, producenci gotowych dań do odgrzania w mikrofali mogliby zwijać interes. Jestem królową mrożonek! I stałą bywalczynią restauracji.
– Nie musisz mi o tym przypominać! – Babcia wzdrygnęła się teatralnie. – Do dzisiaj niezbyt entuzjastycznie wspominam sznycla z pudełka, którym mnie uraczyłaś. Smakował… bardzo specyficznie.
– To nie fair, Omi! – Pogroziłam jej palcem. – Gdybyś nie wypatrzyła w koszu pustego opakowania, nigdy byś się nie domyśliła, że nie przyrządziłam tego kotleta sama!
– W umiłowaniu kulinarnej łatwizny przypominasz mi Babette. Ona też chowała przede mną słoiki z gotowymi zupami. Raz znalazłam kilka w szafie z bielizną. O ile dobrze pamiętam, ukryła tam grochówkę i pomidorową. Ale w przeciwieństwie do ciebie była niejadkiem. Wolała kupić kolejną książkę niż bułkę w szkolnej stołówce.
– Awersja do garnków to chyba jedyne, co nas łączy! – mruknęłam i wyprostowałam się odruchowo. Myśl o podobieństwie do mamy jakoś mnie usztywniła. – A co do pomocy, oczywiście możesz na mnie liczyć! – dodałam szybko. – Tylko nadal nie powiedziałaś mi, co planujesz.
Omi podparła podbródek na dłoniach. Jej długie palce dotknęły pociętej drobniutkimi niebieskimi żyłkami skóry na policzkach. I wtedy w końcu to dostrzegłam. Jej paznokcie! Isa Visser nigdy nie pokazywała się publicznie bez starannie zrobionego manicure’u.
– Dlaczego nie pomalowałaś paznokci? Co się stało?
Babcia potrzasnęła świeżo ułożonymi lokami.
– Mówisz, jakbym popełniła jakąś zbrodnię! Po prostu przez najbliższe dni tylko by mi przeszkadzały!
Zmrużyłam oczy, przyglądając się jej uważnie.
– Omi, co się dzieje? Co ty zamierzasz? Mów od razu! Nie dam ci spokoju, dopóki mi nie powiesz!
Babcia podniosła się z kanapy i podeszła do okna.
– Jesteś uparta jak twój dziadek – mruknęła.
Przez chwilę milczała, a potem odwróciła się i rzuciła jak gdyby nigdy nic:
– Sprzedałam Wisterię. I chciałabym, żebyś pomogła mi spakować cały dobytek.
– Co zrobiłaś?!
– Nie dramatyzuj, Claire! Przenoszę się do apartamentowca dla seniorów. To nieetyczne mieszkać w takim wielkim domu w pojedynkę! Poza tym płacę fortunę za ogrzewanie. No co tak na mnie patrzysz? Chyba nie zamierzasz mnie pouczać, że to była zła decyzja?
2 (Nl.) babunia.
Szczęście nie jest miejscem.
Jest drogowskazem.
Od kilku lat rezydowałam na poddaszu zabytkowej kamienicy w centrum Amsterdamu, a pracownia była jedynym pomieszczeniem w mieszkaniu, w którym panował porządek. W słoneczne dni przez świetliki w ukośnym dachu wpełzało do środka błękitne niebo. Drewniane sztalugi stały w równym rządku przy oknie z widokiem wychodzącym na park. Na jednej z nich spoczywał niedokończony obraz. Rozpięty na solidnym sosnowym blejtramie, przedstawiał abstrakcyjne rozmazane zbiory przenikających się nawzajem barw. Podeszłam do płótna i delikatnie przejechałam opuszkiem palca po pozornie niestarannie nałożonej warstwie farby. Była sucha jak pieprz. Już nie pamiętałam, kiedy ostatnio stałam przy sztalugach – tak bardzo wciągnęło mnie administrowanie szkołą i zajęcia terapeutyczne dla dzieci. Zmarszczyłam brwi i przesunęłam tęsknym wzrokiem po podłużnym stole. Leżały tu srebrne tubki z farbami, owalne drewniane palety, niezliczona ilość ołówków, a także sterty płócien i arkuszy brystolu poukładanych w równe stosy. Na samym wierzchu spoczywała szara teczka opisana jako „Szkice”. Otworzyłam ją ostrożnie i wyjęłam rysunek Jessego Bremera, chłopca, który trafił do mojej szkoły kilka dni temu. Niezwykle utalentowany młody skrzypek, cudowne dziecko, z szansą na międzynarodową karierę. Przyprowadzili go przejęci rodzice z nadzieją, że pomogę mu w opanowaniu stresu na scenie i radzeniu sobie z coraz większymi emocjami. Jesse od początku nie chciał brać udziału w zabawach z rówieśnikami. Przyglądał się uważnie, jak rozkładaliśmy wielkie kartki na podłodze i ustawialiśmy wiaderka z farbą. Dzieciaki poubierane w stare podkoszulki rozsmarowywały na kartkach dłońmi i stopami ulubione kolory. Dzieliliśmy się zwykle na dwie drużyny, które ze sobą nie konkurowały, tylko miały się uzupełniać, kreatywnie ze sobą współpracując. Dla wielu dzieci był to pierwszy kontakt z farbami i pierwsza praca w zespole. Grupa nie znała się wcześniej, a już po kilkunastu minutach wszyscy traktowali się nawzajem jak starzy znajomi. Jesse cały czas siedział sam, niekiedy tylko unosił głowę, kiedy harmider się wzmagał, a potem przestał na niego reagować i coś tam rysował w przyniesionym z domu bloku. Obserwowałam go ukradkiem, ale nie chciałam do niczego zmuszać ani zachęcać. Po skończonych zajęciach, kiedy dzieciaki już wyszły, podszedł do mnie i bez słowa wręczył mi rysunek.
– To dla mnie? – zapytałam ciepło, patrząc mu prosto w oczy.
Uciekł wzrokiem w bok.
– Pytała pani o moją rodzinę – powiedział. – Ja nie umiem tak opowiedzieć słowami… Tylko… na papierze. Ale niech pani nie pokazuje tego obrazka nikomu. Jest tylko dla pani! – Spojrzał na mnie w końcu spod gęstych rzęs.
Zaintrygowana zerknęłam na kartkę.
Jesse miał niezwykle sprawną rękę. Na rysunku widniał ubrany w czerwoną bluzę mężczyzna z plątaniną liczb nad głową, szczuplutka kobieta z zamkniętymi oczami i stosem talerzy w rękach, dziewczynka w kraciastych ogrodniczkach i ze słuchawkami na uszach oraz mały chłopiec, trzymający w dłoniach skrzypce. Widać było tylko pół jego sylwetki, bo wyraźnie chował się za siostrą. Wszyscy oprócz chłopca zostali narysowani kredkami akwarelowymi. Jesse naszkicował sam siebie niewyraźnie, ołówkiem. Tak jakby chciał pozostać niewidzialny. Osiągnął jednak zupełnie odwrotny efekt. Najbardziej rzucał się w oczy.
– Jesteś bardzo zdolny – powiedziałam. – A wolisz rysować czy grać?
– Chyba rysować… – Zawahał się. – Ale nie mam na to czasu. Robię to w drodze na różne konkursy. W samochodzie papy.
Uśmiechnęłam się.
– Obrazki to taki twój pamiętnik? Opisujesz swój świat za pomocą kredek?
Bez słowa pokiwał głową.
Ponownie spojrzałam na obrazek. Słońce rozświetliło włosy namalowanej na nim dziewczynki i intensywna żółć kontrastowała teraz z bladą buzią chłopca. Często stał na scenie. Był przyzwyczajony do świateł reflektorów. A jednak na rysunku wyglądał na niepewnego i wystraszonego. Był przezroczysty. Jakby się czegoś bał. Albo chciał przed czymś ukryć…
– Dlaczego narysowałeś siebie ołówkiem, Jesse?
Przez chwilę patrzył na mnie dziwnie, jakby nie rozumiał, co do niego mówię. A potem odparł:
– Pojdę już, proszę pani. Muszę ćwiczyć.
***
Siedząc na fotelu przed sztalugami, przypomniałam sobie rozmowę z rodzicami Jessego. Nie mieli pojęcia, skąd u ich syna wziął się słuch absolutny i talent do skrzypiec. „Jesse jest naszą dumą!” – oznajmiła wtedy matka. „To dziecko skazane na sukces. Tylko martwi nas, że jest taki zamknięty w sobie, wycofany. Mamy nadzieję, że pomoże mu pani radzić sobie z emocjami”.
Dziwne, że nie wspomnieli nic o talencie malarskim. Jakby o nim nie wiedzieli – albo nie chcieli wiedzieć.
Jesse był dla mnie zagadką, ale postanowiłam zrobić wszystko, żeby mu pomóc. Do późnej nocy wertowałam specjalistyczne podręczniki, aż zasnęłam z głową na biurku. Ocknęłam się koło ósmej. W popłochu zebrałam notatki i wyprasowałam ściągniętą z suszarki, niemiłosiernie wygniecioną bluzkę. Zdążyłam jeszcze wziąć szybki prysznic i na stojąco wypić kawę. Zajęcia w szkole zaczynały się za godzinę. Nie lubiłam się spóźniać i nie cierpiałam jeździć po Amsterdamie samochodem. Zamiast auta byłam dumną posiadaczką trzech rowerów: eleganckiej damki z białym zamykanym koszykiem, starego poobijanego crossowca i lekkiego szutrowego jednośladu na krótsze wycieczki poza miasto. Matka, która odpalała swojego jeepa codziennie, ubolewała nad moim stylem życia. Rowery i ciasne poddasze starej kamienicy z wąskimi schodami i antresolą?! Nie mogła zrozumieć, jak można zmieścić siebie i swoje ambicje na niecałych sześćdziesięciu metrach kwadratowych.
Można pod warunkiem, że zminimalizuje się owe ambicje – śmiałam się w myślach, ale nie zamierzałam się jej tłumaczyć ze swoich wyborów. Według niej każdy jeden był niewłaściwy, począwszy od pojawienia się na tym świecie (owszem, miałam wrażenie, że o to też mnie obwinia), a skończywszy na wyborze studiów. Córka wykładowczyni akademickiej i cenionego chirurga nie powinna nawet myśleć o niczym innym jak kariera naukowa albo etat w jednym z najlepszych szpitali w kraju! Kiedy więc po zdanej maturze oznajmiłam, że chcę studiować na Akademii Sztuk Pięknych, matka zaniemówiła na prawie miesiąc.
– Gdyby ojciec żył, nigdy nie pozwoliłby na taką samowolę – oznajmiła w końcu po czterech tygodniach milczącej dezaprobaty. – Rodzina Hellemansów kultywuje tradycje lekarskie od pokoleń, Claire.
Tłumaczyła mi to wszystko powolnym, flegmatycznym tonem. Nigdy zresztą nie podnosiła na mnie głosu. Może gdyby choć raz zrobiła karczemną awanturę, oczyściłoby to atmosferę. Ale nie – ona zamiast tego powtarzała po każdej scysji: „Dlaczego się złościsz? Przecież ja jestem spokojna”, pogłębiając tym sposobem moje wyrzuty sumienia, że nie umiem panować nad emocjami.
– Mamo, naprawdę muszę się tłumaczyć, dlaczego nie chcę zostać lekarzem?
– Raczej dlaczego marzysz o machaniu pędzlem albo co gorsza o dłubaniu dłutem w glinie. Może jeszcze planujesz zamieszkać w jakiejś artystycznej komunie, w opuszczonej stoczni w Noord? I kopcić trawę? Ojciec spaliłby się ze wstydu, gdyby…
– Mamo, ale taty już nie ma – przerwałam zniecierpliwiona. – I zapewniam cię, że nie miałby nic przeciwko córce posługującej się dłutem! W końcu na chirurgii też często go używał!
– Wydaje ci się, że jesteś taka błyskotliwa?
– Nie śmiałabym z tobą konkurować!
Mama westchnęła.
– Przecież tak bardzo lubiłaś odwiedzać go w pracy. Myślałam, że… połknęłaś bakcyla i pójdziesz w jego ślady. Jeszcze nic straconego, Claire. Mam na wydziale mnóstwo znajomych, doradzą ci, pomogą… – ożywiła się.
Po części miała rację. Uwielbiałam stetoskop ojca i zapach środków odkażających, wypełniający szpitalne korytarze. Małej Claire wydawało się, że wszyscy rodzice na świecie noszą białe kitle, a ich dzieci wybierają się na wycieczki do kliniki i mogą wchodzić bez kolejki do różnych gabinetów. Moment przełomowy nastąpił chyba w drugiej klasie podstawówki, gdy kolega przepisał z mojego zeszytu zadanie domowe na temat pracy rodziców. Wypracowanie zaczynało się od stwierdzenia: „Mój tata jest ordynatorem w klinice”. Kolega odczytał je potem przy całej klasie jako własne. Pani nauczycielka milczała, czując się chyba niezręcznie, a ja uświadomiłam sobie, że posiadanie ojca lekarza nie jest regułą. I na pewno nie było regułą ślepe kultywowanie rodzinnych tradycji, o których mówiła matka.
Choć, po prawdzie, z tym dłutem też nie do końca mi wyszło.
Jeszcze na studiach zaczęłam interesować się psychologią i przez zupełny przypadek trafiłam na pierwszy kurs arteterapii. Nie porzuciłam malowania ani rzeźby, ale robota na akord i konieczność wystawiania prac w różnych galeriach („Musisz pracować na renomę swojego nazwiska, Claire!”) nie dawały mi już satysfakcji. Pomimo dużego zainteresowania moimi obrazami już na początku artystycznej drogi ciągle czułam niedosyt. Praca malarki wiązała się z tworzeniem w samotności, a ja owszem – lubiłam to, ale jednocześnie łaknęłam kontaktu z ludźmi i rozmowy. Nie cierpiałam też wiecznego oceniania mnie samej przez pryzmat tego, co stworzyłam. Nie było już Claire. Była jej wena, płótno i pędzel. Z premedytacją malowałam coraz mniej, coraz bardziej zagłębiając się za to w ludzkich emocjach. Złośliwi „z branży” mawiali, że zjadła mnie konkurencja, ale uszczypliwości i przytyki puszczałam mimo uszu. Grzebanie w psychice kręciło mnie coraz bardziej. Matka jak zwykle milczała z naganą, a Omi z zachwytem klaskała w ręce, że tak uparcie szukam swojej drogi. Skończyłam malarstwo, a zaraz potem studia podyplomowe z psychologii i zatrudniłam się w szkole terapii sztuką. Pierwsze lata były ogromnie trudne, ale utwierdziły mnie w przekonaniu, że dokonałam właściwego wyboru. „Ścieżka do sukcesu nigdy nie jest lekka, a jeżeli wszystko przychodzi nam z łatwością, to znaczy, że ta droga nie jest dla nas” – wyczytałam kiedyś w jakimś psychologicznym periodyku i to zdanie oddawało najlepiej moją sytuację. Niepokorna dusza, ekspresja, kreatywność i ciągła chęć eksperymentowania utrudniały mi pracę na etacie. Miałam mnóstwo pomysłów, których budżetowa placówka nie była w stanie zrealizować. Dlatego pewnego dnia znowu podjęłam najtrudniejszą decyzję w moim dotychczasowym życiu. Wykorzystując lokatę oszczędnościową założoną przez Omi zaraz po moich narodzinach, otworzyłam własną szkołę na amsterdamskim Jordaanie.
Babcia triumfowała. I strofowała moją matkę.
– Tak narzekałaś, tak marudziłaś, a tu proszę! – perorowała, stojąc z kieliszkiem szampana na otwarciu Claire Art w suterenie klimatycznej kamienicy. – Pogratuluj jej w końcu, Babette! Dała dziewczyna radę! Lars byłby z niej dumny.
Matka posłała jej lodowate spojrzenie.
– To nie miejsce na rodzinne dysputy, Iso! Jestem przekonana, że Claire byłaby świetnym lekarzem, ale cóż… Sama zadecydowała.
– Będzie lekarzem duszy! – Omi się nie poddawała. – Piękniejszego zawodu dla wnuczki nie mogłabym sobie wymarzyć.
Wyczuwając dystans matki, próbowałam nieco ugasić babciny entuzjazm.
– Dopiero się uczę, Omi. Jeszcze nie uleczyłam żadnej duszy.
– To tylko kwestia czasu, moje dziecko.
Jej wsparcie było mi ogromnie potrzebne. I trochę łagodziło strach o to, czy sobie poradzę. Byłam młodą dziewczyną pod studiach, która chciała pomagać ludziom w radzeniu sobie z emocjami, a gdzieś tam w głębi serca żywiła nadzieję, że nauczy się przy okazji okiełznać własne.
Matka przechadzała się po wnętrzu Claire Art, wymieniała zdawkowe uprzejmości ze znajomymi z uczelni (cały wydział slawistyki stawił się jak na zawołanie), przeglądała fachowe broszury, słuchała komplementów pod moim adresem i przez chwilę wydawała się W KOńCU zadowolona. Do czasu. Kiedy zamiast (według niej) ekskluzywnych klientów (czyli według mnie zblazowanych milionerów) coraz częściej trafiały do mnie przebodźcowane codziennością i wymaganiami świata dzieci, po raz kolejny z satysfakcją mogła oznajmić: „A nie mówiłam? Claire nie jest żadnym lekarzem duszy, tylko przedszkolanką. Znowu mnie zawiodła!”.
A ja znowu musiałam udawać, że jestem już do tego przyzwyczajona.
Wymyśl sobie
przygodę życia.
– Jesse… Jesse… Popatrz na mnie – poprosiłam cicho.
Mały bawił się swoimi palcami. Miał niezwykle delikatne, miękkie ręce, równo spiłowane paznokcie i starannie wycięte skórki. Od kiedy zaczął grać na skrzypcach, matka prowadzała go do salonu kosmetycznego na manicure, twierdząc z przekonaniem, że dłonie to wizytówka muzyka.
– Tak, proszę pani? – Spojrzał na mnie nieuważnie tymi swoimi błękitnymi ślepiami. Widziałam w nich mądrość dorosłego człowieka i bezradność pogubionego chłopca.
Siedzieliśmy w moim gabinecie wypełnionym po sufit kolorowymi kartonami. Jesse nadal nie integrował się z grupą. Obserwował rówieśników podczas zabawy, ale nie wykazywał najmniejszej chęci na nawiązanie z kimkolwiek kontaktu. Najbardziej lubił przesiadywać pod moim biurkiem i zaglądać do szafy. Czego w niej nie było! Rulony brystolu, wiszer do rozmazywania cieni, bloki i wypchane ołówkami etui. Fascynowało go absolutnie wszystko. Musiałam schować introligatorski nóż, bo dobierał się również do niego.
Przez ścianę dobiegały wysokie dźwięki trąbki przerywane radosnymi pokrzykiwaniami i śmiechem dzieci.
– Dziś przyszedł do naszej szkoły pan trąbkarz z konserwatorium. Uczymy się malować dźwięki – rzuciłam niby od niechcenia.
Jesse nadstawił ucha.
– Ich się nie da namalować – oświadczył, wyciągając ołówki z etui. Metodycznie, jeden za drugim, układał je obok siebie. – Nie można ich zobaczyć.
– Dlaczego?
– Bo są niewidzialne.
– Ale przecież je słyszymy, a to znaczy, że istnieją. Tak samo jak emocje.
Skrzywił się.
– Nie wiem, co to emocje.
Nie lubił czegoś nie wiedzieć. Podobnie jak ja.
– To radość. Albo smutek. I gniew. To, co czujemy w sercu, kiedy coś nas uszczęśliwi albo zasmuci.
Zdziwiony podniósł wzrok i otworzył usta.
– I można je namalować?
– Można. Chcesz spróbować? Pokażę ci jak.
Jesse zawahał się, a potem pokręcił przecząco głową.
– Nie chcę. Znaczy… Z panią mogę. Ale tam, z nimi… Nie. – Wskazał podbródkiem drzwi.
– Nie lubisz się bawić z innymi dziećmi?
Znów grymas.
– One są głupie. Niczego nie rozumieją. Mama mówi, żebym nie zadawał się z chłopakami, bo mogą mi zrobić krzywdę.
– Ty też tak myślisz?
Wzruszył ramionami i uciekł wzrokiem w bok.
– Nie lubią mnie. Mówią, że jestem mięczak, watje. Ale nie przejmuję się tym. – Zacisnął drobne piąstki. – Tylko nie chcę, żeby mnie popchnęli albo uderzyli. Mogę upaść. I wtedy nie będę mógł grać. A ja niczego innego nie umiem.
– Czy ktoś cię już popychał?
– Nie. Ale mama mówi, że to możliwe. Na placu zabaw… wszyscy się leją. Muszę uważać. Rodzice chcą, żebym został skrzypcem.
– Skrzypkiem – poprawiłam odruchowo. – A ty też tego chcesz?
Jesse długo nie odpowiadał. Zaparł się mocno na krześle, coraz szybciej machając nogami, a potem znowu oglądał swoje ręce.
– Nie wiem – wyznał w końcu. – Czasem myślę, że to lubię, a potem wolałbym coś namalować, pograć na konsoli albo w piłkę. Nigdy nie byłem na boisku. Wie pani, może mógłbym i to… i to. Ale tata mówi, że nie można marnować czasu. Że to dużo kosztuje. A tata wziął kredyt na skrzypce, moje lekcje i menedżerkę. To taka osoba, która pomaga mi w karierze, zapisuje na różne konkursy, występy… żeby wszyscy wiedzieli, kim jestem. To ona powiedziała mamie o tej szkole. Że to może mi się przydać.
Pokiwałam głową.
– Więc niech im pani nie skarży na mnie… że się nie słucham i siedzę tutaj sam. Bo to dużo kosztuje – powtórzył. – I będę na mnie źli. Pani też na pewno jest już na mnie zła. Że się boję i nie słucham.
Zeskoczył z krzesła i obrócił się do mnie plecami.
Podeszłam i przykucnęłam przed nim. Nasze oczy znajdowały się teraz na tej samej wysokości.
– Jesse, nie jestem na ciebie zła. I nie powiem o niczym twoim rodzicom. Ale ty też musisz mi coś obiecać. Nie będziesz unikał dzieci. Nikt cię tu nie popchnie. I wiesz co, zdradzę ci sekret. Jak byłam w twoim wieku, też się wszystkiego bałam.
– Pani? – W jego oczach widziałam niedowierzanie.
– Tak. Nie chciałam nauczyć się pływać, bo myślałam, że utonę w morzu. Nie jeździłam na rowerze, bo byłam przekonana, że z niego spadnę. Nie spacerowałam po parku, bo ktoś mógłby mnie porwać…
Mamo, a może pójdę na rower? Na pewno z niego spadniesz, jesteś taką niezdarną. A mogę na plażę? Oszalałaś, utopisz się, a ja nie mam czasu tam z tobą siedzieć, poza tym słońce mi szkodzi. Ty też powinnaś uważać! To pójdę do parku, tam jest cień! Do parku? Chyba postradałaś zmysły. Jesteś taka nieodpowiedzialna, Claire. Ktoś może cię zaczepić i zrobić ci krzywdę. Siedź w ogrodzie u babci! I daj mi już spokój, przecież widzisz, że pracuję!
– A co się stało, że przestała się pani bać? – usłyszałam nagle.
Zamrugałam szybko.
– Po prostu to zrobiłam, Jesse… Wsiadłam na rower, poszłam na lekcje pływania i na spacer do parku. I wiesz co? Nic się nie stało! Nikt mnie nie porwał, nie napadł i nie ukradł.
– Nic się nie stało… – powtórzył wyraźnie.
– Co ty na to, żebyśmy zajrzeli teraz do sali, do innych dzieci? Posłuchamy razem muzyki i może spróbujesz potem namalować kilka dźwięków? Przecież nikt inny nie wie o nich tyle, co ty.
– Ale pani będzie ze mną? Nie zostawi mnie pani? Ja… nikogo tam nie znam.
– Nie zostawię cię samego. I mam świetny pomysł! Może nauczysz mnie kilku nut? Kiedyś, bardzo dawno temu, grałam na flecie, ale już niczego nie pamiętam… – Zrobiłam smutną minę. – Nawet nie wiem, ile strun mają skrzypce. Strzelam… Dziesięć?
Jesse po raz pierwszy roześmiał się głośno.
– Tylko cztery. – Wyraźnie się ożywił. – Są nastrojone w tonach G, D, A i E. G jest najniższy i najgrubszy, a E najwyższy i najcieńszy.
W końcu zachowywał się jak normalny dzieciak, który tłumaczy coś dorosłemu i myśli z pobłażaniem: „Hej, stary, jak możesz tego nie wiedzieć?”.
Musiałam iść za ciosem.
– Na następnych zajęciach będziemy malować różne brzmienia nut. Połączymy je kolorami.
– Jak to?
– Te najgrubsze pasują do ciemnych kolorów. Wysokie do jasnych. Tylko jakie mają kształty…? Hm, nie wiem… – Łypnęłam na niego badawczo.
– Wysokie nuty są okrągłe jak balon. Mogą fruwać pod sufitem. Niskie nie mają skrzydeł. Siedzą w rzędzie na podłodze.
– To ładne, co mówisz. Opowiesz nam o tym? – Wstrzymałam oddech.
Poważnie skinął głową.
– Spróbuję!
Był zadaniowcem. I dlatego poczuł się bezpieczniej.
***
– Gdzie ty jesteś, Claire? – Po drugiej stronie telefonu rozległ się głos matki.
Nie powinnam odbierać komórki, jadąc rowerem! – upomniałam siebie w myślach, po czym zeskoczyłam z damki. Przyciskając aparat brodą do obojczyka, przypięłam jednoślad łańcuchem do metalowego stojaka i dopiero wtedy odpowiedziałam:
– Dzień dobry, mamo! Jakie miłe powitanie! Bardzo w twoim stylu!
– Nie powinnaś odbierać telefonu, jadąc rowerem! – powtórzyła matka moją myśl sprzed kilku sekund, czym wprawiła mnie w osłupienie.
– Słucham? O czym ty mówisz?
– Doskonale wiesz, o czym mówię. I w ogóle jak ty wyglądasz? – usłyszałam jednocześnie w słuchawce i za plecami.
Obróciłam się zdezorientowana. Matka jak zwykle prezentowała się jak spod igły. Stała przede mną i przypatrywała mi się z dezaprobatą – też jak zwykle.
– Czekam tutaj na ciebie od pół godziny. Popraw te włosy, sterczą na wszystkie strony. Naprawdę nie możesz ich związać?
– Byłyśmy umówione? – rzuciłam, myśląc gorączkowo, czy przed wyjściem do pracy włożyłam brudne naczynia do zmywarki.
– A muszę się u ciebie zapowiadać, Claire? Od kiedy?
– Tylko tak mówię, mamo. – Westchnęłam. – Zrobiłabym coś do jedzenia, kupiła dobre wino… – łagodziłam. Nie miałam ochoty oglądać jej obrażonej miny.
– Nie przyjechałam do ciebie na kolację. Poza tym ty nie umiesz gotować. I wejdźmy w końcu do środka, nie będziemy rozmawiać na ulicy jak jakieś straganiary.
Posłusznie wyciągnęłam klucz z torebki i otworzyłam pomalowane na koralową czerwień drzwi, po czym weszłam po wąskich na pół stopy schodach na górę. Gdy otworzyłam drzwi do mieszkania, poczułam pewien rodzaj ulgi. Otwarta przestrzeń poddasza sprawiała, że wydawało się większe. Na kuchennym blacie stały różnokolorowe tulipany, które kupiłam poprzedniego dnia na rynku przy kanale tuż obok Chudego Mostu. Miałam nadzieję, że odwracają uwagę od zlewu wypełnionego po brzegi brudnymi naczyniami.
Matka nawet nie spojrzała w stronę kuchni. Od razu rozsiadła się na kanapie, odsuwając od siebie poduszki.
Zrezygnowana odwiesiłam torbę na wieszak i zzułam buty.
– Napijesz się czegoś? – zaproponowałam, szybko przymykając drzwi do miniaturowej sypialni na lewo od wejścia. Rano nigdy nie ścieliłam lóżka.
Odpowiedziała mi cisza.
– Mamo!
Nadal nic.
Podeszłam wolno do kanapy. Siedziała na niej nieruchomo, wyprostowana jak struna, z zamkniętymi oczami. Nawet najdroższy korektor nie mógł zamaskować głębokich cieni. Jak zwykle za dużo pracowała. Podkreślone różem policzki drgały od mocnego zaciskania szczęk. Była bardzo szczupła, wręcz krucha. Wycięty w serek dekolt granatowego sweterka uwypuklał wystające obojczyki. Na szyi połyskiwał cieniutki złoty łańcuszek.
Będąc małą dziewczynką, uważałam ją za nieskończenie piękną. Mimo upływu lat nadal taka była. Ciemne włosy – gładkie, błyszczące – spływały miękką gęstą falą na jej plecy. Wyciągnęłam odruchowo rękę, żeby ich dotknąć, ale ta przemożna chęć poczucia aksamitnej tafli pod palcami trwała ułamek sekundy. Cofnęłam dłoń, karcąc się w myślach za ten niedorzeczny pomysł. Matka nienawidziła mojego dotyku.
Jakby przeczuwając, co chcę zrobić, otworzyła oczy.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytała. – Postarzałam się, tak, wiem. Jesteś zadowolona?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, ale ona wcale nie czekała na moją reakcję. Miała już w głowie przygotowaną wcześniej przemowę. Jak uczelniany skrypt. Z rozpisanymi częściami. Od starannie wykreowanego zarzutu, wzbudzenia poczucia krzywdy, do orzeczenia o winie.
– Nie powiedziałaś mi o Wisterii. Kiedy Isa sprzedała dom?
A więc to o to chodziło!
Wykorzystując chwilę mojego zawahania, matka gładko przeszła do ataku.
– Nie miała prawa tego robić.
Musiałam bronić babci. I nie dać po sobie poznać, że jej decyzja również mnie zaskoczyła.
– Wisteria należy do niej, mamo! Nic nam do tego.
– To nie jest stary płaszcz czy książka. Nie uważasz, że powinna przynajmniej napomknąć coś o swoich planach? Od kiedy to rodzinne posiadłości sprzedaje się na pniu? – Zgrabnie odbiła piłeczkę.
Jeden zero dla niej. Faktycznie Omi mogła nam zdradzić, co zamierza. Ale zawsze taka była. Uparta. Samodzielna, niezależna, niepytająca innych o zdanie. Tak jakby matka o tym nie wiedziała.
– A ty nie protestowałaś? – kontynuowała przemowę. – Nie zdziwiło cię to? Wydawałaś się taka przywiązana do tego domu. Wszystko jest dla ciebie względne, Claire, nawet miłość.
Przysiadłam na skraju kanapy, rozmasowując skronie. Już od rana bolała mnie głowa. Za oknem pociemniało nagle i zaczęło padać. Nie musiałam śledzić żadnych prognoz pogody. Mój organizm niczym najczulszy sejsmograf wyczuwał zbliżający się deszcz. Dlaczego więc rano nie przewidziałam tej burzy?
– Claire… To również mój dom. Tam się urodziłam. Na piętrze w pokoju od zachodniej strony, tego z żółtą tapetą w róże. Wisteria była świadkiem najważniejszych wydarzeń z naszego życia. Z Larsem urządziliśmy tam przyjęcie z okazji naszego ślubu, potem twoje chrzciny, mój doktorat i stypę po jego śmierci… Łączy nas z tym miejscem mnóstwo rodzinnych wspomnień. Przekreślasz je ot tak, jakby nie były nic warte?
– Wiesz, że to nieprawda… – odpowiedziałam cicho. – Wspomnienia nie łączą się tylko z miejscem. Można je zabrać wszędzie. Są w nas, mamo.
– Daruj sobie te psychologiczne triki. Pewnie zaraz każesz mi coś namalować! Na mnie nie działa ta twoja arteterapia. Powinnam wiedzieć o tej sprzedaży wcześniej!
Nabrałam głęboko powietrza.
– Wisteria należy do Omi… A czas płynie. Babcia nie potrzebuje tak ogromnego domu. Mieszka w nim sama! Coraz trudniej jej wchodzić po schodach do sypialni. A ogród? Samo przycinanie żywopłotu to robota dla kilku ogrodników.
Matka przewróciła oczami.
– Niczego nie rozumiesz. Więc skoro sentymenty rodzinne na ciebie nie działają, to może przemówi ekonomia.
Roześmiałam się drwiąco.
– Czyli jak zwykle chodzi o pieniądze! A już myślałam, że o emocje!
– Nie drwij. Chciałabym przynajmniej wiedzieć, komu go sprzedała. Jeżeli kupili go jacyś nowobogaccy z Blaricum, za kilka miesięcy wytną w pień całą roślinność w ogrodzie i wybudują tam basen. A ten dom to architektoniczna perełka. Ech, ale po co ja to wszystko mówię. Strata czasu! Ty przecież nigdy tego nie zrozumiesz.
Matka strzepnęła ze spódnicy niewidzialny pyłek.
Dwa zero dla niej. Moje wyrzuty sumienia sięgały już szczytu Mount Everestu. Wisteria przepadła, a w dodatku zostanie przebudowana na dom jak z Disneylandu. I to będzie moja wina.
Zerknęłam odruchowo na stojące przy ścianie lustro. Odbijała się w nim kanapa i siedzące na niej dwie kobiety. My. Po raz kolejny z niedowierzaniem spostrzegłam, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne fizycznie. Mentalnie dzieliła nas przepaść. Nasze dusze były inne. Ale twarze wyglądały tak samo.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie